Czerwony testament/Część pierwsza/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

— Cóż nareszcie postanawiamy? — zapytał Pascal po chwili.
Jakób podniósł głowę.
— Czy znalazłeś co odpowiedniego na nasze rezydencyę?
— Znalazłem.
— Cóż to takiego?
— Mały pałacyk przy ulicy Miromesnil, bardzo jak mi się zdaje odpowiedni.
— Do sprzedania, czy do wynajęcia?
— Do sprzedania.
— Umeblowany?
— Nie.
— Cena?
— Dwakroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków... W tym kwartale to prawie darmo...
— Dwakroć dwadzieścia pięć a pięćdziesiąt umeblowanie, to dwakroć siedmdziesiąt pięć, ośmdziesiąt tysięcy Petit-Castel, to razem trzykroć pięćdziesiąt pięć tysięcy franków. Pozostanie nam zatem dwakroć sześćdziesiąt tysięcy franków, czyli, że będzie można poczekać.
— Nie licząc nawet na honoraria, jakie doktór Thompson otrzymywać będzie od swojej klijenteli — dorzucił, śmiejąc się Pascal.
— Jeżeli będzie miał klijentelę — odpowiedział Jakób.
— Że będziesz miał, to zaręczam, bylebym ja się tem zajął. Potrzebuję piętnastu dni najwyżej, na to ażeby dzienniki wszystko co jest najwydatniejszego w całym Paryżu, posyłały do sławnego doktora amerykańskiego.
— Ty pisać będziesz artykuły reklamujące..
— Dobrze... znam się na tem — kupujemy zatem pałac przy ulicy de Miromesnil.
— Chodźmy go zobaczyć. — Wiele czasu potrzeba będzie na umeblowanie?...
— Ośm dni najwyżej. — W Paryżu robi się wszystko nadzwyczaj prędko, zwłaszcza, kiedy się nie żałuje pieniędzy...
— A więc za ośm dni doktór Thompson odbędzie tryumfalny wjazd do swojej siedziby.
— Czy pierwotne nasze plany ulegną jakiej zmianie?... — Co się stanie z tą za mierzoną szulernią?...
— Nie ma już mowy o szulerni! Mamy obecnie poglądy wyższe! — Nie mogę i nie powinienem być niczem innem jak tylko doktorem Thompsonem! — Będę przyjmował mnóstwo osób. Będę grywał i owszem, ale okradać nie będę! — Kiedy się ma miliony na widoku, to nie można się narażać!... — Chodźmy zaraz na ulicę Miromesnile, a resztę dnia na wsi spędzimy...
Pałacyk wynaleziony przez Pascala, podobał się Jakóbowi Lagarde, rozkład nadawał się bardzo do eleganckiego i wygodnego urządzenia.
Tego im właśnie było potrzeba.
W godzinę później, dwaj wspólnicy byli już u notaryusza.
Jakób zgodził się na cenę i dał sto tysięcy franków zadatku.
Resztę sumy wypłaci jutro przy podpisaniu aktu.
Widzimy, że Pascal ufał nieograniczenie swojemu towarzyszowi więziennemu z Nimes, ponieważ wszystko robił na jego nazwisko, czyli raczej na pseudonim jego.
To zaufanie, częste zresztą, trafia się w świecie złoczyńców; kruk krukowi oka nie wykole, wilki się pomiędzy sobą nie gryzą — nie trzeba jednakże przywiązywać wielkiej do takich przyjaźni wiary, bo wilki głodne pożerają w najlepsze rannych swoich towarzyszy.
— Pascal studyował dosyć długo w więzieniu w Nimes charakter Jakóba Lagarda i przyszedł do przekonania, że Lagarde nigdy go nie zdradzi.
Wyszedłszy od notaryusza, obaj pojechali do Petit-Castel.
— Od jutra — mówił Pascal — zajmę się instalacyą naszą i zamówię umeblowanie. — Powiedziałem, że za ośm dni wszystko będzie gotowe, ale chciałbym zrobić to jeszcze prędzej.
— A dzienniki?...
— Jutro poroznoszę reklamujące artykuły, ale nie potrafię ich sam zredagować, trzeba to zrobić bardzo zręcznie.
— Ja się tego podejmuję... — Będzie zrobione secundum artem...
— Jeszcze jedna ważna kwestya…..
— Jaka?...
— Czy nie dobrze by było, abyś, jako zagraniczny kolega, poszedł złożyć swoje uszanowanie znakomitościom francuzkim, abyś złożył nadto wizyty kilku sławniejszym profesorom fakultetu medycznego?...
Jakob skrzywił się znacząco.
— Hum! — mruknął — myślę, że to nie byłoby bardzo bezpiecznem...
— Dla czego? — Ci panowie znać się przecie nie mogą, skoro się nie w Paryżu kształciłeś...
— Tak... ale czyż mam dość amerykańską minę, ażeby ich nią otumanić?...
— Fakultet nie może być trudniejszym do oszukania, jak publiczność... Mówisz czysto po angielsku. — Nic łatwiejszego, jak nadać sobie lekki akcent przy rozmowie po francuzku. — Co do fizyonomii, dostatecznem będzie kazać sobie ogolić faworyty i wąsy, a pozostawić tylko brodę... Będziesz miał najrzetelniejszy wygląd Yankesa, będziesz wyglądał jak fabrykant z Cincinati... — Trzeba nadto, abyś sobie przygotował biografię i umiał bez namysłu odpowiedzieć na pytania, jakiemi cię zarzucać mogą... Rzetelny doktór Thompson, którego nosisz nazwisko i posiadasz dyplomy, umarł przed sześciu laty... Potrzeba, abyś mógł się wytłomaczyć z tego czasu!.. — Radzę ci wielką podróż do Indyj w celach naukowych... Możesz korzystać z opowiadań starego eskulapa przy więzieniach w Nimes.
— Masz racyę — odpowiedział Jakób. Przygody, jakie opowiadał, mogę uznać za swoje. — Pójdę złożyć uszanowanie książętom wiedzy i prosić o łaskawe przyjęcie...
— Czy przedstawisz się w Paryżu, jako doktór specyalista?...
— Tak.
— A jakąż obrałeś sobie specyalność?...
— Będę leczył chorobę modną w tym czasie anemię, pochodzącą z ubóstwa krwi, z wielkiego fizycznego wysilenia, albo z nadmiernego używania życia. — Pracowałem vad tem bardzo wiele i udało mi się uleczyć niejednego... Liczę na wielkie powodzenie, anemiczni zaczną zwłóczyć się do mnie, wyleczę bardzo wielu i wkrótce rozebrzmi sława moja, co pozwoli nam działać swobodnie. — Co do podróży John Byrra, przypomnę sobie wszystko, com słyszał od niego i jakoś to będzie...
Przybyli na stacyę — wysiedli z po ciągu i rozmawiając doszli do Petit-Castel.
— Była piąta po południu.
O tej samej godzinie Rajmund Fromental wezwany do prefektury policyi, wchodził do biura naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego.
Człowiek, który w tym czasie zajmował te ważne i trudne obowiązki, był dawniej komisarzem przy delegacyach sądowych.
Cieszył się powszechnym szacunkiem.
Znano go jako urzędnika uczciwego i niezmordowanego — oddawano sprawiedliwość wysokiej jego inteligencyi i poświęceniu.
Z największą uprzejmością przyjął on Rajmunda Fromentala.
Ten ostatni nie bez pewnej obawy, stawił się na wezwanie naczelnika.
Otrzymał urlop na dwa miesiące i nie mógł pojąć, po co w tym czasie wzywano go do prefektury.
— Nie mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie — łatwo więc pojąć jego obawę.
Hrabina de Chatelux nie mogła widzieć się już z osobami wpływowemi, przez pośrednictwo których przyrzekła poprzeć jego prośbę do ministra sprawiedliwości.
Nie było zatem mowy o przywróceniu mu wolności.
Serce mu się ścisnęło i owładnęły złe jakieś przeczucia.
— Siadaj pan — rzekł naczelnik, wskazując krzesło.
Nowoprzybyły skłonił się i zajął miejsce.
— Kawał już czasu nie widziałem pana — mówił naczelnik. — Czy byłeś bardziej cierpiącym?...
— Nie, panie naczelniku. — Owszem, miesiąc wypoczynku, pozwolił mi przyjść do siebie. — Zdrów jestem zupełnie, a z dni wolności korzystam dwojako...
— Wiem, wiem... Syn pański ukończył pierwszy peryod swoich nauki musisz go pan mieć obecnie przy sobie...
— Nie uwierzy pan, jak ja się obawiam, ażeby syn mój nie dowiedział się czegokolwiek z mojej przeszłości. Nie opuszczam go ani na chwile... unikam najmniejszej nieostrożności... Nie będę ukrywał, że to w tym jedynie celu zadałem urlopu... Jeżelim potrafił dotąd ukryć przed Pawłem tę moję nieszczęśliwą przeszłość, tę moję winę, policzoną mi za występek, to dla tego jedynie, że żył w oddaleniu... Podczas długich lat nauki widywałem go bardzo rzadko... Łatwo mi było odpowiadać na jego zapytania, nie obudzając najmniejszego domysłu... Dzisiaj, kiedy jest przy mnie, co pocznę, jeżeli będę musiał powrócić do obowiązków? Czy podobna będzie wytłomaczyć mu tyle rzeczy dla niego niezrozumiałych? Nie widzę wcale sposobu... i bardzo się obawiam!...
— Należysz do prefektury, mój kochany Rajmundzie i to na czas dosyć jeszcze długi.
— Wiem o tem aż nadto dobrze niestety.... i to mnie właśnie przeraża ze względu na dziecko.
— Czy masz pan zamiar trzymać Pawła przy sobie?
— Pod jakim-że pozorem mógłbym go usunąć, zanim ukończy egzamina do szkoły politechnicznej? Chciałbym aby przynajmniej do tego czasu otrzymać przedłużenie urlopu.
— Kiedyż się ten urlop kończy?...
— Za trzy tygodnie... Czy mi pan radzi prosić o przedłużenie, o jakiem miałem honor wspominać panu?...
— Nie radzę, bo nie otrzymasz przedłużenia.
— A dla czego? jeżeli wolno zapytać.
— Dla tego, żeś mi koniecznie potrzebny.
Rajmund zbladł.
— Potrzebuje mnie pan? — powtórzył.
— Tak... I wie pan po co tu pana wezwałem?
— Z pewnością że nie.
— Dla pozyskania od pana przyrzeczenia... że nie zechcesz korzystać z reszty urlopu, i że od jutra zaczniesz pełnić swoje obowiązki.
— Od jutra? — mruknął Rajmund. Ależ panie, jak się potrafię wytłómaczyć mojemu synowi?... Czem zdołam upozorować nagłe nieregularne moje życie? moję nieobecność we dnie i w nocy?...
— Znasz moję dla siebie życzliwość kochany panie Rajmundzie. Doskonale ja rozumiem twoje obawy i twoje cierpienia i współczuję ci bardzo, ale idzie o interes publiczny, wobec którego upadają wszelkie względy... Uważam cię za najcenniejszego z moich pomocników, za najinteligentniejszego, najuczciwszego i najgodniejszego zaufania człowieka, i mam prawo liczyć na pana i zupełnie na pana rachuje... Przypominasz pan sobie w jakich okolicznościach dano ci posadę, którą obecnie zajmujesz... Zrobiono panu wielką łaskę... Z zupełną świadomością rzeczy przyjąłeś łaskę z wszelkiemi jej następstwami... Dotrzymaj że zobowiązań.
— O! panie — wykrzyknął Rajmund ze łzami w oczach — czyż ich nie dotrzymałem. Czy kiedy słyszano, abym się uskarżał? Czy cofnąłem się kiedy przed niebezpieczeństwem? Szafowałem życiem, aby mój dług spłacić jaknajprędzej!... I czyż nie jest spłacony? Czyż nie powinni mnie zwolnić, jeżeli nie dla mnie, to dla mojego dziecka, w obec którego mógłbym ukryć mój błąd i odpokutowaną za niego karę. Nie wiem czy nie przesadzam doniosłości moich zasług, ale polegając na nich, marzyłem o wyjednaniu sobie zupełnego darowania czasu próby, jaki mi jeszcze pozostaje.
— Na to nie mogę panu odpowiedzieć... Co do tego, to sam tylko minister sprawiedliwości decydować może... Zasługujesz pan na szacunek i względy zwierzchników, przyznaję to szczerze i chętnie, szacunek mój jednakże i życzliwość moja dla pana, nie zmieniają w niczem warunków obecnego położenia... Powtarzam też panu, żeś mi jest koniecznie potrzebny i żądam zupełnej uległości. Zrzeknij się ostatnich dni swojego urlopu i powracaj zaraz do obowiązków.
Rajmund, którego rysy zdradzały straszne przygnębienie odpowiedział głosem cichym:
— Nie mogę panu odmówić... pan wiesz o tem dobrze... Zrobię jak pan każesz... Ale doznaję w tej chwili tak ciężkiej boleści, że zdolna ona złamać mnie zupełnie.
Kilka chwil naczelnik milczał chcąc dać dowód, że szanuje uczucia swojego podwładnego.
— Czy doręczyłeś pan już prośbę swoje panu ministrowi?
— Nie — odpowiedział Rajmund — i nie wiem doprawdy jak zrobić, to bowiem, co właśnie od pana usłyszałem, nie obiecuje mi aby dobrze przyjętą została.
— Żądasz pan dobrej rady?
— Przyjmę ją z głęboką wdzięcznością.
— Przygotuj pan otóż podanie, a ja je poprę, bądź pewnym, z całego serca, lubo bardzo mnie wiele kosztować będzie rozstanie się z panem. Od pana zależy, aby ta prośba otrzymała skutek pożądany.
— Cóż w tym celu zrobić potrzebuję?...
— Przeprowadzić to co panu do przeprowadzenia powierzę. Rząd, któremu pan oddasz ważną przysługę, odwdzięczy się panu za nią... Zabierz się pan od jutra zaraz do roboty.
— Niech pan naczelnik liczy na mnie.
— Co do pańskiego syna, którego obecność w domu przeszkadza panu naturalnie, to sądzę, że trudność tę dałoby się łatwo usunąć... Usuń pan Pawła na czas pewien.
— Pod jakim pozorem? — Zresztą to niepodobna, ponieważ potrzebuje przygotowywać się do egzaminów.
— Nie, to wcale nie jest niepodobnem, jak pana zaraz przekonam... Mówiłeś pan, że syn jest delikatnego zdrowia...
— O tak! Zdrowie jego wymaga wielkich starań... bardzo troskliwej pielęgnacyi.
— A więc ta okoliczność, dostarczy pretekstu jakiego nam potrzeba... Wywieź go pan na świeże powietrze, na wieś — a wybierz miejsce nie dalekie od Paryża, żebyś mógł go widywać kiedy ci się tylko spodoba. Pracując na świeżem powietrzu, pod cieniem drzew, Paweł nie będzie czuł się zmęczonym...
— Nie zrozumie dla czego wysyłam go na wieś, a sam w Paryżu pozostaję, bo ma przekonanie, iż jestem panem samego siebie!...
— Czekajno kochany panie Rajmundzie, porozmawiajmy trochę... Pański syn wie, że nieposiadasz majątku, musi więc przypuszczać, że masz jakieśkolwiek zajęcie... Czyż nie zapytywał pana kiedy o to?...
— Nieraz jeden panie naczelniku...
— I co mu pan odpowiedziałeś?...
— Że mam upoważnienie prefektury Sekwany do przejrzenia bibliotek więziennych.
— Odpowiedź zgodna z prawdą najzupełniej... Powiedz synowi, że przegląd o jakim mowa, daje ci w tym czasie bardzo dużo zajęcia i rzecz szczególna — dodał uśmiechając się naczelnik, będziesz znowu bardzo blizkim prawdy...
— Jakto proszę pana?...
— Ważne zadanie, które panu powierzyć pragnę, nie dotyczy co prawda bibliotek więziennych, ale biblioteki miasta Paryża i kraju...
— Jakto?... powtórzył zdziwiony Rajmund.
— Tak jest — i zaraz się pana wytłómaczę, najprzód jednak chcę, abyś pan wiedział, że jako sam ojciec, pojmuję doskonale pańskie obawy — i dam panu wszelkie możliwe sposoby oddalenia podejrzeń, jakie by mogły powstać w umyśle pańskiego syna... Każę oto doręczyć panu, co zresztą bardzo będzie potrzebne w poszukiwaniach, jakie pan będziesz robił, nominacyę na podinspektora bibliotek krajowych, a nominacyę taką będziesz pan mógł pokazać przecie synowi...
— O! panie... wykrzyknął Rajmund.. z całej duszy dziękuję za tę łaskę prawdziwą..
— Powtarzam panu, że jestem ojcem, i nie obca mi jest miłość ojcowska.
Tu naczelnik podał rękę swojemu podwładnemu, a ten ją z uczuciem uścisnął.
— Teraz niech pan naczelnik raczy mnie łaskawie objaśnić, czego żąda odemnie?...
— Polecam panu sprawę nadzwyczaj ważną, sprawę, która też nadzwyczajnego wymaga taktu. — Nie idzie tu ani o krew przelaną, ani o jednę z tych okropnych zbrodni, które od kilku lat rozmnażają się coraz więcej, ale o sprawę nie mniej ważną z innego punktu widzenia. Złoczyńcy nie czepiają się tą razą osób prywatnych, ale najcenniejszych bogactw Paryża i kilku większych miast prowincyonalnych...
Rajmund Fromental zdawał się bardzo być zaintrygowanym.
— Idzie zapewne — o kradzieże popełnione po kościołach?...
— Nie.
— A więc?...
—O kradzieże w bibliotekach.
— Książki!... książki kradną!...
— Tak, i to książki wielkiej wartości, dzieła, których strata jest niepowetowaną, są to bowiem tak zwane białe kruki, a czasami nawet unikaty…..
Naczelnik wziął z biurka leżące note i mówił dalej:
— W ciągu trzech tygodni wyniesiono piętnaście tomów z Biblioteki narodowej — dwanaście tomów z Bibliotǝki św. Genowefy — ośm z Biblioteki Arsenału.
W Lionie, w Nantes, w Bordeaux, w Blois, zostały podobne kradzieże spełnione... Skargi ze wszystkich stron nadchodzą, sądy prowincyonalne tracą poprostu głowy... Skradzione dzieła, których nie podobna będzie zastąpić, przedstawiają conajmniej wartość dwu kroć stu tysięcy franków. — Minister niezmiernie oburzony, wydał najsurowsze rozkazy, ażeby koniecznie nadużyciom koniec położyć.
Do tej chwili trzyma się tę rzecz w tajemnicy, ażeby uniknąć, a przynajmniej odwlec napaści uczonych, którzy skandal ten w danym razie z pewnością rozgłoszą... Ośmieleni tem milczeniem i spokojnem zachowywaniem się policyi rabusie biblioteczni prowadzić będą w dalszym ciągu swoję robotę... Zechciej pan z tego skorzystać... pochwyć złodziei, a ja cię zapewniam, że prośba pańska zostanie uwzględnioną...
— Nie istnieją żadne wskazówki?... zapytał Rajmund.
— Żadne a żadne.
— Jednakże otrzymał pan raporta?...
— Tak, ale zupełnie nic nie znaczące... nic się z nich dowiedzieć nie można...
— Myślał pan zapewnie o tej sprawie?...
— Przyznaję!... Od tygodnia zajmuję mnie ona prawie wyłącznie.
— Musiał pan zatem wyrobić sobie jakąś opinię co do kradzieży.
— Na nieszczęście, nie... Sposoby przedsiębrane do pochwycenia łotrów, zupełnie nie udają się.
— Czy pan przypuszcza, że rabusie kradną w celach zysku, w celach odprzedania dzieł po jak można najdroższej cenie amatorom, czy też operują na rzecz obcych zazdroszczących nam naszego narodowego bogactwa, i pragnących wzbogacić naszemi książkami biblioteki swojego kraju?...
— To ostatnie wydaje mi się prawdopodobniejszym, labo nie oparte jest na żadnym dowodzie...
Rajmund Fromental pokiwał głową w sposób znaczący...
Żadnego punktu wyjścia.— mruczał — żadnej wskazówki.. Iść na oślep... to zadanie trochę trudne...
— Gdyby było łatwe, każdy by sobie z niem poradził... ale, że najeżone trudnościami, dla tego je panu oddaję... Wykryj złodziei, a ja ci raz jeszcze zaręczam, że prośba twoja zostanie uwzględnioną... Dodam jeszcze, że przeszkody mniej może są przestraszająco, niż się wydaje z pozoru…..
— Jakto proszę pana?...
— Zaraz się wytłómaczę.
— Trzeba aby się pan porozumiał z urzędnikami bibliotek okradzionych. — Rozmawiając z nimi, wypytując się ich, możesz dowiedzieć się szczegółów niby nic nie znaczących, a w gruncie rzeczy ważnych dla pana... Liczę zresztą na pańską zręczność, na pański węch, a w końcu i na pańską dobrą gwiazdę!...
Pan rozumiesz, że trzeba co tchu ukrócić to ohydne złodziejstwo.
Skradzenie pakiet biletów lub worka luidorów z banku, byłoby mojem zdaniem, mniej wstrętnem niż obdzieranie nas ze zbiorów, które chlubę narodu stanowią. Potrzeba dołożyć wszelkich starań aby ująć nędzników, bo to obowiązek obywatelski...
— Rozumiem to panie naczelniku, i co tylko będzie możebne zrobić, to zrobię z pewnością...
— Wierzę i liczę na pana.
— Czy zacząć od Biblioteki paryzkiej, czy też od prowincyonalnych?...
— Zależy to zupełnie od pańskiego uznania — może na prowincyi łatwiej będzie dostać jakich objaśnień... biblioteki departamentów mniej są uczęszczane, gość obcy łatwiej może tam zwrócić na siebie uwagę, łatwiej mogą tam zapamiętać jego fizyonomię i postawę... Ale rób pan jak ci się podoba, rób według własnego natchnienia... Przejdź jutro do kasy prefektury i podnieś sumę potrzebną na poszukiwania... a potem, po skończeniu czynności, przedstawisz rachunek...
— Dobrze rzekł Rajmund — ale będę potrzebował spisu skradzionych książek... Czy wykaz został zrobiony?
— Tak i dołączono go do protokołu.
— Prosiłbym o ten protokół, może mi się przydać na co.
— Oto jest wszystko.
Naczelnik podał Rajmundowi paczkę papierów, a ten schował ją do kieszeni surduta.
— Jeżeli w skutek okoliczności, których na razie nie można jest przewidzieć, nie podobna mi będzie działać samemu, czy pan upoważniasz mnie do wybrania sobie pomocników?
— Daję panu w tej chwili te upoważnienie i obowiązuje się wyjednać potwierdzenie go przez prefekta. Wybieraj pan kogo chcesz. Masz na to carte-blanche.
— W razie potrzeby, wybiorę zatem Gradura, Berela i Bourerda.
— Zaraz dziś wieczór otrzymają stosowne rozkazy. W razie gdyby z panem podróżowali, otrzymają natychmiast na koszta podróży. Suma jaka panu wydaną zostanie z kasy, wystarczy na wszelkie nieprzewidziane wydatki. Więc już wszystko ułożone nieprawda?
Jutro zapewne rozpoczniesz pan swoją robotę.
— Prosiłbym pana o dzień jutrzejszy... Jest mi koniecznie potrzebny, dla zainstalowania syna na wsi...
— A no dobrze — daję dwadzieścia cztery godziny, ale nie więcej.
— Wystarczy... ślicznie dziękuję. Co do nominacyi na inspektora, którą mi pan obiecałeś, kiedy ją mogę otrzymać?...
— Jutro odeślę ją panu do mieszkania... No idź kochany Rajmundzie, życzę ci powodzenia... Będzie to najskuteczniejsze poparcie twojej prośby do ministra.
— Jeżeli mi się nie uda — szepnął Fromental głucho — to taka widocznie będzie wola Boża...
Skłonił się naczelnikowi i wyszedł z pokoju.
— Biedny Rajmand — szeptał po cichu naczelnik, gdy drzwi za nim się zamknęły. — Ciężko wycierpiał, a sprawiedliwość ludzka okrutnie się z nim obeszła!
Wyszedłszy z pokoju naczelnika, Fromental, musiał przechodzić przez salę, w której siedzieli agenci, przychodzący z raportami do wydziała. Gdy go spostrzegli, podnieśli się i ukłonili.
— Oh! ho! — odezwał się jeden z nich — musi być jakiś nowy a trudny węzeł do rozplątania... Sombre-Accueil nie napróżno został wezwany.
— Z pewnością, że nie — potakiwali dwaj inni.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, te Sombre-Accoeil było przezwiskiem, jakie w prefekturze nadano Rajmundowi Fromental. Charakteryzowało ono dobrze jego obejście, nacechowane zazwyczaj głęboką melancholia.
Smutek nie schodził nigdy z jego twarzy. W stosunkach z kolegami Rajmund był nadzwyczajnie grzecznym, ale trzymał się od wszystkich z daleka.
Mówił jak najmniej i to tylko co było koniecznem, nie rozchmurzał się nigdy, udawał, że żartów nie słyszy i dawał jasno do zrozumienia, iż żaden koleżeński stosunek nie mógł się zawiązać pomiędzy nim a innymi agentami, nie dla tego, ażeby jednakże uważał się za wyższego.
Jeżeli zamykał się sam w sobie i trzymał z daleka, to dla tego, że bolesne wspomnienia i nieustanne myślenie a syna, wystarczały mu zupełnie.
Rzecz dziwna, że ta boleść, ta obojętność, która musiała się wydawać niewytłómaczoną dla tych, którzy nie znali jej przyczyny, nie wywoływała żadnej do Rajmunda zawiści.
Może nie lubiono go zabardzo, ale oddawano mu sprawiedliwość.
Równi go poważali.
Podwładni pragnęli być pod jego rozkazami.
Ale bo też Rajmund pomimo ponurego swojego pozoru, miał złote serce.
Mówił mało, ale umiał rozkazywać nie poniżając tych, co go słuchać musieli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.