Czerwony testament/Część pierwsza/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kilka dni upłynęło, od wyżej opisanych wypadków.
Pascal Saunier i Jakób Lagarde zajęci byli dojrzewającym w ich głowach projektem, jaki nasunął się im po dowiedzeniu się w bibliotece, że „Czerwony Testament“ ukradł ktoś nieznany i zniweczył w ten sposób wszelkie ich nadzieje.
Uznali przede wszystkiem za potrzebne tak się postawić w świecie, ażeby nie wzięto ich za pospolitych intrygantów węszących po Paryżu.
Nie podobna będzie mieć w podejrzeniu cudzoziemca, doktora uczonego, kapitalisty, który przyjechał osiąść w Paryżu?
Nie podobna będzie!
Posiadacz kapitału będzie zawsze szanowanym.
Ten co utrzymuje, że jest milionerem, może najwyborniej nie posiadać nic więcej nad bezczelność i długi, boć niepodobna sprawdzić co kto ma w kieszeni.
Ale gdy majątek jest jawny, gdy się przedstawia w gruntach, lasach, domach, nie można przeczyć, że go niema.
Pascal i Jakob wpadli na myśl kupienia willi Petit-Castel.
Kupno dokonanem zostało na osobę Jamesa Thompsona, który już jako lokator zamieszkiwał willę.
Zapłacił naturalnie wszystko od razu gotówką.
Angela i Marta zajmowały jak wiemy willę z dwoma służącemi alzatczykami, przy pomocy których wszystko zostało uporządkowane w domu.
Marta rozkochana we wsi, nie mogła się nią nacieszyć.
Jakób z Pascalem bywali tu tylko na chwilę.
Ważne interesa zatrzymywały ich w Paryżu, gdzie też trzymali ciągle lokal w hotelu Parlamentu.
Nie podobało się to Angeli, która radaby mieć przy sobie Pascala, ale ten taką miał nad nią przewagę, iż poddawała się losowi i nie śmiała uskarżać nawet.
Postanowionem zostało jednakże, że Angela opuści swoje mieszkanie i sprzeda swój magazyn.
— Marta prosiła Jakóba — albo raczej doktora Thompsona, ponieważ pod tym tylko znała go nazwiskiem, — aby odebrał ze stacyi kolejowej walizy, która się tam zapewne znajdują, be je wyjeżdżając z Genewy, wysłała za frachtem, do Francyi.
Doktór posłał natychmiast po te walizy.
Młoda dziewczyna nie mogła się powstrzymać od płaczu, patrząc na te przedmioty z których każdy przypominał jej biedną jej matkę.
Nie mamy potrzeby powiadać, że spólnicy nie powiedzieli kobietom, o pochodzeniu ich fortuny.
Marta wierzyła, iż doktór Thompson jest człowiekiem nadzwyczajnie bogatym.
Angela mniej dowierzająca, nie łudziła się co do jego osoby, ale ponieważ Pascal nie lubił wypytywań, nie mogła się prawdy dowiedzieć.
Otóż jakeśmy mówili, Pascal z Jakóbem najczęściej przesiadywali w Paryżu.
Znajdujemy ich obu w saloniku, jaki wspólnie zajmowali w hotelu Parlamentu.
— Musimy — mówił Pascal — robić wszystko nadzwyczaj rozważnie. — Zanim zaczniemy działać, musimy namyśleć się dobrze... Inaczej ani marzyć o czterech milionach ośmkroć sto tysięcy frankach hrabiego de Thonnerieux!
— Musimy je mieć! — zawołał Jakób popędliwie Namyślamy się już cale dni osm, wiemy już co nam szkodzić, i co nam pomódz może. — Postanówmy coś nareszcie!... Zajmować się poszukiwaniem skradzionej książki, byłoby prawdziwem szaleństwem. — Możemy jej szukać lata całe i nieznaleźć!...
Gdybyśmy nawet odszukali człowieka, to cóż, zkądże pewność, że znajdziemy książkę... Mógł ją sprzedać... albo obawiając się odpowiedzialności, zniszczyć nawet. Czy nie prawda?
— Więc raz jeszcze ostatni rozejrzyjmy się w położeniu.
— Hrabia de Thonnerieux złożył w sekretnem miejscu ogromną sumę, którą posiąść pragniemy... Cenna książka, która wskazywała to miejsca zaginęła...
Nie myślmy już o niej!...
— Pozostaje nam jeden jedyny środek, to jest zebranie medali rozdanych przez hrabiego sześciorga dzieciom, którym chciał zabezpieczyć majątek...
Te medale ułożone jeden przy drugim, według numerów porządkowych, dadzą nam pożądaną wskazówkę.
Pascal się nachmurzył.
— Zapewne! — odrzekł porywczo... ale powtarzam ci raz jeszcze, że medale te są w posiadaniu sześciu osób, które się ich przecie nie pozbędą.
— Dla czegoźby nie?... zapytał Jakób.
— Wiesz przecie tak samo jak i ja... że te medale zapewniają im majątek.
Doktór wzruszył ramionami.
— Fortuna to dziwnie niepewna!... Testament hrabiego, nie ujrzy już światła Bożego. Mamy go przecie w naszem ręku!...
— Ztąd zatem wnosisz?...
— Że medale nie mają już innej wartości oprócz wartości złota, spadkobiercy, bez spadku, nie będą zatem mieli żadnego powodu upierania się przy nich.
— Dostatecznem by było wzbudzić ich podejrzenie, proponując kupno i grabo się narazić.
— Słuszna uwaga. Nie trzeba też pytać o medale, ale je zdobyć...
— A jeżeli posiadacze będą ich bronić?...
— Tem gorzej dla nich!...
— Gwałty... przelew krwi... mruknął Pascal z obrzydzeniem.
— Nie ma rady, jeżeli tego będzie potrzeba... Tu na ziemi, każdy dla siebie!...
Walka o majątek, a naturalnie o życie, nic nad to słuszniejszego!... Czyż narody wahają się w wypowiadaniu wojny, kiedy idzie o zdobycie prowincyj? Przecie to strumienie krwi wtedy się przelewają!... trapy liczą się na tysiące!... co to znaczy w obec tego jakieś tam sześć głupie osób...
— A niebezpieczeństwo?...
— O jakiem niebezpieczeństwie chcesz mówić?...
— Czy przypuszczasz, że gwałtownя śmierć sześciu na raz osób w jednem mieście, nie obudzi podejrzeń i baczności?... Czy pewnym jesteś, że zanim dojdziemy do końca naszego przedsięwzięcia, nie będziemy gorzko żałować, żeśmy się w to wszystko wdali?...
— Nie potrzeba niczego się obawiać, potrzeba być zręcznym i roztropnym.
— Nie zawsze.
Jakób spojrzał w oczy Pascalowi.
— Ejże... zapytał pogardliwie — czy się przypadkiem nie boisz?...
Pascal wzruszył ramionami.
— Ty wiesz dobrze, że ja się niczego nie boję!...
— No to nie wahajmy się już, nie opóźniajmy się i o ile tylko można szybko działajmy. Czy pozbierałeś wiadomości dotyczące posiadaczy sześciu medali?...
— Pozbierałem i bardzom z nich niezadowolony.
— Z jakiego powoda?..
— Troje z dzieci urodzonych tego samego dnia, co córka hrabiny de Thonnerieux, zajmują wyższe stanowiska... Jest między niemi syn hrabiny de Chatelux syn pewnego Rajmunda Fromentala, a wielki przyjaciel Fabiana de Chatelux, z którym razem przygotowują się do egzaminów do szkoły politechnicznej — syn wreszcie adwokata Labarre kształcący się na księdza... Jakże się dostać do tych ludzi?...
— Nic nie wiem jeszcze, ale że każdy sposób będzie dobry nie wątpię o tem. Nie ma człowieka, jakiekolwiek zajmuje stanowisko, do którego nie możnaby się dostać, jeżeli się wystudyuje jego słabostki i nałogi... Dla tego to właśnie chcę zrobić z Marty Grand-Champ, najużyteczniejsze dla nas narzędzie, najpotężniejszą naszę dzwignię... Przypomnij sobie rozmowę naszę w Joigay... To co myślałem wtedy, to samo myślę i dzisiaj...
Kto jest właściwie ta hrabina de Chatelux?...
— Wielka i poważna dama, jak powiadał sir de Brantome... Wdowa ubóstwiająca swojego syna i żyjąca z daleka od świata... Hrabia de Thonnerieux dawny mój pryncypał, miał dla niej wielką przyjaźń i wielki szacunek...
— A Fromental?...
— Syn jego?...
— Tak.
— Prześliczny, jak mi mówiono chłopak... a skromny jak panienka... a inteligentny i bardzo pracowity, lubo słabego zdrowia...
— Ojciec?...
— Jakiś urzędnik.
— Państwowy, czy prywatny?...
— Nie wiem... Jest jakaś niejasność w życiu tego człowieka.. Nie mogłem zebrać o nim zupełnie dokładnych wiadomości...
— A co za kobieta ta pani Labarre, wdowa po adwokacie?...
— Ta kobieta, której mąż był z jej łaski najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem, bardzo wesoło znosi swoje wdowieństwo... Myśli, że się nie zestarzeje nigdy, że zawsze będzie młodą i ładną... Rozpowiadają o niej bardzo dużo, ale nie najlepiej... Syn zawadza jej, to też bardzo go namawia do stanu duchownego... lubo nie wiadomo, czy chłopiec ma prawdziwe powołanie...
— Gdzie przyszły ksiądz pobiera nauki?...
— W wielkiem seminaryum świętego Sulpicyusza.
— Do tego zapewne dostęp będzie trudny?
— Bodaj czy będzie możebny — zauważył Pascal.
— Cóż znowu, nie ma nic niepodobnego... Zajmijmy się trzema pozostałymi...
— Syn Fulgentego Duvernoy jest tapicerem... Chłopak to bardzo żywy i skłonny do wybryków... W skutek jakiejś kłótni opuścił dom rodzicielski i od pięciu miesięcy nie daje żadnej o sobie wiadomości.
— Nie wiesz więc gdzie się obecnie znajduje?
— Nie, ale prawdopodobnie opuścił Paryż i wyniósł się na prowincyę, gdzie łatwiej jak tutaj może żyć ze swojego rzemiosła... Poszukawszy trochę, da się go odnaleźć.
— Cóż dalej?...
— Przechodzę do Juljasza Boulenois, syna komisyonera. Opinia publiczna utrzymuje, że to łotr skończony, stały gość knajp podrogatkowych... Uczciwy ojciec wyrzucił go z domu, ani chce słyszeć o nim... Nie wiadomo z czego żyje. Obawiam się bardzo czy nie przepił medalu?..
— Toby nam mogło bardzo być nie na rękę.
— Trzeba i na to być przygotowanym. Ten kiep pracy nie znosi, sypia gdzie mu się zdarzy i... dziwna rzecz doprawdy, iż się dotąd nie dostał w ręce policyi...
— Nie ma mieszkania?
— Ma się rozumieć.
— I jeszcze jeden, którego potrzeba będzie szukać...
— Będziemy szukać.
— Z pośród posiadaczy medali pozostaje nam jeszcze jeden, albo jedna?
— Córka naturalna Periny Berthier, mieszkającej w Genewie, obecnie zamężnej jak się zdaje... — Co do tej, brak mi wszelkich wskazówek...
— Podróż do Szwajcaryj będzie zatem konieczną... — Miałeś racyę, że zadanie będzie trudne! — Mniej od nas zdecydowani, cofnęli by się zniechęceni...
— Gdyby ta przeklęta książka nie została skradzioną z Biblioteki — ciągnął Jakób uderzając pięścią w stół — wszystko byłoby głupstwo!
— Czyż nie podobna odgadnąć miejsca, w którem schował hrabia pieniądze? — zapytał Pascal.
— Jużem sobie nałamał nad tem głowy na próżno! — odrzekł Jakób biorąc do ręki złoty medal, znaleziony w szkatułce.
— Na próżno mózg wysuszam... Napróżno wpatruję się w tego sfinksa... Nic... i nic!. — Na jednej stronie te tylko trzy wyrazy:
Septieme
Co znaczy: rachując od siódmego... ale od czego siódmego?... To piekielna zagadka! to zagadka, po za którą ukrywa się majątek... Jak ją odgadnąć?...
Jakób Lagarde chwycił się obu rękami za głowę.