Czerwony testament/Część pierwsza/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Na kartce trzeba było wypisać: numer miejsca zajmowanego przez czytelnika, nazwisko autora i tytuł dzieła. W tej ostatniej rubryce napisał Pascal: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemes, jako przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała de Richelieu pierwszego ministra Jego Królewskiej Katolickiej Mości Króla Ludwika XIII.
„Miejsce publikacyi Amsterdam.
„Data wydania: Anno Domini 1674.
„Nazwisko czytelnika, Juliusz Darien.
„Adres. Ulica Uniwersytecka Nr. 38.
Nazwisko to i adres nie mogły w żadnym razie skompromitować Pascala.
Bibliotekarz wziął ten bilet, napisał coś na nim i podał go innemu urzędnikowi.
Pascal, zupełnie nie obeznany ze zwyczajami biblioteki, czekał stojąc przy estradzie.
— Niech pan zajmie swoje miejsce, odezwał się z uśmiechem bibliotekarz.
— A książka?...
— Przyniosą ją panu.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił na miejsce nr. 177.
Upłynęło minut pięć.
Zadanej książki nie przynoszono.
Łotrom wspólnikom oczekiwanie to wydało się niezmiernie długiem.
Z wielkiego wzruszenia ręce im drżały i słowa nie mogli przemówić – za chwilę będą mieli w ręku „Czerwony Testament“ dowiedzą się gdzie hrabia ukrył cztery miliony ośmkroć tysięcy franków, przeznaczone dla dzieci urodzonych tego samego dnia co i jego córka.
Nic nie mogło przeszkodzić, aby im doręczono książkę, a jednakże to opóźnienie, źle jakoś wróżyło.
Niecierpliwość ich dochodziła do najwyższego stopnia.
Jakób przygryzał wąsy.
Pascal gorączkowo zaciskał pięście.
Nakoniec ukazał się urzędnik, niosąc książkę w czarnej oprawie z czerwonemi brzegami i położył ją przed Pascalem.
— Oto książka, jakiej pan żądałeś, powiedział.
I odszedł.
Pascal chwycił książkę.
Otworzył ją i na pierwszej stronicy przeczytał tytuł.
— Czerwony Testament!... To samo!...
— Poszukaj na dwudziestej stronicy — szepnął gorączkowo Jakób.
Pascal drżącemi palcami przerzucił książkę, zatrzymał się na dwudziestej karcie, a oczyma szukał uporczywie czerwonych znaczków, o jakich pan de Thonnerieux wspominał w testamencie.
Nie znalazł żadnego podkreślenia.
Pobladł... bolesny zawód ścisnął mu serce.
— Nie ma... szepnął zmienionym głosem do ucha Jakóba.
— E! — odrzekł ten ostatni. To nie podobna! Pokaż, niech ja zobaczę... i wziął książkę i z kolei zaczął się przyglądać stronicy dwudziestej i następnym.
Na próżno.
— Masz racyę — rzekł, nic!... ani jednej litery, ani jednego wyrazu nie ma podkreślonego!... Czyśmy się czasami nie omylili?
— Czy testament hrabiego wskazuje te same kartki?
— Łatwo się przekonać — mruknął Pascal.
Wyjął z kieszeni testament pana de Thonnerieux i poszukał właściwego paragrafu.
— Nie... nie mylimy się wcale... patrzaj, stronica dwudziesta, dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga...
— A na tych właśnie stronicach nie ma nic! — rzekł Jakób niecierpliwie. Zdaje się nieprawdopodobnem, a jest jednakże prawdziwem!... Wszakże to ta sama książka...
Mówiąc to doktór, wziął znowu książkę z rąk Pascala i znowu zaczął przypatrywać się tytułowi.
Nagle głuchy okrzyk, wyrwał mu się z ust.
— Co takiego? — zapytał zaniepokojony Pascal.
W miejsce odpowiedzi Jakób zapytał:
— Gdzie podług testamentu wydaną jest książka?
— W Amsterdamie.
— A data wydania?
— 1674 rok.
— A więc najwidoczniejsza omyłka... powiedział swobodniej oddychając doktór.
— Omyłka? — powtórzył Pascal, nic nie rozumiejąc.
— Tak!... Bibliotekarz się omylił, nie co do dzieła, ale co do wydania... To wydane nie w Amsterdamie 1674 r., ale w La Haye 1677 roku... Udaj się po wydanie Amsterdamskie...
Pascal wziął pamiętnik pana de Laffemes i podszedł do estrady bibliotekarza.
— Panie ― rzekł do urzędnika — pan się niechcący pomylił.
— W czem takiem, proszę pana?...
— To jest wydanie z la Haye 1677 r., a ja prosiłem o wydanie Amsterdamskie z anno Domini 1674.
Bibliotekarz spojrzał na tytuł i powiedział:
— To rzeczywiście omyłka, którą zaraz naprawimy. Niech pan chwileczką poczeka.
Wziął znowu kartkę, napisał na niej słów kilka i zawołał posługującego.
— Pójdź do oddziału 2-go i oddaj to panu naczelnikowi Delerge.
Chłopak poszedł.
Za chwilę powrócił, niosąc książkę, na widok której serce Pascala zabiło radośnie.
Ale była to radość fałszywa.
— Panie — odezwał się chłopak do bibliotekarza — przynoszę tę samą książkę... wydania z r. 1674, nie ma na półce...
— Jakto?...
— Książka wydana w Amsterdamie, zniknęła przed paru dniami, jednocześnie z życiem ojca Józefa i Pamiętnikami hrabiego Rocheforta. Pan Delerge utrzymuje, że pan wie o tej kradzieży.
— O kradzieży wiem, ale nie pamiętałem tytułów dzieł ukradzionych.
Pascal uczuł się w takim stanie, jakby go kto uderzył młotkiem w głowę.
Pomieszały mu się myśli.
— Wyobraź pan sobie — mówił bibliotekarz — że od sześciu tygodni, ciągle się przytrafiają kradzieże jakieś w bibliotece... Przeszło dwanaście dzieł już zniknęło, a pomimo zdwojonej baczności, nie udało się dotąd schwycić złodzieja... Ale któregokolwiek dnia, wyda się on sam jakim sposobem. Złodziej jest naturalnie człowiek jakiś inteligentny, skoro bierze się do dzieł jedynie rzadkich i kosztownych.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux czuł, że się nogi pod nim zginają.
— Jakto? jakim sposobem można — wynieść książkę z Biblioteki?...
— Niestety nie wiemy szanowny panie….. inaczej nie dopuścilibyśmy do tego... Panu bardzo zależy na wydaniu amsterdamskiem pamiętnika de Laffemes’a?
— O! bardzo, chodzi mi o ten mianowicie rozdział, który wypuszczono w wydaniach późniejszych.
— Bardzo nam przykro, że służyć nie możemy.
Pascal skłonił się i powrócił do Jakóba, czekającego z wielką niecierpliwością, bo z całej rozmowy nie słyszał ani słowa.
— No cóż się to stało? — zapytał Pascala, spostrzegłszy, że ma czoło zasępione i ręce próżne.
— Szczęście się odwróciło od nas... majątek nam się z rąk wymyka!..
— Jakto!.. Książka?...
— Nie znajduje się w bibliotece...
— Ale będzie w niej niebawem...
— Nie! — ukradł ją ktoś przed para dniami, ażeby ją odzyskać, potrzeba szczególniejszego chyba jakiego trafu...
Jakób zaledwie się powstrzymał w swej złości.
— Chodźmy! — rzekł Pascal — porozmawiamy na ulicy...
Dwaj spólnicy śmiertelnie bladzi, ze spuszczonemi głowami, ze ściśniętemi sercami, opuścili salę biblioteki.
Zaledwie wyszli na ulicę, Jakób chciał coś mówić.
— Pascal powstrzymał go temi słowy:
— Nie... nie tutaj... Za dużo uszów do okoła... Wsiądźmy do fiakra...
Wsiedli do zamkniętego powozu.
— Gdzie jedziemy? — zapytał stangret.
— Na stacyę kolei Vincennes.
Koń puścił się kłusem.
— Teraz nikt nas słyszeć nie może, nie prawda? — odezwał się Jakób z niecierpliwością. — Powiadaj prędko! Czerwony testament został ukradziony?...
— Pascal Saunier opowiedział to co słyszał od bibliotekarza o kradzieżach, jakie od kilku tygodni przytrafiają się w bibliotece.
— A zatem — wykrzyknął Jakób Lagarde z niewymowną wściekłością — zatem jest ktoś, co trzyma w swojem ręku tajemnicę hrabiego... i może ją zużytkować!...
— Nie! — odrzekł sekretarz pana de Thonnerieux.
— Dia czego?
— Bo nie zna wartości tego co posiada... bo nie może odgadnąć tajemnicy, kto klucza do niej nie ma...
— I my jednakże nie będziemy się mogli dowiedzieć.
— Co do tego, to nie ma żadnej wątpliwości.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków są zatem stracone dla nas!.. tracimy fortune, po którą mieliśmy tylko wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić!
— Cóż na to poradzić? Cios jest dotkliwy bo niespodziewany! Upadek ciężki, bo spadamy z wysoka! Ale niestety, nie można walczyć przeciwko niepodobieństwa... Przywdziejmy żałobę po naszych milionach i nie myślmy o nich więcej...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Jakób się zamyślił.
— Przywdziać żałobę po milionach?! Ani myślę... Uważasz je za stracone dla nas?...
— Tak mi się zdaje...
— A więc mylisz się i to grubo!... one są, albo raczej one będą nasze...
— Nie pragnąłbym niczego więcej... ale nie widzę sposobu...
— Boś jest ślepy, ale ja ci otworzę oczy... W braku „Czerwonego testamentu,“ zebrane razem medale, wskażą nam miejsce gdzie są schowane miliony...
— Tak.
— A więc potrzeba nam medali...
— Łatwo to powiedzieć... Znajdują się wszakże w rękach sześciu osób...
— To nic nie znaczy! — będziemy je mieli, powtórzył Jakób z dzikim akcentem... Zdobędziemy je podstępem, siłą, zbrodnią w razie potrzeby! Pozwól mi działać!... Za to co się będzie działo, ja biorę odpowiedzialność na siebie... Marta Grand-Champ, bez której, jak się zdawało wczoraj, zupełnie się obejdziemy, stanie się od jutra czynną osią naszej sprawy, narzędziem naszego powodzenia... Nie pytaj mnie o nic i zaufaj bezwzględnie.
— Będziemy bogaci!
Fiakr się zatrzymał.
Przyjechali na stacyę.
Wysiedli i poszli kupić bilety.
Jechali do Petit-Castel.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.