Czerwony testament/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

PASCAL SOUNIER.

I.

Jednego z ostatnich dni Maja 1879 r. około pierwszej z południa, czarne lando ze srebrnemi ozdobami, zaprzężone w parę ciemno gniadych rumaków rasy anglo-normandzkiej, wartających z jakie pięćset luidorów przynajmniej, przeleciało przez plac Karuzelu i ulicę Richellieu i zatrzymało się w pobliżu skweru Louvois. po przed wejściem tymczasowem do Biblioteki narodowej.
Białe sprzączki przy zaprzęgach, pochowane były pod czarne z lakierowanej skóry zasłony, na łbach koni widniały również czarne kokardy krepowe.
Stangret i lokaj siedzący na koźle, byli w liberyi żałobnej.
Herb tylko jeden z koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach, wymalowany na drzwiczkach powozu, odbijał jaskrawo od tej całości ponurej.
W chwili gdy się zatrzymano, lokaj zeskoczył szybko z kozła, otworzył drzwiczki i pomógł wysiąść swojemu pannu.
Był to starzec ubrany także w żałobę, z białemi miękkiemi jak jedwab włosami, okalającemi twarz szczupłą i bladą. Wysiadł opierając się na ramieniu lokaja.
Wyglądał na lat osmdziesiąt, chociaż miał sześćdziesiąt pięć czy sześćdziesiąt sześć dopiero, ale głębokie zmarszczki i wielka boleść oblicza świadczyły, iż jakieś ciężkie nieszczęścia pochyliły przedwcześnie tę postać wyniosłą i zgarbiły jej ramiona.
Oczy jasno niebieskie były przyćmione, a chwilami zdawało się, jakby światło w nich zupełnie zagasło.
Całość fizyonomii, przedstawiała wyraz smutku jak najgłębszego.
Ręce drżały nerwowo.
Słowem, osobistość, którąśmy opisali, zdawała się stać już jedną nogą w grobie.
Lubo dzień był ładny i słońce na czystem, bez żadnej chmurki niebie przyświecało wesoło, starzec miał na sobie grubo watowane palto zimowe.
W jednej z dziurek od gazika miał wstążeczkę legii honorowej.
Kiedy przebyli trotuar i weszli do bramy, lokaj zapytał:
— Czy mam pójść z panem hrabią?
— Nie... nie ma potrzeby — siadaj z powrotem na kozioł i powiedz Szczepanowi, niechaj przejedzie z końmi po polach Elizejskich...
— O której godzinie mamy się stawić po pana hrabiego?
— O trzeciej.
Głos starca czysty i brzmiący donośnie, był w rażącej sprzeczce z ogólną jego powierzchownością, świadczył bo wiem, iż było jeszcze życie w tem złamanem ciele.
Lokaj puścił rękę pana, powrócił do stangreta i powtórzył mu rozkaz otrzymany, powóz więc zakręcił zaraz i tą samą drogą podążył na pola Elizejskie.
Kiedy to się działo, siwowłosy starzec wszedł wolno na schody, prowadzące do obszernego przedsionka, z którego na prawo szło się do gabinetu bibliotekarza, a na lewo do pokoju, w którym urzędnicy i goście pozostawiali palta, laski, kalosze i parasole, bo wchodzić z nimi na salę nie wolno było.
Hrabia minął przedpokój, skręcił na lewo i wszedł po kilku schodkach do galeryi oszklonej, na końcu której były drzwi opatrzone w tablicę z napisem wypukłemi jakby rzeźbionemi literami:
Pracownia.
Starzec otworzył drzwi i znalazł się na wprost biurka, po za którem siedział jeden z urzędników biblioteki, upoważniony do sprawdzania tożsamości osób z ich kartami wizytowemi i rozdawania dzieł zażądanych.
Wielka ta sala w stylu prawie odrodzenia, bo z czasów drugiego cesarstwa, wygląda bardzo okazale.
Czworokątna, z kosztownemi ornamentacyami na suficie, oświetlona jest sześciu półokrągłemi oknami monumentalnej wielkości.
Do okoła ścian wszędzie półki z książkami.
Na te półki i na galeryę urządzoną do koła prowadzą schodki ruchome.
Po obu stronach sali stoi czternaście ławek podwójnych, a po środku pozostawione szerokie przejście od drzwi wchodowych do przeciwległych gabinetu bibliotekarza i sal następnych, de których wejście zamknięte jest dla publiczności.
Dla pracowników znajduje się trzysta dziewięćdziesiąt dwa miejsca.
Stoły z kandelabrami otoczone krzesłami, przeznaczone są dla czytelników pism peryodycznych.
Ze trzydzieści mniej więcej osób znajdowało się w sali, gdy ukazał się w niej starzec, z którym próg przestąpiliśmy przed chwilą.
Zatrzymał się na moment przed biurkiem urzędnika, wziął podaną mu kartę, odszedł i zasiadł na końcu ławki, przy półce zastawionej słownikami, encyklopedyami, katalogami i t. p.
Zabrawszy miejsce, starzec nasz czas jakiś odpoczywał po widocznem zmęczeniu — a potem wyjął z bocznej kieszeni palta książeczkę zaopatrzoną w srebrny ołówek i zaczął wpisywać w otrzymaną przy wejściu kartę, jak tego wymagały przepisy biblioteczne, najprzód nazwisko swoje:
„Hrabia Filip de Thonnerieux.“
W następnej rubryce:
„Ulica Vaugirard Nr. 62.“
Potem odwrócił się i spojrzał na numer wypisany na ławce i w trzeciej rubryce zanotował;
„Oddział 216.“
Zamiast zapełnić rubrykę czwartą, podniósł się i zwrócił ku estradzie, na której siedzieli pomocnicy bibliotekarza, obowiązani do dostarczania dzieł żądanych przez pracowników.
Wszyscy urzędnicy biblioteki znali już pana de Thonnerieux, skłonili mu się więc z uszanowaniem — a jeden z nich zapytał:
— Jakże zdrowie pana hrabiego?
Starzec potrząsnął smutno głową.
— Wcale nie tęgie — odpowiedział.
— Może pan zadużo pracuje?...
— O nie, to wcale nie ta przyczyna?…..
— A więc cóż to takiego? — Nie wygląda panna chorego..
— Bo też i nie jestem chory, ale wiek... ma swoje prawa. Lat z każdym rokiem przybywa, ale sił nie przybywa...
— Już dosyć dawno nie mieliśmy przyjemności widzieć pana hrabiego...
— Trzy miesiące blízko...
— Jakie dzieło życzy sobie pan hrabia?...
— Doprawdy, że nie umiem odpowiedzieć dokładnie...
Muszę gmerać w najrozmaitszych przedmiotach... Racz mi pan podać, je żeli łaska, ostatni tom z katalogu Bruneta...
— Służę w tej chwili.
I niebawem pomocnik bibliotekarza podał hrabiemu książkę dosyć grubę, z którą p. de Thonnerieux powrócił na swoje miejsce.
Gdy się oddalił, jeden z nowo przybyłych urzędników odezwał się do siedzącego obok kolegi.
— Kto to jest ten stary?...
— Hrabia de Thonnerieux.
— No!...
— Nie znasz pan tego nazwiska?...
— Nie.
— A jednakże nazwisko to wielkiego pana i wielkiego bogacza... Pan de Thonnerieux, posiada sporą liczbę milionów...
— Chciałbym więc być na jego miejscu! — Ale tylko dla jego milionów, nie dla czego innego... starowina to schorzały i z pewnością nie długo już cieszyć się będzie swojemi dostatkami...
— Wygląda daleko starzej aniżeli jest w istocie.
— Wygląda na lat sto przynajmniej!...
— A ma sześćdziesiąt pięć najwyżej...
— Czy pracy, czy nazbyt wesołemu życiu, zawdzięcza tę przedwczesną zgrzybiałość?...
— Ani pracy, ani wesołemu życiu.
— Więc czemuż u licha?...
— Zmartwieniom.
— Zmartwieniom?... A jakiego rodzaju?...
— Stracił najpierw żonę, którą ubóstwiał, a potem jedyną córkę, w której Wszystkie swoje pokładał nadzieje... Przed temi dwu katastrofami, nastąpionemi w bardzo krótkim czasie jedna po drugiej, wyglądał jeżeli nie na młodego, to na pełnego życia mężczyznę. Przez dwa lata od śmierci córki zestarzał się o lat trzydzieści.
— Nie musi to bardzo martwić jego sukcesorów.
— Nie ma wcale sukcesorów.
— Cóż znowu?...
— Powiadam panu, że nie ma nikogo ani z bliższych, ani z dalszych...
— Milioner bez sukcesorów!... Komu więc pozostawi swoję fortunę?...
— Co do mnie pragnąłbym żeby się mnie dostała...
— Życzę panu tego z całego serca, pod warunkiem jednakże, ażebyś się ze mną podzielił...
— Na nieszczęście, nie przyjdzie mu z pewnością ta chwalebna myśl do głowy. To zagorzały filantrop i zapewne odda wszystko na cele publiczne.
— Jeżeli jest dobroczyńcą inteligentnym, to nie zrobi tego głupstwa i zarządzi tak, aby prawdziwi nieszczęśliwi korzystali z jego dobra.
Že zrobi jak najlepiej, to o tem nie wątpię, świadczy o tem całe jego życie poczciwe. Złote to serce i wielki rozum. Napisał kilka bardzo cennych dzieł o dobroczynności. On to jest inicyatorem przytułków nocnych, on dał 300,000 franków na przytułek przy ulicy Tocqueville... on wyposażył zakład pomocy dla dzieci... a przytułek Vesinet zawdzięcza mu bardzo wiele... Pamięć jego będzie błogosławiona...
— Skoro to taki zacny człowiek, to szkoda, że takie smutne ma życie.... Żyjemy w epoce w której podobne osobistości wcale do powszednich nie należą.
Podczas gdy powyższa rozmowa toczyła się pomiędzy dwu kolegami biurowymi, hrabia de Thonnerieux, jak już zresztą wspominaliśmy powyżej, powrócił na swoje miejsce.
Rozłożył katalog na pulpicie i zaczął przeglądać dział historyi i pamiętników. Jakiś czas przewracał kartki niecierpliwie.
Nareszcie znalazł widocznie czego szukał, wziął bowiem ołówek w rękę i zapisał w czwartej rubryce kartki bibliotecznej tytuł dzieła, jakiego potrzebował, nazwisko autora, liczbę tomów, miejsce i datę publikacyi.
Po skończeniu tej roboty obowiązkowej, powrócił do estrady i wręczył notę pomocnikowi bibliotekarza, z którym poprzednio rozmawiał.
Urzędnik położył na karcie znak wyglądający na hieroglif dla profana i podał ją koledze siedzącemu wyżej z wezwaniem, ażeby wyszukał dzieło.
Hrabia de Thonnerioux, zasiadł znowu na swem miejscu i zajął się przeglądaniem różnych papierów wyjętych z pugilaresu.
W siedm czy ośm minut woźny biblioteczny przyniósł mu książkę zażądaną.
Był to mały tomik, oprawny w skórę ze złoconemi brzegami.
Widocznie musiał być używany bardzo mało, bo na złoconych brzegach nie znać było tego wytarcia, jakie ciągłe przewracanie kartek powoduje.
Starzec otworzył książkę i przeczytał tytuł, który podajemy w dosłownym odpisie:

Testament Czerwony.

PAMIĘTNIKI
Pana de Laffemes
przyczynek do historyi
Jego Eminencyi Kardynała Richelieu
pierwszego ministra
Jego
Królewsko-Chrześciańskiej Mości
LUDWIKA XIII.

Amsterdam.
Anno Domini 1674.

II.

Pan de Thonnerieux zaczął przeglądać książkę, którą dobrze znał zapewne Wiktor Hugo pisząc „Marion Delorme,“ zatrzymał się na dwudziestej jej karcie, założył to miejsce kawałkiem papieru, sięgnął do kieszeni i wydobył maleńką flaszeczkę czerwonego atramentu i złote pióro.
Umaczał pióro, otworzył znowu książkę i zaczął jakąś dziwną a niezrozumiałą robotę.
Polegała ona na podznaczeniu, czyli na podkreślaniu pewnych wyrazów lub pewnych liter — na kartce dwudziestej, 21 i 22-ej.
Gdy doszedł do końca tej ostatniej, robota była już ukończoną.
Położył pióro i zaczął odczytywać półgłosem podznaczane wyrazy i litery.
Całość złożyła trzy zdania następujące:
„Zamek des Granges-de-mer-la-Fontaine.“
„Siedmaasta płyta czarna w kaplicy.“
„Liczyć od strony lewej.“
— Zupełnie dobrzeł — szepnął po przeczytaniu. Niepodobna, aby tego wtajemniczeni nie zrozumieli, gdy tymczasem, dla nieposiadających klucza, zagadka pozostanie niepodobną do rozwiązania...
Założył książkę i spojrzał na zegarek.
Brakowało kilka zaledwie minut do trzeciej.
Czas zeszedł bardzo prędko — a robota była mozolną i drobiazgową.
Pan de Thonnerieux schował swoje papiery, atrament i pióro, podszedł do urzędnika przeznaczonego do odbierania książek, skłonił się wszystkim i wyszedł z sali a następnie z biblioteki.
Powóz czekał przy skwerze Louvois.
Lokaj spostrzegłszy pana, pośpieszył naprzeciw niego, gdy tymczasem stangret zajeżdżał przed trotuar.
— Gdzie pan hrabia każe jechać? zapytał lokaj, wsadziwszy hrabiego do powozu i zamykając drzwiczki.
— Do hrabiny de Chatelux odpowiedział pan de Thonnerieux.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na ulicy Tournon przed pałacem pani de Chatelux.
Hrabia wysiadł i kazał się zaanonsować.
Gospodyni wybiegła aż do przedsionka na powitanie gościa, ujęła go pod rękę i poprowadziła do wielkiego salonu na parterze.
Georgina de Grèves, hrabina de Chatelux, była kobietą lat czterdziestu pięciu lub może czterdziestu sześciu, i była bardzo jeszcze ładną, chociaż w arystokratycznych jej rysach znać było zmęczenie czy cierpienie.
Kilka zaledwie srebrnych niteczek, snuło się w jej prześlicznych kruczych włosach.
Pod czołem przerzniętem trzema niewielkiemi zmarszczkami, błyszczała para ciemno niebieskich oczu o niewymownej słodyczy.
Fizyonomia hrabiny wyrażała jednocześnie inteligencyę, silną wolę i dobroć.
Pani de Chatelux, uderzoną została wielką zmianą, jaką zauważyła w twarzy pana de Thonnerieux, od czasu ostatniej niedawnej jego wizyty.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytała wzruszona i niespokojna, sadzając przybyłego obok siebie. — Znajduję cię znacznie smutniejszym niż zwykle i jakby daleko bardziej przygnębionym...
— Bo jestem rzeczywiście bardzo przygnębiony. Smutna jest dusza moja, a myśli czarne. Co dzień tęskniej mi na świecie i co dzień ciężej mi będzie, aż do ostatniej godziny spoczynku. Godzina to bardzo już blizka, czuję, że mnie życie opuszcza...
— Bo się zaniedbujesz mój przyjacielu — podchwyciła żywo hrabina — bo nie masz odwagi stawić czoła swojej boleści!
Starzec wzruszył ramionami.
— Walczyć? — powtórzył — na coby się przydała ta walka? Jestem oddawna zwyciężony!... Boleścią są dla mnie moje wspomnienia, a nie chcę i nie mogę nic zapomnieć!... Powiedziałaś, żem jest przygnębiony, przyjaciołko... to za słabe wyrażenie, ja jestem zmiażdżony droga pani...
— Czyż i ja nie cierpiałam także? wtrąciła pani de Chatelux. Przypomnijno sobie Filipie!
Kiedym przed trzema laty straciła męża, poddawałam się strasznej rozpaczy. Tyś mnie podtrzymywał wtedy na duchu. Tyś mi powtarzał przecie: „Trzeba być mężną moją pani, nie, wolno się woli Bożej sprzeciwiać. Zycie jest darem Boga i własnością Boga, niewolno go nie szanować...“
— Są to rzeczywiście moje słowa — odpowiedział pan de Thonnerieux, ocierając dłonią łzy spływające po policzkach. Prawda, że dotknął panią cios okropny, aleś miała przecie syna, miałaś dziecko, któreś z całego serca i z całej duszy kochała. Dla tego dziecka życie twoje było potrzebne, dla tego dziecka zachęcałem cię do życia. Ale ja nie mam nikogo. — Zuzanna moja ukochana w mogile, a w sześć miesięcy po niej moja córka, dziecię moje jedyne poszło za matką do grobu. Pozostałem sam jeden na świecie, sam jeden po takiem prawdziwie szczęśliwem życiu. Co chcesz, abym robił na ziemi?
— Nie! — nie jesteś sam na świecie kochany hrabio, odpowiedziała pani de Chatelux, biorąc starca za ręce. Masz przyjaciół... masz wiernych szczerze oddanych sobie przyjaciół, ludzi na przywiązanie których liczyć możesz i powinieneś liczyć.
— Wiem o tem, wiem i to, że pomiędzy tymi przyjaciołmi pani pierwsze zajmujesz miejsce. Ale najlepsi i najszczersi przyjaciele, tego co utraciłem zastąpić mi nie są w stanie. Nie zapewnią mi oni tych słodkich radości, jakich w ciągu lat dziesięciu doświadcza.łem. Śmierć wszystkiego mnie pozbawiła!....
Pan de Thonnerieux mówił drżącym głosem, a co chwila zanosił się od płaczu, tak, że litość brała patrzeć na te łzy spływające po wywiędłych policzkach szlachetnego starca.
To też pani de Chatelux poruszona, do głębi duszy, razem z nim płakała.
Siłę woli powstrzymała jednak łzy swoje i próbowała pocieszać przyjaciela.
— Filipie, kochany Filipie — mówiła, zaklinam cię na przyjaźń naszę — nie poddawaj się tak okrutnie. Słabość to niegodna mężczyzny!...
Nikt szczerzej odemnie nie odczuł i nie opłakał pustki, jaką w około ciebie spowodowała śmierć Zuzany i Maryi!...
Tak jest, ciężka cię dotknęła próba, ciebie któryś ze wszech miar godzien lepszego losu, ciebie, który całe życie swoje znaczyłeś poczciwemi czynami. Ale wiesz wszakże, że Bóg doświadcza tych, których kocha. Cios jest ciężki, to prawda, ale to wcale nie przyczyna do buntowania się przeciwko wyrokom Opatrzności. Nie wolno ci starać się o zrzucenie z siebie tego ciężaru, nie wolno skracać życia ciągłą tęsknotą i rozpaczą. Jeżeli umrzesz, cóż się stanie z wszystkimi biedakami, których wspomagasz i którzy cię błogosławią? Co się stanie ze wszystkiemi istotami, co ci byt zawdzięczają, co mogą żyć jedynie dzięki twojej tylko pomocy?... Pomyśl nad tem mój przyjaciela, pomyśl o tych dwóch aniołach, których ci odebrano!.. Patrzą one z nieba na ciebie i smucą się na pewno, widząc łzy twoje i twoję rozpacz!.. Mając lat sześćdziesiąt pięć niespełna, wyglądasz na zgrzybiałego starca.
Przy silnej budowie swojej masz długą jeszcze przed sobą przyszłość, a wyglądasz jakbyś stał już nad grobem...
Cóż to za rażąca sprzeczność słów twoich z twoimi uczynkami! — Do zrozpaczonych wołasz: Odwagi! a sam pod krzyżem swoim upadasz...
— Czyż nie mam prawa umierać?... wyjąkał hrabia.
— Nie! bo życie nie do ciebie wcale należy — odpowiedziała hrabina. Należy ono do Boga, który cię uczynił apostołem miłosierdzia na ziemi! Powinieneś żyć i spełniać posłannictwo swoje do końca. Wielkie ono i święto.
Pan de Thonnerieux pochylił głowę i milczał czas jakiś — a potem rzekł głosem złamanym:
— Masz racyę przyjaciółko, przyznaje to i czuję, ale cóż mogę poradzić z mojem sercem?... Choćbym próbował zatrzymać bolesne jego uderzenia, choćbym starał się zagoić krwawiącą się jego ranę, nie posłucha mnie z pewnością! Jestem bezsilnym wobec wspomnień, które mnie ku przeszłości cofają. Mówisz mi o moich biednych? Oni przecie nic nie stracą na mojej śmierci... Umierając, nie zapomnę o nich wcale. Będą modlić się za moję duszę, jak modlą się za te dwie istoty ukochane, których nie ma na ziemi — a z któremi tam wysoko połączyć się pragnę najprędzej!
— Proszę cię Filipie, pokonaj się, oddal te posępne myśli od siebie... Pomówmy oto o czem innem.... czy zgoda?...
Starzec uścisnął panią de Chatelux za rękę i spojrzał na nią załzawionemi oczyma.
— Dobrze — odpowiedział — pomówmy o czem innem, pomówmy o Fabianie.
— O moim synu? a to doskonale — odezwała się hrabina z twarzą rozpromienioną.
— Czyś jest zadowoloną z niego hrabino?
— Jak najbardziej... Nie mam ma nic a nic do zarzucenia! Jestem prawdziwie szczęśliwą matką. Prowadzi się zupełnie dobrze i gorliwie pracuje. Otrzymał właśnie patent ze szkoły.
— W dziewiętnastym roku życia, to bardzo pięknie. Masz prawo być dumną z niego.
— I jestem dumną — a liczę, że Fabian nie ustanie w pół drogi!...
— Jaką przeznaczasz mu karyerę, albo raczej jaką on sobie karyerę obiera?
— Pytałam go o to i przedstawiałam mu konieczność zapewnienia sobie pozycyi niezależnej, boć nie jesteśmy wcale bogaci. Fortuna nasza zmniejszyła się bardzo przez nieszczęśliwe spekulacye mojego nieboszczyka męża. Pozostał nam tylko ten dom i procent, wystarczający zaledwie na jakie takie utrzymanie się w świecie. Fabian odpowiedział mi, że gdyby był nawet milionerem, nie czuł by się zwolnionym od pracy; że ma do spełnienia obowiązki względem siebie samego i względem bliźnich, że pragnie zająć odpowiednio miejsce w świecie naukowymi stać się użytecznym krajowi w miarę sił swoich.
— Dla osiągnięcia tak chwalebnego zamiaru, cóż zamyśla uczynić?
— Wejść do szkoły politechnicznej. Czy pochwalasz hrabio ten zamiar?
— Najzupełniej. Powtórzę raz jeszcze jednakże to, co ci już tyle razy mówiłem hrabino: Jeżeliby powołanie Fabiana pociągnęłoby go na drogę, która wymagałaby znaczniejszych na to funduszów, nie trzeba aby się brakiem ich krępował. Andrzej de Chatelux, mąż twój, był moim przyjacielem. Nie roztrwonił on swojej fortuny, tylko stracił ją na operacyach nieszczęśliwych. Ruina ta zraniła jego serce. Nie mógł przeżyć myśli o mierności, a może i niedostatku, na jaki jego nieroztropnoś skazałaby ciebie hrabino i twojego syna. Zmartwienie go zabiło!...
— Tak niestety! A. Bóg świadkiem mi jednakże, że nie miałam do niego najmniejszego żalu o uszczuplony majątek, że szło mi tylko o jego życie...
— Kończę myśl moję przerwał pan de Thonnerienx. Jeżeli mogę ci być potrzebnym, kochana hrabino, proszę cię mów mi śmiało, czy dwakroć, czy trzykroć, czy pięćkroć sto tysięcy franków, czy więcej potrzeba jest Fabianowi aby mógł pójść swobodnie za swo̟jem powołaniem?...
— Jestem ci mój przyjacielu — odpowiedziała hrabina — szczerze bardzo wdzięczną za tę twoję wspaniałomyślność, ale nie życzę sobie, aby Fabian zawdzięczał pieniądzom przyszłość swoję. Diękuję ci raz jeszcze serdecznie... ale nic nie przyjmuję...
— Czy nie zanadto przesadzasz tylko tej swojej delikatności?
— Zupełnie nie przesadzam.
— Jesteś jeszcze młodą, lubisz świat, a szczupłe twoje dochody trzymają cię w domu.
— Mam syna, on mi starczy za wszystko, nie pragnę więcej niczego.
Hrabia westchnął.
Pomyślał, jakie byłoby dlań słodkie takie oddalenie się od świata w towarzystwie dwóch istot które tak miłował gorąco.
— Kochany Filipie — odezwała się żywo hrabina — nie wpadaj no znów tylko w zadumę.
— Nie... nie... mówmy owszem dalej. Nie chcesz nie przyjąć odemnie ani dla siebie, ani dla Fabiana za mego życia, więc dobrze... nie mówmy więcej o tem, ale nie każesz mi przecie zmieniać mojego testamentu!...
— Czy znowu zaczniesz mówić o testamencie? — tylkoby tego jeszcze brakowało.
— Przecie mówić można o wszystkiem — a wiesz, że oddawna zrobiłem ostatnie moje rozporządzenie.
— Wiem o tem. W tym samym dniu, w którym urodziła się twoja córka, mój Fabian przyszedł na świat. Aby uczcić dzień tak dla siebie radosny, postanowiłeś wyposażyć wszystkie dzieci urodzone tego samego dnia w twoim cyrkule.
— I zrobiłem to hrabino. Suma dla każdego z nich przeznaczona, dosyć jest znaczną i pozwoli im żyć szczęśliwie... Jeżeli, o czem wątpię, doczekam dojścia do pełnoletności tych dzieci, będę słyszał ich błogosławieństwa, — jeżeli umrę wcześniej, prędzej zostaną bogaci — a Fabian jest w ich liczbie.
— O! gdybyś mógł żyć jaknajdłużej kochany Filipie i gdybyśmy mogli kochać cię jaknajdłużej, tak jak na to zasługujesz.
Pan de Thonnerieux uścisnął znowu rękę hrabiny i rzekł:
— Jeżeli zatem nie każesz mi zmieniać treści mojego testamentu, możesz być pewną hrabino, iż twój Fabian, jakąkolwiek obierze sobie karyerę, będzie mógł zająć odpowiednie w świecie stanowisko. Gdzież on się teraz znajduje? zapytał starzec.
— Jest w pałacu przemysłu na wystawie malarskiej. Ale zobaczysz go jak powróci, sądzę bowiem, że pozostaniesz na obiedzie.
— Dzisiaj nie... kochana hrabino.
— Dla czego nie?
— Czuję się trochę znużonym i potrzebuję spoczynku...
— Nie nalegam, boć znam twoje systematyczne zwyczaje, ale radabym była abyś zobaczył Fabiana...
— Miesiąc przeszło nie był na ulicy Vaugirard... Wyłaj go za to odemnie...
— Nie miej mu tego za złe. Wyjeżdżał i bawił około trzech tygodni u naszych krewnych w Burgundyi..


III.

Po chwilowem milczenia pan de Thonnerieux zapytał?...
— Czy Fabian zawsze jest przyjacielem Fromentala?...
— Zawsze — odpowiedziała hrabina. Widują się bardzo często, a i dzisiaj są razem na wystawie... Rowieśnicy, koledzy z kolegium, nierozdzielni od dzieciństwa towarzysze, zaprzyjaźnili się serdecznie... kochają się jak bracia.
— Bardzo się cieszę z tego stosunku. Paweł Fromental, to chłopak inteligentny i z dobrem sercem...
— Niezaniedbywaliśmy niczego i ty mój przyjacielu i ja, ażeby zrobić z niego człowieka, a usiłowania nasze wydały pożądane rezultaty. Paweł ukończył nauki równie chwalebnie jak i Fabian...
— Niewidziałem od pewnego czasu jego ojca, zawsze chyba znajduje się w jednakowem położeniu...
— Tak... zawsze jednako smutny... Biedny człowiek dużo wycierpiał.
I dużo i ciężko... dodał pan de Tonnerieux.
— Skazanie, które dzięki moim wpływom zmniejszyłem trochę, miało fatalne skutki, złamało życie biedakowi. Sprawiedliwość jest czasami okrutną przy stosowaniu prawa.
— Fromental, jest człowiekiem nieposzlakowanie... uczciwym dodała hrabina.
— Gdybym wątpił o tem na chwilę nie zajmowałbym się nim wcale... Czy nie wspominał ci kiedy hrabino, co zamierza robić ze swoim synem?...
— Przeznacza go jak mi się zdaje na nauczyciela.
— Prawdziwie zaszczytna karyera, zresztą Paweł nie potrzebuje obawiać się o swoją przyszłość.
— Należy tak samo jak i Fabian do dzieci urodzonych w tym samym dniu, co moja kochana Marya, i z tego samego tytułu został także zapisany do testamentu... Będzie miał dostatek i będzie szczęśliwy, a wielką mi sprawia radość, że zasłuży na mój zapis jak zawsze dotąd zasługiwał na to cośmy dla niego robili... Chciałbym go również zobaczyć.
— To bardzo łatwo... Pozostań na obiedzie...
— Dzisiaj niepodobna. Czuję się naprawdę bardzo osłabionym i muszę powrócić do siebie.
Hrabia powstał po tych wyrazach.
— I już odjeżdżasz?!... odezwała się pani de Chatelux ze smutkiem.
— Z wielkim żalem, kochana pani... Nadużyłem trochę sił swoich dzisiaj i potrzebuję odpocząć...
Ale przyślij mi proszę cię jak najprędzej Fabiana i Pawła... Szczęśliwy będę jak ich zobaczę i porozmawiam z nimi...
— Będą bardzo radzi z zaproszenia, bo obadwaj kochają cię miłością prawdziwie synowską.
— Winni mi są tę miłość za moje przywiązanie do nich ojcowskie... Zegnam cię przyjaciołko... Dobrzem zrobił, żem tu wstąpił... Wywierasz zawsze na mnie wpływ łagodzący, po każdej wizycie u ciebie, mniej cierpię moralnie i umysł mam spokojniejszy...
— Zaglądaj więc jak najczęściej, abym cię wyleczyła zupełnie! — zawołała żywo hrabina.
Pani de Chatelux podała starcowi czoło do po całowania, wyprowadziła do sieni i patrzyła jak wsiadł do stojącego powozu przed schodami peronu.
Pan de Thonnerieux posłał jej ręką ostatnie pożegnanie i odjechał.
Z ulicy Tournon bardzo blizko było do tej części ulicy Vaugirard, która się znajduje na rogu ulicy Bonaparte.
W kilka minut, pan de Thonnerieux przybył do swego pałacu, mieszkanie miał urządzone wspaniale, ale smutne.
Wysiadając z powozu spotkał w przedsionku Jeroma, starego kamerdynera, z twarzą jakąś zaniepokojoną.
Jerome, kawaler i zawzięty przeciwnik związków małżeńskich, pozostawał w obowiązkach u hrabiego od lat czterdziestu pięciu i miał dlań to wyjątkowe przywiązanie, co to o wszystko się obawia i o wszystko niepokoi.
Watłe zdrowie i coraz większe osłabienie pana de Thonnerieux, terroryzowały wiernego sługę na każdym kroku.
Starzec nadzwyczajnie był punktualny we wszystkich swoich zwyczajach. Codzień powracał o piątej.
Aż tu dzisiaj nie było go blizko do wpół do szóstej.
Od pół godziny Jerome oczekując pana, najszaleńsze robił przypuszczenia i przewidywał jakąś straszną katastrofę w chwili gdy powóz hrabiego zajechał przed bramę.
Spostrzegłszy pana siedzącego w powozie, stary sługa odetchnął swobodnie. Wielki ciężar spadł mu z piersi, to też pomimo podeszłego wieku poskoczył z szybkością młodzieńca, ażeby pomódz wysiąść z powozu.
— A to pan hrabia nareszcie!... wykrzyknął.
— Ja już doprawdy nie żyłem, umierałem poprostu z obawy.
— Dla czegóż to poczciwy mój Jeromie?.. spytał starzec.
— A toż to już wpół do szóstej.
— Ja zaś mam zwyczaj powracać zawsze o piątej.
— No, no, nic to, małe tylko spóźnienie...
— Prawda, ale że pan hrabia jest trochę osłabiony od pewnego czasu, więc jak pana hrabiego nie widzę, to jestem jak na rozpalonych węglach.
— Zapomniałem o godzinie rozmawiając z panią de Chatelux... Syn jej Fabian i młody Fromental przyjdą mnie w tych dniach odwiedzić.
— Obaj przyjdą?...
— Tak... Obaj dzielni młodzieńcy... Wprowadzisz ich zaraz, nawet gdybyś dał poprzednio rozkaz nie przyjmowania nikogo.
— Tak zrobię panie hrabío...
Słowa te zamienili pan z lokajem, przechodząc z przedpokoju do sypialni pana de Thonnerieux.
Jerome pomógł się hrabiemu rozebrać, a że biła właśnie szósta godzina.. powiedział:
— Zapewne już obiad dla pana hrabiego podany.
— Pewnie, mój przyjacielu, że już podany, bo Lambert punktualny jest jak chronometr... — Schowam tylko niektóre papiery, jakie mam w pugilaresie i przejdę zaraz do sali jadalnej...
— Możesz odejść!
Jerome wyszedł.
Pan de Thonnerieux, otworzył szufladę biurka, schował notatnik, atrament, i pióro, którego używał w sali biblioteki narodowej.
Zrobiwszy to, przeszedł do sali jadalnej, gdzie go czekał Jerome, gotów do zdjęcia pokrywy ze srebrnej ozdobionej herbami wazy.
Starzec usiadł przy stole i zaczął jeść bez najmniejszego apetytu.
Zanim przejdziemy do dalszego ciągu naszego opowiadania, musimy w kilku słowach poznajomić czytelników z pochodzeniem i przeszłością tego starca, któregośmy przedstawili jako zdruzgotanego cierpieniami i pragnącego śmierci co najrychlejszej.
Potomek jednej z najszlachetniejszych i najbogatszych rodzin z Languedocu, hrabia de Thonnerieux kończył nauki w Paryżu.
Obdarzony umysłem jasnym, a łagodną, litościwą i kochającą duszą, cały oddany był ludzkości, szczególniej ludzkości cierpiącej i jak inni poświęcają się sztuce, przemysłowi lub biurokracyi, on poświęcał się ludzkości.
Szukał nieustannie sposobów, poprawienia i ulżenia nędzy.
Od najpierwszej młodości, wielka liczba biednych winną mu była swój wzgłędny dobrobyt — zrozpaczeni pociechę i nadzieję.
Filip marzył o tem tylko, aby zapewnić bliźnim jakie takie możebne szczęście.
Był autorem kilku bardzo poważnych dzieł o pauperyzmie.
Dzieła to wyjednały mu najprzód wstążeczkę a potem order legii honorowej, który nosił z właściwą dumą.
Założył kilka kas pomocy, sporo zakładów bezpłatnego posiłku i kilka schronień.
Nigdy, chociaż ze względu na swoje urodzenie, wykształcenie i majątek ciągle było to nagabywany, nie chciał przyjąć żadnej funkcyi publicznej honorowej.
Zdawało mu się, że zmniejszył by miłosierdzie, czyniąc go oficyalnem.
Kiedy doszedł do lat trzydziestu, sukcesyami jakie nań spadły, powiększył znacznie i tak wcale już pokaźny majątek.
Człowiek skromnych przyzwyczajeń, przyzwoitego prowadzenia, miał możność obracania na różne uczynki dobroczynne, znacznej części swych dochodów.
W czterdziestym piątym roku życia, pozostał sam jeden z całej swojej rodziny i nazwiska, nie miał już wcale krewnych ani bliższych, ani dalszych.
Majątek jego sięgał wtedy potężnej sumy dziesięciu milionów franków i | przynosił pięćkroć sto tysięcy franków czystej renty.
Aż dotąd, hrabia Filip de Thonnerieux, nie pomyślał o małżeństwie.
Filantropijne zajęcia pochłaniały mu życie zupełnie, nie uczuwał wcale samotności swojej.
Wypadek nieprzewidziany zmienił na raz jego zapatrywania.
Wielki przyjaciel vice-hrabiny de Rouvray, kobiety dzielnej i dystyngowanej, ale bardzo niezręcznej w prowadzenia interesów własnych, dowiedział się, iż straciła ona większą część swojej fortuny na niezręcznych operacyach giełdowych.
Spostrzegł też jednocześnie, że pani de Rouvray nie miała wcale odwagi zastosować się do mierności, że nie była w stanie przyzwyczaić się do odmawiania sobie różnych rzeczy, ta, co tak się w zbytku kochała.
Pani de Rouvray umarła ze zmartwienia, osierocając jedyną swoję dwudziesto-dwu letnią córkę i pozostawiając ją w nędzy prawie.
Czytelnicy znają zapewne ów dwu wiersz, napisany przez Woltera pod statuą małego Kupidyna syna Wenery:

Ktokolwiek jesteś, oto twój pan,
Albo nim jest, albo był, albo napewno zostanie!...
Pan de Thonnerieux, miał dowieść raz jeszcze niezaprzeczonej prawdy togo aksiomatu.

Ani wiedząc nigdy — co to jest miłość, rozkochał się nagle w dziewczynie, którą widział poprzednio z tysiąc razy przynajmniej i na którą nigdy najmniejszej nawet nie zwrócił uwagi.
Zuzanna de Rouvray, charakter miała łagodny — i szlachetną, pełną litości duszę.
Tak samo jak Filip, lubiła czynić dobrze każdemu.
Wspólność myśli i zasad, łączyły sierotę z hrabią Zuzanna kochała nadto Filipa od dawna.
Została więc hrabiną de Taonnerieux a cały świat przyklasnął jej małżonkowi, że lubo taki niezmiernie bogaty i wielki pan, poślubił jednak pannę bez posagu.
Odtąd rozpoczęła się dla Filipa i jego żony era szczęścia niewysłowionego.
Hrabia ani marzył nawet o czemś podobnem — a gdy przyszła mu na świat córeczka której dano imie Marya, nie posiadał się z radości.
Dla uczczenia tego faktu, pan de Thennerieux, postanowił wyposażyć wszystkie dzieci, urodzone w tym samym dnia w okręgu w którym zamieszkiwał.
W tym celu sporządził testament, treść którego wkrótce poznamy.
Marya rosła pod okiem matki, a była zupełnie do niej podobna z piękności i ze szlachetności.
Przez siedmnaście lat na horyzoncie życia hrabiego, ani się jedna nie ukazała chmurka.
Ale niestety nie ma na tym świecie szczęścia ani prawdziwego, ani trwałego.
Po rozkoszach niewysłowionych, miały przyjść nieszczęścia okrutne.
Hrabina, młoda i zdrowa, dotknięta gwałtownem zapaleniem mózgu, zmarła w kilka godzin.
Rozpacz pana de Thonnerienx nie miała granic.
Byłby chętnie poszedł za żoną do grobu, ale pozostawała córka, dla której żyć potrzebował.
Niestety w sześć miesięcy po śmierci matki, zabrała śmierć i córkę.
Hrabia pozostał sam na świecie.
Nie podejmujemy się opisywać, co się działo w jego duszy.
Straszną rozpacz, łagodziła ta tylko myśl jedynie, że teraz nic mu już umierać nie przeszkadza.
Ale zasady pana de Thonnerieux, nie pozwalały mu pozbawiać się życia samemu.
To jednak nie wiele znaczyło.
Rozpacz musi przecie zrobić to powoli, czego ręka nie chciała zrobić od razu.
W ciągu dni piętnastu, zgarbił się i pobladł, policzki mu zapadły, włosy zbielały.
W pół roku był już nie do poznania, był już starcem takim, jakim przedstawiliśmy go naszym czytelnikom na początku opowiadania.
Zamknął się w swojej boleści i żył tylko wspomnieniami, czuł, że śmierć upragniona nadchodzi.
Siły go opuściły i gasł widocznie, a gdy ocknąwszy się rano, czuł, że jeszcze jest trochę słabszym znowu — szeptał wtedy z pewnem ponurem zadowoleniem: — Chwała Boga! Chwała Bogul zobaczę się wkrótce z niemi.


IV.

Po obiedzie, który nie trwał długo, bo pan de Thonnerieux nie miał wcale apetytu, wstał od stołu i przeszedł do swojego gabinetu.
Jerome udał się za nim.
— Przypuszczam, że pan hrabia, nie będzie już pisał dzisiaj — odezwał się stary sługa.
— Owszem, kochany Jeromie, tylko nie bardzo długo... — odpowiedział hrabia.
— Lepiej by było, żeby się pan od razu położył.
— Mam do uporządkowania różne rzeczy.
— Czy ja nie mógł bym tego zrobić?
— Nie... mój kochany! Idź, zadzwonię, jak będę cię potrzebował, bez wezwania nie przychodź do mnie pod żadnym pozorem.
— Ale przynajmniej pan hrabia niezadługo na mnie zadzwoni!...
— Niezadługo.
— Panu hrabiemu sen jest koniecznie potrzebny!... Jeżeli pan nie prędko za. dzwoni, to ja przyjdę sam.
— Zabraniam ci stanowczo.
Jerome wyszedł potrząsając głową.
Pan de Thonnerieux zasiadł przed biurkiem, podparł głowę rękoma i dumał.
O czem mógł dumać ten męczennik nieszczęśliwy.
Zawsze o jednem i tem samem... myślał o grobie rodzinnym w którym spoczywały drogie mu istoty, i w którym pogrzebał wraz z niemi wszystkie swoje radości i wszystkie nadzieje swoje.
Siedział długo pogrążony w zadumie.
Łzy bezwiednie spływały mu po policzkach.
Ściemniło się zupełnie.
Nagle drzwi się otworzyły i Jerome wsunął się po cichutku.
Filip podniósł głowę.
— Czego chcesz?... zapytał.\
— Zdawało mi się, że pan hrabia dzwonił... odpowiedział stary sługa.
— Nie dzwoniłem, ale ponieważ tu jesteś, to podajże mi światło.
— Spodziewam się, że pan hrabia, skończył już pracę swoją — rzekł służący stawiając zapalone kandelabry.
— Nie jeszcze, mój przyjacielu...
Przy świetle sługa spojrzał na pana i zobaczył smutny wyraz jego twarzy, zaczerwienione oczy i łzy spływające po policzkach.
— A!... mój Boże! mój Boże!... wykrzyknął głosem wzruszonym — pan hrabia znowu płakał!...
— Mylisz się...
— Na nieszczęście, że się nie mylę!...
— Wcale nie płakałem... dumałem tylko — mruknął hrabia.
— O naszych drogich paniach!.... o nich... zawsze o nich!... Ale temi myślami powiększa pan tylko boleść swoje... Pan hrabia się zabija.
— A gdyby i tak było? — Wiesz, że manie śmierć wcale nie przestrasza, że mnie pociąga raczej. Wiesz, że byłaby dla mnie prawdziwem wyzwoleniem, połączyłbym się z niemi... — Mój Jeromie, pozostaw mnie też samego.
Służący skłonił się i wyszedł, ocierając oczy zwilżone.
Hrabia wstał, wziął kandelabr i chwiejącym krokiem podążył do drzwi, które otworzył.
Drzwi te prowadziły do dużego pokoju, do którego pan de Thonnerieux wszedł z widocznem wzruszeniem.
Okna pozasłaniane tu były ciemnemi zasłonami, w dzień więc nawet nie musiało tu być widno.
W głębi na niewielkiej estradzie, stały dwa łóżka, nakryte krepą czarną.
Na jednem z nich umarła matka, na drugiem córka.
Nad łóżkiem wisiały naturalnej wielkości portrety: pani de Thonnerieux i Maryi.
Hrabia postawił świecznik na stoliku, wszedł na estradę i ukląkł pomiędzy łóżkami.
Długo klęczał, modlił się i płakał, a głośne tkania starca, poruszyłyby serca najtwardsze.
Nareszcie podniósł głowę, wyciągnął wychudłe ręce ku obu portretom, zdającym się patrzeć na niego, i niezrozumiałym prawie głosem wymówił:
— Cienie ukochane moje, wyście życiem mojem były. Gdy was nie ma i mnie nie ma. Ale nadeszła nareszcie pożądana godzina, walka moja skończona. Nie będziecie mnie już odtąd wzywać. Czekajcie na mnie, już do was idę...
Głos zagasł mu zupełnie.
Opuścił na piersi głowę i zaczął znowu się modlić, a potem podniósł się, spojrzał raz jeszcze na portrety, wziął świecznik i powrócił do swojego gabinetu.
— No — powiedział prawie głośno, siadając znowu przed biurkiem — to wcale nie złudzenie. Dzięki Bogu, koniec mój się zbliża. Czas jest pomyśleć nad tem, aby ostatnia moja wola należycie wyjaśnioną została. Ponieważ nie mam wcale sukcesorów mojego nazwiska i krwi, ponieważ sam jeden pozostałem na świecie, chcę, aby po mojej śmierci, majątek mój służył ku tym samym celom, ku którym służył mi za życia.
Mówiąc to, pan de Thonnerieux otworzył jednę z szuflad biurka i wyjął zeń wielką kopertę zapieczętowaną trzema wielkiemi czarnemi pieczęciami, na której dużemi literami widniał napis:

TESTAMENT“.

— Muszę to przerobić, albo poprawić przynajmniej — rzekł, przecinając scyzorykiem kopertę i przebiegając oczyma wyjęty z niej papier stemplowy. — Wtedy potrzebowałem pamiętać jedynie o zrodzonych tego samego dnia co Marya, że jednak, na nieszczęście, okoliczności się zmieniły, trzeba też i akt ten zmienić.
Podarł papier trzymany w ręku i rzucił do kominka, na którym pomimo ciepłej pory, utrzymywano ciągły łagodny ogień.
Stan zdrowia pana de Thonnerieux koniecznie tego wymagał.
Kiedy ostatni kawałek papieru w popiół się zamienił, rozłożył hrabia na biurku nowy, arkusz papieru i postawił kałamarzyk z czerwonym atramentem, ten sam, który miał ze sobą w bibliotece.
Poczem otworzył inną szufladę i wyjął papiery zawierające rachunki, inwentarze i tytuły własności.
Zaczął przeglądać te papiery, jedno przerzucając tylko okiem, drugie odczytując szczegółowo.
Jeden zwłaszcza dokument zainteresował go bardzo.
Dokument ten, odznaczający się pięknem bardzo pismem, miał u góry napis: „Posiadłości Sancerre.“
Były to dowody posiadłości, jakie pan Thonnerieux posiadał w Sancerre, z wyszczególnieniem dochodów z nich, tak w pieniądzach jak w naturze.
W oddzielnej kolumnie znajdowały się uwagi, dotyczące tak samych posiadłości, jak i eksploatujących je dzierżawców.
— Znakomita to praca pod każdym względem — szepnął starzec, przeczy tawszy wszystko do końca... — Pisał to ten nieszczęśliwy Pascal Saunier, który przez dwa lata był moim sekretarzem. Dziwny to zaiste chłopak! Zdolny za dziesięciu, ale zła wyjątkowo natura! Niezmiernie inteligentny ale przewrotny! — Interesowałem się nim bardzo. Wszelkiemi sposobami usiłowałem naprowadzić go na dobrą drogę. Na nic się to wszystko nie przydało! W dwudziestym trzecim roku, skazany na trzy lata więzienia za fałszerstwo, zamknął sobie raz na zawsze uczciwą przyszłość! — Jeżeli są ludzie przychodzący na świat ze złemi skłonnościami, to on z pewnością do takich należy. Nadchodzi czas jego uwolnienia. Co będzie robił po wyjściu z więzienia? Niestety nic zapewne dobrego! Zgłosi się do mnie, nagada mi pięknych słówek co niemiara, zapewni o skrusze i przyrzeknie poprawę — ale z pewnością obietnicy nie dotrzyma. — Jeżeli będę żył! jeszcze, dam mu trochę pieniędzy. A jeżeli mnie już nie będzie na świecie...
Hrabia zatrzymał się, a po chwili dodał:
— Nieszczęśliwy Pascal, był jednak u mnie w obowiązku. Powinienem bądź co bądź przyjść mu z jakąkolwiek pomocą. A więc spełnię mój obowiązek.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan de Thonnerieux odłożył kilka z nich na bok, umaczał pióro w atramencie — i napisał ręką pewną co następuje:
„Ja Filip Armand hrabia de Thonnerieux — zdrów zarówno na umyśle jak i na ciele, wyrażam w tym testamencie ostatnią moją wolę — a egzekutorem mego testamentu ustanawiam pana Perollet, notaryusza paryzkiego, w którym pokładam zaufanie nieograniczone.
„Majątek mój składa się z dwóch części: z części znanej to jest wiadomej — i z nieznanej, a więc niewiadomej.
„Majątek wiadomy dochodzi do pięciu milionów franków, a składa się:

1) Z pałacu na przedmieściu Saint-Germain, na rogu ulic Vaugiraud i Bonapartego, mającego pod ogrodem i zabudowaniami około trzy tysiące metrów przestrzeni, wartości około 700,000 fr.
2) Z umeblowania, gobelinów, obrazów, rzeźb, starej porcelany, biblioteki, sreber familijnych, koni, powozów, wartości 400,000 fr.
3) Z nieruchomości nowo zbudowanej z trzema oficynami i dwoma podwórzami przy ulicy Rivoli, wartości 1,200,000 fr.
4) Z posiadłości przy ulicy Pyramides, wartości 900,000 fr.
5) Z pałacu des Granges-Mer-la-Fontaine, mebli, inwentarza, parku, lasu, łąk, i kolonij, należących do całości 950,000 fr.
6) Z posiadłości Sancerre, składających się z domów mieszkalnych, gruntów ornych i łąk, rozdzielonych na sześć folwarków wartości 700,000 fr.
8) Z gotowizny w złocie, srebrze i biletach bankowych w ilości 350.000 fr.
Razem 5,900 000 fr.

„W chwili gdy piszę to ostatnie moje rozporządzenie, nie mam żadnych krewnych ani bliższych ani dalszych, czuję się więc w zupełnem prawie i obowiązku rozporządzić moim majątkiem w na stępujący sposób:
„Daję i przekazuję:
„1) Paryżowi, moje posiadłości na przedmieściu Saint Germain, przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jak również papiery wartościowe francuzkie i zagraniczne, co wszystko czyni razem sumę trzy miliony trzy kroć sto tysięcy franków. W zamian za to chce, aby miasto reprezentowane przez radę swoję municypalną, wybudowało intra muros, w miejscu które obierze, przytułek nocny na tych samych warunkach co przytułek przy ulicy Tocquerelle.
„2) Miasta Sancerre zapisuję posiadłości jakie posiadam na jego terytoryum, z obowiązkiem aby przy szpitalu tamtejszym założyło i utrzymywało salę na czternaście łóżek dla starców, urodzonych w okręgu Sancerre, a nieposiadających środków utrzymania.
„3) Gminie Granges de Mer-la-Fontaine, w której się urodziłem, przeznaczam pałac, zabudowania i nieruchomości tam położone, z warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mojego testamentu, rolnicy, trzymający folwarki moje w dzierżawie, nie będą żadnych za to opłat wnosili.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu w ośmnaście dopiero miesięcy po moim zgonie a będzie musiała go zamienić na dom schronienia i wypoczynku dla starców i kalek z całego okręgu. Na utrzymanie zakładu służyć będą dochody dzierżawne.
„4) Pani hrabinie de Chatelux z domu de Graves, zapisuję meble, obicia, obrazy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę i srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaagiraud-a także konie i powozy.
„5) Staremu wiernemu memu słudze Jeremiaszowi Villard, pięćdziesiąt tysięcy franków.
„6) Każdemu z moich służących: Klandyuszowi Perrien, Michałowi Bordier, Jakóbowi Firmin, Sebastyanowi Marcel, Urszuli Armand, Benoicie Vernier, po dwadzieścia tysięcy franków.
„7) Sto tysięcy franków przeznaczam dla rozdania biednym okręgu, przez pośrednictwo rady municypalnej.
„8) Pięćdziesiąt tysięcy franków zapisuję na utrzymanie grobu familijnego, gdzie spoczywa ukochana moja żona i droga moja córka igdzie obok nich ja sam spoczywać będę.
„9) Dziesięć tysięcy franków Pascalowi Saunier, dawnemu mojemu sekretarzowi, aby po wyjściu z więzienia w Nimes rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł na nowo w błędy, które go poprowadziły do następstw aż tak fatalnych.
„10) Dziesięć tysięcy franków proszę użyć na koszta mojego pogrzebu.“
Po napisaniu tego wszystkiego przy pomocy różnych notat i papierów przed sobą porozkładanych, p. de Thonnerieux poczuł się zmordowanym jak po najcięższej pracy.
Krople potu wystąpiły mu na czole.
Ręce drżały nerwowe.
Położył pióro, oparł się o fotel, odetchnął swobodniej, otarł czoło i przymknął oczy.
Przesiedział tak z dobry kwadrans, a gdy trochę odpoczął, otworzył oczy, wziął znowu pióro, pochylił się nad biurkiem i znowu zaczął przerwaną pracę.


V.

Na tym samym arkuszu co przedtem pan de Thonnerieux pod tytułem majątek znany, napisał dwa razy:

Majątek nieobjawiony

i podkresił te wyrazy.
Potem pisał dalej:
„Co do majątku mojego nieobjawionego, wynosi on cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków, w biletach banku francuzkiego. Sześć portefeuill’ów zawierających te pieniądze, rozdzielone na równe sumy po ośm kroć sto tysięcy franków każda, zachowane są w miejscu sekretnem.
„W tem miejscu, aby nie ściągnąć podejrzenia, że miałem niedobrze w głowie, uważam za właściwe wytłómaczyć, dla czego tak a nie inaczej postąpiłem.
„W czterdziestym piątym roku życia, sam jeden tak jak i teraz, nie mając żadnej rodziny, ani bliższej, ani dalszej, a tym sposobem żadnego spadkobiercy naturalnego, pokochałem młodą dziewczynę sierotę, bez żadnego posagu i zaślubiłem ją następnie.
„Miałem nadzieję, że łącząc się z Zuzanną de Rouvray, kobietą młodą, piękną i nad życie kochaną, odżyję w moich dzieciach.
„Rzeczywiście w rok po naszem połączeniu się, hrabina de Thonnerieux córeczkę mi powiła.
„Urodziny te napełniły mnie taką radością, że postanowiłem zapewnić przyszłość wszystkim dzieciom, urodzonym tego samego dnia w okręgu w którym zamieszkiwałem.
„Łącznie z panią de Thonnerieux, przeznaczyliśmy na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później jeszcze powiększyłem, gdy nieszczęście dom mój opustoszyło. Suma ta wynosi dzisiaj franków 4,800,000.
„Sześcioro dzieci zapisano w regestrach stanu cywilnego, szóstego okręgu miasta Paryża, jako przyszłe na świat tego samego dnia co i ukochana córka moja. Na każde z nich wypada zatem suma 800,000 franków, które mają być im wypłacane w dniu dojścia ich do połnoletności.
„Jeżeli umrę przed tym czasem, część sukcesyi przypadającej każdemu z tych dzieci, będzie im doręczoną przez egzekutora niniejszego testamentu.
„Chcąc zabezpieczyć kapitały, która w epoce ciągłych przewrotów uważałem za nie moje, chcąc aby się nie zmniejszyły przez lokaty niby pewne, a w rzeczywistości niebezpieczne, uznałem za rozumniejsze zrezygnować z procentów dla utrzymania całości kapitału i poczyniłem pewne ku temu kroki ostrożności.
„W miesiąc po urodzeniu mojej córki wezwałem po kolei głowy rodzin, sześciu zapisanych w regestra cywilne dzieci, i nie powiadając o wielkości sumy, jaką odbiorą, dałem każdemu sztukę złota, albo raczej medal złoty, wybity umyślnie w tym celu, z poleceniem, aby go zachowali i oddali swoim dzieciom, dla przedstawienia po dojściu do dwudziestego pierwszego roku życia, czy to mnie, czy egzekutorowi mojego testamentu.
„Medale te mają po jednej stronie, numer porządkowy, rok i datę urodzin mojej córki — po drugiej powtórzony numer porządkowy i trzy wyrazy jeden pod drugim wyryte.
„Za okazaniem tego medalu i przedstawieniem papierów, poświadczających tożsamość osoby, każde dziecko podniesie sumę w testamencie wyrażoną.
„Jeżeli ja nie będę już żył, wówczas egzekutor mojego testamentu, obowiązany będzie zawezwać interesowanych, wziąć te sześć medalionów, również i ten jaki znajdować się będzie w szkatułce, w której złożonym będzie testament, — ułożyć je obok siebie według numerów porządkowych — i przeczytać trzy zdania wytworzone z wyrazów wyrytych na każdym z medalów.
„Zdania złożone z tych wyrazów, wskażą miejsce, gdzie przechowane są cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w czasie otwarcia testamentu jeden, albo więcej z obdarowanych istnieć już nie będzie, części przypadające na nich, rozdzielone zostaną pomiędzy tych którzy ich przeżyli.
„Potrzeba przewidzieć wszystko, — jeżeli otóż z przyczyny śmierci jednego z obdarowanych — brakować będzie którego medalu i tym sposobem nie można będzie dowiedzieć się o miejscu przechowania pieniędzy, notaryusz mój jako egzekutor testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda, aby mu dano książkę pod tytułem: „Czerwony Testament“, pamiętniki pana de Leffemes, przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała Richelieu, pierwszego ministra Jego Królewskiej katolickiej Mości, króla Ludwika XIII. — Amsterdam anno Domini 1674.
„Otrzymawszy tę książkę, otworzy ją na stronicy dwudziestej i połączy w jednę całość wyrazy i litery czerwonym atramentem popodkreślane na tej stronicy i trzech jeszcze następnych. Dodane do siebie wyrazy, lub litery, sformują trzy zdania wyryte na medalach. Zdania te wskażą jasno miejsce, gdzie się znajduje fortuna sześciorga dzieci.
„Powtarzam jeszcze, że każde dziecko przychodzące z medalem, powinno być zaopatrzone w papiery poświadczające tożsamość osoby.
„W chwili kiedy to piszę i podpisuję ten testament, sześć osób należących do podzielenia się czterema milionami ośm kroć sto tysięcami franków, żyją wszystkie, o czem się dokładnie przekonałem.
„Wypisuję tu nazwiska ich i obecne adresy, według numeru medalów, jakie im były doręczone:
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nieżyjącego już Jana de Chatelux i Georginii de Greves. — Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — Medal z tym numerem dołączony jest do testamentu.
„Nr. 3. — René Didier Leberre, syn nieżyjącego już Didiera Leberra b. adwokata i Maryi-Teresy Fauvel, ulica Cherche-Midi 52.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja Fulgentego Duvernay, malarza pokojowego i Celestyny — Virginy Bandoni, ulica de Vaugirard 25.
„Nr. 5. — Prosper Juliusz Boulenoix, syn Gracyana Boulenoix i Joanny Dupuis, ulica Recollets 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna panny Berthier, przebywająca w Genewie, via Lauzanne 49.
„Nr. 7. — Albert Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromental urzędnika, nieżyjącej Maryi Tourny, ulica SaintLouis-en-l’ile 34.
„Dan w Paryżu dnia dwadzieɛtego drugiego maja 1879 roku.
„Filip-Armand hr. de Thonnerieux.“
Starzec położył pióro.
Arkusz papieru zapisał na cztery strony.
Trzy godziny zajęło mu to pisanie. Pan de Thonnerieux czuł się nadzwyczaj zmęczonym, nie chciał jednakże odpocząć dopóki nie ukończy wszystkiego co zrobić zamierzył.
Złożył papier, włożył go w kopertę i zapieczętował lakiem czerwonym, pięciu pieczęciami herbowemi, poczem wziął pióro i napisał na kopercie czerwonym atramentem: „Mój testament“.
Powkładał z powrotem do szuflady biurka papiery i dokumenty, jakie mu były potrzebne przy pisaniu, podszedł do małej szafeczki włoskiej w stylu odrodzenia, otworzył ją i wydostał szkatułkę srebrną przepysznie cyzelowaną.
Maleńkim kluczykiem jaki znajdował się w zameczku otworzył szkatułkę: Na dnie wyłożonym atłasem ognistego koloru, znajdowały się trzy paczki, zawierające po sto biletów bankowych tysiąc frankowych i jedna jeszcze paczka z piędziesięcioma takiemiż biletami.
Pan de Thonnerieux uniósł paczki i wyjął z pod nich złoty medal.
Medal ten błyszczący, jak gdyby tylko co wyszły z pod stępla, podobny był mniej więcej do sztuki stu frankowej, kursującej za czasów cesarstwa.
Jedna strona tego medalu tak się przedstawiała:

2
1860
10
Mars.

Po drugiej stronie pod liczbą 2 były wyrazy:

2
Les
septime
Comptant

[1] Hrabia przez chwilę patrzył na ten medal, a potem włożył go z powrotem do pudełka z plikami banknotów. — Złożył swój testament, zamknął skrzynkę, włożył ją z powrotem do szafki, z której ją wziął i wyjął klucz, który trzymał w sekretnej szufladzie swojego biurka; potem, zmęczony, pozwolił sobie usiąść, a raczej paść na krzesło.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
To stary lokaj, zmęczony daremnym oczekiwaniem na wezwanie pana i ogarnięty niepokojem, stanowczo zapukał.
— Wejdź! — rzekł pan de Thonnerieux.
Pojawił się Hieronim.
— Hrabia pozwoli mi powiedzieć mu, że się zabija... - mruknął pełnym emocji głosem.
— Wcale nie, przyjacielu... – odpowiedział Philippe. — Monsieur le Count obiecał mi tak wiele, że nie zwlekam.
Miałem ważne sprawy do uporządkowania...
— Czy to już przynajmniej koniec
— Tak... — idę odpocząć... — już musi być późno...
— Jeśli jest już późno!... ach! Litości, tak późno!...
— Czwarta rano! Ogień w kominku wygasł! Mógł pan na mnie zadzwonić, żebym go zapalił.
— Nie było mi zimno... -— No dalej, pomóż mi położyć się do łóżka...
Stary sługa wziął pana pod ramię, zaprowadził do jego sypialni, rozebrał i zostawił go dopiero po ułożeniu go do łóżka, jak dziecko.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej wzruszającego niż troskę starego człowieka o drugiego starego człowieka; ta troska wypływała z serca i nie miała w sobie nic służalczego.
Panu de Thonnerieux bardzo trudno było cieszyć się odpoczynkiem, którego tak bardzo potrzebował. Mroczne, obsesyjne myśli wypędzały sen, a złamała go przede wszystkim bezsenność. Jednak na krótko przed świtem zasnął, ale te same wspomnienia, które prześladowały go na jawie, ścigały go we śnie w postaci snów.


∗             ∗

Dnia 23 maja, czyli dzień po dniu, w którym rozpoczyna się nasza historia, około ósmej rano dwóch mężczyzn opuszczających główne więzienie w Nîmes zeszło ze wzgórza, które od pierwszej bramy aresztu prowadzi na spacerniak.
Ci dwaj mężczyźni oddychali głęboko i z radością ciepłym powietrzem przesiąkniętym zapachami roślinnymi wspaniałego wiosennego poranka.
Starali się oddalić jak najszybciej od więzienia.
Ubrani stosownie, niemal elegancko, prezentowali się jak ludzie należący do klasy wyższej, a nie do nędzarzy.
Jednakże to oni należeli do tej klasy; — opuszczali zakład karny w Nîmes, w którym spędzili jedno pięć lat, pozostałe im jeszcze trzy, otrzymali warunkowe zwolnienie i tego samego dnia o tej samej godzinie odzyskali obaj wolność.
Pierwszy, mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, wysoki, dobrze zbudowany, mocno ostrzyżony, nosił pełną brodę, którą na jego prośbę pozwolono mu zapuścić na kilka tygodni przed zwolnieniem.
Nigdy w więzieniu nie odmawia się wydania tego rodzaju zezwolenia.
Miał wyjątkowo inteligentną fizjonomię, drobne i regularne rysy; ale jego oczy bardzo ruchliwe, a nazbyt ruchliwe, i niebieskie.
Czasami nagle zmieniał wyraz swej twarzy, co czyniło go niemal przerażającym. Wąskie wargi zdawały się nieustannie uśmiechać, odsłaniając w ten sposób białe zęby, lekko od siebie oddalone.
Nazywał się Jacques Lagarde. Był lekarzem i to bardzo uczonym. Jego pięcioletni wyrok więzienia wynikał z jego współudziału w mrocznej aferze sukcesyjnej, w ramach której w porozumieniu z spadkobiercą najwyraźniej skrócił życie testatora, bogatego mieszczanina z Joigny-sur-Yonne, swojego rodzinnego kraju.
Drugi zwolniony, był osiem lat młodszy od Jacques'a Lagarde'a. Dość powiedzieć, że dożył dwudziestego siódmego roku życia. Był także wysokim, przystojnym, dobrze zbudowanym chłopcem, o ładnej budowie, z niezwykle przystojną twarzą i matową, bladą cerą. Jego brązowe włosy, jedwabiste i kręcone włosy, i wysokie czoło, z którego biła inteligencja. Bardzo czarne oczy, duże, o orientalnym kroju, które wspaniale współgrały z ciepłą matową cerą, urzekały wyrazem czułej i marzycielskiej słodyczy.
Typowym wyrazem tej niezwykłej postaci była melancholia.
Nazywał się Pascal Saunier.
Został skazany za fałszerstwo przez Sąd Przysięgły w Seine w 1876 roku na trzy lata więzienia.
Nasi czytelnicy znają już jego nazwisko – widzieli je w testamencie hrabiego Philippe’a de Thonnerieux, którego sekretarzem był przez pewien czas Pascal Saunier.
Żaden z tych mężczyzn nie należał do tej niegodziwej grupy przestępców, złodziei i morderców niskiego szczebla, którzy trzy czwarte swojego życia spędzają w więzieniach. Byli nie mniej niebezpieczni dla społeczeństwa; wręcz przeciwnie, bardzo niebezpieczni. Natury ich przewrotne, mające od dzieciństwa zalążek wszelkich złych instynktów; prowadzeni tymi instynktami na ścieżce zbrodni i przez zbrodnię w więzieniu, gdzie kontakt z najgorszymi bandytami dopełnił dzieła demoralizacji, znaleźli się o krok od zostania bohaterami, kandydatami do deportacji, tym bardziej groźnymi ponieważ ich wygląd, maniery, wykształcenie pozwoliły im wejść do świata całkowicie zamkniętego dla plebsu łajdaków.


VI.

Więzienie w Nîmes składa się z czterech oddziałów.
Pascal Saunier po swoim przybyciu został umieszczony na tym drugim, gdzie Jacques Lagarde przebywał już od dwóch lat.
Połączeni wspólnym pochodzeniem, podobnym wykształceniem i zwyczajami, charakterem i sposobem postrzegania świata, zaprzyjaźnili się. Wiedząc, że tego samego dnia zostaną wypuszczeni na wolność, Jacques i Pascal obiecali, że nie rozdzielą się i zjednoczą wysiłki, aby zemścić się na społeczeństwie, które traktowali po macoszemu i które oskarżali o niesprawiedliwe zrujnowanie ich przyszłości, choć ono tylko się broniło i korzystało z rygorystycznego prawa, stosując wobec nich stosowne artykuły prawa.
Kiedy nadszedł czas oswobodzenia, nie zapomnieli o planach powstałych w ciemnych godzinach powszechnego odosobnienia i wyszli razem, radośni złowrogą radością, z mózgami wypełnionymi budzącymi grozę planami - planami zemsty.
Ach! społeczeństwo niech się lepiej nas boi!
Czuli się w pełni uzbrojeni, aby z nim walczyć i tym razem nie mieli wątpliwości, że pokonają go!
Obaj zostali skazani jedynie na karę pozbawienia wolności bez nadzoru, więc po opuszczeniu więzienia, mogli swobodnie udać się, dokąd chcieli, a wszelkie działania policji wobec nich ustały dokładnie w chwili, gdy przekroczyli ostatnią bramę więzienia.
Po odbyciu kary wręczono im ich oszczędności, to jest kwotę wynikającą z kosztów pracy wykonanej podczas pobytu w zakładzie karnym w Nîmes.
Obaj zatem otrzymali sumę więcej niż wystarczającą, aby dotrzeć do miejsca, do którego uznali za stosowne udać się dalej.
Pascal Saunier otrzymał trzysta franków. Jacques Lagarde otrzymał prawie pięćset. Nie ma zatem nic łatwiejszego niż zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Po dotarciu do bulwaru, na którym znajdowało się więzienie, oboje wyzwoleni zatrzymali się i spojrzeli na siebie.
— Wolni!! Nareszcie wolny! – zawołał Pascal Saunier głosem drżącym ze wzruszenia. Jak dobra jest wolność i jak ją doceniamy, gdy nie jesteśmy już do niej przyzwyczajeni. To działa jak ukochana kochanka, którą straciliśmy i którą odnaleźliśmy na nowo! Słowo honoru, nie mam dość sił, żeby oddychać czystym powietrzem.
— Ach, jestem tego samego zdania — odpowiedział Jacques Lagarde, nadymając swą pierś.
— Nigdy więcej szarych ścian, które cię duszą, na dnie tych niezdrowych lochów... Nigdy więcej tych strażników, których czujne oko nigdy cię nie opuszcza i skazuje na ciszę w tych śmierdzących warsztatach, gdzie roi się od niskoklasowych łajdaków.. Jesteśmy naszymi panami. Potrafimy krzyczeć! Potrafimy śpiewać, a co najważniejsze, potrafimy rozmawiać z otwartym sercem, nie bojąc się, że podpatrzy nas złotówka!...
— Skorzystamy z tego… — powiedział Pascal, zwyczajowo rozglądając się, czy są sami. Mamy pomysły... bogate pomysły... Ale chodzi o to, żeby je przenieść do rzeczywistość, chodzi o nadanie im praktycznej formy... a tam było to dla nas niemożliwe.
— Na razie wyrażam swoją opinię… — stwierdził Jacques Lagarde.
— Chodźmy na lunch. — Nie mogę się doczekać, aż zapomnę o zwykłej porcji, a nawet o dodatkach w stołówce...
— Gdzie pójdziemy? Nie znam Nîmes...
— Znam to miasto... Pójdziemy do restauracji Hôtel du Chemin de Fer, gdzie zostaniemy dobrze obsłużeni...
— Wskazuj drogę...
Były sekretarz hrabiego Philippe'a de Tonnerieux klepnął lekarza po ramieniu i obaj poszli bulwarem w stronę dużego placu, na którym stoi dworzec. Wyznaczony hotel-restauracja znajdował się po prawej stronie. Dwóm towarzyszom, których nie sposób było pomylić z nowo wypuszczonymi więźniami, wpuszczono do gabinetu i zasiedli do wyśmienitego obiadu, popijanego wybornymi winami, nie martwiąc się o wydatek, oczywiście nieproporcjonalny do zawartości ich sakiewki.
Pierwsze chwile były ciche. Dźwięk widelców i ich szczęk, dzwonienie kryształowych szklanek i kieliszków, zastąpiło rozmowę. Kiedy jednak apetyty, rozbudzone dobrym jedzeniem, zaczęły się uspokajać, Pascal Saunier wznowił swój monolog:
— Zatem, mój drogi Jacques, jest zrozumiałe, że nie opuścimy siebie... Przeżyliśmy złe dni, poznaliśmy się dobrze, wiemy, że jesteśmy dla siebie stworzeni i że się wzajemnie uzupełniamy. Sojusz ofensywny i obronny przeciwko społeczeństwu, którego jesteśmy wierzycielami, gdyż wyrządził nam najpoważniejszą krzywdę i który spłaci nam swój dług z dużymi odsetkami!
W migotliwym spojrzeniu Jacques’a Lagarde’a błysnął płomień, a jego ustach pojawił się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Zgadza się! - powiedział - przysięgam!... Jesteśmy ludźmi dość praktycznymi, mamy dość inteligencji i mało uprzedzeń, żeby do fortuny dojść szybką drogą.
— Okupiliśmy ją za cenę długich lat męczącej pracy, to też się opłaca! Czy zgodzisz się ze mną, że jest tylko jeden teatr godny ludzi naszego kalibru?
— Tak! Paryż.
— Jedźmy więc do Paryża...
— Znajdziemy tam żyzne pola złota do wydobycia niż najbogatsi mieszkańcy Kalifornii. Ale już mówiłem, jeśli chcemy zacząć w dobrych warunkach, nie możemy przeciągać nieszczęścia! — ważne jest, żeby rzucić wyzwanie tym imbecylom, żeby nabrać pewności siebie! Jest to prawda tak stara, że przypomina banał.
— Powtarzano ją już w czasach Rabelais’go. To wygląd człowieka robi wrażenie na głupcach. Przed złotym intrygantem, nawet jeśli dzieje się to metodą Ruolza, wszyscy się kłaniają i żadne drzwi nie otwierają się przed biednym, głupio uczciwym diabłem, który nosi nieświadome rajstopy i kaftan z dziurą na łokciu, aby po przybyciu nie zostać zredukowanym do celów praktycznych tam...
— Piętnaście dni wystarczy mi na sfinalizowanie jednego z wymyślonych przeze mnie projektów, ale w ciągu tych piętnastu dni muszę zachować pozory... Muszę być posłuszny wymaganiom paryskiego życia.
— To będzie trudne… – szepnął Jacques Lagarde.
— Hej! Gdyby to było łatwe, gdzie byłaby nagroda?
— Angèle, stara przyjaciółka, o której często z tobą rozmawiałem i która co miesiąc przesyłała mi trochę pieniędzy do centrali, przyjmie nas, jestem tego pewna, ale ona niewiele zarabia — (jest sprzedawca kosmetyków) — tylko ona niewiele może nas wspomóc... — Niemniej jednak mogłoby się nam w przyszłości bardzo przydać...
Łącząc nasze dwie kieski, mamy sumę ośmiuset franków... Nasz dzisiejszy obiad, opłacenie biletu na podróż, z tej skromnej sumy niewiele zostanie. Dlatego bardzo przydatne byłoby znalezienie sposobu na krótkie poreperowanie naszej kiesy przed przybyciem do Paryża...
Jacques Lagarde popijał małymi łykami wino Pontet-Canet z roku 1874 w i myślał. Odstawił szklankę na stół i zawołał:
— Tutaj się zatrzymam... — opinia, którą przed chwilą wyraziłeś, wcale nie jest moją opinią! Nie!... nie!... żadnych nędznych drobnostek, które mogłyby nas wzbogacić, ale z drugiej strony równie dobrze mogłyby nas odesłać tam, skąd przyszliśmy....
— Koniec z drobnymi machlojkami!...
— Zagramy w wielką grę, to my rozdawać będziemy karty! Wszystko albo nic! to moje motto.
— Opowiadałeś mi o poważnej operacji... operacji, która może przynieść całkiem niezłe kilkaset tysięcy franków...
— Tak trzeba by się za to wziąć...
— No dobrze, ale to w Paryżu spróbujemy swego szczęścia.
— Kiedy jedziemy do Paryża...
— Nie możemy czekać...
— Ale problem braku pieniędzy pozostaje.
— Trzeba się nad tym zastanowić... Będziemy mieli na to czas, zanim zaczniemy działać...
— Czy znajdziesz potrzebne nam pieniądze?
— Tak.
— Ile?
— Piętnaście tysięcy franków. Wystarczy?
— To daleko więcej aniżeli potrzeba... daleko więcej...
— Licz zatem na piętnaście tysięcy franków!...
— I zkądże je u dyabła wykręcisz?... Z Paryża?
— Nie, ale je znajdę w Joigny, w mojem mieście rodzinnem....
— Wytłómacz no się jaśniej.
— Zaraz i w krótkości... W czasie oto mojego pobytu w Nimes, umarł mój ojciec — a przed paru dniami otrzymałem od notaryusza wezwanie abym z powodu, że kara się kończy, przybywał zaraz do Joigny dla odebrania sukcesyi. Suma takowej wynosi piętnaście tysięcy kilkaset franków!...
— Winszuję... bardzo winszuję — zawołał Pascal napełniając szklanki. Złożyło się prawdziwie wyśmienicie i bodaj że nigdy jeszcze żaden spadek nie przytrafił się tak w porę!
— Udajemy się do Joigny! — Ty idziesz do notaryusza, odbierasz oszczędności nieboszczyka papy, i z tym sukursem ruszamy do Paryża, tego wielkiego miasta — gdzie, bądź tego zupełnie pewny, że twoje bilety bankowe wydadzą owoc obfity!
— Naturalnie!... że liczę na to! Po śniadaniu wyjdziemy na miasto dla porobienia sprawunków koniecznych i odświeżenia toalety — a wieczorem wyruszymy do Burgundyi, krainy winem płynącej!
— Załatwiwszy się ze śniadaniem i kawą czarną, zapalili cygara i wyszli za sprawunkami — a potem spacerowali po mieście i oglądali jego osobliwości, wieżę Magne, Maison Carré, ogród Fontaine i t. p.
Na obiad powrócili do tej samej restauracyi, w której jedli śniadanie, o wpół do ósmej zaś wieczorem, wsiedli w pociąg idący do Lyonu, tam przesiedli się do kuryera i o drugiej rano stanąć mieli na dworcu Joigny-sur-Yone.
Odstąpimy ich w podróży i wyprzedzimy o godzin dwadzieścia cztery w Joigny.
Tu pójdziemy na przedmieście du Pont i przestąpimy próg oberży skrom-! nej bardzo powierzchowności, ale dostatniej pod każdym względem i bardzo czysto utrzymanej.
Na drugiem piętrze tej oberży noszącej nazwę „Martin-Pecheur,“ w lokalu złożonym z dwóch małych pokoików, mieszkają dwie kobiety: matka i córka...
Matka dochodziła lat czterdziestu pięciu, córka miała lat dziewiętnaście.
Ta, którą nazywano Martą-Emilią Grand-Champ, była istotą zachwycającą, istotą na widok której, pomimo jej skromności w ułożenia i zachowaniu, mężczyźni spoglądają z prawdziwą pożądliwością, kobiety z wielką zazdrością.
Była to istotnie piękność uderzająca, piękność o niebieskich jak niebo oczach, o jasnych bląd włosach, twarzyczce owalnej, idealnie regularnych rysach, słowem piękność przypominająca najpiękniejszy typ utworów mistrza Raphaela.
Na tej nieporównanie urodziwej twarzyczce, rozlany był jednak wyraz głębokiego smutku i wielkiego zaniepokojenia.
Na tem czole godnem starożytnej statuy, osiadła czarna jakaś chmura.
Boleśnie zaciśnięte usteczka zdradzały dotkliwe cierpienie, jeżeli nie fizyczne to z pewnością moralne.
Marta Emilia Grand Champ, cierpiała rzeczywiście i cierpiała bardzo.
W chwili gdy wchodzimy do skromnego lokaliku, Perina Grand-Champ, matka, mizerna i jak śmierć blada, leży na łóżku i trzęsie się z zimna, córka czeka niecierpliwie na przybycie doktora, który obiecał jak zwykle przyjść zaraz rano, a cztery godziny każe już czekać na siebie.
Marta siedząc przy łóżku wpatrywała się z trwogą w biedną kobietę, powaloną od dni kilku ciężką a niespodziewaną chorobą.
Doktór ani był pewnym co to jest, ani obiecywał co z tego będzie.
Na wszelkie pytania odpowiadał obojętnie:
— Nie mogę nic jeszcze powiedzieć... Obawiam się komplikacyi...
Ten wyraz „komplikacya“ w ustach doktora, jak Marta dobrze przypuszczała, miał oznaczać stan bardzo groźny, Ponieważ jednak doktór nie zdawał się zupełnie jeszcze powątpiewać, biedne dziecko nie traciło też jeszcze nadziei. Choroba jakikolwiek będzie jej koniec, przedłuży się z pewnością.
Jeżeli matka przetrzyma, rekonwalescencya będzie z pewnością bardzo długa — Trwać będzie tygodnie — a może i miesiące całe. Marta, zapytywała też siebie, jak potrafi stawić czoło potrzebom?...
Kochała matkę tak jak i matka ją kochała.
Obie uwielbiały się wzajemnie. Nędza, która koniec końcem przyjść przecie musiała, przerażała biedną dziewczynę. Nie chodziło jej o nią samą, ale o matkę — o jej chorobę, która wymagała nadzwyczajnych i nieustannych wydatków. W żaden sposób podołać im nie potrafi. Od ciągłych łez poczerwieniały jej powieki i pobladły policzki.
Trzymała rękę matki w swojem ręku i okrywała ją pacałunkami. Czuła, że chora raz była zimną jak lód, to znów gorącą jak rozpalone żelazo, czuła, że w stanie zupełnej prawie nieprzytomno ści, ani jej nie widziała, ani pocałunków jej nie poznawała.
Zapukano lekko do drzwi.
Marta się zerwała na równe nogi i pobiegła otworzyć.
Spodziewała się doktora.
Tymczasem stanął przed nią właściciel oberży.
W jednej ręce trzymał ćwiartkę papieru, drugą zdejmował z głowy białą czapkę perkalową, spełniał bowiem obowiązki kucharza we własnym swoim zakładzie.


VII.

— Bardzo panienkę przepraszam — rzekł — bo może przeszkodziłem — ale przychodzę z małym moim rachuneczkiem... — Dzisiaj właśnie koniec tygodnia, a jak pani wie, rachunki w moim domu regulują się co tydzień. To bardzo dobry i bardzo dogodny obyczaj... Bo dla każdego lepiej, gdy rachunek nie jest zbyt duży... Większe sumy czasami robić mogą różnicę...
— Marta struchlała, — ale znalazła tyle nad sobą mocy, że nie zdradziła wzruszenia.
Wyciągnęła rękę i drżącym nieco głosem powiedziała:
— O Proszę mi dać ten rachunek!...
Gospodarz podał papier pokryty cyframi, na które młoda dziewczyna rzuciła spojrzenie.
— Więc to ośmnaście franków winną panu jestem?...
— Tak, ośmnaście franków, za mieszkanie i życie... To chyba wcale nie drogo... — Martin-Pecheur, znanym jest z cen umiarkowanych... — Co prawda panienka jada nie wiele, a biedna matka panienki, nic wcale...
— Dobrze, zaraz panu zapłacę... — Niech pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilkę...
— Do usług panienki...
Marta Grand-Champ przeszła do pokoju matki, wydostała z komody starą portmonetkę i otworzyła takowę.
Znajdował się w niej luidor złoty, trzy sztuki po dwadzieścia sous i trochę jeszcze sous miedzianych.
Marta z obawą spojrzała na tę nędzną sumkę.
— Ostatek!... — szepnęła, wyjmując sztukę dwudziesto frankową. — A ja już zegarek i skromne swoje kosztowności zastawiłam w Mont-de-Pietél... Co się z nami stanie, mój Boże?... Of biedna kochana, matko moja!...
Łzy się jej puściły z oczu.
Otarła je prędko i powróciła do czekającego gospodarza.
— Oto należność... — rzekła, podając dwadzieścia franków — proszę wziąć sobie co się należy.
Oberżysta schował pieniądz do kieszeni i wydał czterdzieści sous.
— Jakże się ma mama pani? — zapytał. — Czy nie lepiej trochę?...
— Niestety nie!... gorączka wcale się nie zmniejsza, to mnie bardzo niepokoi...
— Czy doktór nie był jeszcze?...
— Właśnie, że nie... i dziwi moie, że się tak zaniedbuje, wiedząc jak jest potrzebny.
— To z pewnością nie jego wina. — Straszliwie jest zajęty... — Napewno go gdzie za wezwano... — Ale nadejdzie, nadejdzie niezadługo...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Czy zaraz przynieść śniadanie?... Jest doskonała pieczeń wołowa z jarzynkami.
— Dziękuję panu... Nie mam wcale apetytu...
— Nie trzeba się tak poddawać zmartwieniu panienko!... Zmartwienie tak samo jak choroba zabija... Niech pani mię usłucha i niech pani przeje cokolwiek...
— Nie mogłabym nic wziąć do ust w tej chwili... Za nadto jestem zaniepokojoną.
— Jak panienka sobie życzy... Ale jak apetyt powróci to proszę mnie zaraz zawołać. Zawszem gotów na rozkazy. Dla tak spokojnych i uczciwych lokatorek, co płacą regularnie należność tygodniową, człowiek by się z całego serca rozdarł na czworo...
Smutny, gorzki uśmiech ukazał się na ustach młodej dziewczyny.
Oberżysta nie miał już nic więcej do powiedzenia, więc ukłonił się i ku drzwiom skierował.
Marta zatrzymała go pytaniem.
— Czy listonosz nie przechodził jeszcze?...
— Już panienko... już pierwszą pocztę rozdał zupełnie.
— Czy powręczał już listy przychodzące z zagranicy?
— Nie panienko... te później zawsze roznosi...
— A o której godzinie?..
— Pomiędzy dziesiątą a jedenasta, a jeszcze nie ma dziesiątej... Panienka czeka na list z zagranicy?..
— Tak panie... na list do mojej matki. Jeżeli go przyniosą, bądź pan łaskaw przysłać mi go w tej chwili.
— Nie omieszkam panienko.
Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
— Hum.... mruknął, schodząc ze schodów — te dwie kobiety wyczekują widocznie na list z pieniędzmi!... O, ja się znam na tem! Takie listy nigdy nie nadchodzą! Oh! nigdy! nigdy!...
Wydaje mi się, że tu zaczyna być ciasno!.. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdybym się dowiedział, że przed chwilą zabrałem ostatnią sztukę złota! Musi się też już sporo należeć za lekarstwa: matki... Córka sobie wszystkiego odmawia!... Dobrzem zrobił, że nie czekałem z rachunkiem...
Kiedy właściciel „Martin Pecheur“ prowadził ten ze sobą monolog, Marta patrzyła rozpaczliwie na resztę otrzymaną z luidora i na trzy sztuki po dwadzieścia sous, jakie były w portmonetce...
— Pięć franków!... jęknęła boleśnie. To i pare sous, to cały majątek jaki nam pozostaje!... A listu niema i nie ma!.. W ciągu trzech tygodni trzy razy już pisałam i żadnej odpowiedzi. Co znaczy to milczenie?... Strasznie się doprawdy obawiam. Jeżeli ten bankier okradł matkę?... Nie! nie! — to niepodobna!...
— Byłaby to za nadto podłe... za okropne.. Byłaby to zupełna dla nas ruina... Nędza najokrutniejsza... Matka moja pozbawionaby była wszystkiego... Nie miałaby kawałka chleba! Nie chcę nawet myśleć o tem...
W tej chwili dał się słyszeć słaby głos wołający:
— Marto! Marto!...
Młoda dziewczyna pobiegła czemprędzej do pokoju chorej.
— Mateczka mnie wołała? — spytała.
— Tak moje drogie dziecię — szepnęła chora, pić mi się chce... zdaje mi się, że ogień mam w gardle...
Marta nalała ziółek filiżankę i podała matce.
Pani Grand-Champ wychyliła to duszkiem.
— Jakże się mateczka czuje dzisiaj? spytała młoda dziewczyna.
— Zdaje mi się, że trochę lepiej... ale gorączka jest jeszcze silna...
Suchy kaszel przerwał słowa pani Grand-Champ.
Marta wzięła ją za ręce.
Rozpalone były, ale bodaj, że mniej trochę niż dnia poprzedniego...
Choroba ustąpi pewnie...
— Coś nasz doktór się opóźnia — odezwała się znów chora.
— No... nie ma jeszcze dziesiątej — a jest niezmiernie zajęty... Nadejdzie niezadługo!...
— Z kim to rozmawiałaś przed chwilą?...
— Przed chwilą? — powtórzyła zakłopotana dziewczyna.
— No tak... w sąsiednim pokoju... słyszałam jakiś głos obcy...
— A... prawda... rozmawiałam z właścicielem oberży...
— Czy może przyniósł ci list z Genewy? — podchwyciła żywo chora.
— Nie, nie było jeszcze lista...
— Jeszcze nie! — powtórzyła pani Grand-Champ. To coś zabardzo długo!.. Dla czego pan Darcier opóźnia się z odpowiedzią?
— Może wyjechał i nie pozostawił reprezentantowi zlecenia?..
— Tak... zapewne, że to być może... tak jest nawet napewno... Pan Darcier jest uczciwym człowiekiem i bardzo nam przychylnym.. nie będzie chciał nas oszukać... czekajmy cierpliwie.
— Boże!... Boże! — pomyślała Marta, gdyby mama dowiedziała się o naszej nędzy... gdyby wiedziała, że my nie możemy wcale już czekać... Coby to była za boleść dla nie]!
— Czegóż — ciągnęła chora — czegóż chciał od ciebie oberżysta?...
Tą razą Marta musiała już powiedzieć prawdą.
— Przyniósł rachunek...
— I zapłaciłaś mu go?
— Musiałam zapłacić mateczko.
— Ależ to w takim razie nie wiele ci już w kasie pozostało?...
— Nie wiele, to prawda — odrzekła Marta z gorzkim uśmiechem — ale tyle jeszcze, że mogę poczekać na list pana Darcier i na te tysiąc franków, jakie nadesłać powinien... List zapewne niebawem nadejdzie...
— Dla czego nie jadłaś śniadania moje dziecko?
Marta zadrżała posłyszawszy to zapytanie.
— Będę jeść trochę później... nie jestem wcale głodną, piłam rano czekoladę.
Kiedy biedna córka kłamała ażeby uspokoić matkę, głód dokuczał jej dotkliwy.
Chorą porwał znowu suchy kaszel, co jej jednakże nie przeszkadzało powiedzieć:
— Zobaczysz dziecko, że ja wkrótce będę zupełnie zdrową... Za kilka dni będzie mi już tak dobrze, że będziemy mogły dokończyć podróży przerwanej tak niespodzianie!... Jak tylko przybędziemy do Paryża, poszukamy jakiego małego magazynu, zapłacimy zań gotówką, którą powierzyłam panu Darcier i którą nam odeśle i będziemy czekać spokojnie — abyś doszła do pełnoletności...
Znowu kaszel przerwał jej mowę.
— Tak... tak... kochana mateczko, odpowiedziała żywo Marta — wkrótce wyzdrowiejesz w to wierzę... ale proszę cię nie mów za wiele... bo to cię męczy... i kaszel powoduje.
— Zapewniam cię, że mi jest daleko lepiej... Lubię myśleć o twojej przyszłości...
— O mojej przyszłości? — powtórzyła dziewczyna smutno.
— Naturalnie!.. o pięknej twojej nawet przyszłości! — Będziesz bogatą, gdy dojdziesz do pełnoletności, będziesz bardzo nawet bogatą...
— Łudzisz się droga mameczko...
— Wcale nie! W dzień twoich urodzin zostałaś obdarzoną przez hrabiego de Thonnerieux, a jest on tak bogatym, że sam nie wie wiele posiada. Zapewnił on, jak ci mówiłam, przyszłość wszystkim dzieciom okręgu, urodzonym tego samego dnia co jego córka. Gdy dojdziesz do lat, wypadnie tylko przedstawić akt urodzenia i medalion, który nosisz zawsze na szyi...
— Tak, rzekła Marta... szczególniej ten medalion, któremu będąc dzieckiem nie mogłam się nigdy dosyć napatrzeć.. Z jednej strony ma on napis: „6-1860 10 mara“ z drugiej: „6 i jeden nad drugiem trzy wyrazy bez żadnego sensu: „La-la-Coin...“
— To znak sekretny do rozpoznania... Jak tylko pokażesz ten medalion i akt urodzenia, hrabia de Thonnerieux odda ci zaraz twój posag…..
Marta westchnęła z niedowierzaniem.
— Byłoby to wielkie dla nas szczęście... rzekła.
— Nie byłoby to... tylko będzie, bo to rzecz zupełnie pewna... najpewniejsza!..
— Dla czego nie mamy dziś tego majątku kochana mateczko!... Mogła bym zawezwać do ciebie najsławniejszych doktorów i wróciłabyś prędko do zdrowia!...
— Miej ufność w Bogu drogie dziecię, i nie zapominaj nigdy, że twoja przyszłość jest zapewnioną, że gdyby mi przyszło nawet umierać, umrę spokojna o ciebie... Medalion hrabiego de Thonnerieux uczyni cię bogata!... Marta-Emilia moja córka, córka Periny Berthier dzisiaj Perimy Grand-Champ nie potrzebuje obawiać się nędzy...
— Matko droga, będziesz patrzeć na moje szczęście, jeżeli naprawdę nastąpi... bo będziesz żyć napewno...
— Ja też liczę na to moje kochanie...
— Czy ten hrabia de Thonnerieux żyje jeszcze?..
— Żyje dzięki Bogu, człowiek to wyjątkowej zacności... opiekun biednych, pocieszyciel nieszczęśliwych...
— Ale powiedz mi kochana mamo... odezwała się młoda dziewczyna i nagle urwała.
— Co takiego, co chcesz, żebym ci powiedziała?... spytała chora.
— Medalion, który noszę, dany był — Marcie Emilii Berthier.
— No, tak moje dziecko.
— A ja nazywam się teraz Marta-Emilia Grand-Champ, bo ojozym mój żeniąc się z tobą przybrał mnie za swoję córkę. Czy to nie będzie stanowić jakiej przeszkody?
— Żadnej, córeczko moja, żadnej a żadnej, zapewniam cię stanowczo... Jak przedstawisz papiery w zupełnym porządku, nie będzie żadnej przeszkody... Pan de Thonnerieux, wiedział, żeś była dzieckiem naturalnem... Wiedział, że zaślubiłam uczciwego człowieka, który cię przyjął za swoję, czego nie mógł uczynić twój ojciec rodzony, zmarłszy przed twojem urodzeniem...
— Wyzdrowiej więc mateczko, wyzdrowiej jak najprędzej, abyś mogła cieszyć się mojem szczęściem, które jak mi powiadasz nie jest złudzeniem...
— Wyzdrowieję córeczko i będziemy szczęśliwe obydwie...
Chora uniosła się na łóżku, przyciągnęła do siebie młodą dziewczynę, i ucałowała ją z czułością.
Obie kobiety myślały w tej chwili tylko o tem jak się kochają.
Marta na chwilę zapomniała o grożącej im nędzy.
Stukanie do drzwi przerwało pieszczoty...
— Może to list z Genewy... rzekła pani Grand-Champ, idź otwórz co najpredzej...
Młoda dziewczyna pobiegła do pierwszego pokoiku, otworzyła, drzwi i ujrzała nie oberżystę przynoszącego list, lecz doktora.
— A!@... to pan doktor, odezwała się radośnie! Czekałam na pana z niecierpliwością.
— Moi chorzy zatrzymali mnie dłużej aniżelim się spodziewał, odpowiedział pan Gerbaut. Przepraszam za mimowolną zwłokę... Jakże się ma dzisiaj mama pani?
— W nocy była silna gorączka... teraz uspokoiła się znacznie...
— Zobaczymy...
I doktór wszedł do pokoju pani Grad-Champ, poprzedzony przez Martę, która zawołała:
— Mamo, pan doktor!
Doktór Gerbaut był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, miał w Joigny opinię lekarza bardzo zdolnego, ale nie bezinteresownego, owszem bardzo nawet chciwego.


VIII.

Dzień dobry kochanej pani, powitał uprzejmie chorą, która mu drżącą rękę podała. Uścisnął ją przyjaźnie.
— Dzień dobry kochany doktorze... odezwała się pani Grand-Champ.
— Jakże się pani czuje dzisiaj?
— Okropnie cierpiałem w nocy!... zdawało mi się, że już umieram — odpowiedziała chora słabym głosem. — Teraz mi daleko lepiej... czuję się mniej osłabioną, a nawet zdaje mi się, że mam trochę apetytu... To dobry podobno znak proszę pana?
Doktór nic nie odpowiedział.
Trzymał chorą za puls i przypatrywał się jej fizyognomii.
Po tem pierwszem zbadaniu, pomógł pani Grand-Champ usiąść na łóżku, ucho przyłożył do pleców i zaczął przysłuchiwać się świszcczącemu oddechowi...
Marta śledziła z niespokojnem wyczekiwaniem każde poruszenie doktora.
Kiedy podniósł głowę, zdawał się trochę spokojniejszym niż na początku konsultacyi.
— Stan jest znacznie lepszy — rzekł, ale potrzeba wielkich starań i bezwzględnego posłuszeństwa w wykonywaniu moich zaleceń, nade wszystko jednak spokoju zarówno fizycznego jak i moralnego... Niech pani jaknajmniej myśli, a nawet niech pani wcale nie myśli, to najważniejsze w tej chwili. Jeżeli apetyt powróci, będzie to znak doskonały, ale broń Boże nadużywać... Masz pani jeszcze trochę gorączki, trzeba jej się pozbyć koniecznie!.. Więc dyeta i to dyeta najostrzejsza! — Kaszle pani dużo?...
— Oh! bardzo dużo odezwała się Marta.
— I kaszel zawsze taki suchy?...
— Zawsze.
— Trzeba zapobiedz temu także... Przepiszę pani coś na kaszel... Do jutra kochana pani, niech pani będzie spokojną... Cierpliwości... bo to kwestya czasu... Przy staraniach odpowiadam za wszystko...
Doktór przeszedł do pierwszego pokoju z Martą, która przymknęła drzwi od pokoju matki.
— Proszę o papier, pióro i atrament do napisania recepty — rzekł pan Gerbaut do młodej dziewczyny — a ta podała zaraz przedmioty żądane.
— Więc... panie doktorze... odezwała się drżącym głosem — pan naprawdę znalazł pewne polepszenie w stanie mej matki?
— Tak jest kochana pani... Powiedziałem świętą prawdę, komplikacya jakiej się spodziewałem, dotąd się nie objawiła... Tylko proszę pamiętać, że mogłaby jeszcze nastąpić, gdyby wskazówki moje nie były ściśle wykonywane. I wtedy rady by żadnej nie było!...
— O! — odrzekła Marta z płaczem, tego dzięki Bogu nie potrzeba się obawiać, moja matka starannie będzie pielęgnowaną!
— Raczy pani zapamiętać, że nadewszystko zalecam spokój! Spokój to kwestya życia!.. Oszczędzaj pani naszej chorej, niepozwól jej na żadne wzruszenia... Powstrzymaj się pani sama, łez szczególniej... Łzy pani gdyby je mama zobaczyła, pogorszyłyby stan na pewno.... pogorszyłyby go nawet gdyby się ich tylko domyślała...
— Już... już... nie płaczę doktorze... odrzekła młoda dziewczyna ocierając oczy... będę się nawet uśmiechać. – Ja chce, aby matka moja była zdrowa!...
— Zdrowie jej w pani ręku...
Doktór zapisał receptę i rzekł podając ją młodej dziewczynie.
— Każesz pani przygotować to lekarstwo i te pigułki, jak można najśpieszniej... Musimy powstrzymać gorączkę i zwyciężyć ten uparty kaszel. To teraz interesuje mnie najbardziej... Na recepcie wskazany sposób zażywania. Tylko proszę się bardzo pilnować i godziny i ilości...
— Może pan doktór być spokojny!...
Doktór się podniósł, ale nie wychodził. Wyjął z kieszeni pugilares i zaczął szukać czegoś.
Martę porwały dreszcze nerwowe.
Bała się odgadnąć czego szukał pan Gerbaut.
Po paru sekundach wyjął z pomiędzy papierów złożona ćwiartkę papieru i podał ją pannie Grand-Champ.
— Oto mały rachunek za moje wizyty do dnia dzisiejszego. Niech, go pani raczy przejrzeć. Nie mam zwyczaju czekać, aż się zbiorą większe sumy. —To dla wszystkich daleko dogodniej. — Policzyłem umiarkowanie bardzo... Niech się pani przekona...
Marcie zaschło w gardle, zabrakło ślin w ustach.
Drżącą ręką wzięła rachunek, chciała coś powiedzieć; ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. — Usta się poruszały, ale żaden z nich głos nie wychodził.
— Nie ma nic pilnego.. nie ma nic pilnego... ciągnął doktor... przejrzy pani rachunek, żeby się przekonać czy jest dokładny i załatwienie pozostawi do jutra... Będę się starał przyjść wcześniej niż dzisiaj...
Doktór pożegnał młodę dziewczynę i wyszedł, a schodząc ze schodów myślał sobie:
— Lureau ma chyba racyę.., biedne kobiety gonią już bodaj ostatkami... Godne są z pewnością pożałowania, ale ja nie mogę dla nich nic uczynić... zwłaszcza, że nie tutejsze...
Właściciel „Martin-Pecheur“ czatował na doktora.
Widząc go wychodzącego za bramę, pospieszył za nim.
— A cóż doktorze?... zapytał. Czy ta na górze ma się lepiej?...
— Bardzo słabe jest polepszenie, ale jest.. Myślę, że ją wyleczę, a nawet pewny jestem...
— A... to wyborna nowina!... To bardzo miła dama, a córka jej bardzo sympatyczna, do takich ludzi można się odrazu przywiązać!... Czy pan posłuchał rady jaką mu dałem?
— Tak... tak... podałem rachunek i zdaje mi się, że pan trafnie położenie osądziłeś.
— Gonią ostatkami, nieprawda?
— Tak mi się wydaje...
— Nie można i nie powinno się pracować za darmo — każdy musi otrzymać co mu się należy, to moje zdanie stanowcze. W naszych czasach wszystko kosztuje! Rzeźnika i piekarza nie da się zaspokoić pięknemi słówkami...
— Nalegaj pan jutro o zregulowanie rachunku, nie daj się pan naciągać.
— Bądź pan spokojny... dziękuję!
Doktór uścianął rękę oberżysty i poszedł w stronę mostu.
Marta po odejściu pana Gerbaut stała jak przybita na miejscu, z oczami szeroko otwartemi z dyszącą piersią, z szumem w głowie.
Nakoniec ocknęła się z tego osłupienia, a kilka niezrozumiałych wyrazów z ust się jej wydobyło.
— Czego się najbardziej obawiałam, to tego właśnie rachunku! Boże, Boże wielki! on jutro dopominać się będzie o pieniądze!... Jutro... Boże.. jutro...
Rozwinęła fatalny papier i spojrzała na sumę, jaką winna była doktorowi.
Od stóp do głów dreszcze ją przeszły.
Dwadzieścia dwie wizyty po trzy franki każda!... Sześćdziesiąt sześć franków!
A jednakże doktór prawdę mówił utrzymując, że cena wizyt była bardzo umiarkowaną.
Mógł zażądać po sto sous za każdą śmiało...
Marta upadła na krzesło i wzięła się rękami za głowę.
— Sześćdziesiąt sześć franków!... powtarzała z boleścią. — Co robić? — Jeżeli mu nie zapłacę, to się więcej nie pokaże, opuści biedną matkę i pozostanie bez pomocy. Boże zmiłuj się nad nami! Cośmy uczyniły takiego, ażeby zasłużyć na takie nieszczęście? Cośmy uczyniły?
Młoda dziewczyna pogrążyła się na chwilę w gorzkiem dumaniu po czem ciągnęła dalej:
— A ja mu nie nie powiedziałam, nie przyznałam się do naszego niedostatku, do naszej nędzy. Byłby może zrozumiał moję rozpacz, możeby się ulitował nad nami. Jutro wszystko mu powiem. Jutro rzucę mu się do nóg i będę go błagać o litość. Jeżeli ma cokolwiek serca, nie może opuścić chorej dla nędznej kwesty! zapłaty! Pan Gerbaut musi być człowiekiem zacnym, odwołam się do jego szlachetności! Ale jeżeli odmówi? jeżeli więcej nie przyjdzie? Co pocznę wtedy?... Boże, co ja cierpię! co ja cierpię! Zdaje mi się, że tracę głowę! No, nie trzeba tracić odwagi, trzeba panować nad sobą. Zastawiłam w Mont-de-Pieté moje kosztowności, ale kwity mogę sprzedać. Gdybym miała tutaj moje walizy z sukniami i bielizną, mogłabym coś dostać na to pieniędzy, ale prosto z Genowy je wysłano do Paryża! Nie mamy nic a nic zgoła! Oh! przeklęty bankier, czemu on nie odpowiada? Z jego to łaski umieramy tutaj z nędzy! Czyżby śmiał obedrzeć dwie kobiety z tej trochy grosza? Czyżby był takim nikczemnikiem, takim wyrzutkiem prawdziwym?...
Mówiąc to Marta odszukała w komodzie kwitów z Mont-de-Pieté wydobyła je i schowała do kieszeni, a potem wzięła receptę, przystroiła twarz w spokój, którego w głębi duszy nie posiadała wcale, włożyła na głowę kapelusz, weszła do pokoju matki i zbliżyła się do łóżka.
— Wychodzisz kochanko? — zapytała hora.
— Tak droga mateczko, ale bawić idę nie długo.
— Gdzie idziesz?
— Do apteki.. — Czy nie potrzeba ci czego przed mojem wyjściem?
— Pić mi się chce straszliwie.
Córka podała matce filiżankę ziółek i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą.
Od wczoraj rano, biedne dziecko nie miało nic a nic w ustach.
Trzymała się siłą woli jedynie.
Nogi pod nią drżały, pot zimny występował jej na skronie.
— Trzeba coś przejeść — powiedziała sobie. — Czuję się niezmiernie osłabioną i mogę nie wytrwać, a któżby w takim razie pielęgnował biedną matkę?
Znalazła się przed sklepem piekarza.
Kupiła bocheneczek chleba, w sklepie kolonialnym tabliczkę czekolady i poszła dalej, zajadając podczas drogi ten skromny posiłek.
Marta była już kilka razy na mieście.
Obok biura Mont-de-Pieté zauważyła sklep złotnika, albo raczej przekupnia różnych wyrobów złotych i srebrnych.
W wystawie sklepowej pomiędzy różnemi kosztownościami, położoną była karta z napisem:
„Przyjmuje się zastawy i nabywa kwity lombardowe.“
Do tego to sklepu, udała się biedna dziewczyna.
Po drodze była apteka, w której zwykle brała lekarstwa dla matki.
Weszła i podała receptę aptekarzowi.

– Jak prędko będzie lekarstwo gotowe? — spytała.
— Za trzy kwadranse, proszę pani.
— Może mi pan powiedzieć, wiele będzie kosztować?
— I owszem.
Aptekarz wziął ołówek i zaczął liczyć.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów proszę pani.
— Dziękuję, stawię się za trzy kwadranse.
— Będzie wszystko gotowe.
Marta wyszła.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów jęknęła — jutro siedmdziesiąt dwa franki doktorowi, a ja mam wszystkiego pięć franków i kilka sous. Nie... niepodobna mi się wahać.
Weszła w główną ulicę i skierowała ku placowi Maryi, gdzie się sklep złotnika znajdował.
Przechodząc około kościoła pomyślała sobie:
— Modlitwa pokrzepia, pociesza, dodaje odwagi i nadziei, muszę się pomodlić trochę.
Weszła do świątyni, uklękła na kamiennej posadzce, wzniosła oczy do nieba i zaczęła się modlić gorąco.
Gdy powstała, czuła się znacznie spokojniejszą.
Twarz miała pogodną, spojrzenie łagodne, gorzki uśmiech zniknął z ust.
Udała się do złotnika.
Zastała go samego w sklepie z lupą przy oku.
Zajęty był reperacyą jakiegoś zegarka.
Spostrzegłszy młodą kobietę, odłożył zaraz robotę, wstał z krzesła i uniósł do połowy aksamitną czapeczkę, przykrywającą łysą i świecącą jak kula bilardowa czaszkę.
Był to mały, chudy człowieczyna, o twarzy przebiegłej, oczach bystrych, ale nie wyglądał na złego.
— Czem mogę służyć pani? — zapytał uprzejmie.
Marta zaczerwieniła się po uszy, a w całem ciele dreszcze poczuła.
Zapanowała zaraz jednakże nad sobą i wydostawszy z kieszeni kwity, odezwała się głosem niepewnym:

— Przeczytałam na karcie w oknie wystawy, że pan kupujesz kwity zastawne, przychodzę więc zaproponować, czy by pan tych oto nie nabył?...

IX.

Złotnik wpatrzył się ciekawie w nową swoje klijentkę, a widząc jej pomieszanie i występujące na twarz kolory, zrozumiał, ile ją ten krok kosztować musi.
Nie trzeba było być za bardzo domyślnym, aby pojąć, że ostatnia nędza zmusiła ją do tego kroku.
— Pani nie z Joigny? — zapytał.
— Nie panie. Przypadkowo zatrzymała mnie tutaj choroba matki, a ta choroba także zmusza mnie do konieczności zdobycia sobie trochę pieniędzy, kosztem bolesnej ofiary.
— Jakież to są te zastawione kosztowności?...
— Proszę, niech pan zobaczy...
Złotnik spojrzał na kwity i zaczął czytać głośno:
„Zegarek damski, para kolczyków, medalion z łańcuszkiem, dwa pierścionki, jeden z nich z perełką.
— Pani zapewne wie, że Mont de-Pieté daje pożyczki do wysokości wartości złota?...
— Wiem panie...
— Nie mogę, zatem dać, pani wielkiej sumy za te kwity.
— Boże drogi — szepnęła Marta — byleby tyle tylko, iżby wystarczyło na dni kilka, do czasu nadejścia lista z pieniędzmi, to i tak byłabym zadowoloną. Proszę pana tylko o rzecz jednę.
— O co takiego?...
— Aby pan ocenił najsumienniej.
— Gdybym nie był sumiennym, to byłbym daleko z pewnością bogatszym aniżeli jestem, daleko byłbym bogatszym!...
Złotnik zaczął znowu odczytywać wykaz skromnych kosztowności i liczyć.
Nagle podniósł głowę.
— Nie mogę proszę pani dać więcej nad osmdziesiąt franków...
Marta zadrżała.
— Ośmdziesiąt franków! — powtórzyła zgnębiona. — To proszę pana za bardzo mało...
— To sprawiedliwie tyle warte...
— Dodaj pan przynajmniej jeszcze dwadzieścia franków, niech będzie sto okrągłe...
— Straciłbym... — Nie mogę dać ani jednego sous więcej... Jak pani uważa, ale z pewnością żaden z moich kolegów nie ofiaruje sumy większej odemnie...
Młoda dziewczyna zaczęła z kolei zastanawiać się i namyślać.
Ofiarowana jej suma łącznie z tem co posiadała, da ośmdziesiąt pięć franków, z których siedmdziesiąt dwa potrzeba zaraz wypłacić.
Pozostawało trzynaście franków na oczekiwanie lista z Genewy — jeżeli ten list nadejdzie.
Wahanie nie było możliwem.
— Zgadzam się ― rzekła — daj mi pan te ośmdziesiąt franków, jakie proponujesz...
— Czy kwity są na imię pani?...
— Tak panie...
— To proszę się podpisać... oto atrament i pióro.
Marta położyła swoje imię i nazwisko we wskazanych przez kupca miejscach, a ten ciągnął dalej:
— I proszę o adres pani.
— Marta Grand-Champ z przedmieścia du Pont, hotel „Martin Pecheur.“
Złotnik wpisał adres do regestru.
— Właściwie powinienem uiścić zapłatę w mieszkaniu pani — ale ufam oto pieniądze...
Położył cztery luidory.
Młoda kobieta schowała pieniądze i miała już wychodzić, zatrzymała się atoli jeszcze.
— Czy pani nie zapomniała czego? zapytał złotnik.
— Nie, tylko chciałam się zapytać, wiele by też dał mi pan za ten przedmiot...
Mówiąc to, wyciągnęła czerwony jedwabny sznureczek, na którym miała zawieszony na szyi obszyty w kawałek materyi jakiś przedmiot.
— Co to takiego? — zapytał zaintrygowany kupiec.
— Medalion.. pamiątka... talizman. Rzecz bardzo droga, ale okoliczności, mogą mnie zmusić do rozstania się ź nim pomimo woli... Wiele by mi pan dał za to?...
Odwiązała sznureczek i podała medalion złotnikowi.
Wziął go i zaczął się przypatrywać uważnie.
— To bodaj złoto — po obu stronach daty i wyrazy wyrznięte przepysznie. Ciekawa rzecz... Pozwoli pani, że sprobuję metal kamieniem probierczym.
— Proszę pana.
Złotnik zasiadł przy warsztacie, wziął kamień, o który potarł kant tajemniczego klejnotu, następnie puścił krople płynu z małej flaszeczki.
— Złoto pierwszej próby — rzekł — teraz zobaczę wiele waży.
— Położył na małej szalce podarek od hrabiego do Thonnerieux i powiedział:
— Dla mnie ma to wartość stu trzydziestu franków, które mogę choćby zaraz wypłacić, jeżeli pani sobie życzy...
— Zaraz proszę pana nie... bo ten przedmiot ma dla mnie za wielką wartość...
— Nie rozłączę się z nim, chyba że mnie zmusi do tego ostateczność,.. Jestem jednakże bardzo wdzięczną panu, za jego uprzejme objaśnienie...
— Zawszem gotów do usług!... Jeżeli pani może mnie kiedykolwiek potrzebować, proszę liczyć na mnie...
— Dziękuję panu...
Marta schowała z powrotem medalion do torebki, założyła sznurek na szyję i wyszła zo sklepu.
Powracała daleko spokojniejsza, ze lżejszem daleko sercem, aniżeli wychodziła z domu.
Doktor, któremu nic już nie będzie dłużną, przychodzić będzie regularnie.
Niezbędne lekarstwa zostaną zapłacne i pozostanie jeszcze mała sumka, która pozwoli czekać na dalsze wypadki bez odmawiania sobie pożywienia.
Jeżeli nadto list z Genewy nie zaraz nadejdzie i jeżeli zostaną znowu bez pieniędzy, to sprzeda swój medalion. Co ją obchodzi przyszło bogactwo — w które zresztą nie wierzy?..
Ażeby matce nie zbywało na niczem, sprzedałaby bez wahania wszystko oprócz honoru.
Wstąpiła do apteki, odebrała lekarstwa i szybkim krokiem podążyła do oberży, bo matka zapewno oczekiwała z niecierpliwością, bo na pewno znajdowała, iż jej nieobecność przeciągała się za długo.
Na przedmieściu du Pont kupiła chleba i kawałek mięsa zimnego, aby dokuczliwy głód zaspokoić.
Spotkawszy właściciela oberży „Martin-Pechenr“, który używał świeżego powietrza przed bramą domu, zapytała:
— Czy list do nas nie nadszedł?...
— Nie; nie ma nic łaskawa panienko.
Wbiegła na schody i ze spuszczoną głową weszła do mieszkania.
Dzień przeszedł dosyć spokojnie.
Lekarstwo i pigułki podawane regularnie sprawiły chorej pewną ulgę, dzięki której nad wieczorem zasnęła, Gorączka powróciła, ale była daleko lżejszą i nie trwała tak długo.
Kaszel tylko trzymał się uporczywie i bodaj że nie tak prędko ustąpi.
Marta czuwała do północy przy matce, nareszcie zmordowana położyła się także, aby snem pokrzepić osłabienie fizyczne i moralne i nabrać sił potrzebnych.


∗             ∗

Pascal Saunier i Jakób Lagarde wsiedli do pociągu w Nimes, aby w Joigny stanąć nazajutrz w nocy.
O trzeciej rano przybyli na miejsce.
Jakób, jak się łatwo można tego domyślać, nie rad był pokazywać się w mieście, aby nie być poznanym, bo tutaj to sądzony był i skazany. W tym to cela przed wyjściem z więzienia zapuścił brodę, chociaż przedtem nie nosił ani faworytów ani nawet wąsów. Nie chciał też i to po nocy pokazywać się w pierwszorzędnym hotelu, bo mogliby go sobie przypomnieć. Wysiadłszy z wagonu, zapytał więc jednego z urzędników kolejowych:
— Czy nie ma tu na przedmieściu du Pont jakiego taniego hotelu?...
— Jest oberża „Martin-Pecheur“ utrzymywana przez Lureau...
— Czy tam nie drogo?...
— Wcale nie drogo. Nad szyldem pali się duża latarnia...
— Bardzo dziękuję panu.
I Jakób Lagarde wraz z Pascalem Saunier udali się na przedmieście zupełnie puste o tej porze...
W czasie drogi Lagarde powiedział do Pascala:
— Naturalnie, że będę się jak najmniej pokazywał... Nie życzę sobie aby wiedziano o moim do Joigny powrocie.
— Zaleć zatem milczenie swojemu notaryuszowi...
— To naturalnie się zrobi... Nie ma potrzeby aby głupcy tutejsi brali mnie na zęby, w czasie naszej pośród nich obecności, która, jak się spodziewam, nie będzie długą.
— Czy przypuszczasz, że po pięciu latach mógłbyś być poznanym?...
— Mogłoby to się łatwo zdarzyć, pomimo nawet że zapuściłem brodę... Są ludzie posiadający dyablą pamięć — a moja sprawa zanadto mnie spopularyzowała.
— Rozmawiając w ten sposób, dwaj ex-więźniowie przybyli do bramy hotelu „Martin-Pecheur“.
Pascal silnie zadzwonił.
Po paru minutach otworzył mu sam gospodarz.
— Masz pan pokój z dwoma łóżkami? — zapytał Saunier...
— Jest, proszę panów... jest bardzo ładny pokoik... proszę wejść!...
Przybyli weszli, gospodarz zamknął bramę, wprowadził gości do sali i zapytał:
— Czy panowie posilą się czem przed pójściem na spoczynek?... Może podać zimnego mięsiwa i buteleczkę starego wina?... Mam wyborne jedno i drugie!..
— Kawałek sera i butelkę Saint-Jacque, tylko prędko, bo upadamy ze znużenia...
— Daje natychmiast...
Po chwili chleb i ser, butelka wina i dwie szklanki, stały przed przybyszami.
Pascal nalał sobie wina i zwracając się do oberżysty, zapytał:
— Czy gotów pokój z dwoma łóżkami, o jakiśmy prosili?
— Gotów proszę panów. Ładny to duży pokój z widokiem na przedmieście, świeżo wyklejony, położony na drugiem piętrze, w sąsiedztwie damy, która nie hałasuje bo jest chora, a mieszka z córką, osobą bardzo ładną i łagodną jak jagniątko.
— No to prowadź nas pan prosimy... odezwał się Jakób Lagarde, dojadając sera i połykając ostatnią krople wina — prowadź pan bo my stojąc już śpiemy.
Oberżysta wziął świecznik i zainstalował gości w pokoju o dwóch łóżkach, w pokoju, którego czystość czyniła istotny honor zakładowi.
Po chwili dwaj towarzysze spali snem twardym, jaki przychodzi zwykle po fatydze wielkiej.
Była godzina dziewiąta rano gdy Pascal zerwał się z łóżka i obudził Jakóba...
W jednej chwili toaleta ich była gotową.
Zeszli do sali gdzie ojciec Lurean przyjął ich z uśmiechem na ustach.
— Czy dobrze panowie spali? — zapytał.
— Doskonale! — odpowiedział Pascal.
— Czy panowie życzą sobie zjeść śniadanie przed wyjściem?
— Nie — odrzekł Jakób — nie teraz... Muszę wyjść za pilnym interesem i jak najprędzej powrócę.
— Co do mnie — odezwał się Pascal, biorąc w rękę dziennik — będę czekał na ciebie, popijając absynt i przeglądając „Progres de l’Yonne.“
Jakób wyszedł.
Pascal Saunier przyrządził sobie absynt, zapalił cygaro i przeczytał kilka wierszy dziennika, ale myśli jego były gdzieindziej.
Podążały za Jakóbem, udającym się do notaryusza po odebranie sukcesyi, która miała się stać podstawą fortuny o jakiej marzyli.
Widział jak zbiera te nieocenione bilety bankowe, które dadzą im obu możność przyzwoitego prezentowania się ludziom, do czasu wykonania zamiaru, jaki oddawna planował w głowie.
Rozmyślał nad pewnym projektem, o którym nie wiedział jeszcze jego towarzysz, ale o którym wkrótce go powiadomi.
Znajdował się sam w sali, bo pan Lureau porządkował rachunki z dnia poprzedniego, jego zaś żona i służąca, składające cały personel służbowy, sprzątały pokoje gościnne, z których lokatorowie kupcy i urzędnicy przejezdni, już powychodzili na miasto.


X.

Wejście do sali restauracyjnej młodej kobiety, wyrwało nagle Pascala z zadamy.
Ta kobietą była panna Marta Grand-Champ.
Uderzająca piękność, figura nadzwyczaj zgrabna, czyniły ją prawdziwie zachwycającą. Pascal został też literalnie zahypnotyzowany, jak to się mówi dzisiaj, albo osłupiał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy, jakby dawniej powiedziano.
Nigdy nie widział, nigdy nawet nie marzył o zjawisku podobnem, a jednak uważał się za znawcę kobiet ładnych.
Marta zdawała się bardzo zaambarasowaną.
— Czy nie ma pana Lureau proszę pana?... zapytała rumieniąc się jak wiśnia...
Te kilka słów, przywróciły Pascalowi równowagę.
Wstał, ukłonił się i miał odpowiedzieć, ale nie starczyło czasu.
— Gospodarz posłyszawszy głos młodej dziewczyny, ukazał się w tej chwili.
— Jestem... jestem... czem mogę pani służyć?... zapytał zbliżając się z ukłonem.
— Czy ma pan dobry bulion, panie Lureau?...
— Mam proszę pani... Stoi na ognia od dawna... Ośm fantów wyborowego. mięsa, a jakie świeże jarzynki... Zaręczam, że będzie wyśmienity... Sam zapach zdolny wskrzesić umarłego.
— Niechte pan będzie łaskaw zachować dla mnie filiżankę tego bulionu...
— Dobrze panienko... Czy to wszystko?...
— I bułeczkę... Czy listonosz nie był?
— Nie jeszcze, ale niech się pani nie kłopocze, jak tylko cokolwiek dla pani będzie, to zaraz zaniosę na górę..
— Bardzo panu dziękuję...
— Jakże się ma dzisiaj mama pani?...
— Zdaje mi się, że cokolwiek lepiej...
— To chwała Bogu!... Aby się tylko polepszyło, to prędko powróci do zdrowia...
Marta skłoniła się obu panom lekkim skinieniem głowy i wyszła z sali.
Pascal słuchał gdy panna Grand-Champ mówiła i oczarowany był tym czystym dźwięcznym głosikiem, a oczy trzymał wlepione w rysy żywej madonny.
Dziwna rzecz jednakże, na widok tej nieporównanej istoty, nie uczuwał nic więcej oprócz admiracvi. Marta spełniała jego najgorętsze życzenia.
Ta uderzająca piękność odpowiadała na pytanie jakie stawiał sobie przed wejściem panny de Grand-Champ. Dziwił się temu cudownemn prawdziwie przypadkowi, że w małem prowincyonalnem miasteczku, w Joigny, w którem przebywał zaledwie od kilku godzin, spotkał istotę o jakiej marzył jak o czemś niepodobnem do ziszczenia, spotkał istotę, która miała posłużyć za klucz do najhazardowniejszej kombinacyi, do najśmielszego jego planu zdobycia fortuny.
Patrzył jeszcze na drzwi, któremi wyszła panna Grand-Champ, gdy gospodarz przerwał jego dumania i wyprowadził z ekstazy…..
— Ładny kawałek dziewczyny, nieprawda proszę pana?... zapytał zacierając ręce.
— Powiedz pan raczej — zjawisko prawdziwe!... wykrzyknął Pascal — toż to brylant czystej wody, coś nieporównanego doprawdy!...
— Nie często się spotyka obrazek podobny, no czyś pan kiedy widział coś równego?...
— Nigdy panie, nigdy!...
— Czy ona z Joigny?...
— Nie... to ta młoda osoba, o której wspomniałem panom w nocy. Pielęgnuje swoje chorą matkę... Mieszka na drugiem piętrze, na tym samym korytarzu co i panowie...
— Więc ona mieszka w hotelu?
— Tak punie. — Od jak dawna?
— Od miesiąca przeszło...
— A zkąd przybyła?
Z Genewy.
— Matka jej jak się zdaje była właścicielką małego magazynu nowości, który sprzedała po śmierci męża... Jechały do Paryża i zamierzały kupić tam sobie sklep jaki. Wtem na kolei matka zachorowała tak mocno, iż musiały się zatrzymać w Joigny. Zamieszkały u mnie — a leczy chorą najlepszy doktór w mieście.
— Pascal przysłuchiwał się z zajęciem opowiadaniu oberżysty.
— Więc tamta pani jest wdową? — zapytał.
— Tak lubo doktór znajduje w stanie jej zdrowia jakieś niby polepszenie, ja mam przeczucie, że biedna pani Grand-Champ chorą jest śmiertelnie, i że córka jej niedługo zostanie sierotą...
— Jest tak piękną, że da sobie radę na pewno — odezwał się Pascal.
— I ja bym tak samo myślał, ale jest zanadto rozsądną i niewinną...
— Czy pan naprawdę tak sądzisz?... zapytał młody człowiek z niedowierzającym uśmiechem.
— Oh! co do jej uczciwości, to włożyłbym rękę w ogień!.. To różyczka prawdziwa... Uprzedzam pana, że nie warto z nią zaczynać!
— Daj pan pokój.. Właśnie z naiwnemi dziewczętami daleko łatwiej sobie poradzić...
— Może być; ale gdyby tak się stać miało, to byłoby wielkiem nieszczęściem.
— Przecież — ciągnął Pascal — nie trudno jej będzie znaleźć męża, jeżeli posiada jakikolwiek mająteczek.
— Hum!.. ham! mruknął gospodarz ze znaczącym grymasem, nie mówmy o majątku, ani nawet o dobrobycie....
— Bieda?
— Tak kochany panie, nędza et companie... w tej chwili przynajmniej...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Nie potrzeba wcale teleskopu, aby to zauważyć... Córka odmawia sobie bardzo często pożywienia, ażeby mieć na lekarstwo dla matki, a jeżeli je — to chyba tylko tyle, ażeby nie umrzeć z głodu!... Widzi pan, że kazała sobie zostawić filiżankę bulionu i bułeczkę. Stanowić to ma całodzienny jej posiłek.
Pascal Saunier uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Do dyabła! — rzekł — to byłoby trochę zamało!...
— Z pewnością, że nie za wiele i jeżeli biedne dziecko dłużej tak się będzie męczyło, to pomimo silnej swojej budowy, nie pociągnie zbyt długo...
— Ależ to położenie okropne!...
— Okropne... kochany panie... To też cały jestem wzruszony...
— I nie ma żadnego wyjścia z tego położenia, jeżeli się choroba przeciągnie? odezwał się Pascal.
— Matka musi pójść do szpitala.
— A cóż córka?...
— Do służby... Kiedy chodzi o życie, to nie można przebierać.
— Mam nadzieję, że biedne istoty nie zostaną do tej ostateczności zmuszone...
— Są jej już bardzo blizko — a co do mnie pilnuję się i nie pozwalam, aby robły moje rachunki... To prawdziwa przysługa dla nich... Wiem, że czekają na pieniądze...
— Czekają na pieniądze?...
— Tak jest, czekają na list z pieniędzmi... Jak się zdaje mają jakąś należność w Genewie, ale list nie nadchodzi, a przy tem, czyż to nie mogą zostać okradzione?...
— Okradzione?... A to jakim sposobem?...
— Oto matka opowiadała mi raz, gdy zaszedłem na górę aby posiedzieć przy niej w zastępstwie córki zmuszonej wyjść do apteki... że zakład swój w Genewie sprzedała za dwanaście tysięcy franków, wypłacone w gotowiźnie. — Kapitalik ten swój — powierzyła jednemu z drobniejszych bankierów genewskich, przyjacielowi jej męża, i wyjechała do Paryża, mając tyle tylko pieniędzy, ile potrzeba na drogę i kilka luidorów zapasowych...
— Bankier, człowiek widocznie chytry bardzo, wytłómaczył kobiecinie, że byłoby niebezpiecznie podróżować z taką znaczną sumą i że prześle jej przekaz na jednego z bankierów paryzkich... Panna Grand-Champ trzy razy już jednakże pisała, dopominając się o przesyłkę i żadnej a żadnej nie odebrała odpowiedzi. Dla tego to pytała mnie przed chwilą, czy nie przyniesiono jakiego lista... Założyłbym się o niewiem co, że ten bankier jest oszustem i nie przyśle ani grosza…..
— Ależ muszą mieć kwit przecie... zauważył Pascal.
— Kto to wie?... Kobiety nie znają się na interesach, a wdowa wierzyła najzupełniej przyjacielowi swojego nieboszczyka męża... Pytanie czy zabezpieczyła się jak należy...
— Była by to rzecz bardzo dla nich smutna.
— Podzielam pańskie zdanie, ale cóż tu poradzić na to... Kto w dzisiejszych czasach nie chce być oszukanym, ten musi nie wierzyć nikomu...
— Święta prawda kochany panie!... Pełno na każdym kroku złodziei... którym podaje się rękę, nie domyślając się wcale z kim się ma do czynienia...
Rozmowę oberżysty z Pascalem, przerwało wejście Jakóba Legarde‘a.
Pan Lureaux opuścił salę, aby przygotować śniadanie.
— Wiesz mój kochany, że będziemy zmuszeni przesiedzieć tutaj pięć, albo sześć dni nawet. Potrzeba posporządzać różne akty, które muszę popodpisywać. Zginiemy doprawdy z nudów, mając za całą rozrywkę, chyba łowienie ryb na wybrzeżu...
— Będziemy mieli co innego do roboty — odpowiedział Pascal z uśmiechem...
— Tak?... Cóż takiego?...
— Najprzód zjemy śniadanie... Po śniadaniu pójdziemy się przejść za miasto, i opowiem ci wszystko... Te pięć czy sześć dni jakie tu wypadnie nam przepędzić, opłacą się nam sowicie. — Widzę przyszłość w różowem świetle...
— Tem lepiej... a ja zaczynam wierzyć, że nam dopisze szczęście, bo oto zamiast piętnastu tysięcy franków na które liczyłem, odbiorę okrągłe dwadzieścia...
— Brawo!...-Widocznie horyzont się wypogadza...
— Sza!... ktoś idzie...
To Lureaux przyszedł nakryć do stołu.
— Cóż, czy śniadanie gotowe? — pytał Pascal.
— Niech panowie raczą siadać... Jakie wino panowie piją?...
— Prosimy o butelkę Saint-Jacques.
— Będziecie panowie z pewnością zadowoleni.
— Zanim wyjdziemy na przechadzkę — odezwał się znowu Pascal — napiszę do starej mojej przyjaciołki Angeli, ażeby jej donieść o przyczynie naszego opóźnienia... — Inaczej byłaby bardzo niespokojną... Ta biedna dziewczyna ogromnie jest do mnie przywiązaną!...
Oberżysta powrócił z butelkami.
Dwaj przyjaciele siedli do stołu i zabrali się do bardzo smacznie przyrządzonego śniadania.
Marta powracając do matki, spotkała na schodach doktora.
Dumna z tego, że może zapłacić rachunek, zabrała się najpierw do tego.
— Panie doktorze — rzekła, wyjmując z kieszeni trzy sztuki złote i dwie srebrne, oto należne panu od nas siedmdziesiąt franków...
— Dziękuję... ślicznie dziękuję... jesteśmy w zupełnym porządku... — Na przyszłość proponuję, aby mi pani za każdą wizytę płaciła odrazu... — To będzie daleko dla pani dogodniej... — Większe rachunki zawsze jest ciężko zaspokoić... drobne kwotki nie robią różnicy.
Marta się zaczerwieniła.
— Ten człowiek ma kamienne serce! pomyślała. — Jeżeli nie zapłacę mu za którą jednę wizytę, to się więcej nie pokaże... — Pozwoli, aby matka umarła...
— Spodziewam się, że moje żądanie nie obraża pani... — dodał doktor, spostrzegłszy pomieszanie młodej kobiety.
— Wcale nie proszę pana i oto trzy franki za obecność dzisiejszą...
Teraz poprowadziła doktora do jego pacjentki.
Stan pani Grand-Champ ani się pogorszył, ani się polepszył... był od wczoraj zupełnie jednakowy.
Już to — że choroba nie przybierała groźniejszych rozmiarów, było dobrą wcale wróżbą dla przyszłości, ale na wyzdrowienie, jeszcze długo poczekać przyjdzie. Doktór skonstatował to wszystko od jednego spojrzenia.
— No... trzymamy się zupełnie dobrze, rzekł tonem uradowanym.
— Czy matka może się dzisiaj czem posilić?... zapytała Marta.
— Nie jeszcze proszę pani.
— Jeszcze nie... powtórzyła z westchnieniem chora — a ja takbym pragnęła sił nabrać...
— Cierpliwości droga pani, cierpliwości... Siły powrócą pomału... Jesteśmy na dobrej drodze... Nie przeszkadzajmy naturze, nie zmuszajmy jej do pośpiechu, bo możemy się narazić!...


XI.

— Mama mniej już daleko kaszle... wtrąciła Marta.
— Należało się tego spodziewać... odrzekł doktor — to skutki lekarstwa, jakie wczoraj przepisałem.
— Czy trzeba zażywać dalej pigułki?...
— Koniecznie...
— A lekarstwo?..
— Czy nie wyżyte jeszcze?...
— Pozostało ledwie ze dwie łyżeczki.
— Niech pani każe nową porcye przygotować... dostatecznem będzie zanieść tę samą receptę aptekarzowi...
Doktór dał jeszcze niektóre rady i wyszedł odprowadzony przez Martę.
— Jeszcze! ― szeptała młoda dziewczyna, zostawszy sama, zawsze jeszcze jedno i samo... Jutro znowu wydam mój grosz ostatni... Jutro nic znowu nie będę miała, a list tak oczekiwany nie nadchodzi... jutro znowu trzeba będzie zapłacić za wizytę!... Rozum doprawdy można stracić!.. Pan Gerbaut utrzymuje, że matka ma się lepiej, a ja widzę, że jest ciągle jednakowo... ani sił, ani głosu... Po tem lekarstwie zapisze znów inne i tak ciągle i ciągle... OI gdybym miała pieniądze!.. Potrzebuję ich... potrzebuję za jaką bądź cenę!... Nie będę czekać dłużej... Jeżeli jutrzejsza poczta nie przyniesie mi listu, sprzedam medal hrabiego de Thonnerieux, pomimo że mama taką do niego przywiązuje wagę.
Próżne to durzenie się i nic więcej. Hrabiemu de Thonnerieux, mogła przyjść przed dziewiętnastu laty fantazya wyposażenia dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka, ale że ta córka umarła, jak mi mówiła matka... ale że stracił także żonę, w boleści i opuszczeniu zapomniał z pewnością o dawnym zamiarze... Medal wart sto trzydzieści franków!... Z tą sumą, może się doczekam wyzdrowienia matki, a jak tylko będzie zdrowa, nie będzie tyle wydatków i będę mogła najzupełniej zapracować na dzienne utrzymanie.
Co mnie obchodzić może jakiś tam majątek w przyszłości, przypuszczając nawet, że ten majątek nie jest marzeniem.
Ją chcę uratować moję matkę!...
Wzięła receptę i poszła do apteki po nową dozę lekarstwa wczorajszego.
Powracając zabrała bulion i bułeczkę, o które prosiła rano oberżysty.
Był to całodzienny jej posiłek.
Wszystko co Lureaux opowiadał Pascalowi o pani Grand-Champ i jej córce, było najrzetelniejszą prawdą.
Pani Grand-Champ, chcąc po śmierci męża opuścić Genewę i udać się do Paryża, sprzedała magazyn jaki posiadała, a pieniądze otrzymane powierzyła bankierowi, który cieszył się wielkiem u publiczności zaufaniem, a wcale na nie me zasługiwał.
W drodze zachorowała tak gwałtownie, że nie była w stanie podróżować dalej i musiała się zatrzymać w Joigny, a przy przejeździe z dworca do oberży, zgubiła jeszcze portmonetkę z kilkoma luidorami.
Marta Berthier stawszy się wskutek małżeństwa matki, Marta Grand —Champ, ma w opowiadaniu niniejszem, wziętem z najzupełniej prawdziwego zdarzenia odgrywać główną rolę musimy więc w kilku słowach skompletować to, co opowiedział oberżysta Pascalowi.
Perina Berthier w dwudziestym piątym roku życia rozkochała się szalenie w młodym człowieku, który ze swej strony kochał ją całą duszą.
Nie było nic uczciwszego nad te podwójną miłość. Ale przeszkody mateteryalne, nie pozwalały na połączenie się zakochanym.
Perina, sierota, miała jednego tylko brata na świecie, ale i tego od dawna nie widziała — i nie wiedziała nawet gdzie się znajduje. Zostawała więc bez żadnej zgoła opieki.
Kochanek, zostawszy narzeczonym, bardziej jeszcze myślał o połączeniu się węzłem małżeńskim — jakoż dał na zapowiedzi i wyznaczył nawet dzień ślabu.
Niestety gorączka tyfoidalna stanęła na zawadzie tym najlepszym zamiarom. Narzeczony zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, poszedł do grobu.
W sześć miesięcy po jego śmierci zrozpaczona Perina wydała na świat córeczkę, tym samym dniu właśnie, kiedy się córka hrabiego de Thonnerieux narodziła.
Pomimo tego błędu młodości, Perina była uczciwą, bardzo energiczną i odważną.
Ubóstwiała dziecinkę swoję i wszelkiemi siłami pracowała ażeby ją wychować. Upłynęło lat ośm.
Perina spotkała na swej drodze uczciwego człowieka, genewczyka, fabrykanta pudelek do zegarków, który przybył do Paryża na wystawę.
Zakochał się w niej, oświadczył chęć wejścia w związki małżeńskie i zabrania do Genewy z córką, którą przyrzekł także uznać za swoję.
Przez ośm lat czasu Perina uspokoiła się po stracie narzeczonego, ale zachowała o nim melancholiczne wspomnienie.
Nigdy ani pomyślała o zamążpójściu, zdecydowała się jednakże ze względu na córkę i wyszła za Karola Gran-Champ, który umarł po ośmiu latach najszczęśliwszego z nią pożycia.
Czytelnicy nasi wiedzą już resztę, powróćmy zatem do naszych dwóch byłych więźniów, pozostawionych w oberży przy śniadaniu.
Najadłszy się, Pascal napisał list do Angeli do Paryża i oddał go na pocztę, a potem wziął Jakóba Lagarde pod rękę i powiedział:
— Teraz chodź mój stary, udamy się trochę za miasto, aby się podelektować naturą...
— Tem chętniej się na to zgadzam, odpowiedział Lagarde, że będzie to bardzo hygienicznie...
Okolice Joigny prześliczne są, na prawym szczególnie brzegu Yonny.
Jak oko może zasięgnąć, wszędzie łąki i łąki, poprzerzynane gdzie niegdzie gaikami drzew cienistych.
Horyzont ten skąpany w mgle porannej, lub spowity w ciepłą rosę wieczorną, przedstawia się niezmiernie uroczo.
Jakób, który znał doskonale rodzinne strony swoje, poprowadził do takiego gaiku przyjaciela, jedną z drożyn prześlicznych.
Zapalili cygara i usiedli w cieniu drzew.
Pascal zabrał głos.
— Kochany Jakóbie rzekł — muszę ci się wytłomaczyć ze słów, które cię zapewne zdziwiły, muszę ci się wytłómaczyć i przekonać, że miałem racyę cieszyć się z przedłużonego tutaj naszego pobytu...
— Czyś nie natrafil już tu przypadkiem na jąką minę złotą?..— .
— Na miną złotą powiedziałeś... i dobrze powiedziałeś..
— Wytłómacz mi tę zagadkę...
— Nie omieszkam tego uczynić, ale pomówmy naprzód o przyszłości io planach, jakie mam co do najprędszego dojścia do pieniędzy, co do zdobycia majątku, który by nam pozwolił zaspakajać wszystkie nasze gusta i kaprysy, bez potrzeby ponownego narażania się na zamknięcie, lub na wędrowanie do Kajenny. Klimat tam podobno bardzo niezdrowy — nie czuję więc żadnej ochoty zawierać z nim znajomości.
— I ja tak samo jak ty brzydzę się willegiaturą... powiedział śmiejąc się Jakób.
— Zgadzamy się zatem jak zawsze... Ale przystępuję do rzeczy. — Jesteś doktorem... doktorem uczonym... bardzo nawet uczonym.. doktorem który próbował już praktyki...
— Niestety! — wykrzyknął komicznie Jakób...
— I nie tylko jesteś doktorem, ciągnął Pascal, ale jesteś także chirurgiem pierwszorzędnym.
— No... no... no... czyż po to wyprowadziłeś mnie w to bezludne miejsce, aby mi prawić komplimenta?... zapytał Jakób.
— Nie mówię ci wcale komplimentów, oceniam tylko poprostu twoje — zdolności, które mogą się nam przydać bardzo.
— Jakto?...
— Nie wiem jeszcze co i jak, ale to wiem przecie, że tacy jak my ludzie, nie mogą tracić czasu na na marne. Jako doktor i chirurg odbywałeś poważne studya, zarówno nad sercem jak i nad całem ciałem człowieka, badałeś temperamenta i charaktery, szukałeś przyczyn różnych nałogów i uczuć i jak mi sam mówiłeś, doszedłeś do przekonania, iż wyzdrowienie fizyczne zależnem jest bardzo od gruntownego poznania stanu moralnego...
— Mówiłem to i powtarzam raz jeszcze.
— Dowodziłeś mi także, że w istotach ludzkich, zarówno w mężczyznach jak kobietach, z rzadkiemi bardzo wyjątkami, górują dwie namiętności, jako źródła wszelkich występków i zbrodni.
— Tak jest, gorączka zmysłów i gorączka zysku.
— Czyli miłość i chciwość.
— Tak, a to dwie namiętności najstraszniejsze!... Miłość tak samo jak szulerka prowadzi do zbrodni i ruiny, a tak potężnie panują nad duszami, że je zdolne do szaleństwa doprowadzić!... Miłość trzyma człowieka, gra opanowywa całego... Z miłości można się wyleczyć, z namiętności do gry nigdy a nigdy! Grywano od najdawniejszych czasów, ale nigdy namiętność do gry — nie rozwinęła się tak strasznie, jak za naszych czasów... Dziś ta gorączka gry, czyli inaczej gorączka życia dla użycia, żądza zysku bez pracy, krąży ogólnie w żyłach. Pozamykano domy gry, które przynajmniej rządom dawały zyski ogromne, ale zielone stoliki są rozległemi przecie łąkami. Poznoszono loterye, ale pozostawiono otworem giełdy, monstrualne ogniska gry, gdzie ludzie wzbogacają się lub rujnują, w miarę jak chcą tego baronowie finansowi!... Pieniądz, gra i rozpusta, to dziś bożyszcza świata!...
— Doskonale! — rzekł Pascal —widzę, że się znowu zgadzamy!...
— Wytłomaczże się prędzej, bo mnie już niecierpliwisz!...
— Muszę mówić porządkiem.... Otrzymasz dwadzieścia biletów po tysiąc franków każdy, co pozwoli nam zainstalować się w Paryżu i żyć w nim przyzwoicie, aż do czasu przeprowadzenia mojego projektu.
— Ciągle mi o nim wspominasz w sposób jakiś zagadkowy... Idzie, jak mi się zdaje, o jakiś interes, który ma nam przynieść przynajmniej ze trzykroć sto tysięcy franków...
— Tak właśnie...
— Cóż to za interes?...
— Najprostszy w świecie... Liczę na to, że będę czerpał, na nic się nie narażając, z pełnej zawsze kasy... Znam zwyczaje właściciela tej kasy... To stary maniak. Ma on w pewnem miejscu, które znam także jak swoję kieszeń, sumy bardzo poważne.
— Zkądże wiesz o tem?…..
— Przez dwa lata pełniłem przy nim obowiązki sekretarza.
— Przypuśćmy, że maniak ten nie zmienił swoich zwyczajów i że pieniądze znajdują się w wiadomem ci miejscu, ależ trzykroć sto tysięcy franków, to nie takie znowu skarby, o jakich marzymy... To zaledwie wystarczyłoby na dostatek mieszczański, a my chcielibyśmy coś lepszego, coś daleko lepszego...
— Tak, zgadzam się!... To też te sto tysięcy dukatów, byłyby tylko początkiem wielkiego mojego przedsięwzięcia.
— Pozostaje tylko objaśnić mi co to za przedsięwzięcie. ..
— Najzwyczajniejszy dom gry. Jakób Lagarde zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
— Zmiłuj się, mój kochany, czyś ty zwaryował, czy co?...
— Nie sądzę.
— Jakto, chcesz zakładać dom gry, we dwadzieścia cztery godziny sprowadzić sobie na kark policyę i na nowo rozpocząć ujadanie się z sądami?...
— Takby z pewnością było, gdybyśmy założyli jakąś tam pokątną szulernię.
— Czy myślisz podać się o koncesye?... Toż ci odmówią na pewno.
— Nie jestem bynajmniej taki głupi. Nie rozumiemy się w tej chwili, bo mówiąc o domu gry, użyłem niewłaściwie nazwiska. Ażebyś mnie też lepiej zrozumiał, skreślę ci mój plan szczegółowo. Najprzód osiedlamy się nie pod własnemi nazwiskami, które mógłby kto złośliwy odnaleźć w „Gazecie Trybunalskiej”, ale pod przybranemi, do których nikt nie mógłby się przyczepić, zwłaszcza, że papiery będą w największym porządku, o co już ja się postaram...
Nie będziesz już zatem Jakóbem Lagarde — mówił dalej Pascal — doktorem skazanym niegdyś przez sądy kryminalne departamentu Yonne, na lat pięć więzienia, ale zostaniesz dajmy na to doktorem Thompson, przybywającym z Ameryki z sekretarzem... którym naturalnie będę ja... Umiemy przecie oba po angielsku. Thompson przedstawi się od razu jako doktór-filantrop, jako milioner chcący żyć w Paryżu i lubiący świadczyć dobrze... Dzienniki na pierwszej stronnicy, po luidorze od wiersza, roztrąbią o przepychu jakim się o taczasz, o piękności ekwipaży i koni jakie posiadasz a nadmienią jednocześnie, że zamierzasz prowadzić dom otwarty!... W Paryżu mój kochany, piasek rzucany w oczy, daleko więcej wart niż cnota. Policya zabiera ludzi bezdomnych i pakuje ich do kozy, choćby to byli ludzie do śmieszności uczciwi, łotrom tymczasem posiadającym własne pałace, własne powozy i konie, kłaniają się do kolan wszyscy!.. To fakt mój kochany...
— Nie myślę mu bynajmniej zaprzeczać i słucham dalej...


XII.

Zarekomendowany w ten sposób doktór Thompson otwiera salony śmietance świata paryzkiego i kwiatowi kolonij zagranicznych...
— Któż będzie życzył sobie być ci przedstawionym? Naturalnie milionerzy wszystkich krajów, z suto wypchanemi pugilaresami... Tacy lubią grać i będą grać piekielnie, my zaś jesteśmy oba dosyć zręczni, ażeby sobie szczęście zapewnić... Co teraz myślisz o moim projekcie?...
— W zasadzie rzecz to może dobra, odpowiedział Jakób Lagarde — ale nam brak rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?
— Doktór Thompson, ponieważ przypuszczasz, że przybiorę to nazwisko, potrafi zapewne, dzięki reklamie, zwabić do salonów swoich kilku z tych, co to pójdą zawsze i wszędzie, ale to będzie zamało. Osobniki z ponabijanemi pugilaresami, zapaleni wielbiciele baccara, gdy przyjdzie im wybierać pomiędzy ich klubem a mojemi salonami, wybiorą klub z pewnością, bo tam znajdować się będą w towarzystwie swojem,.. Potrzeba by obok gry, mieć innego jeszcze wabika... potrzebaby mieć kobietę... Potrzebaby zapalić pochodnię, od której fruwające w około niej motylki giełdowe i bankowe poosmalałyby skrzydełka... Wabik by ich przyciągał, gra przytrzymywała... W takim razie mogłoby się bodaj udać... Ale potrzebaby wyszukać takiej przynęty koniecznie-koniecznie potrzebny jest kawałek słoniny do pułapki na myszy... Gdzież wyszukać coś podobnego?...
— Nie potrzeba szukać, bo ja już wynalazłem...
— Znalazłeś kobietę posiadającą wszystkie potrzebne warunki?...
— Istotę idealnie piękną... uroczą….. istotę, która na trupie wywarłaby wrażenie...
— Gdzież byś u dyabła wykręcił takiego rzadkiego ptaszka? Tutaj.
— W Joigny!... cóż znowu!..
— W oberży, w której od dwóch dni mieszkamy.
— Żartujesz...
— Nie żartuję nigdy kiedy chodzi o rzeczy poważne.
— Cóż to za kobieta?
— Młoda dziewczyna.
— Szczegóły... pytam się o szczegóły?...
Pascal opowiedział wkrótkości wrażenie jakie na nim Marta Grand-Champ zrobiła.
Jakób Lagarde, przysłuchiwał się z największą uwagą opowiadaniu przyjaciela.
— Wybornie — powiedział, gdy ten skończył — przypuszczam, że nie łudzisz się co do panny Grand-Champ, o której mówisz z takim zapałem... przypuszczam że jest piękną, że posiada gracyę i wiek potrzebny do chwytania głupców w zasadzkę, ale nie zapominam, że ta młoda osoba nie zależy od nas wcale...
— Mylisz się... i to grabo.
— No?...
— Porozumiejmy się tylko, a zobaczysz jak nam łatwo będzie uczynić z niej naszę własność. Matka prawie już na śmierć skazana, Marta zatem pozostanie sama jedna na świecie, bez opieki, bez przyjaciół i bez środków do życia... Opuszczenie to zupełne... okrutna nędza... Czy sądzisz, że ten, ktokolwiek oświadczy się delikatnie a zręcznie z chęcią wyrwania jej z fatalnego położenia, nie będzie uważany za zesłańca Opatrzności?
— Nędza o której mówisz, jest ewentualnością wątpliwą... oczekiwane pieniądze mogą przecie nadejść...
— Stawię dziesięć tysięcy przeciwko jednemu, że nie nadejdą...
Te dwie kobiety zostały oszukane przez swego bankiera.
— Niech i tak będzie... aleć matka żyje jeszcze... Chociaż jest bardzo chora, może się wyleczyć jeszcze.
— Oberżysta u którego mieszkamy, jest przeciwnego zdania.
— Opinia jego nic dla mnie nie znaczy... wolałbym poznać opinię leczącego ją doktora. — Czy nie wiesz jak się ten doktor nazywa?
— Nie, ale to także nic nie znaczy, bo gdyby nawet potrafił wyprowadzić chorą na dobrą drogę, nie dokończy swojego dzieła.
— Dia czego?...
— Bo mu stanie na przeszkodzie najzawziętszy z wrogów rekonwalescencyi, brak pieniędzy. Przede wszystkiem on sam, nie będąc płaconym, zaniedba kuracyi... dalej aptekarz przestanie wydawać przepisywane lekarstwa... Brak monety musi zrobić swoje... kuracya drogo kosztuje!...
— Zostaje szpital w rezerwie.
— Tak, ale matka musi w takim razie rozłączyć się z córką, a to byłby dla niej cios śmiertelny... Znajdziemy się wtedy wobec sieroty, bez dachu nad głową i bez grosza w kieszeni, wobec sieroty gotowej rzucić się w objęcia pierwszego lepszego, który ją przyjdzie pocieszać, który jej chleb zapewni...
Jakób namyślał się przez chwilę.
— To ważne — odezwał się w końcu — ale nie bardzo pewne... Dziewiętnastoletnia inteligentna kobieta, choćby nie znającą nawet świata, musi mieć pewną dozę rozsądku, musi mieć i ma tyle sprytu, że się domyśli, iż zastawiamy na nią pułapkę...
— Panna Grand-Champ, jest bardzo inteligentna, ale jest jednocześnie dziwnie naiwną, odrzekł Pascal. — Nie podejrzywa nikogo i jest z tego powodu bezbronną. Zapewniam cię, że będzie widzieć w nas zbawców, nic więcej tylko zbawców...
— Ażebyśmy mogli działać na nią w czasie właściwym — zauważył Jakób Lagarde — potrzeba, ażeby matka jej umarła, a nie rozkazujemy przecie chorobie...
Pascal wpatrzył się bacznie w swojego towarzysza i mruknął przez zęby:
— A dla czegoby nie?...
Pod tem bacznem spojrzeniem Jakób zadrżał cały.
Domyślił się o co chodzi.
— Jakto... ty byś chciał?...
— Abyśmy nie stracili sposobności zdobycia wielkiej fortuny!... dokończył Pascal Saunier. Pomówimy potem o tem... Potrzeba przede wszystkiem abyś sam zobaczył tę dziewczynę... Ciekawym czy mi zarzucisz przesadę w zdaniu mojem, iż nie istnieje pod słońcem nietylko nic piękniejszego, ale nawet nic równego temu wyjątkowemu zjawisku.
— Chciałbym wiedzieć przede wszystkiem, odezwał się Lagarde, który doktór prowadzi kuracyę jej matki... Znam wszystkich kolegów w Joigny, wszystkich tych przynajmniej, co praktykowali przed pięciu laty... Wiadomość w jakim ręku znajduje się chora... byłaby nam bardzo potrzebną...
— Lureau nas objaśni co do tego. No cóż... czy już wracamy?...
— Jeszcze słówko... Wspomniałeś mi o zmianie nazwisk...
— To konieczne... nieuniknione...
— Jeżeli jednak oblokę się w skórę doktora amerykańskiego Thompsona, lub przybiorę jaką inną, potrzebować będę dokumentów, nie przedstawiających żadnej wątpliwości, co do tożsamości osoby..
— Jak tylko staniemy w Paryżu, dostaniesz wszystko co trzeba — nie braknie ani jednej wizy, nie braknie najmniejszego dowodu!...
Wszystko będzie w najzupełniejszym porządku, a zresztą i nikt w świecie nie będzie śmiał posądzać doktora Tompsona, że nie jest tym za kogo się podaje...
— Nikt istotnie jak sądzę nie będzie miał powodu do tego, aby mnie podejrzywać... może więc że co do mnie wszystko pójdzie gładko... ale ty?...
— Cóż ja?...
— Mieszkałeś w Paryżu, zna cię tam sporo osób, a przez trzy lata nie zmieniłeś się tak znów bardzo... Jakże ty sobie poradzisz?...
— Proces mój dość pospolity, nie narobił wielkiego hałasu... W chwili prowadzenia śledztwa puszczałem pomiędzy znajomych, że się wybieram do Ameryki, do New-Yorku... Uwierzono z pewnością, że projekt wprowadziłem w wykonanie, to też nikt się nie zadziwi z pewnością, gdy się dowie, żem z doktorem Thompson powrócił... Mógłbym bezpiecznie moje nazwisko zatrzymać, postanowiłem jednakże przybrać nazwisko matki...
— Która się nazywała?...
— Zofia Rambert. — Nazywać się! zatem będę Pascal Rambert...
— Tak będzie najrozsądniej...
Dwaj towarzysze ruszyli z powrotem do Joigny i powrócili do oberży „Martin-Pecheur“.
W chwili gdy mieli przestępować próg sali restauracyjnej, Paseal cofnął się co żywo, aby przepuścić młodą kobietę, która wychodziła z tejże sali.
Jednocześnie trącił łokciem swojego towarzysza i szepnął mu do ucha.
— To ona...
Ex więzień i bez tego uprzedzenia, byłby się z pewnością domyślił, że to osoba, o której Pascal mu opowiadał.
Został zdumiony jej nieporównaną pięknością.
Marta weszła do restauracyi, ażeby powiedzieć panu Lureau, iż wychodzi na chwil kilka.
Udawała się na kolej do biura telegrafu, ażeby wysłać depeszę do Genewy.
Biedne dziecko, posłuszne życzeniom matki, szła sprobować tego kosztownego sposobu w nadziei, że przyspieszy może odpowiedź bankiera.
Obaj młodzi ludzie skłonili jej się z głębokiem uszanowaniem... ona zaś oddała im ukłon lekkiem skinieniem głowy i poszła w swoją stronę.
— A co? — zapytał Pascal. — Cóż powiadasz?...
— Powiadam, żeś się nie mylił. To rzeczywiście cudo piękności, chociaż rysy powleczone ma smutkiem.
— Gdyby twarz miała wesołą, byłaby olśniewającą...
Ex-więzień dodał z uśmiechem.
— Potrzebaby wtedy użyć ciemnych okularów, ażeby patrzeć w to słońce!...
— Przyznajesz zatem, że nie przesadzałem?...
— Przyznaję, żeś nie powiedział raczej całej prawdy.
— I przyznajesz, że potrzeba się postarać, aby to zjawisko posłużyło nam w naszych zamiarach i to za jaką bądź cenę?...
Pascal powiedział ostatnie słowa z naciskiem.
— Za jaką bądź cenę powiedziałeś... rozumiem — odrzekł Jakób Lagarde.
Weszli do oberży.
Lureau siedział przy kontuarze i porządkował rachunki.
Przerwał robotę, ażeby powitać gości.
Jakób zbliżył się doń i zapytał.
— Który doktór leczy to panią co mieszka na tym samym co i my korytarzu, a której córka wyszła ztąd przed chwilą?...
— Doktór Gerbaut — odpowiedział oberżysta — najlepszy doktór w mieście.
— Rzeczywiście — odrzekł Jakób, zmarszczywszy czoło — słyszałem o nim jako o lekarzu bardzo zdolnym, jako o człowieku, któremu można się oddać z zupełnem zaufaniem.
— Więc pan znasz doktora Gerbaut z reputacyi?..
— Doskonale — koledzy jego nie mogą się go dosyć nachwalić.
— Czybyś pan należał do ich rzędu? Tak, sam takie jestem doktorem.
— Z okolicy może?...
— Nie... Ja jestem amerykaninem, przybywam z New-Yorku, ale kształciłem się także w Paryżu.
— I pan aż w Ameryce słyszał o naszym konsyliarza?...
— Tak panie.
— A to dopiero!.. wykrzyknął Lureau, którema pochlebiała okoliczność, iż ma znajomość z takim sławnym człowiekiem.
— To nic nadzwyczajnego mój panie; doktor Gerbaut napisał dzieło medyczne bardzo cenne...
— Napisał nie jedno, nie dwa, proszę pana! — Człowiek to ogromnej wiedzy, a skromniejszy odemnie bodaj i od pana…..
— Czy ma nadzieję wyleczyć tę kobietę?...
— Tak mówi. Ale pan wiesz dobrze, że najsławniejsi — że tacy jak on nawet — mogą się mylić czasami... Ja, który codzień widuję panią Grand-Champ, jestem pewny, że nie wyjdzie...
— Cóż to za choroba?...
— Zachorowała na kolei tak nagle, że potrzeba ją było wysadzić na naszej stacyi. Wywiązało się zapalenie płuc, z którego ją wyleczono... — ale przyszła recydywa..
— O do dyabła!... to coś nie bardzo bezpieczne.
— Ponieważ pan jesteś doktorem, mógł byś dać swoje zdanie... — Możeby pan chciał zobaczyć chorą...
Jakób Lagarde potrząsnął głową.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział.
— Dla czego?...
— Nie mogę i nie chcę wchodzić w drogę koledze... Chyba, żebym został zawezwanym przez matkę lub córkę...
— Nie łatwiejszego, jak rozmówić się z panną Martą... Poszła zanieść depeszę na kolej i zaraz powróci... Nie potrzeba zresztą wcale wchodzić w drogę pana Gerbaut, ale złożyć wprost biednej kobiecie wizytę przyjacielską. Nie powiemy nic pańskiemu koledze. Ja dobrze życzę tej biednej kobiecie... Życzę jej, ażeby wyzdrowiała i aby mogła zająć się sama swojemi interesami. Gdyby zmarła, pozostawiłaby córkę w strasznych kłopotach... Okradają ich okrutnie!... Przez samę litość powinieneś pan zobaczyć biedaczkę...
Jakób spojrzał pytająco na Pascala.
Ten skinął głową potakująco.
— A no, jeżeli tak panu o to chodzi, to ją odwiedzę, ale nie jako doktór tylko jako przyjaciel...
— Bóg zapłać panu za dobre serce! Jak tylko panna Marta powróci, to jej powiem, a ona się zgodzi z pewnością! Dobrze przecie rozumie, że co dwa zdania, to nie jedno!
— Ale zastrzegam, aby doktór Gerbaut, nic o tem nie wiedział, bo by się mógł uczuć dotkniętym...
— Przyrzekam to panu święcie.


XIII.

Tymczasem zanim nadejdzie panna Marta, może panowie — rzekł gospodarz hotelu znanego pod nazwą „Martin Pecheur,“ będą łaskawi dopełnić małej formalności i zapisać się w tę książkę policyjną, bo tego wymagają przepisy.
— Zawsze chętnie stosujemy się do przepisów — odpowiedział, śmiejąc się Jakob.
— Daj pan atrament i pióro...
Lureau podał żądane przedmioty i otworzył książkę.
Lagarde wziął pióro i napisał:
„James Thompson, obywatel Stanów Zjednoczonych, doktór medycyny, zamieszkały w New-Yorku, w przejeździe do Paryża“.
Oddał pióro Pascalowi, który z kolei napisał: „Pascal Rambert sekretarz doktora Thompsona rodem z Loches — udający się do Paryża“.
— Dziękuję panom... powiedział Lurean, zamykając książkę. Jesteście panowie w porządku a ja także...
W tej chwili weszła Marta zmęczona szybkim pochodem.
— Jestem już panie Lureau... i idę do matki.
— Niech pani będzie łaskawa zatrzymać się chwileczkę, odezwał się oberżysta, bo mam jej coś do zakomunikowania.
— Cóż to takiego?... zapytała z pewną obawą młoda dziewczyna.
— Nic takiego coby mogło panią zmartwić, przeciwnie... Czy pan Gerbaut był dziś rano?
— Był. Czy panu mówił co o mamie?
— Nie widziałem go wcale, ale wczoraj powiadał, że mama ma się lepiej...
— Dziś rano oświadczył, że znalazł jeszcze lepiej...
Pascal i Jakób oczarowani byli zarówno pięknością jak i kryształowym głosikiem mówiącej.
— A pani... panno Marto, odezwał się znowu gospodarz, jakże pani sama znajduje mamę?...
— Nie śmiem opiniować — odrzekła smutnie Marta, bo nie znam się na tem dobrze... Gorączka ustała, ale przychodzenie do zdrowia postępuje coś bardzo wolno...
Lareau potrząsnął głową.
— Długo to co prawda potrzeba czekać na odzyskanie sił — ale czas by już był z tem wszystkiem, aby pani Grand-Champ była znacznie silniejszą. Doktór Gerbaut jest bardzo dobrym lekarzem, każdy wie o tem doskonale... Zyskał sobie ogólne i jaknajlepsze uznanie... Ale się już zestarzał trochę... trzyma się dawnej metody, a nauka postąpiła... Młodzi ludzie są hazardowniejsi ale widzą jaśniej i nie potrzebują okularów... Wolałbym wiedzieć zdanie młodego doktora o chorobie pani Grand-Champ... A pani czyby się to nie podobało?
— Moja matka ma zaufanie do pana Gerbaut... odpowiedziała Marta — proponowanie wezwania kogo innego, przeraziłoby ją napewno... Zresztą korsultacye drogo kosztują... a my nie jesteśmy bogate...
— Zapewne... zapowne... Ale też ja wcale pani nie namawiam na konsylium... Potrzebaby tylko młodego doktora, któryby bez wiedzy pana Gerbaut odwiedził mamę po przyjacielsku...
— Ten młody doktór nie przyszedłby jako przyjaciel!... Jakże pan, chcesz, abym tutaj znalazła kogo takiego, kiedy nie znam nikogo... kiedy nikt się mną nie interesuje?..
— A mnie to panna Marta za nic nie liczy?.. rzekł słodziutko gospodarz. Ja pani i jej mamie całkiem jestem oddany...
— Czy znasz pan młodego doktora, któryby chciał odwiedzić chorą?..
— Właśnie... Doktór to amerykański, któremu przed chwilą opowiadałem o mamie pani i który z przyjemnością powiedziałby swoje zdanie o jej chorobie.
Marta spojrzała na Pascala i Jakóba; jak gdyby odgadła, że to jeden zapewne z tych panów.
— A cóż.. odezwał się znowu Lureau, cóż, zgadza się pani czy nie?...
— Nie wiem doprawdy proszę pana, jakby mamę o tem uprzedzić...
— Jeżeli się pani zgadza, to ja mamę biorę na siebie.
Marta jeszcze się namyślała chwilę.
A nuż doktor Gerbaut nie poznał się zupełnie dokładnie?...
— Kiedybyś pan uprzedził mamę?... spytała.
— Natychmiast, jeżeli sobie pani życzy, bo oto mam honor przedstawić pani pana doktora Thompson i jego sekretarza...
Rzekłszy to Lureau z miną prawdziwego mistrza ceremonii, wskazał dwu młodych ludzi.
Obaj skłonili się z uszanowaniem.
Marta stanęła cała w płomieniach.
Jakób Lagarde zbliżył się z galanteryą.
— Przed chwilą — rzekł — właściciel tutejszego zakładu mówił nam o pani Grand-Champ z takiem współczuciem i zainteresowaniem, że ofiarowałem się natychmiast wypowiedzieć swoje zdanie o stanie jej choroby, nie jako lekarz, ale jako człowiek życzliwy poprostu. Nie mam pretensyi niech mi pani wierzy, do wyższości, może ani nawet dorównywam w wiedzy koledze memu, doktorowi Gerbaut, ale czasami ten kto pierwszy raz patrzy na chorego, może lepiej osądzić sytuacyę. Oddaję się do dyspozycyi pani, jeżeli chce pani przyjąć bezinteresowną moję usługę... z którą się jednakże nie narzucam...
— Owszem.. jeżeli pan łaskaw... to proszę z całego serca... odpowiedziała wzruszona Marta. Byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby pan potwierdził zapewnienie doktora Gerbaut, gdyby pan znalazł możliwość wyzdrowienia mojej matki... Dzięki panu byłabym podwójnie spokojną... Przyjmuję usługę z wdzięcznością.. i proszę ze sobą...
Błyskawica radości przemknęła w oczach Pascala Sauniera.
— Zatem pierwsze lody złamane... pomyślał — reszta sama się ułoży!
Jakób spostrzegł tę błyskawicę i nieznacznie się uśmiechnął.
Oberżysta, Pascal i Jakób udali się na drugie piętro, poprzedzeni przez Martę, która znalazłszy się w mieszkaniu podeszła do łóżka chorej matki.
— Matko — powiedziała — nie jestem samą, przybył ze mną pan Lureau i dwaj jego przyjaciele...
— Wszyscy trzej bardzo się tobą interesują i przyszli zobaczyć jak się miewasz.
Perina uniosła się na łóżku i spojrzała na trzech mężczyzn z wyrazem wdzięczności.
Kryminalista z Nimes był jak nam wiadomo, bardzo zdolnym doktorem.
Można powiedzieć nawet, że była to znakomitość w swoim rodzaju, że ukończył świetnie nauki, a obdarzony był od natury zdolnościami nadzwyczajnemi, Gdyby niedobre instynkta, nie były go popchnęły na złą drogę, byłby niezaprzeczenie zajął wydatne miejsce, pośród potentatów wiedzy współczesnej.
Gdy przestępując próg pokoju rzucił spojrzenie na wybladłą twarz chorej, przekonał się odrazu o strasznym jej stanie. Jedno to spojrzenie wystarczyło mu do zrozumienia, co za okrutne spustoszenie sprawiła choroba w organizmie biednej kobiety.
Potrzeba było zapoznać się z tem szczegółowo.
Oberżysta zbliżył się do łóżka z uśmiechem na swej szerokiej twarzy.
— I cóż kochana pani Grand-Champ, zapytał, jakże się tam dzisiaj miewamy?...
— Zdaje mi się, że lepiej, że nawet daleko lepiej... odpowiedziała pani Grand-Champ. Bardzo dziękuję panu za łaskawą pamięć, jak również i panom...
I zaczęła się z ciekawością przypatrywać dwóm nieznajomym.
Jakóba uderzył przytłumiony dźwięk głosu chorej.
Lureau mówił dalej.
— Przyszedłem tu z tymi oto znajomymi panami, bo jeden z nich jest znakomitym lekarzem i powie nam, kiedy pani napewno będzie mogła być zupełnie zdrową... Lekarz to, co się zna dobrze... zapewniam panią.
— Bardzom wdzięczna panu za tę łaskę, odezwała się chora do Jakóba Lagarde, który przystąpił do łóżka i wziął chorą za puls. Przekona się pan, że tak jak utrzymuje pan Gerbaut, jest mi zupełnie prawie dobrze.
Dalszą mowę przerwał jej suchy meczący kaszel.
— Czy pani zazwyczaj tak kaszle?... zapytał Jakób siadając przy łóżku na podanym przez Martę krześle.
— Od wczoraj po lekarstwie i pigułkach przepisanych przez pana Gerbaut, kaszlę już mniej daleko...
— Przed paru dniami miała pani bardzo silną gorączkę?..
— Tak... miałam... bardzo silną, ale także już przeszła...
— Jeszcze niezupełnie, jest jej trochę i w tej chwili jeszcze, z pulsu tylko widzę, że ustąpi zupełnie niebawem. A ma też pani pragnienie?...
— Ogromne.
— Apetyt?
— Mam trochę, ale cóż kiedy pan Gerbaut zalecił najściślejszą dyetę!..
— I miał zupełną racyę... Zapadła pani na na kongestye płucną, która mogła zmieść panią w kilka godzin, ale byłaś pani leczoną energicznie i starannie. Musiałaś pani popełnić jednakże jakąś nieostrożność i przyszła niebezpieczna recydywa.
— Tak jest łaskawy panie!.. Czułam się daleko silniejszą aniżeli byłam w istocie... wstałam pomimo zakazu doktora i zaziębiłam się w jednej chwili...
— Rekonwalescencya w kongestyach płucnych, w zapalenia płuc, w pleurze i innych tego rodzaju chorobach, wymaga niezmiernych starań i nadzwyczajnej baczności... najmniejszy błąd sprowadza następstwa fatalne.
— Czy głowa nie cięży pani?
— Czasami...
— Czy nie doznaje pani ataków sercowych?...
— Nie, ale w okolicy serca uczuwam bóle dotkliwe...
Pani Grand-Champ wskazała miejsce, w którem jej dokuczało.
Jakób przyłożył ucho.
— Niech pani silnie oddycha...
— Chora zastosowała się do rozkazu.
Posłuchawszy parę sekund, Lagarde zmienił pozycyę — przyłożył ucho do pleców i znowu kazał chorej oddychać.
— Kontent jestem z rezultatów badania... powiedział po chwili. Rekonwalescencya dobrze postępuje... pozostało jeszcze tylko troszeczkę zapalenia w lewem płucu... Ale i to niebawem ustąpi... Doktór Gerbaut, szanowny mój kolega, nie pomylił się wcale w swojej dyagnozie. Stan pani jest zupełnie zadawalniający i będzie się co dzień polepszał, pod pewnemi wszakże warunkami...
— Pod jakiemi proszę pana? — pytała pani Grand-Champ pospiesznie.
— Pod jakiemi proszę pana? — podchwyciła z kolei Marta z rozkosznym, — rozradowanym uśmiechem na twarzy, bo zaczynała teraz wierzyć, bo ją bardzo pocieszyły zapewnienia amerykańskiego lekarza.
— Potrzeba przede wszystkiem zachowywać jaknajściślej zalecenia p. Gerbaut i najpunktualniej zażywać przepisane przezeń środki... Następnie, i na to kładę szczególny nacisk, trzeba unikać Wszelkich zmartwień. kłopotów, wzruszeń... Jedno cokolwiek silniejsze wzruszenie, może zepsuć to, co z takim mozołem dało się osiągnąć dotąd.
— Zastrzegł nam to samo doktór Gerbaut, odezwała się Marta i on uprzedził, że najmniejsze wzruszenie byłoby zabójczem dla mamy.
— I wcale a wcale nie przesadził, proszę pani. Skoro jednak wiemy, co nam szkodzi, toć będziemy tego unikać. Wszak prawda proszę pani?...
— Ah! jakże mnie pan pocieszył prawdziwie i jakże szczerze jestem panu wdzięczną!... zawołała młoda dziewczyna, ze złożonemi rękami a widoczną w oczach radością. — Dziękuję panu z całej duszy... Wlałeś pan w skołataną duszę moję, wiarę, odwagę, nadzieję!... Słowa pańskie tak się zgadzają z tem co p. Gerbaut utrzymuje, że teraz nie wątpię już, iż matka będzie ocalona!...
Jakób Lagarde podniósł się z krzesła...
— A i ja proszę pani — jestem nad wszelki wyraz szczęśliwym, żem mógł dać pani tę pewność... Miej pani zupełną ufność w doktorze Gerbaut... Dokazał on sztuki wielkiej... sztuki prawdziwej..
I zwracając się do pani Grand-Champ rzekł:
— Żegnam panią, a proszę niech pani będzie dobrej myśli i zupełnie spokojną.
Potrzeba trochę cierpliwości to prawda, ale wierzę, że się pani niezadługo podniesiesz...
— Dziękuje panu, stokrotnie dziękuję! — mruczała chora — Bóg tu chyba pana sprowadził.
Trzej mężczyźni wyszli, a Marta odprowadziła ich aż do siení.
Po zamienienia kilka słów z gospodarzem hotelu, Jakób i Pascal udali się do swojego pokoju.
— A cóż?... — zapytał Pascal Jakóba, skoro drzwi za sobą zamknęli — cóż myślisz o tej kobiecie?...
— To coś słyszał przed chwilą.
— Na seryo?...
— Najzupełniej na seryo!... — Słowa moje były najrzetelniejszem mojem zdaniem o stanie pani Grand-Champ.
— Mnie się wydała zaledwie poruszającym się trupem.
— Za piętnaście dni najdalej kolega Gerbaut postawi tego trupa na nogi. Będzie wprawdzie skutkiem choroby, cierpieć trochę na serce, ale to nie przeszkodzi jej żyć długo, bardzo nawet jeszcze długo!... — Trzeba się nam tedy wyrzec panny Marty, jako środka robienia majątku!... A szkoda, bo pomogłaby nam doskonale...


XIV.

Pascal podskoczył.
— Wyrzec się Marty Grand-Champ jako narzędzia naszej fortuny?... Żartujesz chyba mój drogi!...
— Wcale a wcale nie żartuję — odpowiedział Jakób.
— No toś chyba waryat zupełny!...
— I to także nie... przyjacielu. Ale czyż podobieństwo będzie porwać dziecko od matki, którą tak kocha... przypuszczać zaś, że matka... ale nie... to byłoby naprawdę szaleństwo...
— Najlżejsza próba w tym kierunku, miałaby dla nas następstwa bardzo niekorzystne..
— Zdaje się, że ty nie nie liczysz na wypadek bardzo prawdopodobny i bardzo bodaj blizki, który nam doskonale posłuży...
— Na jaki wypadek?...
— Na najzapełniejszą ruinę, na kompletną nędzę pani Grand-Champ.
— Nawet wobec ruiny, nawet wobec ostatniej nędzy, ta kobieta, ta matka, nie przyjmie pozycyi, jaką chcemy dać jej córce, ani roli, jaką jej do odegrania przeznaczamy.
— Są charaktery tak silne, że się złamać nie pozwolą, są natury takie szlachetne, iż pomimo wszelkich pokus, pozostaną szlachetnemi...
— Niechże sobie i tak będzie, to i tak jednak jeszcze pozostaje nam pewien sposób i to bardzo ważny...
— O czem chcesz mówić?...
— Chcę ci przypomnieć własne twoje słowa... Mówiłeś oto przed chwilą, że wzruszenie zdolne jest zabić panią Grand-Champ.
— Mówiłem to i powtarzam, w cierpieniach sercowych nie można się wzruszać bezkarnie.
— Niechże więc dojdzie chorą wiadomość, że została zrujnowaną. Niech się dowie niespodzianie, że została okradzioną przez swego bankiera, u którego złożyła oszczędności i niechaj to sprowadzi pożądany dla nas rezultat. Córka w takim razie zostanie sierotą. Czy to rozumowanie logiczne?...
— Robisz ciągle przypuszczenia tylko...
— Przypuszczenia, które wkrótce zamienią się w rzeczywistość.
— Zkądże pewność?...
— Rozmawiałem dziś z właścicielem oberży, a ten wie wszystko dokładnie. Domagają się pieniędzy od bankiera u którego złożyły depozyt, a on nic nie przysyła... piszą list za listem... a on wcale nie odpowiada. Zdaje mi się, że to jasne Oszustwo bije w oczy... żadna wątpliwość niemożebna...
— Pozory są przyznaję, ale ileź to kwestyj na razie trudnych do wytłomaczenia — wyjaśnia się nagle najprostszym w świecie sposobem?...
Pascal wzruszył niecierpliwie ramionami i rzekł opryskliwie:
— Niechże będzie jak dowodzisz, skoro ci się tak dowodzić podoba! ale Marta Grand-Champ musi pomimo to wszystko do nas należeć.
— Żeby się bardzo przydała — temu zaprzeczać nie chcę i nie myślę.
— A więc!... od jej matki jedne tylko drzwi nas oddzielają... a tyś doktorem przecie... U obu kobiet zdobyłeś sobie zupełne zaufanie.. Jeżeli potrzebne nam wzruszenie nie nastąpi, potrafisz chyba czemkolwiek innem je zastąpić.
Jakób spojrzał na Pascala w sposób w jaki już raz patrzył był na niego.
— Powracasz znowu do swej myśli... rzekł marszcząc brwi surowo.
— Trzymam się tej myśli jak jedynej deski zbawienia... Marta Grand-Champ w naszych rękach, to spełnione plany nasze, to ziszczone wszystkie marzenia... to przyszłe niedalekie bogactwo... Potrzeba aby śmierć matki zmusiła córkę do oddania się nam bezwględnego, do służenia nam z całem zaufaniem... Pani Grand-Champ jest przeszkodą, więc ją potrzeba usunąć!... Do ciebie to należy, bo od ciebie tylko zależy. Obie kobiety wzruszone twoim zainteresowaniem się serdecznem, przyjmą cię z otwartemi zawsze ramionami, jako przyjaciela i doktora... masz więc wstęp do nich otwarty w każdej chwili... Marta zmuszona jest od czasu do czasu wydalać się, choćby tylko do apteki po lekarstwa.. Skorzystaj zręcznie z nieobecności, i albo zamień lekarstwo przepisane przez kolegę, albo dodaj coś do napoju... coś takiego coby było skutecznem.
Jakób z głową pochyloną, z zaciśniętemi rękami i zmarszczonem czołem, słuchał Pascala Sannier.
Krople potu wystąpiły mu na skronie...
— To byłoby ohydne!... zawołał.
— I co jeszcze?... rzucił z cynizmem Pascal. — Kiedy kto ma głupie skrupuły, niechajże bawi się w uczciwość i ściska brzuch, gdy nie ma zjeść za co obiadu!... Namyśl się i postanów co ci się podoba... Będziemy tu jeszcze dni kilka... masz więc jeszcze trochę czasu.
Ktoś zastukał do drzwi w tej chwili...
Jakób Lagarde wstał i przetarł ręką po czole, jak gdyby chciał rozpędzić przygnębiające go myśli.
Pascal poszedł otworzyć.
Służąca to przyszła z zawiadomieniem, że obiad gotowy.
Zeszli do sali i zasiedli przy stole.
Powróćmy na drugie piętro.
Marta była jak wiemy wielce uszczęśliwioną, z wizyty mniemanego doktora Thompsona, którego oświadczenia zgadzały się w zupełności z oświadczaniami pana Gerbaut, i pozwalały uważać wyzdrowienie matki za rzecz zupełnie pewna.
Zapomniała o wszystkiem innem, zapomniała o nędzy wystającej a progu. Zmartwienia, kłopoty i cierpienia przyszłości, znikły jej z oczu w jednej chwili. Jej matka będzie żyła, i odzyska wkrótce siły, zdrowie — dwóch lekarzy zapewniało ją o tem.
Co ją w obec tego obchodzi wszystko inne?
Promieniała radością.
Nadeszła noc.
Marta pierwszy raz się spać położyła i zasnęła spokojnie, bo ciężkie sny trapić ją przestały.
Jakób Lagarde miał znowu iść do regenta, gdzie go majątkowe interesa wzywały.
Wyszedł wcześniej i pozostawił Pascala nad obrabianiem wielkich jego projektów. Znanym jest wpływ moralny na fizyczny.
Pani Grand-Champ uległa temu wpływowi i przepędziła noc bardzo dobrze.
Znać to było po jej twarzy wypoczętej.
Marta więc czekała niecierpliwie, a z wielką w sercu otuchą na przybycie pana Gerbaut.
Nadszedł około w pół do dziesiątej i był bardzo zadowolony ze stanu w jakim znalazł chorą.
Był nawet jak się zdawało ździwionym, z powodu tak raptownego polepszenia.
Naturalnie, ani matka, ani córka nie powiedziały ani słowa o wczorajszej wizycie Thompsona.
Mógłby się obrazić, bo doktorzy, tak samo jak dziennikarze, literaci i artyści, obrażają się bardzo łatwo.
— Stanowczo zatem kochana pani, powiedział Gerbaut — wyszłaś już z niebezpieczeństwa... Chodzi już tylko o troskliwe starania, których ci nie zabraknie, bo masz w pannie Marcie, dozorczynię wzorową. — Widzisz pani, że nie łudziłem się wcale, przepowiadając blizkie wyzdrowienie...
— O! kochany doktorze zawołała pani Grand-Champ — pan mnie ocaliłeś, pan mnie zachowałeś dla mojego jedynego dziecka.. Wdzięczną panu będę do grobowej deski...
— Bardzo jestem szczęśliwy, że potrafiłem zwalczyć tak ciężką chorobę, bo mówiąc między nami, wyjątkowo była ciężką.
I zwracając się do Marty, dodał:
— Przepiszę pani receptę na dwa dni. Zadawalniający stan pani Grand-Champ nie wymaga już moich wizyt codziennych. Dowiem się za parę dni...
— Gdyby jednak — zapytała zaniepokojona trochę Marta — gdyby jednak mama potrzebowała pana doktora jutro, gdyby przyszła gorączka?...
— Nie prawdopodobne to kochana panienko, jeżeliby jednak zaszła potrzeba, niech mi pani da znać w tej chwili. Ale bądź pani spokojną...
Pożegnał wdowę i przeszedł do drugiego pokoju, aby napisać receptę..
Marta udała się za nim.
— Możesz pani po trochu zacząć pożywiać chorą. Trochę bulionu... jajko na miękko i kieliszeczek starego wina.
Pan Lureau ma wyborne w swojej piwnicy.
Dziś i jutro trzymaj ją pani na tem, później trzeba będzie coś posilniejsze go...
Lekarstwo, które przepiszę, przywróci siły i przyśpieszy zupełne wyzdrowienie.
Doktór Gerbaut zaczął pisać.
Recepta była długą, zawierała przeróżne ingredyencye, a nadto sposób zażywania i zachowywania się.
Oddając ją Marcie, pan Gerbaut zalecił, aby bezzwłocznie udała się do apteki i zaraz matce dawać zaczęła.
Marta spojrzała na zapisany papier z prawdziwem przerażeniem.
Z pewnością sumka, którą posiada, nie wystarczy na zapłacenie aptekarza.
Przez chwilę stała pognębiona, ale zaraz podniosła głowę.
— Matka nie zadługo już zupełnie wyzdrowieje... — Za kilka dni będę mogła poszukać roboty i choć ten przeklęty list nie nadejdzie, potrafię zapracować igłą na wszelkie potrzeby... — Nie ma się co namyślać... ofiara to konieczna... a zresztą, czyż to ofiara?...
Powróciła do pokoju chorej i zbliżyła się do łóżka.
— Kochana mateczko, szeptała obejmując biedną kobietę i przyciskając ją do swojego serca — jesteś wyleczoną. Jakże ja cieszę się z tego! jakaż mnie radość napełnia!..
Chora ucałowała czule córkę.
— Będziesz już mogła posilić się dziś trochę... Doktór Gerbaut pozwolił, każę ci przygotować świeże jajeczko, trochę bulionu i troszeczkę wina, a zapewnił, że za tydzień będziesz już dobrze na nogach...
— Tak jest kochana pieszczoszko. Czuję, że mi siły powracają... Wielką zmianę czuję od wczoraj...
Marta zarzuciła na ramiona płaszczyk i włożyła kapelusz.
— Wychodzisz?-spytała pani Grand-Champ.
— Tak mateczko.
— Najprzód do apteki po lekarstwa, a następnie po wszystko co potrzeba, będziemy dzisiaj jadły razem śniadanie...
— Idź kochane dziecię... idź... a przychodź jaknajprędzej.
Marta ucałowała matkę, wzięła mały koszyczek na prowianty i wyszła.
Pascal stał na czatach w swoim pokoju, od którego drzwi uchylił.
Widział wchodzącego i wychodzącego doktora.
Słyszał jak wychodziła Marta.
Kiedy posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania sąsiadek, wyszedł żywo ze swego pokoju i znalazł się w sieni jednocześnie z młodą dziewczyną.
Dla dojścia do schodów, musiała przejść obok niego, Pascal się ukłonił i zapytał:
— Jakże dzisiaj zdrowie mamy pani?
Marta na pierwszym już schodzie zatrzymała się i odpowiedziała z uśmiechem:
— Lepiej proszę pana... daleko lepiej.
— Prawdziwie to szczęśliwa nowina i bardzo się z niej cieszę... — Był doktór?
— Był... Wyszedł przed pięciu minutami, zupełnie zadowolony i pozwolił już nawet posilać się trochę.
— Nie wspominała ma pani naturalnie, o wczorajszych odwiedzinach Thompsona.
— O! panie cóż znowu, jakżebym mogła była powiedzieć...
— Bardzo pani dobrze zrobiła. Niech pani raczy po powrocie złożyć pani Grand-Champ moje najgłębsze uszanowanie.
Młoda kobieta skłoniła się uprzejmie i zbiegła ze schodów.
Pascal wszedł do sali restauracyjnej, aby tu czekać Jakóba Lagarde.
Marta wstąpiła przede wszystkiem do apteki, gdzie jej za pół godziny obiecano przyrządzić lekarstwa.
Z apteki udała się do tego sklepu złotniczego, w którym parę dni temu sprzedała kwity zastawne.
Przypominają sobie czytelnicy, że złotnik za medal złoty, który nosiła na szyi, a który miał jej po dojściu do pełnoletności zapewnić majątek, ofiarowywał 130 franków.


XV.

Rachunek pana Gerbaut i lekarstwa bardzo prędko wyczerpały fundusik ze sprzedaży kwitów otrzymany. Na dalsze prowadzenie kuracyi i przyśpieszenie wyzdrowienia matki, potrzeba było koniecznie zapełnić całkiem już wypróżniony woreczek.
Marta miała pewną nadzieję, że nie stracą kapitału umieszczonego u bankiera w Genewie, ale nie miała obecnie nic z niego do dyspozycyi, a tymczasem potrzeby chwili bieżącej, domagały się od niej ofiary.
Weszła do złotnika mocno wzruszona, z sercem silnie bijącem, ale z postanowieniem niezachwianem.
Pani Grand-Champ bardzo często wspominała córce o majątku, jaki otrzyma po dojściu do pełnoletności, Marta zaś słuchała tych opowiadań, jakby jakiej bajki zaczarowanej. Biedne dziecko roiło sobie z tego powodu tysiące rozkosznych projektów, jeden piękniejszy od drugiego.
W tej chwili atoli jedna ją tylko myśl zajmowała, wyzdrowienie matki.
Złotnik poznał odrazu swoję śliczną klientkę.
— Czy pani potrzebuje mnie dzisiaj? zapytał.
— Na nieszczęście tak proszę pana.... odrzekła Marta z westchnieniem. Nie mam już prawie nic z tego co onegdaj dostałam od pana... a matka chora...
Czekamy na pieniądze z Genewy, ale nie nadchodzą... Czy pan gotów byłby kupić medal który pokazywałam?...
— Owszem proszę pani... dam to, com powiedział..
Marta odwiązała jedwabny sznureczek z szyi, na którym nosiła medalion oszyty w kawałek materyi.
Ręka jej drżała jak w febrze.
Z wielkim trudem potrafiła powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Ucałowała kawałek złota, z którem rozstać się miała, a twarz jej przybrała wyraz niewysłowionej boleści.
Złotnik śledził oczyma młodą dziewczynę z nadzwyczajnem zajęciem.
— Zapewne to klejnot rodzinny?...
— Pamiątka — odpowiedziała zdławionym głosem Marta. Do tego kroku zmusza mnie ostateczność jedynie... Nie wolno mi nie uczynić ofiary, ale nie jestem wstanie rozłączyć się bez pewne go żalu z przedmiotem, który w dzień urodzin otrzymałam…..
— A czy nie byłoby jakiego sposobu zatrzymania tej pamiątki, skoro oprócz wartości materyalnej posiada tak wielką wartość moralną!..
— Żadnego a żadnego proszę pana, matka chora... doktór przepisał lekarstwa które zrobić kazałam i po które muszę iść zaraz... potrzebuję pieniędzy na zapłacenie aptekarza...
— Rozumiem to doskonale, proszę pani, znam jednak sposób pewien... Jeżeli bym kupił medalion, to wszystko przepadło, bo ja złoto kupuję na stopienie... jeżeli jednak zastawi go pani w Mont-de-Pieté, będzie go mogła wykupić, gdy paniom pieniądze nadejdą.
Żywa radość zajaśniała na twarzy Marty.
— Pan sądzi, że w Mont-de-Pietė zgodzą się udzielić mi pożyczkę na ten medal?-spytała.
— Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. Przedmioty złote i srebrne przyjmują tam jaknajchętniej.
— Nie pomyślałam o tem.
— Ponieważ pani tak bardzo idzie o pamiątkę — co jest rzeczą zupełnie zresztą naturalną, niechże go pani zamiast sprzedać zastawi...
— Jestem panu nieskończenie wdzięczną za tę radę — wykrzyknęła Marta. Mam ze sobą wszystkie dowody i idę w tej chwili do Mont-de-Pieté... Nie stracę w ten sposób mojej pamiątki, boć spodziewam się lepszych czasów... Dziękuję raz jeszcze i przepraszam bardzo za ambaras.
— Nie zrobiła mi pani żadnego zgoła ambarasu — a cieszę się bardzo, i żem się mógł jej przydać choć w takiej bagatelce.
Panna Grand Champ pobiegła do biura Mont-de-Pieté.
W kwadrans potem wychodziła ztamtąd bez medalu pana Filipa de Thonnerieux, ale ze stu dwudziestu frankami i pięćdziesięciu centimami, oraz z kwitem dowodowym.
Na kwicie tym zanotowano:
„Medal pierwszej próby, waga pięćdziesiąt pięć gramów, na jednej stronie taki napis: w górze 6 — 1860 — 10 mars — na drugiej trzy wyrazy, jeden pod drugim: La-la-cour.“
Biedna Marta nie posiadała się z radości.
Odebrała lekarstwo z apteki, porobiła sprawuneczki i powróciła do matki, którą zastała wypogodzoną.


∗             ∗

Pascal Saunier oczekając ciągle jeszcze w restauracyi na Jakóba, czytał z wielką uwagą jakiś dziennik paryzki.
Odczytał już artykuły polityczne, i wiadomości bieżące, a zabierał się do czytania wiadomości zagranicznych.
W tej rubryce kilka wierszy zwróciło cała jego uwagę.
Pożerał je cały drżący, a oczy tymczasem błyszczały ogniem.
Zaczął na nowo odczytywać wyraz po wyrazie, następujący artykuł:
„Genewy piszą: Pewien bankier tutejszy, którego firma cieszyła się wyjątkowem zaufaniem, którego kredyt zdawał się być opartym na podstawach niewzruszonych a honor nie podpadał najmniejszemu podejrzeniu, uciekł przed piętnastu dnia, pozostawiając pasywów z górą trzy miliony — a aktiwów prawie żadnych. Dopuścił się podstępnego bankructwa, które zostało ogłoszonem. Policya pilnie poszukuje łotra. Ograbił on setki rodzin z całego ich mienia.“
— Ten bankier — myślał sobie Pascal ze złośliwym uśmiechem, — ten bankrut, to z pewnością nikt inny tylko ten sam od którego te dwie kobiety oczekują listu z pieniędzmi...
Wyraźnie szczęście nam sprzyja, dyabeł stoi po naszej stronie!...
Przy osłabieniu w jakiem się pani Grand-Champ znajduje, nowiny, że się nie posiada wraz z córką ani grosza, już będzie mogła tak łatwo przełknąć, nie potrzeba więc będzie uciekać się do środków nadzwyczajnych.
Eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, był w najlepszym humorze w chwili gdy Jakób powrócił.
— Wszystko w porządku, odezwał się ten ostatni — podpisy pokładzione, akta przygotowane. — Pozostaje mi tylko podnieść dwadzieścia tysięcy franków i basta... A u ciebie nie ma czego nowego?...
— Owszem, mój kochany — jest coś bardzo nowego odrzekł Pascal...
— Dobra czy zła nowina?
— Wyborna!... Trzymamy piorun w ręku... Marta Grand-Champ żadną miarą nam się nie wymknie...
— Cóż się stało!...
— Patrzaj...
Pascal podał przyjacielowi dziennik, wskazując palcem na znany nam już artykuł.
Jakób przeczytał go uważnie, a satysfakcya jaką mu sprawiło czytanie, wybiła się na jego twarzy.
Po paru jednak chwilach namysłu, zmarszczył brwi i rzekł:
— No... tak... ale bodaj czy znowu nie za prędko trochę sprzedajemy niedźwiedzią skórę... Czy bankier pani Grand-Champ jest zbiegłym bankrutem, jedną i tą samą osobą... Zkąd dowód na to?...
— Wszystko tego dowodzi — odparł Pascal, gdyby tak nie było, dla czegoby od trzech tygodni nie dawał żadnej odpowiedzi.
— To prawda...
— Teraz pozostaje nam tylko zwrócić na ten artykuł uwagę matki lub córki.
— Ale w jaki sposób to zrobić?...
— W bardzo prosty... Ja zabieram przedewszystkiem ten numer.
Złożył dziennik i miał go chować do kieszeni, gdy wszedł listonosz trzymając kilka listów w ręku.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, oberżysta wyszedł z kuchni.
— Czy pani Grand-Champ mieszka u pana? — zapytał oficyalista pocztowy.
— Mieszka — na górze...
— Oto list dla niej proszę...
— Listonosz oddał list panu Lureau i wyszedł.
Jakób i Pascal, jak się łatwo tego domyśleć, chciwie się przysłuchiwali.
— Zapewne to ten list oczekiwany.
Oberżysta popatrzył na adres i na stemple.
— Z Genewy rzekł — ale coś wcale nie ciężki... bardzo wątpię, aby tu były pieniądze... Biedne kobieciny czekały na tę posyłkę nieszczęśliwą, a bodaj że przyniesie ona im więcej zmartwienia, niż pociechy. Ano... zobaczymy... zaniosę to pani Grand-Champ.
— Możemy wyręczyć pana, odezwał się Pascal, bo właśnie idziemy na górę; a chętnie skorzystamy ze sposobności zobaczenia pięknej sąsiadeczki.
— Bardzo panom będę obowiązany, w tej chwili sam jeden jestem w mieszkaniu...
Pascal wziął list od pana Lureau.
Ten ostatni spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się znacząco.
— Podobała się sąsiadeczka!... Nic dziwnego!...
Dostawszy się na drugie piętro eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, zastukał lekko do drzwi Periny.
Marta zaraz mu otworzyła.
— Oto list tylko co przyniesiony z poczty dla pani Grand-Champ. Pan Lureau prosił abym go doręczył paniom, ponieważ szedłem na górę.
Młoda dziewczyna wyciągnęła drżącą rekę po list i podziękowała Pascalowi, który powróciwszy do Jakóba, szepnął mu po cichu.
— Teraz słuchajmy... Skutek nie długo nastąpi.
Nadstawili obaj uszu, bo cienkie tylko przepierzenie oddzielało ich od sąsiadek.
Marta tak samo jak oberżysta, idąc do pokoju matki, rzuciła okiem na stemple koperty.
Przekonała się, że list pochodził z Genowy.
— Nakoniec — szepnęła z radością i już miała podejść do łóżka, gdy naraz zatrzymała się na miejscu. Jakieś dreszcze nerwowe przebiegły ją całą, a serce ścisnęło się boleśnie.
— Boże wielki — to pismo nie jest wcale pismem pana Darcier... Strach mnie jakiś przejmuje... zdaje mi się, że dowiemy się jakiejś niedobrej nowiny... O!... jeżeli tak, to trzeba oszczędzić matce bolesnego wrażenia, i przygotować zwolna do klęski...
Muszę sama najprzód to przeczytać...
Rozdarła kopertę i list wyjęła.
Na nagłówku przeczytała:
Genewa. — Pałac sprawiedliwości... urząd sędziego śledczego.
Młoda dziewczyna zbladła okropnie... Ciemno zrobiło się jej w oczach. — Nogi się pod nią ugięły.
Zapanowała nad sobą i zaczęła czytać:
List był bardzo krótki i zawierał te tylko słowa:

„Pani!

W odpowiedzi na listy adresowane do pana Darcier, utrzymującego kantor bankierski w Genewie, które to listy złożone zostały w moim biurze i przezemnie otworzone, z przykrością przychodzi mi zawiadomić panią, że przed piętnastu dniami Darcier uciekł ze wszystką gotówką, jaka mu powierzoną była przez klientów.
„Podstępne bankructwo zostało udowodnionem.
„Policya czynnie śledzi zbiega, ale dotąd wpaść na ślad jego nie potrafiła.“
Marta nie miała siły czytać dalej.
Rzeczywistość twardszą była niż jej wszelkie przewidywania.
Wszystko stracone!... niepowetowanie stracone!... Bezwiednie jęknęła głośno i zemdlona padła na podłogę, gniotąc w zaciśniętych rękach papier fatalny.
Podsłuchujący Pascal i Jakób posłyszeli i ten jęk i ten okrzyk młodej sąsiadki.
— Zaczyna się mruknął Jakób.
— To Marta krzyknęła... odmruknął Pascal.
— Z pewnością, że nie pokazała listu matce!...
Jakób nie mylił się wcale.
Po pokoju słychać było chodzenie Periny i oto co się stało:
W chwili gdy Pascal zastukał, aby oddać list pannie Grand-Champ, chora nie spała — a córka czuwała przy matce.
Wychodząc z pokoju — Marta zamknęła drzwi za sobą, Perina więc nie mogła słyszeć co mówiono, nie mogła nawet rozpoznać głosu mówiących, i musiała czekać powrotu Marty, ażeby się dowiedzieć kto to przychodził.


XVI.

Po chwili chora nagle zadrżała. Posłyszała najpierw wykrzyk Marty, a potem głuchy upadek jej ciała.
Zapanowało milczenie.
Co to znowu może znaczyć?...
Biedna kobieta przejęta najwyższą obawą, zaczęła wołać głosem przytłumionym...
— Marto!... Marto!...
Nieprzytomne dziecko nie mogło ani słyszeć, ani odpowiedzieć...
Coraz bardziej przerażona Perina, zaczęła wołać znowu: Marto!... Marto!...
Nie odebrała żadnej odpowiedzi.
— Boże mój, co to jest? cóż się to dzieje? — Co znaczył ten krzyk i ten odgłos... co znaczy to milczenie? — Marcie widocnie przytrafiło się jakieś nieszczęście!...
Przerażona matka idąc za głosem swego serca, zapomniała o sobie, o swojem osłabieniu, odrzuciła kołdrę, zeszła z łóżka i ku drzwiom się skierowała.
Zachwiała się jednakże i musiała chwycić za krzesełko, ażeby nie upaść.
O cofnięciu się pomimo to niepomyślała.
Z energią, której nie podobna było przypuszczać w kobiecie znękanej taką ciężką chorobą, czepiając się rzeczy i ścian, dowlekła się do drzwi pokoju.
Wyglądała jak szkielet sztucznie poruszany.
Otworzyła sobie nie bez trudności.
Z progu zaraz zobaczyła Martę leżącą na podłodze.
Przerażona i zrozpaczona do najwyższego stopnia, ze szczękającemi zębami, z oczami szeroko rozwartemi, z najeżonomi kosmykami włosów, uklękła obok nieruchomego ciała dziecięcia, a wybladłemi usty szeptała wyrazy bez związku:
— Marto... Marto... córko moja... kochanko moja... pieszczotko moja... Marto... to ja... twoja matka... otwórz oczy, odezwij się do mnie... Nie umarłaś przecie... nie umiera się w twoim wieku... Marto, powiedz, co ci się stało? Powiedz, kto ci co zrobił?... No... moje dziecko... odpowiadaj... odpowiadaj!
I biedna kobieta okrywała pocałunkami i zlewała łzami bladą twarz jedynaczki.
Upłynęło kilka sekund.
Nagle Marta poruszyła się lekko.
Perina krzyknęła radośnie i miała się zabierać do trudnego zadania podnoszenia przychodzącej do siebie córki, gdy spostrzegła leżącą na podłodze kopertę i list zgnieciony.
Myśl szybka jak błyskawica przemknęła jej przez głowę.
To z pewnością ten list narobił tego wszystkiego.
Chwyciła papier i czytać zaczęła.
Silić się na opisywanie wyrazu twarzy nieszczęśliwej, niepodobna.
Rysy przybrały wyraz jakiś nie ludzzki.
Gdy skończyła, krzyknęła przeraźliwie i z kolej padła zemdlona, właśnie w chwili, kiedy Marta otworzyła oczy i odzyskała przytomność.
Krzyk matki zgalwanizował córkę.
Podniosła się i zobaczyła list z Genewy w ręku chorej.
Ona teraz rzuciła się na bezwładne ciało matki.
— Matko... Matko... — wołała ściskając w swojem objęciu, podobną do trupa panią Grand-Champ! — po coś przeczytała ten list przeklęty? — Boże, Boże mój, czyż się nie zmiłujesz nad nami? Byłoby to i dla mnie na śmierć skazanie, bo ja bym jej nie przeżyła! Matko otwórz oczy... mnie tak potrzebne twoje spojrzenie... mnie tak potrzeba twojego głosu...
Chciała unieść swoje matkę i przenieść na łóżko.
Sił jej zabrakło na to.
Ujęła Perinę za ręce i spostrzegła, że zimne były jak marmur.
Zadrżała od stóp do głów i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!...-matka moja umiera!...
Rzuciła się potem do drzwi, znowu wołając o pomoc.
Pascal i Jakób byli już na progu swojego pokoju.
— Co to się stało? — zapytał Jakób.
— O! doktorze — zawołała Marta, chwytając go za rękę i ciągnąc do pokoju. — Pan Bóg pana zsyła doprawdy. Chodź pan... ocal moje matke!...
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszedł za Jakóbem.
— Pomóż mi — odezwał się do swego przyjaciela mniemany Thompson. — Musimy przenieść na łóżko biednę kobietę...
Podnieśli panią Grand-Champ i przenieśli do jej pokoju.
— Ale mama nie umarła, prawda panie doktorze?... pytała łkając Marta.
Jakób przyłożył policzek do ust Periny a ucho przyłożył do lewej strony piersi.
— Serce bije.. chora oddycha... żyje jeszcze, ale cios był straszny... niebezpieczeństwo ogromne!...
— Boże... Boże!.. wołała młoda dziewczyna, załamując ręce, po co ona przeczytała ten list przeklęty?...
Jakób zajmował się chorą.
Pascal wpatrywał się w Martę spojrzeniem gadu, który hipnotyzuje przed potarciem swoje ofiarę.
— Panie, zwróciła się Marta ze złożonomi rękami do doktora — czy nie ma żadnego ratunku?...
— Owszem — zaraz przepiszę lekarstwo, po które trzeba natychmiast pójść do apteki najbliższej, bo czasu nie ma do stracenia.
Wyjął z kieszeni książeczkę, wyrwał ćwiartkę papieru i ołówkiem napisał receptę...
— Niech się pani jednak bardzo śpieszy, powiedział do Marty, podając jej karteczkę... Matka pani przychodzi do przytomności.
Młoda dziewczyna wybiegła jak strzała z pokoju.
Omdlenie Periny ustępowało powoli.
Pascal podniósł i przeczytał list sędziego śledczego.
— Wszystko tak jakośmy przewidywali, — szepnął po cichu — spełniło się co do joty,... Czy już finita la Comedia?...
— Jest bardzo źle, ale przejść może!...
— Nie trzeba więc, aby przechodziło...
— To sprawa bardzo łatwa...
— Cóż trzeba zrobić?
— Dać połknąć parę kropel wody... Śmierć nastąpiłaby natychmiastowo... pioranująco...
— Cudownie! — mruknął Pascal. Ani gwałtu ani otrucia, ani co zatem idzie żadnej a żadnej odpowiedzialności, ani teraz ani w przyszłości. Marta nasza zatem... Nie pozwolimy jej się wymknąć... Wlejże jej czemprędzej te kilka kropel w gardło i skończmy raz nareszcie...
Złowrogi ten dyalog toczył się przy łóżku chorej. Nikczemne, obrzydłe słowa przechodziły z ust do ucha.
Perina otworzyła oczy, ale nie mogła nic słyszeć, nie była w stanie nic zrozumieć.
Pascal wziął z komody karafkę i szklankę. Nalał w nią pół łyżeczki wody i podał Jakóbowi.
Jakkolwiek ten był strasznym nędznikiem, jednakże cofnął się przed spełnieniem ohydnej zbrodni.
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux zmarszczył brwi.
— Nie masz widzę odwagi działać — mruknął pogardliwie.
Jakób chwycił prawą ręką szklankę i przybliżył do ust choroj — a lewa uniósł trochę głowy.
Perina poczuła zimny napój i machinalnie wypiła.
Zaraz jej oczy stanęły kołem. Głowa zaczęła się chwiać, a cały korpus wyprężył jak zgalwanizowany. Członki wykrzywiły się kurczowo, z ust krew buchnęła.
I opadła na poduszki i nie poruszyła się więcej.
Skończyła.
Jakób bledszy od tego trupa, oddalił się chwiejąc od łóżka.
— Wylej tę resztę wody... rzekł z cicha do towarzysza, podając mu szklankę.
Pascal wylał wodę do karafki, a szklankę postawił na swojem miejscu.
— Jesteśmy panami położenia rzekł, trzeba teraz wyciągnąć z tego jaknajwiększą korzyść.
W tej chwili rozległy się przyśpieszone kroki, a drzwi otworzyły się gwałtownie.
Marta wróciła.
Pobiegła do Jakóba i podała mu flaszeczkę z lekarstwem.
— Jest... jest... panie doktorze — mówiła zdyszana.
— Niestety!... odpowiedział Pascal z doskonale udanem wzruszeniem... niestety — już za późno..
— Za późno!... krzyknęła Marta nieprzytomnie, za późno... dla czego zapóźno?...
— Matka pani już cierpieć przestała... Uzbrój się pani w odwagę... jakiej ci potrzeba, matka twoja już nie żyje...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy Marta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ciało matki.
Scena była tak straszna, że jej niepodobna opisać.
Młoda kobieta dusiła się z rozpaczy. Serce pękało jej z żalu.
Głośne tkania wstrząsały całą jej istoty.
Prośby, jęki, modlitwy wychodziły z ust nieprzytomnej dziewczyny.
Podobny widok zdolny był rozczulić najtwardsze serce.
Jakób czuł się naprawdę wzruszonym, ale Pascal, chociaż przystroił twarz smutną maską, pozostał zimnym jak marmur.
Nie myślał o niczem więcej jeno o konsekwencyach tego co się stało.
Po kryzysie gwałtownej boleści, nastąpił rodzaj przygnębienia.
Ciche łzy zastąpiły głośne wybuchy płaczu.
Marta padła na kolana, oparła głowę o łóżko i modlić się zaczęła.
Pascal do tego stopnia posunął swoję hipokryzyę, że ukląkł obok i udawał, że się modli także.
Nędznik czuł, że nadeszła chwila ujmowania sobie młodej kobiety.
Poczekał jeszcze z kwadrans, poczem wziął Martę wolniutko za rękę i prosił aby się podniosła.
Z zupełną nieświadomością dała sobą powodować.
— Niestety — odezwał się łotr łzawym głosem — dotknął panią cios okropny... Nie myślę prawić pani banalnych słów pociechy, które mogą może mieć jakiś wpływ na umysły pospolite... Pozwól jednakże pani powiedzieć sobie, że twoje opuszczenie na świecie nie jest tak zupełne jak sądzisz... Ja i doktór Thompson jesteśmy przy pani... Wczoraj nieznani... dziś przyjaciele, będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli nie odtrącisz naszego współczucia.
Marta słyszała, że młody człowiek coś do niej mówi, ale nie rozumiała go wcale.
Pogrążona w samej sobie, nie odpowiedziała nic na te wywnętrzenia i powtarzała tylko:
— Moja matka... moja matka... moja biedna nieszczęśliwa matka...
I znowu zaczęła głośno płakać.
Jakób Lagarde pomyślał, że powinien się odezwać.
— Pani Grand-Champ — rzekł — cierpiała bardzo... Mocno rozwinięta choroba sercowa, pozwoliłaby jej żyć czas jeszcze jakiś, ale byłoby to życie męczące. Zapadałaby była bardzo często... Czyż nie jest szczęśliwszą w tym wieczystym spokoju?... Godzina rozstania jest ciężką, wiem do dobrze!... Serce się rozdziera i krwawi... nie próbowałbym leczyć go w tej chwili!... Znam wybornie takie cierpienia!.. bo ich tak samo doświadczałem jak i pani, bo straciłem wszystkie drogie istoty. A jednak pocieszyłem się... I pani się pocieszy... Wszystko ma swój czas na ziemi, rozpacz dzisiejsza będzie po roku smutnem tylko wspomnieniem...
Doktór Lagarde mógł długo mówić w ten sposób.
Marta wcale go nie słyszała.
Usta biednego dziecka szeptały po cichutku:
— Nie żyje... biedna moja matka... nie żyje... Nie zobaczę jej już nigdy….. nigdy...
— Błagam panią — odezwał się znowu Pascal — zaklinam panią na Boga i na pamięć tej matki, która tam z góry słyszy panią i patrzy na ciebie, nie oddawaj się takiej rozpaczy, nie zabijaj się sama... Pani żyć potrzebujesz... Przez moje usta matka pani to ci rozkazuje...
— Po co mi życie?... sama jedna pozostałam na ziemi..
— Nie, nie jesteś pani bynajmniej sama... Masz pani przyjaciół...
Marta wstrząsnęła głową.
— Nie rzekła nie mam nikogo!..
— Masz pani nas, my jesteśmy i zostaniemy przy tobie!..


XVII.

Nieszczęśliwa córka podniosła na morderców swojej matki oczy łez pełne — a w spojrzeniu jej czytać było można zdziwienie i wdzięczność.
Silne wzruszenie przemówić jej nie pozwalało.
Jakób Lagarde odezwał się dalej znowu:
— Dziś wieczór albo jutro rano, pomówimy z panią o jej przyszłości... W tej chwili musimy myśleć wyłącznie o nieszczęściu jakie dotknęło panią i następstwach tego nieszczęścia... Racz pani przede wszystkiem posłuchać dobrej rady i racz opuścić ten pokój.
— Opuścić moję matkę!... wykrzyknęła Marta z osłupieniem. — Nie, nie, nigdy a nigdy... Ja nie opuszczę mojej matki... Ja nie wyjdę z tego pokoju, chyba z nią razem. — O!... panowie dodała — wy nie możecie mieć pojęcia o tem co ja cierpię!... Gdybyście wiedzieli jak ja kochałem tę biednę moję matkę!... Kochałam ją z całej duszy, z całego serca... Ja tylko jednę na świecie kochałam... Ona jedna była dla mnie wszystkiem, a ja dla niej światem całym...
— Kiedy matka nie żyje i jam niepotrzebna na ziemi.
Głośne łkania przerwały tę mowę, ukryła twarz w dłonie i po cichu szeptała:
— Oh! matko moja ukochana, skorośmy się tak kochały, skoro wiesz, że nie mogę istnieć bez ciebie, bądź mi tak dobrą po śmierci jak byłaś dobrą za życia — przywołaj mnie do siebie i zabierz mnie ze sobą...
— Wysłuchasz mnie wszak prawda?...
Rzuciła się na martwe zwłoki i okrywała pocałunkami zimne jej policzki, zlewała łzami zamknięte powieki nieboszczki...
Jakób i Pascal patrzyli przez chwilę w milczeniu.
Pascal pierwszy się odezwał.
— Uspokój się pani — uspokój się pani przez litość nad sobą, posłuchaj nas pani.
Kogo i czego mam słuchać? — jęknęła po przez łzy sierota.
— Usłuchaj pani głosu rozsądku. Nie wolno jest oddawać się takiej rozpaczy... Masz pani do spełnienia przykre ale święte obowiązki, od których ci się uchylić nie wolno... Śmierć matki pani musi być poświadczoną... są pewne formalności do załatwienia...
— Ja o niczem nie wiem — przerwała młoda dziewczyna — ja wiem to tylko, że matka moja nie żyje i że ja chcę także umrzeć.
— Skoro pani nie chce opuścić pokoju — to przyślemy tu właściciela hotelu... Niechaj on zajmie się czem potrzeba, zwłaszcza, że zrobi to lepiej od nas, którzy jesteśmy nie tutejsi i nie znamy w mieście nikogo.
— Dobrze proszę panów... odpowiedziała z płaczem Marta — dziękuję bardzo, że o tem myślicie... Ja sobie poradzić nie potrafię.
— Poprosimy pana Lurean, ażeby tu zaraz przyszedł...
— Trzeba także pomyśleć o pogrzebie... odezwał się Jakób Lagarde.
— O pogrzebie?... powtórzyła sierota i jakby ocknięta nagle dodała. Aa! tak... prawda... prawda...
— Boże mój... Boże... jęknęła, więc znowu nie będę miała pochować za co mojej matki, nie będę miała na kupienie sobie żałobnego ubrania.
— Niech się pani wcale tem nie kłopocze — podchwycił żywo Pascal. — Niech pani temi myślami nie przysparza sobie boleści... Powtarzam, że masz pani w nas szczerych przyjaciół. My pomyślimy o wszystkiem... Pogrzeb będzie jaknajprzyzwoitszy, na strój żałobny środków pani nie zabraknie.
— Więc Pan Bóg nie opuścił mnie zupełnie — skoro mi zesłał dwa takie szlachetne serca — szepnęła Marta.
Powiedziawszy to — nieszczęsne, oszukane dziecko, wyciągnęło ręce do nędzników.
— Będziemy pani pomagać ile tylko stać nas będzie na to, powtórzył rozrzewnionym niby głosem Pascal. Licz pani bezwzględnie na nas... Przedewszystkiem przyślemy tu pana Lureau i polecimy mu, aby oddał pani do dyspozycyi swoję służącę.
Marta ponownie podziękowała obu panom, którzy zeszli na dół i ząwiadomili o śmierci pani Grand-Champ właściciela hotelu.
— Przeczuwałem to.. powiedział oberżysta i bodaj lepiej, iż się nareszcie skończyło — przynajmniej pewny jestem, że nic nie stracę...
— W żadnym razie nie byłbyś pan nie stracił panie Lureau — powiedział Jakób. Panna Grand-Champ jest osobą honorową, uczciwą...
— Wiem o tem, ale wiem także, że nie ma ani szelągą przy duszy...
— My za nią odpowiadamy... My bierzemy na siebie jej wydatki...
— Ha, jeżeli tak... to i owszem... ale to jakoś prędko idzie...
— Prosimy pana, abyś się zajął wszelkiemi formalnościami i aktem zejścia... Racz pan najpierw zajść na górę... Dam panu pieniędzy i zajmie się pan pogrzebem; pogrzeb ma być zupełnie przyzwoity...
Oberżysta skłonił się i odpowiedział:
— Niech pan doktór mną rozporządza jak mu się żywnie podoba... Bardzo mi przyjemnie, że mogę usłużyć panu... Biedna panienka tak ładna i takie ja dotknęło nieszczęście... Idę zaraz na górę.
— Trzeba będzie także, abyś pan posłał służącą pannie Marcie, ciągnął Jakób. — To dziecko nie może pozostać samo ze zmarłą.
— Będzie jak pan doktór każe.
— Nie zapomnij pan poprosić doktora Gerbaut, ażeby przyszedł śmierć skonstatować. Wstąp pan do niego idąc do mera. Tylko pospiesz się pan z łaski swojej.
Lureau udał się na drugie piętro.
Jakób i Pascal pozostali sami w restauracyi.
— Partya rozegraną została po mistrzowsku, odezwał się Pascal — zdaje mi się, żeśmy odnieśli zwycięztwo. Albo się bardzo mylę, albo Marta jest już zupełnie naszą. Cóż ty na to?
— Myślę, że się nie mylisz... Czas jest wielkim pocieszycielem... Za miesiąc najpiękniejsza z pięknych uspokoi się z pewnością i różowe usteczka pobladłe ze zmartwienia i niedostatku, staną się jeszcze piękniejsze... W tej chwili nie oto jednakże chodzi... Potrzeba, aby Marta do nas należała i z wdzięczności i z potrzeby. Tem lepiej w takim razie służyć nam będzie... Zapłacimy koszta pogrzebu i wszystko co się należeć będzie oberżyście lub doktorowi Gerbaut... Trzeba także zająć się zaraz żałobą. Zajdźno do jakiego magazynu 1 każ przynieść czarne materyały, albo jeżeli można gotowe ubranie... Rób jak będzie lepiej i nie oszczędzaj wcale. Te pieniądze dadzą nam lichwiarski procent. Ale a propos pieniędzy, wieleż też możesz mieć jeszcze?..
— Około dwustu franków..
— To za mało.
Po tej uwadze Jakób dostał pugilares wyjął zeń bilet tysiąc frankowy i podał go Pascalowi mówiąc:
— Weź to...
— A ty zkądżeś taki bogaty?
— Notaryusz dał mi sposobem zaliczenia dwa tysiące pięćset franków... Idź prędko i wracaj na śniadanie...
Pascal wyszedł z restauracyi i skierował się szybkim krokiem do środka miasta.
Po chwili powrócił z góry Lureau.
— No cóż? — zapytał Jakób.
— Aj! panie doktorze, biedna panienka tak rozpacza, że litość bierze patrzeć na nią. Ale przynajmniej, że dała mi potrzebne do aktu zejścia objaśnienia... Zapisałem je sobie. — Zdejmuję fartuch, biorę kapelusz i ruszam do mera...
— Nie pozostawiłeś pan przecie panny Marty samej?
— Posłałem jej służącę moję.
— Powróciwszy poślesz jej pan jaki posiłek...
— Dobrze, panie doktorze...
— A co do pogrzebu, co potrzeba będzie zrobić? — Karawan zapewne najniższej klasy?... Po co robić niepotrzebne wydatki?... Po co tracić grosz na po grzeb? — Nic to nigdy umarłemu nie pomaga.
— Karawan nie ma być najniższej klasy — powiedział Jakób Lagarde. — Życzę sobie pogrzebu niezbytkownego, ale przyzwoitego zupełnie.
— Więc czwarta lub piąta klasa w takim razie?
— Czwarta!... zamówi pan także nabożeństwo w kościele. Oto pieniądze.
— Pięćset franków? — wykrzyknął ździwiony Lureau...
— Bierz pan to i rób co trzeba.
Oberżysta ubrał się pośpiesznie i poszedł do merostwa.
W godzinę wrócił, wszystko załatwiwszy.
Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz o czwartej godzinie po południu.
W kościele i za pogrzeb zapłacił Lureau trzysta franków.
— Co to za szlachetny, co to za poczciwy człowiek ten doktór — myślał sobie właściciel hotelu „Martin-Pecheur“, oddając resztę pieniędzy mniemanemu Thompsonowi. — Jeżeli wszyscy amerykanie tacy sami, to doprawdy warto powędrować do Ameryki!...
Lureau poszedł do Marty, ażeby jej zwrócić papiery jakie mu powierzyła zdać sprawę z tego co zrobił.
— I zapłaciłeś pan to wszystko? — zapytała po wysłuchaniu go młoda dziewczyna.
— Co do grosza łaskawa panienko... Ale niech się pani tem nie interesuje. Doktór Thompson życzy sobie abyś pani o nic się nie kłopotała. Ma pani i tak dosyć zmartwienia... To wyjątkowe doprawdy jakieś serce tego doktora Thompsona, to prawdziwe szczęście dla pani, że się tu znalazł i tak zainteresował panią!..
Lureau mówił co myślał.
Co do Marty, jakże mogła zgadnąć, jak mogła podejrzewać nawet, że postępowanie tak szlachetne i wspaniałomyślne ukrywało najnikczemniejsze zamiary...
Dziękowała w duszy Bogu, że jej zesłał tę pociechę w nieszczęściu a wdzięczność jej wzrastała.
Marta była dzieckiem prawie jeszcze.
Naturę miała prostą i niewinną, ale duszę silną i odważną.
Po wybuchach żalu, wrócił jej pozorny spokój.
Boleść pozostała ta sama, ale ją w sobie zamknęła.
Mogła już myśleć teraz, mogła się zastanawiać, pomimo całego ogromu przytłaczającego ją nieszczęścia.
— Naprawdę, proszę pani — ciągnął dalej oberżysta — powinna pani koniecznie opuścić ten pokój... Za smutno tu dla pani... — Katarzyna pozostanie przy zwłokach... a ja umieszczę panią w innym lokalu... na tym samym piętrze, obok...
Marta potrząsnęła przecząco głową.
Nie... — odpowiedziała — tu przy matce moje miejsce... nigdzie się ztąd nie ruszę.
— Zrobi pani jak będzie chciała, ale niech pani przynajmniej pomyśli o posiłku... Pani nic nie je... to panią bardzo osłabi...
— W tej chwili niepodobieństwem by mi było wziąść cokolwiek do ust, później powiem może przez Katarzynę.
Pan właściciel hotelu „Martin Pecheur,“ nie odznaczał się za zbyt wielką czułością, ale wyszedł jednakże z pokoju mocno wzruszony.
W tej samej chwili wszedł do Marty Pascal w towarzystwie magazynierki, niosącej dwa wielkie pudła.
Ponieważ sierota spojrzała z widocznem ździwieniem, młody człowiek wytłomaczył jej bardzo zręcznie przyczynę, dla której przybył.
Sierota czuła się pomieszaną i zawstydzoną, ale musiała ustąpić naleganiom Pascala i wybrać jedną z dwóch toalet żałobnych.
Czemże ja zasłużyłam sobie na taką opiekę i taką troskliwość panów? Dla rodzonej siostry nie możnaby nic więcej uczynić.
— Doktór Thompson, proszę pani, jest człowiekiem bardzo bogatym — odrzekł Pascal — a jest nadto szlachetnym wyjątkowo nie może znosić nieszczęść cudzych i stara się pomagać każdemu o ile tylko może... Widział panią i od pierwszego spojrzenia, uczuł wielką dla niej sympatyg... Przywiązanie pani do matki, chwyciło go za serce, bo przypomniało mu jego ukochaną dziecinę, którą stracił... — Była daleko młodszą od pani jego córeczka, a jednakże nie może się pocieszyć po jej śmierci.
— O powiedz mu pan, że dziękuję mu z całej duszy — rzekła Marta — i że nie wiem doprawdy jak mu mam okazać tę moję wdzięczność...
— Nie potrzebuje pani okazywać mu żadnej wdzięczności, on jest najzupełniej zapłacony tem, że może być pani użytecznym...
Pascal wyszedł razem ze szwaczką.
W kwadrans później jadł śniadanie z Jakóbem.
Lareau sam im usługiwał, bo miał wielką ochotę do pogawędzi.
Nie będziemy opisywać dłużej obrazu boleśnie monotonnego.
Powiemy tylko, że Marta chciała przepędzić noc całą przy matce, ale, że złamana fatygą, zasnęła nadedniem i przespała kilka godzin snem gorączkowym, niespokojnym, który jednakże pokrzepił ją trochę.
Po obudzeniu, czuła się silniejszą nieco.
Zaraz rano Jakób i Pascal poszli ją odwiedzić i zmusili do przyjęcia posiłku, co ją bardziej znowu pokrzepiło.
Młoda dziewczyna miała zamiar podziękować obu panom, a szczególnieį doktorowi Thompson, za ich wspaniałomyślność nadzwyczajną, ale oba zmiarkowawszy to, umknęli, co było bardzo zręcznym manewrem z ich strony.


XVIII.

Na żądanie Pascala, właściciel hotelu Martin Pecheur, zaprosił na pogrzeb znajomych swoich i kiedy nadeszła oznaczona na to godzina, ze trzydzieści osób znalazło się przed bramą hotelu.
Pani Lureau i dwie czy trzy znajome jej kobiety, poszły na górę do Marty, której Jakób i Pascal dodawali jak mogli odwagi.
Znaleźli sposób oszczędzenia sierocie bolesnego widoku wkładania ciała do trumny, ale gdy zobaczyła, jak znoszą drogie zwłoki po schodach, dostała ataku nerwowego tak strasznego, że wzbudziła litość we wszystkich sercach.
Powóz najęty przez Pascala, czekał także przed bramą.
Wsadzono weń sierotę i panią Lureau.
Łzy są zaraźliwemi.
Widząc Martę zanoszącą się od płaczu, pani Lureau płakała, jak gdyby zmarła była jej blizką krewną, albo najlepszą przyjaciołką.
W kościele sierota miała tyle mocy nad sobą iż zachowała się spokojnie.
Modliła się, a modlitwa koi najdotkliwsze boleści, ale na cmentarzu, niepodobna znowu było powstrzymać wybuchu rozpaczy.
W ostatniej rozdzierającej chwili, gdy trumnę z głuchym łoskotem spuszczano do dołu, straciła przytomność i musiano zemdloną zanieść do powozu.
Skończyło się nareszcie wszystko. Nieszczęśliwe dziecko zostało rozdzielone na zawsze ze swoją ukochaną opiekunką, z matką, która sama jedna tylko mogła ją uchronić od zasadzki, w jaką dwaj nędznicy wciągnąć ją postanowili.
Jakób Lagarde doskonale zdawał sobie sprawę z moralnego stanu dziewczyny.
Wiedział jak silnie dotkniętą została niepowetowaną stratą, ale wiedział także, że nie masz boleści wiecznych.
Ażeby przyspieszyć równowagę duszy i przywrócić jaki taki spokój — nie należało pozostawiać Marty samej — nie należało pozwalać, aby przebywała w pokoju, w którym matka oczy zamknęła.
Bo w tym pokoju, koncentrowały się wszystkie jej wspomnienia, tu wszystko jej utracone szczęście przypominało.
Ocucona z zemdlenia, nie była w stanie zebrać jeszcze myśli i nie wiedziała co się z nią dzieje.
Pani Lureau rozebrała ją i ułożyła w łóżku, w przygotowanym dla niej pokoju.
Rzeczy jej i drobiazgi Katarzyna przeniosła także do tego pokoju.
Jakób Lagarde albo raczej doktór Thompson, zapisał lekarstwo, mające wzmocnić chorą fizycznie i pokrzepić moralnie.
Zasnęła głęboko.
Katarzyna sowicie opłacona przez Jakóba, czuwała całą noc przy łóżku.
Po dość późnem przebudzeniu, ździwiona Marta zaczęła się wypytywać Katarzyny, gdzie się znajduje.
Posłyszawszy odpowiedź służącej, zrozumiała cel doktora i bardziej jeszcze podziwiała jego delikatność, troskliwość i szlachetność.
Jakże mogła się mylić w tym względzie?...
Podziękowała Bogu, że zesłał jej tego prawdziwego przyjaciela i opuściła łóżko.
Czuła się daleko lepiej i pragnęła pozostać sama.
Poprosiła Katarzyny, aby poszła także wypocząć, a skoro ta tylko wyszła, powróciła myślą w przeszłość, zwróciła ją do teraźniejszości i zaczęła się rozpatrywać w swojem położeniu.
Nigdy położenie nie było smutniejszem, nigdy nie było godniejszem politowania.
Sama na świecie, bez rodziny, bez pieniędzy, (bo to co posiadała, nie wystarczy na długo), bez zajęcia, cóż zrobi ze sobą — jak się urządzić potrafi?...
Na to pytanie nie mogła znaleźć odpowiedzi, bo nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
Biedne dziecko zaczęło gorzko płakać, nie dla tego, żeby obawiała się pracy, ale dla tego, że tej, któraby jej najlepiej poradziła, któraby najwłaściwszą wskazała jej drogę, nie stało już niestety.
Myśli jej zwróciły się do Thompsona.
Ten doktór filantrop, bardzo już dużo zrobił dla niej i zapewne przestanie się nią zajmować.
Rzecz to bardzo przecie naturalna, nie miała przecie żadnego tytułu do jego współczucia.
— Przede wszystkiem muszę mu podziękować — powiedziała sobie — a potem postaram się gdzie umieścić. Praca mnie nie przestrasza, a zarobię chyba tyle, aby wystarczyło na życie...
„Biedna, kochana matko! pójdę klęknąć na ziemi, co cię pokrywa. Pójdę pomodlić się za twoją duszę, pójdę cię poprosić, abyś czuwała z góry nad swojem dziecięciem!... Czuwaj nademną mamusia!... Podtrzymuj mnie, nie daj mi upaść!... Gdybyś mnie opuściła, co się stanie z sierotą?
Na kilka chwil Marta pogrążyła się w bolesnych myślach, a wielkie łzy bezwiednie spływały po jej policzkach.
Ktoś w tej chwili zapukał zlekka do jej pokoju.
Otarła oczy i poszła otworzyć.
We drzwiach ujrzała Jakóba Lagarda, którego znała pod przybranem nazwiskiem Thompsona i Pascala Sauniera.
— Szanowny panie!... — odezwała się do doktora ze wzruszeniem, podając mu rękę: Pan Bóg cię tutaj sprowadza!... Teraz dopiero, gdy odzyskałam trochę spokoju, mogę pojąć to, co pan dla mnie uczyniłeś!.. Pozwól mi pan podziękować sobie z całego serca, w imieniu matki i mojem... W mojej zbolałej duszy, niema już miejsca dzisiaj na nic innego prócz wspomnienia i wdzięczności...
Jakób uścisnął życzliwie podaną sobie dłoń sieroty.
— Zrobiłem co mi serce moje i moje — sumienie nakazywało — odpowiedział Nie mogłem nie interesować się panią, nie mogłem odmówić ci opieki, bo przypominasz mi córkę, którą dzieckiem straciłem... Moja życzliwość dla pani jest egoistycznem uczuciem...
— Z tem wszystkiem wdzięczność moja dla pana wieczną pozostanie! — odparła Marta. — Panu winna jestem pociechę, jakiej doznałam, wśród ciężkiej mojej boleści!... Dzięki panu, matka moja została przyzwoicie po chrześciańsku pogrzebana... To wspomnienie pozostanie mi w pamięci dopóki tylko żyć będę...
Wymówiła ostatnie wyrazy z pewnym rodzajem egzaltacyi.
Potem zaraz spokojniejszym już nieco głosem rzekła wysuwając dwa krzesła:
— Ale niechże panowie siadają...
Pascal i Jakob skorzystali z zaproszenia, a Jakób zapytał:
— Jakże się pani dzisiaj czuje?
— Daleko lepiej aniżeli nalażałoby się tego spodziewać. Spałam dzięki zapewne lekarstwu, jakie mi pan przepisał. Sen ten wzmocnił mnie i dał mi trochę spokoju.
— Spodziewałem się, że tak będzie, powiedział Jakób — liczyłem nawet na to, i gdyby mnie oczekiwania moje były omyliły, byłbym odroczył mój wyjazd...
— Pan opuszcza Joigny? — zawołała Marta z widocznem zakłopotaniem.
— Tak proszę pani. — Przybyłem tu na dni tylko kilka... i przychodzę właśnie dla pożegnania się z panią — a zarazem uczynienia jej kilku jeżeli można zapytań?
— Kilku zapytań... — powtórzyła młoda dziewczyna.
— Tak jest proszę pani.
— Słucham pana ale...
Sierota się zatrzymała.
— Ale nie domyśla się pani o czem chcę z panią mówić, nieprawda? — podchwycił Jakób.
— Tak jest proszę pana...
— Zaraz mnie pani zrozumie... bo chcę oto pomówić o przyszłości pani... Być może, że jestem niedyskretny, ale żywa sympatya jaką mam dla pani, nie pozwala mi się wahać. Chcę się dowiedzieć, czy przed wyjazdem nie mogą być pani jeszcze w czem użytecznym, bo... powziąłem pewien projekt...
— Czy pan może być niedyskretnym? — wykrzyknęła Marta wzruszona. Pan tyle zrobiłeś dla mnie — a ja przysięgam, że ci odpowiem otwarcie. Zresz tą nie mam nic do ukrywania.
— Mama pani była jedyną jej krewną?...
— Tak panie... nie mam ani brata, ani siostry a ojciec mój umarł przed mojem urodzeniem...
— Jesteś więc pani samą jedną na świecie?
— Najzupełniej samą, proszę pana...
— I bez majątku naturalnie — ciągnął Jakób Lagarde, bo ten nędznik bankier z Genewy — nikczemnie okradł biedną matkę pani co do grosza.
— Nie posiadam nic a nic.
— Co pani z sobą zrobić zamierza?...
— Pracować proszę pana — odpowiedziała Marta z błyskiem dumy w spojrzeniu.
— Nie wątpiłem nigdy o tem... Energiczną i odważną naturę pani można odgadnąć... Ale nie zmniejsza to mojej o panią obawy... Praca kobiet jest tak mało popłatną, że to co zarabiają, bodaj czy starczy na utrzymanie... Czy ma pani przynajmniej fach jaki w ręku?
— Tak jest proszę pana.
— Jaki to fach?...
— Matka moja posiadała w Genewie niewielki zakład, za który wzięte pieniądze skradł właśnie ów bankier co uciekł... Otrzymałam nadto pewne wykształcenie... Mogłabym książki prowadzić w jakim domu handlowym...
— Zna pani zatem buchalteryę?...
— Nawet dobrze, proszę pana.
— To właśnie mogłoby ułatwić plan, jaki powziąłem... Kiedy choroba matki zatrzymała panią w Joigny, jechałyście o ile wiem do Paryża...
— Tak właśnie... Biedna matka nie wiedząc, że jest obdartą przez bankruta, zamierzała tam magazyn mód otworzyć.
— Czy mama miała kogo w Paryżu?
— Nie panie... Wyjechała ztamtąd od bardzo dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków.
— Czy pani trwa w zamiarze udania się do stolicy?...
— Niestety! — odpowiedziała Marta ze smutkiem — gdzie mogłabym w tej chwili myśleć o czemś podobnem?... Pójdę wszędzie, gdzie znajdę zajęcie... Zacznę od szukania go w Joigny... Chciałabym bardzo pozostać tutaj, przy grobie matki.. nie rozłączyłybyśmy się w takim razie ze sobą.
Mówiąc to biedna sierota, nie mogła przezwyciężyć wzruszenia i łzy popłynęły jej po policzkach.
— No, no, uspokój się kochane dziecię — zawołał żywo Jakób — nie trzeba ciągle oglądać się za siebie i pogrążać się w przeszłości... Trzeba i o przyszłości pomyśleć..
— Posłuchaj no mnie pani...
Marta otarła łzy...
Jakób zaczął znowu.
— W jakim pani jest wieku?...
— Mam dziewiętnaście lat...
— To wiek najniebezpieczniejszy dla takiej młodej i takiej pięknej osoby jak pani... Szlachetność i rozsądek twój nie pozwolą jak się spodziewam, wpaść ci w zasadzki w jakie z pewnością będą cię chcieli wciągnąć źli ludzie, wolałbym jednak, żeby pani znalazła sobie jakie pewne zajęcie... A oto tak trudno w dzisiejszych czasach... Jedni drugim go wydzierają!... Walka o byt stoi na porządku dziennym.... W miastach prowincyonalnych warunki są jaknajtrudniejsze... Drzwi tu szczelnie zamykają przed obcemi...
— Chciałabym pozostać w Joigny... odrzekła Marta... jeżeli jednak nie będę tu mogła zapracować na życie, pójdę gdzieindziej...
— Gdzie?...
— Nie wiem jeszcze... W Bogu cała nadzieja moja, On mnie z pewnością nie opuści...
— Szlachetne to bardzo uczucie i prawdziwy honor pani przynosi... Wiara w Opatrzność nigdy nie zawodzi, ale ja chcę być tem narzędziem Opatrzności...
— Pan?...
— Czy to zadziwia panią?... Mam oto pewną dla pani propozycyę i byłbym prawdziwie szczęśliwym, gdybyś się pani na nię zgodziła.


XIX.

Marta patrzyła na swojego interlokutora ze zdziwieniem, wzruszeniem i ciekawością. Pilno jej było dowiedzieć się o co chodzi.
Jakób mówił dalej:
— Sekretarz mój, jak wiem, objaśnił panią o źródle tej żywej sympatyi, jaką uczułem do niej za pierwszem zaraz spojrzeniem... Twarz pani przypomina mi bardzo moję utraconą córeczkę, moję istotkę ukochaną, której oddałem cala moje duszę, całe przywiązanie moje. W to dziecko moje, złożyłem wszystkie moje nadzieje, a Pan Bóg zabrał mi je w trzynastym roku życia... Zabrał mi także i jej matkę... Rysy pani przypomniały mi rysy mojego anioła i zdobyły serce moje.
Powziąłem ojcowską miłość dla pani, i byłbym szczęśliwy, gdybyś mi pani odpowiedziała przywiązaniem córki, gdybyś mi zaufała zupełnie...
Jakób Lagarde był znakomitym komedyantem, był jednym z tych komedyantów, którzy w rolach improwizowanych na scenie życia, przechodzą najświetniejszych aktorów, błyszczących na teatralnych scenach.
Po przemowie, znakomicie co się nazywa cieniowanej, obtarł niby ukradkiem dwie łzy, które ukazały mu się na powiekach...
— O! panie — wykrzyknęła Marta, tknięta do głębi duszy — jakże gorąco dziękuję Bogu, że w swej nieprzebranej dobroci, postawił mnie na pańskiej drodze?.. Musiałabym być bardzo niewdzięczną, aby odmówić pana przywiązania córki...
Co do zaufania, przysięgam, że mam w panu najzupełniejsze!...
— Słowa te — odpowiedział Jakób, chwytając sierotę za ręce, napełniają mnie radością — dodają odwagi do wypowiedzenia tego, co chciałbym dla pani uczynić... dają nadzieję, że propozycya moja przyjętą zostanie..
Opuściłem Amerykę nazawsze.
Osiedlę się w Paryżu, bo reputacya doktora-specyalisty, pozyskana w New-Yorku, już mnie tam wyprzedziła, jeżeli wierzyć można dziennikom paryzkim.
Majątek mam dosyć znaczny — przyjmować będę wiele osób, a że wierny pamięci zmarłej małżonki, nie ożenię się już nigdy, potrzebować będę osoby uczciwej i pewnej, na którą będę mógł liczyć, jak na samego siebie.. Osobie tej chcę powierzyć prowadzenie mojego gospodarstwa... i dozór nad wszystkiem... Pojmuje pani naturalnie, że nie idzie tu wcale o spełnianie podrzędnych obowiązków pokojówki, albo gospodyni... Żądam przyjaciółki, krewnej, córki że tak powiem, któraby czyniła honory domu, a przy stole miejsce naprzeciw mnie zajmowała, jakby była naprawdę moją córką...
— Oto rola jaką pani proponuję...
Czy pani zgadza się na nią?
— Czy się zgadzam?... Cóż ja mogę odpowiedzieć! — szepnęła sierota składając ręce.— To co mi pan proponuje, zapewnia mi uczciwe, spokojne życie, zapewnia mi przyszłość moję... Ale czyż ja zdolną będę do pełnienia podobnego zadania?
— Dlaczego nie?...
— Nie znam wcale zwyczajów świata...
— Nic nie szkodzi.
— Gdyby szło tylko o czuwanie nad pańskiem dobrem, możebym się godnie z tego wywiązała. Ale pan wspomniałeś o obowiązkach spełniania honorów domu, o zajęciu miejsca przy stole. To wymaga przymiotów, których ja nie posiadam wcale... Obawiam się, abym się nie wydała niezgrabną, lub po prostu śmieszną...
— Niezgrabną!.. śmieszną!!.. powtórzył Jakób Lagarde.
— Widocznie pani bardzo źle zna samą siebie. Jak pani może coś podobnego przypuszczać? Przy piękności i gracyi, jakie pani posiada, nawet niezgrabność wydałaby się prześlicznie... Brak pani obycia w świecie, to je w bardzo krótkim czasie zdobędziesz na pewno….. Zresztą ja odpowiadam za wszystko... Uważam nadto za potrzebne objaśnić panią, że zajęcie jej nie będzie bynajmniej bezpłatne... Wynagrodzenie równać się owszem będzie wysokości zajmowanego stanowiska i pozwoli pani zapewnić sobie z czasem — byt najzupełniej niezależny. Chcę abyś pani była szczęśliwą i pragnę wszelkich do tego dołożyć starań... Szczęście to w twoim ręku. — No cóż kochane dziecię, zgadzasz się... czy odmawiasz?...
— Nie wolno mi odmawiać temu, co mi tak wspaniałomyślnie podaje uczciwą rękę... byłoby to dowodem braku serca... Nie chcę i nie umiem być niewdzięczną... Proszę jednak o godzinę czasu do namysłu...
— Czy propozycya moja przestrasza panią w czemkolwiek?...
— O! nie, nie, przeciwnie... Ale...
Marta nie dokończyła.
Jakób mówił dalej.
— Muszę dziś koniecznie odjechać, chcę więc natychmiast wiedzieć czego mi się trzymać należy.
— Proszę pana o godzinę czasu, muszę zapytać o rade...
— Zapytać o radę? — zawołał zdumiony doktor, wiedział bowiem, że Marta nie znała nikogo w Joigny. — Kogóż chcesz pani o to pytać?...
— Matki...
— Masz słuszność moję dziecię — idź pomódl się na tym świętym dla ciebie grobie... niechaj ci matka poświadczy, że pragnę szczęścia... dla ciebie.
I zmieniając nagle przedmiot rozmowy Jakób zapytał:
— Czyś się pani posilała też dzisiaj?...
— Nie... Nic jeszcze dotąd nie jadłam... Teraz wyjdę... ale jak powrócę to zaraz się posilę.
— Czekamy ze śniadaniem i na odpowiedź stanowczą, bo o trzeciej wyjeżdżamy...
Obaj wspólnicy pożegnali Martę i wyszli.
Zręcznie przez Jakóba odegrana komedya, wywarła odpowiednie na umysł Marty wrażenie — na umysł znękany i osłabiony chwilowo strasznym ciosem, jaki dotknął sierotę.
— Gdyby zresztą nawet umysł jej nie był zgnębionym, czyż mogło biedne dziecko wątpić o człowieku, który okazał się tak dla niej wspaniałomyślnym?... Czyż mogła wątpić o ojcu, który odnajdując w niej podobieństwo do ukochanej a utraconej dzieciny, przywiązał się tak odrazu do nieznajomej i poparł ją w najboleśniejszej chwili jej życia?...
Z punktu widzenia Marty, w czynach i słowach amerykańskiego doktora nie było nic takiego, coby wzbudzało podejrzenie.
To też myślała sobie:
— Opatrzność doprawdy zesłała mi tę pomoc nadspodziewanie. Wiem z góry, że mama bardzo będzie zadowolona... Dusza jej powie mi, że to jedyny sposób okazania mojej wdzięczności dobroczyńcy mojemu... powie mi, abym mu ufała we wszystkiem i szczerze jak ojca kochała.
Ubrała się w żałobną suknię i podążyła na cmentarz na świeżo usypaną mogiłę, oznaczoną czarnym krzyżem drewnianym i ozdobioną wieńcem nieśmiertelników.
Uklękła, ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i zaczęła modlić się z całej duszy. Kiedy kończyła już modlitwę, stróż cmentarny zbliżył się do niej i zdejmując z uszanowaniem czapkę rzekł:
— Przepraszam panią... wszak pani jest panna Grand-Champ — nie prawda?
— Tak... odpowiedziała młoda kobieta, patrząc ze zdziwieniem na mówiącego.
— Chodziłem do hotelu „Martin-Pecheur“, aby prosić panią o pofatygowanie się do nadzorcy. — Powiedziano mi tamże, że pani poszła na cmentarz...
— Pan nadzorca życzy sobie mówić ze mną? — zapytała Marta.
— I prosi panią do kancelaryi.
— Zapewne jest jeszcze jaka formalność do spełnienia?
— Nie proszę pani, nie o to chodzi... Wszystkie formalności zostały załatwione. Pan nadzorca chce pani oddać dokument, którego nie można było wczoraj pani doręczyć, a na który potrzebuje pokwitowania...
Marta poprosiła stróża, ażeby ją poprowadził.
— Proszę pani, rzekł nadzorca po przywitaniu, mam pani zwrócić resztę z sumy, jaką wniosła pani za nabyte na własność miejsce pod grób matki, i proszę o podpisanie się w rejestrze.
Twarz sieroty przybrała wyraz ździwienia.
— Z sumy jaką wniosłam... powtórzyła... To chyba omyłka... jakieś nieporozumienie z pewnością...
— Nie pomyłka proszę pani — odrzekł nadzorca — kupno sporządzonem zostało na imię pani, a sumę uiścił jeden z pani przyjacioł, — doktór amerykański Thompson, bawiący chwilowo w Joigny.
Marta ze wzruszenia i bolesnej radości, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Rzeczywiście — powiedziała po zapanowaniu nad sobą — doktór Thompson jest moim przyjacielem... Najszlachetniejszy to i najpoczciwszy z ludzi...
— Oto proszę pani reszta, a oto regestr do podpisania...
Marta podpisała się w miejscu wskazanem.
— Czy to już wszystko? — spytała.
— Wszystko proszę pani... Trumna zostanie wyjętą i złożoną w składzie dopóki kamieniarze nie skończą roboty...
Młoda dziewczyna wpadła znowu w zdziwienie.
— Kamieniarze? — powtórzyła.
— Od dzisiaj zabiorą się do roboty. Doktór Thompson dał rysunek pomnika, wydał stosowne rozkazy i nadzór mnie powierzył. Zapewniam panią, że wszystko będzie jak się należy...
— Zawsze ten sam — pomyślała sierota. Co za dusza wzniosła! — Co za delikatność. I nic mi nie powiedział... To jakiś człowiek idealny!...
Marta opuściła kancelaryę. Zdawało się jej, że duch matki pochwalił jej postanowienie.
Powróciła spiesznie do hotelu, a gdy Lureau wprowadził ją do saloniku od dzielnego, zastała w nim oczekujących Jakóba i Pascala.
Podbiegła do Jakóba i chciała paść na kolana.
— Panie! — zawołała głosem wzruszonym, — jakże dobrym, jakże szlachetnym jesteś! Nigdy nie zdołam się panu wywdzięczyć za to coś uczynił dla mojej matki. Nigdy! Nigdy!.. Nigdy nie potrafię ci dowieść mojej wdzięczności!...
— Potrafisz pani zapłacić mi wszystko z lichwą, jeżeli nie pozbawisz mnie najdroższej córki, którą w tobie odnalazłem... odpowiedział doktór — jeżeli przyjmiesz moje propozycyę...
— Przyjmuję ją panie!... przyjmuję z całego serca...
— Jestem zatem wspaniale wynagrodzonym!... A teraz śniadanie i przygotowania do drogi, bo za chwilę wyjedziemy.
Po śniadaniu poszła Marta spakować swoje rzeczy.
Musiała rozstać się z miejscowością w której spoczywały zwłoki matki. O! jakże to boleśnie.
Zabrała się z płaczem do zamykania walizy, w której złożyła także papiery po matce pozostałe.
Pomiędzy temi papierami był portfeil, a w nim kwit na zastaw medalu złotego, oddanego do Mont-de-Piété w Joigny.
Złotnik, wyświadczył mi prawdziwą przysługę poradą, abym medal zastawiła zamiast go sprzedawać — pomyślała Marta. Jak uzbieram trochę pieniędzy — prześlę kwit p. Lureau — i wykupi talizman, co ma mnie zbogacić kiedyś. Mama święcie w to wierzyła!... Jeżeli kiedyś zostanę naprawdę bogatą — to osiedlę się w Joigny i zamieszkam w pobliżu grobu matki, tu chcę żyć i tu umrzeć...
Skończyła przygotowania, zabrała resztkę pieniędzy, jaka jej pozostała, zamknęła kuferek i poszła dać znać, że gotowa.
W godzinę potem, ubrana w grubą żałobę, znalazła się na stacyi kolei w towarzystwie Jakóba i Pascala.
Byli oni obydwa niezwykle rozradowani.
Za chwilę pociąg nadszedł, rozległ się okrzyk:
— Paryż i stacye pośrednie — do wagonów!...
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta zajęli miejsce w pustym przedziale klasy pierwszej.
Marta umieściła się w kąciku, mając naprzeciw Jakóba i Pascala.
Biedne dziecko zaledwie łzy wstrzymywało, myśląc ciągle: kiedy też uklęknę znowu na mogile mojej matki?...


XX.

Pascal i Jakób odegrali swe role po mistrzowsku.
Pewni obecnie powodzenia, oddawali się marzeniom przyszłych sukcesów, marzeniom, które spodziewali się w jak najkrótszym czasie urzeczywistnić.
Przybywszy do Paryża, nie kazali się zawieść do jednego z tych świetnych hoteli, które się nazywają Grand Hotel, Hotel Continental lub Hotel da Levre, lecz do jednego z tych domów wygodnych i spokojnych, które zamieszkują cudzoziemcy z wyższego towarzystwa, unikający kosmopolitycznej zgrai i hałasów.
Dom ten dobrze utrzymany i dobrą cieszący się opinią, sąsiadował z kościołem świętej Magdaleny i nazwanym był hotelem Parlamentu.
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, najął tu na pierwszem piętrze mieszkanie, składające się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i trzech pokoi sypialnych.
Dla Marty przeznaczony został lokal zupełnie oddzielny, z wielkim gabinetem gotowalnianym i salonem.
— Drogie, kochane dziecię — rzekł do niej Jakób. — Zanim się ostatecznie urządzimy, co zapewne niezadługo nastąpi — zamieszkamy tymczasem tutaj. Króluj tu i rozkazuj jak ci się podoba, cała służba obowiązana gorliwie spełniać twoje rozkazy. — W ciągu kilku pierwszych dni, uprzedzam cię, będziesz osamotnioną, bo i ja i Pascal latać będziemy za interesami. — Każę ci sprowadzić książek, abyś się miała czem rozerwać. — Zresztą, mam tutaj kuzynkę, którą odwiedzę i która zapewne będzie ci chętnie dotrzymywać towarzystwa...
Sierota westchnęła.
— Niech się pan o mnie nie troszczy, ja nigdy się nie nudzę — samotność będzie mi owszem bardzo miłą...
— O! — zawołał żywo Jakób — zabraniam ci stanowczo oddawać się melancholicznym marzeniom o przeszłości, ta przeszłość, to ogromne zmartwienie. Jesteś bladą, policzki masz zapadłe. Niewiele brakuje, abyś się rozchorowała, a ja chcę abyś była zdrową. — Nakazuję ci najzupełniejszy spokój moralny...
Marta uścisnęła rękę doktora i z melancholijnym uśmiechem szepnęła:
— Będę spokojną, przyrzekam.
Jakób kazał podać obiad na górę, poczem poszło każde do swojego pokoju.
Godni wspólnicy, odłożyli zajęcia do jutra.
Pierwszym krokiem Pascala, było złożenie wizyty owej Angeli, o której wspominał, jak o dobrej i wiernej przyjaciołce, jako o tej, która może się bardzo przydać do przeprowadzenia planów zamierzonych.
Wybierali się razem z Jakóbem.
O dziewiątej rano, obaj kończyli toaloty.
Przed wyjściem, Jakób przywołał jednę z pokojówek i kazał jej pójść do Marty, dowiedzieć się jak noc przepędziła, a zarazem powiedzieć, że powróci z sekretarzem o dwunastej na śniadanie.
Przed bramą oczekiwał sprowadzony powóz.
W chwili wsiadania, Jakób zapytał:
— Gdzie się najpierw udamy?...
— Do Angeli —odpowiedział Pascal.
I zawołał na stangreta:
— Ulica Caumartin Nr. 54.
Powóz się potoczył.
Pascal Saunier, na dwa lata przed uwięzieniem, był bardzo zakochany w Angeli Martin i jeżeli stał się fałszerzem, to głównie dla tego tylko, aby mieć możność zadawalniać kaprysy swojej rozrzutnej kochanki.
Angela Martin, uchodząca za bardzo piękną, pomimo, że nie była już ani pierwszej, ani nawet drugiej młodości, dochodziła bowiem lat czterdziestu pięciu, podzielała szczerze uczucie pięknego Pascala, sekretarza wówczas hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Uwięzienie ukochanego odczuła tem dotkliwiej, iż pomimo całego swego upadku moralnego, czuła się odpowiedzialną za czyn przez niego popełniony, za puszczenie w obieg i dla niej wekslu sfałszowanego.
Przez czas też dwuletniego pobytu Pascala w Nimes, Angela nie przestawała o nim myśleć, pisywała do niego i nadsyłała mu pieniądze.
Będąc pewną, że uwięziony kocha ją ciągle jeszcze, wytworzyła sobie z tej miłości na starość pewien rodzaj romansu pensyonarskiego i czekała na powrót amanta do Paryża z gorączkową niecierpliwością.
Rzadko się zdarza, aby córy Ewy tej co Angela kategoryi, potrafiły przywiązać się do kogoś aż do abnegacyi najzupełniejszej, aż do wszelakiej ofiary i aby ta abnegacya i ta ofiarność pochodziły z pobudek szlachetniejszych, ze wznioślejszych uczuć.
Angela Martin, była właścicielką magazynu i część zysków otrzymywanych z zakładu przesyłała Pascalowi do Nimes, ażeby mu zamknięcie mniej ciężkiem uczynić.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux, był nędznikiem bez czci i wiary, ale najostatniejszy wyrzutek ma zwykle jakąś mniej opancerzoną w sercu komórkę...
Pascal czuł prawdziwą wdzięczność dla Angeli i chciał jej dać tego dowód, chciał ją przypuścić do udziału w przyszłej fortunie swojej, ale jednocześnie gotów był pozbyć się jej w każdej chwili, w której stanęłaby mu na zawadzie. Że jednak przypuszczał że owszem, może być mu użyteczną, chciał utrzymać z nią stosunki jaknajlepsze.
Angela była bardzo inteligentną i miała duże powodzenie, ale miała ten fatalny zwyczaj, że nic nigdy nie odkładała na czarną godzinę.
Bardzo rzetelna jako kupcowa, prowadziła książki swoje z nadzwyczajną dokładnością, ale stawała się szczytem rozrzutności, gdy nie chodziło o kupno lub sprzedaż.
Nadzwyczajna elegantka i lubiąca się bawić, całe swoje zyski wydawała na loże do teatru, na powozy, i wesołe obiadki w restauracyach bulwarowych.
W miarę jak się zbliżał czas powrotu Paseala, zmieniła zupełnie tryb życia.
Nie wydawała obiadów, nie jeździła powozami, nie bywała w teatrach.
Pozaprowadzała wszystkie możliwie największe oszczędności, stała się nawet skąpą.
Chciała godnie przyjąć przyjaciela, poprzysiądz, że przez cały czas jego nieobecności, była wzorem wierności i cnoty i pokazać napełniony woreczek, nie ukrywając wcale przed sobą, że to będzie dla niego niespodzianką najprzyjemniejszą.
Od chwili gdy Pascal dał jej wiadomość, iż nazajutrz opuszcza Nimes, Angela Martin, straciła zupełnie głowę.
List otrzymany z Joigny zaniepokoił ją straszliwie.
Co znaczyło to opóźnienie, z którego Pascal nie tłómaczył się wcale, a które zdawało się bardzo podejrzanem?
Przypuszczała, że jest oszukiwaną.
Mówiła sobie, że ex-więzień może się obejść bez niej i nic sobie z niej nie robi...
Może ma nawet zamiar nie pokazać się jej wcale.
Złość i żal nastąpiły po wielkiej radości.
Nie spała i nie jadła — zapomniała nawet o wyrwaniu kilku srebrnych niteczek, które coraz częściej zaczynały się ukazywać w jej gęstych płowych włosach.
Można też wyobrazić sobie jej uciechę, gdy naraz około dziesiątej rano, odezwał się dzwonek a drzwi jej mieszkania w antresoli.
Ubrana w kaszmirowy szlafroki pantofelki, poszła sama drzwi otworzyć.
Zobaczywszy Pascala krzyknęła i zbladła. Płacząc, pociągnęła go do przedpokoju, i nie mówiąc ani słowa, rzuciła mu się na szyję.
— A tom ja dopiero głupia! — zawołała nareszcie, wielka radość zmieniła mnie w fontannę. — Będziesz się ze mnie wyśmiewał dzieciaku?...
Pascal nie myślał wcale się wyśmiewać, bo sam miał także łzy w oczach.
Po pierwszym wylaniu uczuć, kochankowie przeszli do salonu, służącego zarazem za magazyn, skoro różne ubiory damskie leżały porozkładane po kanapach i krzesłach. — Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, przedstawił doktora Thompsona i dodał:
— Nie przyszedłem do ciebie sam, dla tego tylko, że potrzebujemy razem porozmawiać o interesach...
— Ho!... ho!...
— O bardzo ważnych interesach...
Angela śmiać się zaczęła.
— Nie powinno to cię dziwić — że mnie to bawi trochę!... no ale dobrze!... siadajmy i rozmawiajmy...
I wierna przyjaciołka Pascala rzuciła się na małą kanapkę, pozbierawszy z niej wprzódy jakieś aksamitne okrycia i dwie czy trzy spódnice jedwabne.
Rola Angeli w naszem opowiadaniu, będzie dosyć ważną, musimy więc nieco bliżej z nią się zapoznać.
Niezwykle piękna i bardzo modna przy końcu cesarstwa, była dotąd jeszcze piękną, lubo zmieniły się naturalnie nieco posągowe jej kształty. Przytyła trochę, ale że była wysoką, tusza dodawała jej pewnej majestatyczności.
Czerwono-złocisty kolor jej włosów, czynił ją bardzo podobną do bogiń sławnego mistrza flamandzkiego Rubensa. Włosy te przy nadzwyczajnie białej cerze lekko zaróżowionej i oczach podobnych do oczu księżnej de Nivers... wydawały się wspaniale.
Wyraz twarzy bardzo przyjemny, ręce białe i delikatne, a nóżki bardzo zgrabne... sprawiały, iż Angela mogła stać się jeszcze przedmiotem, nie powiemy głębokiego uczucia, ale żywego kaprysu.
Skoro dodamy, że umiała się ubierać i przybierać pozór kobiety uczciwej, czytelnicy nasi poznają ją tak dobrze, jak my ją znamy.
Pascal rozpoczął rozmowę od pytania:
— Przedewszystkiem, powiedzno nam jak idą twoje interesa?...
Angela skrzywiła się znacząco.
— Wiesz przecie — odpowiedziała, że interesa wogóle dziś nie tego idą! Wszyscy kupcy dziś narzekają, a ja wcale nie stanowię wyjątku...
— Więc dochody?...
— Bardzo niewielkie...
— Jakiż masz dochód miesięczny w przybliżeniu?
— Pięćset do sześciuset franków.
— Przy takiej pracy to wcale nie wiele...
— Zaledwie, że jest żyć za co... Muszę wszystko kupować za gotowe pieniądze, a prawie wszystko oddawać na kredyt. Rezyko to wielkie, bo klijentka dziś bogata jutro może się stać niewypłacalną. Tego niepodobna nigdy przewidzieć, a naraża to na grube straty!...
— Nie ma zatem żadnej nadziei, abyś mogła uzbierać trochę pieniędzy w krótkim przeciągu czasu?
— Ani w krótkim, ani w długim... mój kochany...
— A więc w takim razie chętniebyś zapewne zamieniła swój handel na pozycyę pewną, która bez kłopotów, pozwoliłaby ci żyć przyzwoicie i zapewnić sobie na stare lata dostatek?...
— Ba!... Ale któż mi ofiaruje podobną pozycję.
— Przyjaciel mój doktór Thompson, którego ci przedstawiłem — i ja.
— Jeżeli i ty do tego należysz to zgadzam się na wszystko! Wiesz przecie dobrze, że gdybyś chciał to rzuciłabym się w ogień i w wodę!... Jesteś chyba tego pewnym, nie prawda?...
— O! tak! tak... znam cię dobrze i wiem, żeś jest dobrą przywiązaną dziewczyną... No, więc już ułożyliśmy się ze sobą będziesz nam pomagać we wszystkich naszych przedsięwzięciach?
— Uważam układ ustny za taki dobry, jakby za zawarty przed rejentem! Liczcie na mnie jakby na siebie samych!...


XXI.

Po chwili milczenia, Angela się odezwała:
— A teraz kiedyśmy się porozumieli, radabym się dowiedzieć, w czem mogę wam być pomocną.
— Dowiesz się w swoim czasie — odrzekł Pascal. Później ci opowiemy. — Na teraz niech ci wystarczy ta pewność, że idąc z nami, dążysz do majątku!...
— Wszędzie za wami pójdę i obyśmy jak najprędzej doszli do celu...
— Masz z pewnością rozległe stosunki w półświatku? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thonnerieux.
— Przeciwnie... posiadam tych stosunków bardzo mało — od czasu, gdy się zakochałam w tobie, zerwałam zupełnie z temi damami...
— A zkądże rekrutujesz całę swoję klijentelę.
— Z prawdziwego świata...
— Z prawdziwego świata? — powtórzył Jakob Lagarde z niedowierzaniem. Cóż znowu!
— Ależ tak jest — odrzekła Angela, czy to pana zadziwia doktorze?...
— Przyznaję, że nawet bardzo.
— Nie ma w tem nic jednakże dziwnego. Udaję się do panien służących, a przez nie do ich pań się dostaje... Gdybyś pan znał, tak jak ja małe tajemnice Paryża, dowiedziałbyś się, że jest dość prawdziwych hrabin, vice-hrabin, margrabin i baronowych, których majątek jest tylko pozornym, to jest takich, które nie mają pieniędzy na podtrzymanie tytułu, albo raczej które chcą śpiewać za wysoko!... Potrzeba im przepychu i wykwintnych toalet ― a że nie mogą posiadać tego wszystkiego z ręki pierwszej, kontentują się gdy dostają drugiej. Modniarka odgrywa w tem wszystkiem najgłówniejszą zawszę rolę... Zrozumiał minie pan doktór teraz?...
— Zaczynam przynajmniej pojmować — odrzekł Jakób z uśmiechem.
— A co do mężczyzn? — zapytał Pascal.
— Z mężczyzn nie znam nikogo! Zerwałam po twoim odjeździe wszelkie stosunki z nimi... zupełnie...
— Szkoda!
— Ale — podchwyciła Angela — nic łatwiejszego jak je zawiązać na nowo... Na to potrzeba tylko przez kilka dni z rzędu pokazywać się en galle w lasku, w teatrze, ha wyścigach, nakoniec wszędzie, gdzie się zgromadza elegancki świat Paryża!...
— To dobrze... Damy ci pewne instrukcye w tym względzie... Rola twoja będzie bardzo prostą...
— Bardzom ją ciekawa poznać...
— Jesteś daleką kuzynką doktora Thompsona, którego tu widzisz... Otóż doktór otacza szczególniejszą opieką młodą dziewczynę, której zostaniesz przedstawioną. Będziesz pełnić przy niej obowiązki przyjaciółki i damy do towarzystwa.
Angela zmarszczyła brwi.
— Młoda dziewczyna? — powtórzyła.
Gra jej fizyognomii nie uszła baczności Pascala.
— Tylko żadnych głupstw moja kochana! żadnych podejrzeń, — żadnych śmiesznych zazdrości!... Młoda dziewczyna o której mowa, ma być narzędziem do zrobienia przez nas majątku i bardzo nam naturalnie o nię chodzi!... A oto historya tego dziecka, historya którą powinnaś poznać, zanim cię jej przedstawię. Uchroni cię to od nieporozumień..
Pascal opowiedział o Marcie, to co wiedzą już nasi czytelnicy, niewspominając rzecz prosta o medalu, bo sam o nim nie wiedział nic.
Angela posiadała w najwyższym stopniu ową tkliwość nerwową, która tyle chustek od nosa moczy łzami w czasie przedstawień teatralnych.
— Biedna panienka, szeptała z płaczem — taka młoda, taka piękna, a taka nieszczęśliwa! — Prawdziwa bohaterka z romansu!... kocham ją już z całego serca!...
I wpatrując się w Pascala i Jakóba, dodała:
— Chcecie zapewne w świat ją wprowadzić, chcecie jej dać sposobność zarzucenia wędki na jakiego milionowego fircyka, chcecie ją wydać za mąż i zastrzedz sobie przyzwoity procencik z posagu... Nie byłoby to takie głupie!...
Obaj kamraci uśmiechnęli się, a Pascal odpowiedział:
— Kiedy przyjdzie czas na to, wytłómaczymy ci wszystko, ale to jeszcze nie teraz. Porozumiejmy się. Jesteś kuzynką doktora Thompsona i masz się stać najlepszą a jedyną przyjaciółką Marty Grand-Champ. Obowiązkiem twoim czuwać nad dziewczątkiem, rozrywać je, nie utracić Boże broń jej serca.
— Znajdą się z pewnością tacy, co prawić jej będą komplementa i gwałtownie nadskakiwać... Potrzeba więc, aby dzięki tobie, uszy jej pozostały głuchemi na to wszystko! Marta w kimkolwiek zakochana, to nasza ruina. Pamiętaj o tem dobrze!...
— Jednem słowem — zawołała Angela śmiejąc się — przeznaczacie mnie na kirasyera strzegącego złotych jabłek z hesperyjskiego ogrodu.
— Doskonale, z tą jedynie poprawką, że historya nie o kirasyerza ale o smoku wspomina.
— Ba! smok a kirasyer to zupełnie wszystko jedno!
— Podoba mi się rola, a więc przyjmuję ją... Kiedy mnie przedstawicie pannie Grand-Champ?...
— Choćby zaraz, jedź z nami na śniadanie. Nie zapominaj, że mnie wcale nie znasz — zauważył Pascal. — Znasz tylko kuzyna swojego doktora Thompsona.
— Dobrze kochany kuzynie... będę się zachowywała względem ciebie z tą delikatną poufałością, jaka pomiędzy kuzynami uchodzi.
— Pamiętaj przede wszystkiem — wtrącił z kolei Jakób — że Marta jest żywym, portretem córki, którą utraciłem. To jej podobieństwo jest powodem mojego nagłego przywiązania się do sieroty.
— A czy to prawda, czy bajka? — zapytała śmiejąc się znowu Angela.
— Tak ma być — odrzekł sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— A więc bądźcie spokojni, zastosuję się do tego... Gdy chodzi o zdobycie wielkiej wygranej na tej loteryi przyszłości, gdy chodzi o przysłużenie się memu pięknemu Pascalowi, zmieniam się w istotę bierną, bezwzględnie posłuszną, zmieniam się w instrument działający bezwiednie, staję się machiną...
— Tak właśnie potrzeba — rzekł Jakób Lagarde. — Teraz przedstawiam wam myśl, jaka mi się nasunęła. — Sądzę oto, że obecnie, byłoby rzeczą najwłaściwszą usunąć Martę z Paryża...
— Usunąć Martę z Paryża! — wrzasnął ździwiony Pascal. — A to dla czego?
— Ażeby uniknąć przedwczesnego zwrócenia na nią uwagi... — Jej uderzająca piękność, to najgłówniejsze atu w naszem ręku... Otóż, ażeby to atu zużytkować odpowiednio, potrzeba, aby go nikt nie zobaczył gdzie indziej, jak tylko u doktora Thompsona. Ponieważ zaś nie możemy zamknąć Marty, ponieważ nie możemy nie pozwalać jej wychodzić, bo z jednej strony byłoby to za okrutnem, a z drugiej mogłoby bardzo źle wpłynąć na jej zdrowie, a więc i na urodę, jestem zdania, że należałoby umieścić panienkę gdzie w małym jakim domku wiejskim w okolicach Paryża... — Tam będzie mogła oddychać swobodnie świeżem powietrzem... tam jej nikt niepotrzebny widzieć nie będzie, tam bardzo prędko przyjdzie do siebie po przebytych zmartwieniach i niedostatku. Dodam jeszcze, że obecność jej w Paryżu, zawadzałaby nam bardzo w czasie przygotowywania się do odpowiedniej instalacyi. — Czy mam racye?
— Z pewnością... odezwała się Angela — podzielam ten pogląd w zupełności, pomimo, że nie wiem o co właściwie wam idzie.
— I ja również się zgadzam... — rzekł z naciskiem pewnym Pascal. — Jutro zaraz zajmę się wyszukaniem jakiego schronienia odosobnionego, jakiego domku ukrytego w pośród drzew, w którym osadzimy Martę, dodawszy jej Angelę za towarzyszkę.
— Brawo! — wykrzyknęła modniarka, bardzo mi się ta villegiatura podoba! Bo ani wyobrażacie sobie, jak ja lubię sielankowość! Przypatrywać się wschodowi słońca, to doprawdy marzenie moje! — Pijąc świeże mleko i zajadając chleb razowy, zapomina się choć na krótko o obrzydłych obiadach restauracyjnych, a słuchając śpiewu słowika, nie draźni się uszu beczeniem Paulasa lub pani Fauvel. Daję wam słowo honoru, że ja stworzona zostałam na wieśniaczkę! Zminęłam się z powołaniem!
— Bardzo się więc dobrze składa, powiedział Pascal — ale jest jeszcze rzecz jedna i to bardzo ważna... Odstąpiłaś zapewne ów mały pokoik, któryś dla mnie wynajęła w Montmatre na ulicy Meines, i zabrałaś zapewne z tamtąd wszystkie rzeczy?...
— Nie obawiaj się wcale a wcale. Powiedziałeś mi, że w tym pokoju peł‐ no jest kompromitujących cię papierów i że przepadłbyś bez ratunku, gdyby tam policya swój nos wtrąciła... Czy ja bym potrafiła cię narazić?...
— Wiem, że mogłem liczyć na ciebie! Gdzież więc złożyłaś to co było w tym pokoju?
— W innym lokalu, który wynajęłam po twoim wyjeździe i który opłacam punktualnie... Od czasu do czasu chodziłam go przewietrzać trochę. Mieszkanie wynajęte na moje imię, dla mojego niby kuzyna, który wyjechał do Ameryki...
— Pysznie pomyślane!...
— Ten co naprawdę kocha, ma zawsze dobre pomysły...
— Gdzież się znajduje ten pokój?
— W oddalonej dzielnicy miasta. U. lica Puebla Nr. 69. — — — A jak się mniemany twój kuzynek nazywa?
— Juliusz Martin...
— No — więc ja będę tym panem Juliuszem Martin….. Zaprowadzisz mnie na ulice Puebla...
— Kiedy?
— Dziś wieczór... Potrzebuję odszukać różne rzeczy... A teraz pospiesz się z ubieraniem... Zawieziemy cię na obiad do hotelu Parlamentu, gdzieśmy stanęli i przedstawimy cię Marcie Grand-Champ.
— Za dziesięć minut będę gotową; toaleta powinna być skromna — nieprawda?
— Bardzo skromna, a nawet trochę poważna.
— Rozumiem...
Angela wyszła i w niecałe dziesięć minut powróciła cała czarno ubrana.
Wszystko troje wsiedli do powozu, czekającego przed bramą i pojechali do hotelu Parlamentu.
Marta pogrążona w swoich myślach, ani nawet zauważyła, jak długo trwała nieobecność opiekunów.
Jakób zaprezentował jej Angelę jako kuzynkę swoję.
Angela okazała się tak uprzejmą, tak dobrą, że od razu ujęła sobie Martę.
Przy śniadaniu doktór wspomniał o projekcie wysłania panny Grand-Champ na wieś, do czasu dopóki zupełnie się nie urządzi, wspomniał, że towarzyszyć jej będzie Angela.
Projekt ten podobał się nad wyraz sierocie. Będzie mogła pierwsze dni żałoby przepędzić z daleka od ludzi, w zupełnem osamotnieniu, a o to chodziło jej bardzo.
Ułożono zaraz wszystko, postanowiono że Pascal zajmie się jutro wyszukaniem stosownego pomieszczenia nad brzegiem Sekwany lub Marny.
Marta opuściła Paryż dzieckiem, nie przypominała go sobie wcale — i gdyby nie głęboka jaka ją przejmowała boleść, rada byłaby zobaczyć miasto, w którem się urodziła.
Wiemy, że naszym wspólnikom bardzo szło o to, aby jej światu nie pokazywać.
Po śniadaniu, Marta powróciła do swojego pokoju z Angela, która chciała uwieńczyć dzieło i podbić zupełnie dziewczynę.
Pascal i Jakób wyszli za sprawunkami.
Jakób powrócił pierwszy.
Towarzysz jego, mając interes w oddalonej części miasta, potrzebował się z nim rozłączyć.
— Gdzie idziesz? — zapytał doktor.
Gdzie ja idę? — powtórzył śmiejąc się Pascal. — Idę rozpoznać położenie złotej miny, która ma nam dostarczyć środków do dostania się na możliwie najwyższe stopnie drabiny społecznej.
Rozłączywszy się z Jakóbem na bulwarze, Pascal wziął fiakra i polecił stangretowi zawieźć się na plac Świętego Sulpicyusza.
Na placu wysiadł z powozu i udał się pieszo na ulicę Bonapartego, w to miejsce gdzie stoją jedynie wysokie mury, z po za których wyglądają wierzchołki drzew starych.
Mury te, z lewej strony okalały ogrody seminaryum św. Sulpicyusza, z prawej — ogród pałacu hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Pascal Saunier szedł trotuarem z lewej strony, przypatrując się stronie prawej.
Przystanął na prost małej furtki w murze ogrodu pałacowego, na zielono pomalowanej.
— Wszystko tak jak było mruknął, a że klucz mam, trzeba więc dowiedzieć się tylko czy hrabia żyje jeszcze...
Pociągnął dalej w stronę Luksemburga, minął ulicę Vaugirard, przeszedł trotuarem, na prost pałacu Thonnerieux, jeszcze z pięćdziesiąt kroków i zawrócił.
Kiedy dochodził do biura omnibusów na rogu ulicy Vaugirard i Bonapartego, zauważył, że otworzono jedną połowę bramy pałacowej.
Ukazał się znany nam stary kamerdyner w towarzystwie jakiegoś jegomości którym rozmawiał przystanąwszy w bramie.
Przez tęż uchyloną bramę, można było zobaczyć stangreta myjącego powóz w głębi podwórza.
— Po staremu — mruknął znowu Pascal, powóz będzie potrzebnym rano, albo wieczorem. Dowodzi to, że hrabia żyje. To wszystko co wiedzieć chciałem...


XXII.

Dowiedziawszy się tego, o co mu tak bardzo chodziło, powrócił Pascal na plac św. Sulpicyusza, wziął powóz i kazał się zawieźć do hotelu Parlamentu, gdzie go Jakób przywitał zapytaniem:
— A cóż! twoja złota mina?
— Będzie napewno obfita, a sposoby eksploatacyi nie zdają mi się nazbyt trudnemi.
Nadeszła godzina obiadowa.
Przywołano Angelę i Martą i zebrano się w tym samym saloniku, w którym było śniadanie.
Marta po obiedzie odeszła znowu do swojego pokoju, wymógłszy na Angeli przyrzeczenie, iż ją przyjdzie odwiedzić nazajutrz.
Dwaj spólnicy z przyjemnością zauważyli, że panna Grand-Champ polubiła od razu Angelę.
To dobry znak, Angela potrafi owładnąć zupełnie sierotą.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczór.
— No, chodź, pójdziemy na ulicę Puebla — odezwał się Pascal do swojej wiernej przyjaciółki — muszę przejrzeć złożone tam szpargały.
— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał Jakob.
— Dla czegóżby nie?...
— Ruszamy zatem...
Ulica Puebla, skręcająca przy Battes-Chaumont w stronę Belleville, a ciągnąca się pod samo Vincennes, zmienioną została na aleę Pyreneés.
Jest ona mało zamieszkałą, ale domy ma bardzo ładne i takie które śmiało stać by mogły w mniej samotnej stronie miasta.
Dom, w którym Angela wynajęła pokój dla kuzyna, znajdował się wprost parku des Buttes.
Była co najmniej dziesiąta, gdy powóz zatrzymał się przed tym domem.
Angela zadzwoniła.
Furtka zaraz się otworzyła, a za nią ukazała się brama i schody gazem oświetlone.
Odźwierna w swojej izbie zajęta była szyciem.
Podniosła głowę i zawołała:
— A! to pani Martin!... cóż panią sprowadza do nas o tak późnej godzinie?
— Nie przypadek żaden — odrzekła Angela. — Przychodzę pokazać pokój kasynowi, który właśnie przyjechał dziś wieczór do Paryża...
— Ho! ho! — odpowiedziała odźwierna, przypatrując się Pascalowi — to ten pan z Ameryki przybywa?
— Tak jest kochana pani — odrzekł młody człowiek z uśmiechem — ale przyznam się otwarcie, iż wcale nie mam ochoty powracać...
— Muszę pani pożyczyć świecy, czy nie prawda pani Martin?... spytała odźwierna.
— Dziękuję za dobro chęci, ale mam ich całą paczkę. — Mam wszystko co mi potrzeba.
— Czy kuzyn pani będzie tu dziś nocował?
— Nie... nie... przyszedłem tylko zabrać niektóre potrzebne mi papiery w tym lokalu będę stawał tylko w razie przyjazdu do Paryża, bo stale mieszkać będę na wsi...
— No chodźmy — powiedziała Angela do Pascala, a zwróciwszy się zaraz do odźwiernej dodała: — niech pani będzie tak dobrą i nie gasi światła dopóki nie zejdziem — -krótko zabawimy na górze.
— Dobrze.
Angela weszła na schody, Pascal i Jakób poszli za nią.
Pokój, do którego podążali, znajdował się na piątem piętrze.
Skoro doń weszli i zapalili świece, ex-sekretarz obejrzał się do okoła.
Gruba warstwa kurzu pokrywała sprzęty; ale zresztą wszystko znajdowało się w porządku.
Skromne bardzo umeblowanie składało się z łóżka, szafy, stolika, toalety, biurka i czterech krzesełek.
Nadto nad kominkiem stal nieduży zegar i obok dwa świeczniki, a w kącie walizy i paki starannie pozamykane.
Pascal zdawał się bardzo zadowolony i dziękował uszczęśliwionej Angeli, że się zajmowała jego przeprowadzką.
— Czy zabierzesz to po coś przyszedł? zapytał Jakób Pascala.
— Nie odrzekł zapytany — jest to w jednej z tych waliz, nie jestem pewny w której, więc musiałbym szukać za długo.
— Nie ruszono nic a nic od chwili twojego wyjazdu — odezwała się Angela.
— Gdzie klucze?
— W szufladzie.
Pascal otworzył szufladkę i wyjął pęczek kluczyków.
— Czy walizy są zapełnione? — spytał Jakób.
— Najzupełniej doktorze...
— Czem?
— Najrozmaitszemi rzeczami, przedmiotami różnego rodzaju. Jedna zawiera cały przyrząd grawerski, kamienie litograficzne, kamienie do rysunków, deseczki, różne płyny chemiczne i t. p.
— Rozumiem — odrzekł z uśmiechem Jakób — to w jednej z tych waliz znajdować się też musi także dyplom amerykańskiego doktora?
— Właśnie.
— A narzędzia potrzebne do eksploatacyi złotej miny?
— Również się to znajdują. — Jutro, albo pojutrze, skoro wynajdę tylko jaką przyjemną rezydencyę wiejską dla Marty i Angeli, zajmę się tem czem potrzeba.
Angela pobladła.
— Bądź ostrożnym — wtrąciła żywo. Wiesz, co cię kosztowało parę nieszczęśliwych podpisów... — Jeżeli by cię znowu co spotkało, pamiętaj, że ja bym to życiem mojem przypłaciła.
— Uspokój się kochana przyjaciołko — nie należę wcale do tych, którzy nie korzystają z doświadczenia. Szukać majątku w podrabianiu fałszywych biletów bankowych, to dzieciństwo! Ja się z pewnością na to nie puszczę. Mamy w głowie projekta daleko poważniejsze. Wierz mi, że pewniejsze... Nie użyję odtąd pióra i rylca, chyba do prac, które mnie nie narażą, a przyniosą, świetne zyski. Możesz zasypiać spokojnie. Twojemu przyjacielowi nie stanie się nic złego.
— A to dzięki Bogu! — rzekła Angela odetchnąwszy swobodnie.
— Teraz pozwólcie mi obejrzeć tem pokój... — Czy drzwi dobrze zamknięte?...
— Kazałam przybić zamek bezpieczeństwa.
— Doskonaleś zrobiła, przedpokoik poprzedzający pokój przeszkodzi najciekawszemu uchu podsłuchującemu pudedrzwiami, pochwycić cokolwiek. Zajmijmy się teraz sąsiedztwem... — Czy to ściana, czy tylko przepierzenie?...
— To ściana i dosyć nawet gruba, rzekła Angela — to na prawo przepierzenie. Oddziela ono nasze mieszkanko od mieszkania właściciela domu, który jednak bywa tu zaledwie kilka razy do roku, gdy przyjedzie do Paryża...
— Wszystko zatem jak najlepiej — a okno?...
— Wychodzi na park Buttes-Chaumont i zaopatrzone jest w żaluzye...
— Prześwietnie! Będę mógł zatem najspokojniej tu pracować. Nie będziemy moje dzieci, marnować gazu właścicielowi. Niech żyją właściciele. Niezadługo sami też nimi będziemy. Chodźmy!...
Wyszli wszyscy z pokoju, Pascal zamknął go, wziął klucz do kieszeni i wsiedli do czekającego powozu.
Nie udamy się za nimi.


∗             ∗

Dwa dni upłynęło od czasu, gdy widzieliśmy hrabiego de Thonnerieux piszącego testament.
Starzec był jednakowo smutnym.
Rany jego serca zanadto były głębokie, ażeby się mogły zagoić kiedykolwiek.
Jeżeli czasami lekki uśmiech zabłąkał mu się na usta, to dla tego jedynie, aby ukryć przed ludźmi to, co wrzało w głębi duszy.
Od czasu wizyty złożonej hrabinie Chatelux, stary hrabia prawie że nie opuszczał swojego pałacu.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental odwiedzali go parę razy, ale niestety, obecność tych dzieci zamiast go uspokoić, powiększała owszem boleść jego.
Ci młodzi ludzie, mieli ten sam wiek, który miałaby obecnie jego córka.
Patrząc na nich, przypominał to sobie nieustannie.
I myślał sobie, że gdyby Pan Bóg pozwolił był żyć jego ukochanemu dziecku, byłaby już silną i dzielną kobietą w tej chwili.
I starzec nie mógł się od łez powstrzymać.
Przed tem sypiał jeszcze w nocy przynajmniej po parę godzin, teraz stracił sen zupełnie.
Rujnowało to do reszty wątłe jego zdrowie.
Stracił przytem apetyt i jadał tylko, aby podtrzymać siły.
Policzki zapadały mu coraz bardziej, oczy stawały się coraz więcej błędne, a przytem tracił pamięć.
Czasami tak się zapominał, że stary Jerome obawiał się o jego rozum, obawiał się, ażeby jego pan nie doszedł do zupełnego rozstroju.
Doktór — przyjaciel domu — podtrzymywał wszelkiemi siłami gasnące życie, ale zbliżała się chwila, w której wszelkie środki musiały okazać się bezskutecznomi.
Tego dnia rano, kiedyśmy za Pascalem Saunier i Jakóbem Lagarde udali się do Angeli Martin, hrabia de Thonnerieux, zadzwoniwszy jak zwykle na swojego kamerdynera, kazał się ubrać i przeprowadzić do gabinetu.
Hrabia odpieczętował i przeczytał kilka listów, od osób proszących o wsparcia, albo od towarzystw, których członkiem pozostawał.
O godzinie przeznaczonej na śniadanie, Jerome przyszedł do pana, aby go poprowadzić do sali jadalnej.
Pan de Thonnerieux wypił filiżankę bulionu, zjadł kawałek kurczęcia i wypił pół szklaneczki wina.
— Mam zamiar wyjść dzisiaj — odezwał się skończywszy śniadanie.
Kamerdyner zdawał się być bardzo ździwionym.
— Wyjść dzisiaj? — powtórzył. — Czyż to nie będzie zanadto męczącem dla pana hrabiego?...
— Wcale nie... — Czuję się dzisiaj mniej osłabionym niż zwykle i myślę nawet, że zaczerpnięcie świeżego powietrza, zrobi mi bardzo dobrze. Zresztą muszę wyjść. Czy zapomniałeś, że to dzisiaj, bolesna i święta rocznica śmierci pani de Thonnerieux?...
— O! nie, nie zapomniałem o tem, odparł wzruszonym głosem stary sługa. Byłem już raniutko na cmentarzu, na grobie ukochanej pani...
Hrabia podał rękę staremu i uścisnął jak przyjaciela.
— Nie wątpiłem, ani o twojej pamięci, ani o twojem sercu — ale to samo i ja zrobię. To mój obowiązek, to moje pocieszenie.
Słowa te wymówione były tonem tak stanowczym, iż nie można się im było sprzeciwiać.
To też stary sługa skłonił się tylko.
— Każesz zaprządz na godzinę druga — powiedział pan de Thonnerieux i pojedziesz zemną.
Rozkazy zostały wydane i o oznaczonej godzinie, hrabia w towarzystwie kamerdynera, wyjeżdzał w pobożną pielgrzymkę na cmentarz Montparnasse.
Tam w grobie rodzinnym spoczywała Zuzanna de Rouvray Thonnerieux i córka jej Marya.
Pomnik postawiony przy jednej z głównych alej, odznaczał się swoim stylem.
Na ścianach z polerowanego granitu, wznosiła się kopuła, zakończona krzyżem żelaznym.
Po bokach pomnika stały trzy z białego marmuru statuy.
Przedstawiały one trzy cnoty teologiczne: Wiarę, Nadzieję i Miłość.
Na czwartym rogu umieszczony był anioł oswobodziciel, wskazujący ręką w niebo, jako miejsce do którego podążyły wyzwolone z więzów ciała dusze.
Drzwi brązowe zamykały grobowiec.
W wewnątrz był niewielki ołtarz, na którym stał srebrny krucyfiks Zbawiciela i świeczniki srebrne.
Cztery klęczniki ustawione naprzeciw ołtarza, ginęły prawie pod stosami girland i kwiatów.
W głębi na czarnej marmurowej tablicy, wypisane były złotemi literami nazwiska umarłych.
Starzec wysiadłszy z powozu, szedł wolno podtrzymywany przez Jeroma i nie bez trudności doszedł do monumentu, na którym pod hrabiowską koroną położony był napis:

Grób rodziny de Thonnerieux.

Jerome otworzył drzwi brązowe i usunął się, aby przepuścić pana.
Wchodząc do tego przybytku śmierci, Filip z wielkiego wzruszenia upadł na kolana nie na klęcznik, ale po prosta na kamienie.
Za nim ukląkł stary sługa z twarzą łzami zalaną.


XXIII.

Pan de Thonerieux, miał oczy zupełnie suche — zabrakło mu już łez zupełnie.
Modlił się gorąco.
Piersi jego wznosiły się od łkań co chwila.
Klęczał długo z głową kornie schyloną.
Powoli, gwałtowne poruszenie piersi uspokoiło się — nieruchomość hrabiego przeraziła Jeroma.
— Panie hrabio — zawołał wystraszony, pochylając się nad panem.
Filip de Thonnerieux podniósł głowę i domyślając się myśli służącego, szepnął:
— Nie.. nie... kochany Jerome, jeszcze nie koniec, chociaż już się zbliża... — Już tu nie przyjdę żywy... — Przyniosą mnie tu już w trumnie... połączę się z temi, których opłakuję... — Rozłączenie było długie.. bardzo długie. Teraz już się zobaczymy... Chwała Bogu!...
— Panie mój, te myśli cię zabijają.
— Tem lepiej.
— Pomyśl pan o mnie, ja pana tak kocham, a pan mnie tak martwi ciężko. Chodźmy panie hrabio... Chodźmy, wracajmy co prędzej.
Powiedziawszy to, stary sługa wyprowadził pana z cmentarza, nie znalazłszy tym razem żadnego z jego strony oporu.
Po powrocie do pałacu przy ulicy Vaugirard, hrabia zamknął się w pokoju zmarłych, który już znamy i wpatrzony w portrety ukochanych, pogrążył się znowu w zadumę.
Stary kamerdyner, wyciągnął go znowu z tego pokoju.
Nadeszła godzina obiadowa.
Hrabia Filip osłabł nadzwyczajnie.
Moźnaby powiedzieć, że pielgrzymka na cmentarz Montparnasse, wyczerpała resztkę jego życia.
— Jerome — rzekł do służącego, czuję się bardzo słabym mój przyjaciela...
— Tego się właśnie obawiałem! — mruknął służący. — Trzeba się posilić koniecznie panu hrabiemu.
— Nie potrzebuję posiłku, lecz spoczynku. Nie będę nic jadł dziś wieczór...
— A to także! To właśnie byłoby najgorsze. Musi pan hrabia zjeść cokolwiek, chociażby jajko... musi się napić trochę wina. To konieczne...
— Niepodobna mój przyjacielu...
— Dla czego?...
— Nie przeszłoby mi nic przez gardło... — Potrzebuję snu tylko... zamiast do stołu, pójdę do łóżka... Gdybym musiał postać, albo posiedzieć jeszcze trochę, czuje żebym zemdlał...
— To niech przynajmniej pan hrabia weźmie lekarstwo?...
— Dobrze.
Głos Filipa Thonnerioux stał się głuchy, urywany — febryczne dreszcze wstrząsały całem ciałem.
Głowę miał gorącą, a ręce jak lód zimne.
Jerome zaprowadził a raczej zaniósł starca do sypialnego pokoju, rozebrał jak dziecko i położył.
Zaledwie głowa spoczęła na poduszkach, sługę jakiś dziwny opanował niepokój.
Hrabia oczy miał szeroko otworzone i w jeden kąt pokoju wpatrzone.
Rękami chwytał coś w powietrzu, to znów pociągał kołdrę na piersi.
Jerome drżał cały.
— Czy to konanie? — zapytywał się przerażony. — Czy śmierć naprawdę się już zbliża?...
Nie była to śmierć jednakże, lubo bardzo już była blizką, ale był to atak nerwowy, doznanemi wzruszeniami wywołany.
Po pewnym czasie hrabia się uspokoił, Jerome podał mu łyżeczkę lekarstwa.
Hrabia de Thonnerieux zdawał się jakby obudzony, z jakiegoś snu przykrego.
Przesunął rękę po spoconem czole i szepnął:
— Co za szczególny sen miałem!...
— Co się śniło panu hrabiema? — zapytał stary sługa.
— Miałem sen... albo raczej... trapiła mnie straszna zmora...
— Zmora?... powtórzył Jerome.
— Widziałem ludzi jakichś.. widziałem trupy pokładzione jeden obok drugiego, jakby na płytach kamiennych w Morgue...
— Cmentarz i widok grobów źle na pana hrabiego podziałały, odezwał się żywo służący.
Pan de Thonnerieux potrząsnął głową...
— Nie... nie... mówił dalej — i te ciała ludzkie i te trupy, widzę dobrze jeszcze... Było ich razem sześć, a każden miał na szyi albo w ręku medal złoty, jaki kazałem wybić, z okazyi urodzin mojej córki... Jeden człowiek jakiś, z nożem w ręku, zabierał się do odcinania tych medali... Rękę miał w krwi zbroczoną... duże plamy krwawe twarz mu pokrywały i nie dały rysów rozpoznać... A!... cóż to za sen okropny...
— Przerażający! — dodał Jerome. Na szczęście był to sen tylko, a pan hrabia wie przecie, że, sen mara... Bóg wiara...
— Tak jest — powtórzył Filip de Thonnerieux. — Nie należy przejmować się snami.
Blada głowa starca, uniesiona na chwilę, opadła na poduszki.
Stary kamerdyner uznał, że najlepiej będzie pozostawić pana w spokoju i wyszedł.
Około dziewiątej powrócił.
Hrabia miał oczy zamknięte.
Oddech gorący, ale spokojny wydobywał się z piersi.
— Śpi — pomyślał Jerome — może Bóg da, że noc będzie miał dobrą, a jutro lepiej się poczuje.
O dziesiątej spali wszyscy w pałacu, oprócz pana de Thonnerieux.
O dziesiątej właśnie dostał ponownego ataku.
Uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce przed siebie, jak gdyby usiłował odepchnął jakieś widma, które się oczom jego ukazywały.
Poruszał przy tem ustami. Chciał coś mówić widocznie, chciał krzyczeć, wołać o pomoc, ale żaden dźwięk nie mógł się wydobyć z gardła.
Ręce opadły na łóżko i ruchem nerwowym chwytały ciągle za prześcieradło i kołdrę. Nagle błędne w tej chwili oczy zagasły, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło ciałem starca, głowa w tył opadła, drżące usta wymówiły jakichś parę niezrozumiałych wyrazów, rozległo się głębokie westchnienie i ciało zesztywniało.
Hrabia Filip de Thonnerieux, ostatni z wielkiego rodu, oddał piękną swą doszę Bogu!...
W pałacu, jak powiedzieliśmy przed chwilą, wszyscy twardo spali.
Nocna lampka paliła się na stole i rzucała słabe światło na trupa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było około dziewiątej godziny rano, gdy Jerome przyszedł zastukać do drzwi swojego pana.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zastukał ponownie, a że znów nikt się nie odezwał, strach opanował poczciwgo sługę. — Wszedł do sypialni. Lampka paliła się jeszcze.
Jerome podszedł do łóżka.
Jedna ręka hrabiego leżała na kołdrze.
Kamerdyner poruszył tę rękę i wydala mu się zesztywniałą, wziął za dłoń, dłoń była jak lód zimną.

Pochylił się żywo nad panem i przyłożył usta swoje do bladych ust jego.

Nie poczuł oddechu wcale.
Dotknął czoła i policzków i spostrzegł, że tak samo jak ręce, były marmurowo zimne.
Nie można było wątpić, że Filip de Thonnerieax nie żyje.
Stary sługa krzyknął rozpaczliwie, padł na kolana przy łóżku i łkając, zaczął się modlić za duszę ukochanego pana.
Podniósł się po chwili, bo czekały nań konieczne do spełnienia obowiązki.
Pozamykał wszystkie drzwi, z wyjątkiem drzwi od pokoju zmarłego; zwołał służbę, aby ją powiadomić o smutnym jaki zaszedł, wypadku.
Hrabiego kochali wszyscy ― a lubo codzień spodziewali się jego śmierci, opłakiwali go gorąco.
Wszyscy od czasu śmierci brabiny i jej córki, nosili czarną żałobną liberyę.
Jerome poprowadził ich do pokoju nieboszczyka, gdzie poklękali i pomodlili się szczerze.
Poczciwi ludzie żałowali dobrego pana, jakby własnego ojca.
Jerome posłał następnie po doktora, który nie kazał czekać na siebie i po przybyciu skonstatował śmierć, którą dawno przewidywał.
Potem udał się do notaryusza, który był jednocześnie wielkim przyjacielem hrabiego.
Notarysz nazywał się Pérollet i mieszkał na ulicy Condé.
Dowiedziawszy się co zaszło, rzekł:
— Przychodzisz zapewne zasięgnąć rady mojej, kochany Jerome?... przychodzisz mnie zapytać, jak się masz zachowywać?..
— Tak właśnie, proszę pana...
— No, a o co ci chodzi?
— Domyślam się, że pan hrabia złożył zapewne testament u pana notaryusza, czy mam jednak pomimo to wezwać sędziego pokoju, ażeby mieszkanie opieczętował?
— Potrzeba to zrobić koniecznie, tembardziej, że nie mam u siebie wcale testamentu mojego zacnego przyjaciela...
Jerome poruszył się ździwiony.
— Nie ma pan testamentu? — powtórzył.
— Nie mam, mój drogi.
— Jednakże nie ulega wątpliwości, że mój pan zrobił testament!... Nie należał on do ludzi, co umierają bez objawienia ostatniej woli swojej... zwłaszcza, że tak mu chodziło o dzieci, urodzone w ten sam dzień, co kochana nasza panienka...
— Ja przypuszczam również, że hrabia zrobił testament i że prawdopodobnie znajdzie się go w jakiej szufladzie, w gabinecie, ale niechaj go sędzia odszuka... Hrabia zmarł nie pozostawiwszy spadkobierców prawnych, skarb więc będzie miał baczne oko na sukcesye...
— Nie trzeba się narażać, aby ci zarzucono nadużycie swojego w domu położenia. Idź — i bez straty czasu, domagaj się o nałożenie pieczęci... Zawiadomienia prawne czy już porobione?
— Już porobione proszę pana.
— Czy masz pieniądze potrzebne na koszta pogrzebu hrabiego?...
— Mam proszę pana. — Kochany nasz nieboszczyk, powierzał mi zawsze na wypłaty dla ludzi i różnych dostawców dosyć znaczne fundusze, z których liczyłem się w końcu roku dopiero... W tej chwili mam u siebie blizko trzydzieści tysięcy franków.
— To aż nadto dostateczne na pierwsze potrzeby... zostaniesz prawdopodobnie naznaczonym dozorcą rzeczy i do czasu zdjęcia pieczęci, musisz pozostawać w pałacu.
— No, idź co prędzej do sądu pokoju... Ale... nie... poczekajno trochę... lepiej będzie gdy ja pójdę z tobą. — Znam się dobrze z sędzią, to mi łatwiej wszystko pójdzie.
Notaryusz z kamerdynerem, udali się razem do sądu.
Pomimo, że sędzia zajęty był w tej chwili sądzeniem, pan Pérollet zbliżył się doń i w kilku słowach objaśnił o co chodzi.
— Natychmiast udam się na opieczętowanie, jak się tu tylko uwolnię... odpowiedział sędzia, a zwracając się do Jeroma, dodał:
— Przypuszczacie zatem, że testament istnieje...
— Tak panie sędzio, musi się znajdować w gabinecie, chyba, żeby go pan hrabia złożył u innego notaryusza.
— To nie podobna — wtrącił pan Pérollet.
— Jeżeli istnieje, to go odnajdziemy, powiedział sędzia pokoju — i stosownie do przepisów złożymy prezesowi trybunału. Wydam zaraz polecenie pisarzowi, aby był gotów iść ze mną po skończonej audyencyi.
Notaryusz i Jeremiasz zabierali się do wyjścia, gdy sędzia zatrzymał starego służącego, o którym wiedział, że posiadał całe zaufanie swego pana i rzekł:
— Będzie już dobrze późno, gdy się znajdę w pałacu, chcę zatem wiedzieć, czy masz klucze od wszystkich rzeczy?
— Mam je, panie, razem na kółku.
— No to zanim ja nadejdę, postaraj się odnaleźć testament. Jeżeli ci się to uda, to bardzo nam uprości zadanie...
— Dobrze, panie sędzio.

I Jerome wyszedł z notaryuszem.

XXIV.

Powróciwszy do pałacu, stary kamerdyner wydał kilka rozkazów służbie, posłał do drukarni list jaki miał być rozesłany wszystkim przyjaciołom i znajomym hrabiego, i zabrał się do szukania testamentu.
Otworzył biurko i przeszukał wszystkie w nim szufladki, wyjąwszy jednej sekretnej, o której nie wiedział, ale nie znalazł nic.
Przejrzał inne sprzęty jeden po drugim, ale i w nich nie znalazł nic.
Pozostała jedna tylko szkatułka włoska z czasów odrodzenia.
Jak wiemy, testament znajdował się w tym prześlicznym mebelku, ale Jerome napróżno wkładał jeden po drugim kluczyki do zameczku; — żaden z nich nie pasował.
— Zdziwiony, stary kamerdyner, przeszukał kieszenie ubrania, jakie pan jego miał w dniu poprzednim na sobie.
Kluczyka i tam nie znalazł.
Skoro dano znać o przybyciu sędziego pokoju, asesora i pisarza, Jerome poszedł naprzeciw nich i wprowadził przede wszystkiem do pokoju zamienionego w kaplicę, w którym leżał nieboszczyk i gdzie modliły się przy nim zakonnice.
— Czy znalazłeś co?... — zapytał sędzia.
— Nie panie...
— Przeszukałeś jednakże gabinet, w którym jak utrzymujesz, powinien się znajdować testament.
— Przejrzałem wszystkie sprzęty z wyjątkiem jednego, od którego nie mam klucza.
— A tutaj w tym pokoju, robiłeś poszukiwania?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Nie śmiałbym robić tego w obecności nieboszczyka...
— Przystąpimy więc do opieczętowania, a szczegółowe przejrzenie zrobimy po pogrzebie. Przejdźmy do gabinetu hrabiego.
Jerome otworzył drzwi do pokoju sypialnego, przez który się przechodziło do gabinetu pana.
Objąwszy rzutem oka wszystko, co się znajdowało w pokoju, sędzia zapytał:
— Któryż to jest ów sprzęt, od którego nie ma kluczyka?....
— Ten oto...
Kamerdyner wskazał mebelek.
— Gdzie twój pan chował zwykle papiery wartościowe?...
— Tutaj proszę pana.
— A no! więc zapewne i testament musi się tu znajdować... Jakże sądzisz, dla czego kluczyka od tej szkatułki nie ma pomiędzy innemi kluczami?...
— Nie umiem sobie tego wytłomaczyć... Ale zdaje mi się niepodobnem, ażeby zginął...
— Gdyby tak było, to by ślusarz musiał nam otworzyć-rzekł urzędnik, w każdym razie muszę to najpierw zapieczętować...
I dodał zwracając się do pisarza:
— Zamieść pan w protokóle, że nie znaleźliśmy kluczyka, a papiery rozrzucone na biurku, zamknij z łaski swej do szuflady, ażeby były pod pieczęcią.
Pisarz składał papiery, gdy tymczasem asesor przypieczętowywał lakiem słabe opaski, które prawo czyni nienaruszalnemi.
Skończywszy czynność w gabinecie, udał się sędzia do innych pokojów.
Pałac był obszerny — opieczętowanie trwało długo.
Siódma godzina biła, gdy podpisano ostatni protokół.
Sędzia pokoju polecił Jeromowi, ażeby zwołał całą służbę hrabiego.
Za chwilę stanęli wszyscy.
— Wezwałem was — powiedział sędzia — do złożenia przysięgi jakiej prawo wymaga. Przysięgnijcie, że żaden z was nic z tego co tu było nie naruszył i że żaden z was nie wie, czy kto czego nie zabrał ztąd czasami? — Zauważcie sobie dobrze, że nie posądzam was o nic. — Prawo wymaga odemnie takiego zapytania i takiej od was przysięgi...
Służący jeden po drugim, wykonali żądaną przysięgę, poczem każdy się podpisał w protokole.
Znowu sędzia pokoju zabrał głos i odezwał się do kamerdynera:
— Jeromie Vilard, naznaczam cię dozorcą pieczęci. Czy obowiązki te przyjmujesz?...
— Przyjmuję panie sędzio.
— Pamiętaj, że pociągają one za sobą wielką odpowiedzialność.
— Wiem o tem panie sędzio, ale zgadzam się jednakże. — Zdaje mi się, że tym sposobem uczynię ostatnią przysługę ukochanemu mojemu panu...
Klucze zostały poznaczone i oddane pisarzowi.
Zobaczmy co zaszło przy ulicy Tournon, u pani de Chatelux, podczas gdy sad spełniał swoję czynność w pałacu hrabiego de Thonnerieux.
Około piątej po południu, służący zaanonsował hrabinie przybycie Rajmunda Fromentala i jego syna Pawła.
Pani de Chatelux kazała poprosić gości do salonu, i zaraz wyszła do nich sama.
Rajmund Fremental był człowiekiem dat piędziesięciu.
Paweł urodzony tego samego dnia co panna de Thonnerieux, miał lat dziewiętnaście.
Wysoki, dobrze zbudowany, Rajmund był uosobieniem siły fizycznej, pomimo, że jego gęste, krótko przystrzyżone włosy, były jak śnieg białe.
Rysy twarzy bardzo miał regularne, w wyrazistej fizyonomii przebijał się wyraz słodyczy i melancholii. Czoło zdawało się zasępione jakimš smutkiem nieustannym.
Inteligencya i przenikliwość malowały się w oczach.
Paweł podobnym był do ojca, lubo nie miał ani tych samych rysów, ani tej atletycznej budowy.
Błąd włosy ocieniały jego twarz delikatną i dystyngowaną. — Podobnym był do matki, jak hrabina de Chatelux utrzymywała.
Wysoki, smukły, trochę wątły. ale ładny bardzo chłopak, wydawał się nadzwyczajnie nieśmiałym.
Zobaczywszy wchodzącą do salonu hrabinę, ojciec i yn powstali i skłonili się z uszanowaniem.
Pani de Chatelux — podała obu przyjaźnie rękę.
— Kochany Rajmundzie, — rzekła, wizyta twoja jest mi nad wyraz przyjemną. Tak już dawno tutaj nie byłeś!... Dzień dobry Pawle, jak się masz kochane dziecię, — dodała zwracając się do syna Fromentala — tobie nie robię wymówek, bo się często ze sobą widujemy, ale ojciec każe długo czekać na siebie...
— Zasłużyłem na wymówkę, — odrzekł Rajmund poważnie. Powinienem rzeczywiście częściej tu przychodzić, częściej dziękować pani za mojego Pawła, powinienbym i pragnąłbym, ale….….. obawiam się być natrętnym... Pochłania mnie obok tego praca — a czasami prawdziwie mnie nawet przygniata...
— Przebaczam ci zatem Rajmundzie, ale pod warunkiem, że się poprawisz...
— Przyrzekam z całego serca...
— Przedewszystkiem zaś żądam, aby dzisiejsza wizyta była dłuższą nieco... Siadajcie i porozmawiajmy...
— Czy Fabian w domu?... — zapytał Paweł.
— W domu, kochany chłopcze... Zapewne w swoim pokoju...
— Czy mu nie przeszkodzę?...
— Wiesz przecie, że mu nie przeszkadzasz nigdy... Czy masz mu co do powiedzenia?...
— Chciałem mu zaproponować odwiedzenie pana de Thonnerieux. Będąc tam przed paru dniami, przyrzekliśmy, że przyjdziemy dziś w godzinie obiadowej.
— Trzeba obietnicy dotrzymać... Idź do Fabiana i zabierz go do hrabiego... Pragnę i ja się dowiedzieć, co tam słychać u niego.
— Zapewne zastanę tu jeszcze ojca, rzekł Paweł do Rajmunda — do pałacu Thonnerieux tak ztąd blisko, że niezádługo będziemy z powrotem...
— Jeżeli pani Chatelux pozwoli, to zaczekam tu na ciebie... — odrzekł Rajmund.
— Z pewnością że pozwolę... No, idź kochany Pawle.
Młody człowiek opuścił salon i udał się do pokoju przyjaciela.
— No cóż, Rajmundzie?... — odezwała się siadając hrabina i wskazując gościowi miejsce naprzeciw siebie — jesteśmy sami... Możesz zatem mówić wszystko otwarcie... Czyś jest zadowolony?...
— Z mego syna?...
— Pod każdym względem?
— Oh!.. nie pani hrabino.
— Czy Paweł cię czem zmartwił?...
— Czy on potrafiłby mnie zmartwić!... Biedne, kochane dziecko... Nie o niego tu wcale idzie!... Niepokoi mnie czasami jego zdrowie wątłe, ale może Bóg da, że z wiekiem nabędzie siły... Łagodny, dobry, kochany chłopiec, jak kochana była biedna jego matka!...
— I bardzo przy tem pracowity...
— Tak jest — nie mam mu nic do zarzucenia!...
— Byłam tego pewną, bo widując go często, miałam sposobność poznać i ocenić jego charakter... To wyjątkowa naprawdę natura...
Powinieneś być dumnym ze swojego syna.
— I jestem rzeczywiście zeń dumnym pani hrabino.
— O jego delikatne zdrowie nie potrzeba się niepokoić... Jest on w tej chwili w wieku, w którym wyrostek kształtuje się na mężczyznę. Mój Fabian jest także przecie delikatnym, a wcale się o niego nie obawiam...
— Mnie mimo woli czasami niepokój jakiś ogarnia... Pawłowi potrzeba by dłuższego wypoczynku... dłuższej zmiany powietrza... Pragnął bym, aby wyjechał na jakiś czas z Paryża... aby podróżował jakiś czas po Włoszech...
— A czy nie możesz tego uczynić?...
— Niestety nie...
— Dla czego?...
— Bo zawsze i wszędzie ciągnę za sobą tę okrutną kulę, o której wie pani hrabina!... Aby przeciąć łańcuch przytrzymujący tę kulę oddałbym połowę mojego życia, i dla tego powiedziałem przed chwilą, że nie jestem zupełnie szczęśliwym.
— Czyż Paweł nie mógł by sam podróżować?
— Nie puściłbym go samego... Pomimo inteligencyi i roztropności, jest to pod pewnemi względami dziecko jeszcze, przy niedoświadczenia i łagodnym charakterze, pozwolił by się łatwo wciągnąć w jaką zasadzkę.
— A czyż niepodobieństwem jest abyś odzyskał zupełną wolność, abyś rozerwał ów ciężący ci łańcuch?...
— Przyszedłem do pani hrabiny, aby o tem właśnie pomówić... Wiem jak pani jest dobrą, jak jest życzliwą dla mego syna, liczę więc, że i dla mnie zechce być równie łaskawą.
Przyszedłem prosić pani, ażebyś mi dopomogła w tem co przedsięwziąć zamierzam...
— Możesz bezwarunkowo liczyć na mnie Rajmundzie — zrobię wszystko, co tylko zrobić będę mogła... o cóż to idzie?...
— Skazano mnie, jak pani wiadomo, na dwadzieścia lat więzienia, a wiadomo pani również, że mnie niesłusznie skazano!... Po pięciu latach uniewinniono mnie, dzięki twojej i hrabiego de Thonnerieux protekcyi, a również dzięki temu, iż udało mi się wykryć spisek przygotowany w Clairvaux, spisek, który gdyby nie ja, pozbawiłby był życia kilka lub kilkanaście może osób.
Pamięta zapewne pani hrabina, na jakich mnie uwolniono warunkach.
W odkryciu spisku dałem dowody głębokiej przenikliwości, dałem dowody tego specyalnego instynktu, albo raczej tego węchu, jaki psy gończe i sławni policyanci posiadają.
Postanowiono zużytkować zdolności moje i przeznaczono do policyi, bez wyraźnego urzędu, ale z obowiązkiem ciągłej gotowości na rozkazy naczelników do dozoru i poszukiwań. Skazano mnie na tę czynność na lat piętnaście, to jest na taki przeciąg czasu, jaki mi do odsiedzenia pozostawał.
To warunek, pod jakim wypuszczono mnie na wolność.
Ta wolność!... to możność zobaczenia mego dziecka... możność otoczenia go staraniami... możność czuwania nad chłopczyną.
Upierać się było niepodobieństwem! zgodziłem się zatem...
Rajmund zamilkł po tych słowach.
— Odmawiać byłoby szaleństwem!... dorzuciła pani de Chatelux. Jak dawno zawartą była ta umowa?
— Dziesięć lat temu hrabino... Jeszcze mi całych lat pięć pozostaje...
— Od dziesięciu lat zatem spełniasz odważnie i uczciwie swój obowiązek, i wyświadczyłeś nim niejedną ogromną przysługę społeczeństwu...
— Wielkie oddałem przysługi... to prawda proszę pani... Zawsze czynny, wyprowadzałem na światło dzienne najciemniejsze i najbardziej zawikłane nieraz sprawy, w podziw często najzręczniejszych nawet wprowadzałem... Nie oszczędzałem się wcale. Sto razy narażałem własne życie... a iluż uratowałem życie?... Zdaje mi się otóż, że zapłaciłem w zupełności dług i pragnąłbym być pokwitowanym...
— Chyba, że ci się to najzupełniej należy...
— A jednakże — odrzekł Rajmund, gdybym był sam na świecie, o nic bym zgoła nie prosił... Pełniłbym pięć lat jeszcze ciężkie moje obowiązki... Ale mam dziecko, mam Pawła i to dla niego chciałbym już raz zerwać nareszcie z przeszłością. Paweł do tej chwili zajęty był wyłącznie nauką... Pracował po dniach całych... Mogłem ukrywać przed nim moje życie. Dziś staje się to niepodobieństwem. Jestem w ciągłej obawie... drżę o każdą chwilę... o każdą minutę. Niech się dowie przypadkiem Paweł, kim byłem i kim jestem, a będzie się mnie wstydził! Czy pani rozumie boleść moję i moję obawę... Dziecko, które ubóstwiam, za które oddałbym życie, za które wytoczyłbym ostatnią kroplę krwi z radością. Dziecko to by mną pogardzało! Czyż może być coś okropniejszego na świecie?

Rajmund ukrył twarz w dłonie. Wielkie łzy spływały mu po policzkach.

XXV.

Pani de Chatelux wzruszona bardzo uczuła również łzy w oczach.
— Uspokój się kochany Rajmundzie, odezwała się po chwili głosem drżącym, dzięki niebu, to o czem mówiłeś i o co się obawiasz, nie spełni się nigdy! Paweł kocha cię z całej duszy i zawsze będzie cię kochał... Dla czegóż miałby się zmienić kiedykolwiek?... Dla czego miałby pogardzać tobą? Gdyby jaki szept złośliwy doleciał kiedy do jego uszu, dośćby było powiedzieć mu, za co zostałeś skazanym, a zamiast się znienawidzieć, uwielbiałby cię i błogosławił, na klęczkach dziękowałby ci za to, żeś pomścił honor znieważonej jego matki.
— Czy pani tak naprawdę sądzi? — wykrzyknął Rajmund z zapałem.
— Nie tylko że tak sądzę, ale jestem tego najpewniejszą.
— Oby Bóg mówił przez panią. Słowa te dodają mi odwagi... najlepiejby jednakże było, aby Paweł nic nie dowiedział się o przeszłości...
— No więc pomówmy, w jakiby sposób odzyskać ci zupełną wolność i uczynić cię panem własnej woli. Co potrzeba zrobić w tym celu?...
— Potrzeba podać prośbę do ministra sprawiedliwości i mieć za sobą prefekta policyi.
— Masz nadzieję, że ta prośba może uzyskać pożądany skutek? — Z pewnością by go nie uzyskała, gdybym ją sam podał od siebie... Nie łudzę się wcale w tym względzie. Odpowiedzianoby mi napewno, że otwierając mi drzwi więzienia, zrobiono i tak już bardzo dla mnie dużo, że powinienem czuć się szczęśliwym i spełniać do końca moje zobowiązanie.. Nie będzie tak jednakże, gdybym znalazł energiczne poparcie.
— A więc postaramy się Rajmundzie abyś miał to poparcie... Znam sporo przecie osób wpływowych... Pójdę osobiście wszędzie i będę osobiście prosić o protekcyę, a pewną jestem, że mi jej nie odmówią.
— O pani! pani! — wołał Rajmund poruszony do głębi słowami, po za któremi widział już swoje zbawienie. Jak pani jest dobrą i jak pani jest szlachetną!... jakże wdzięczność moję pani okażę?…..
— Nie mówmy o tem — przerwała żywo hrabina.
— Przeciwnie, mówny o tem pani hrabino. Pani tyle już dla mnie zrobiła. Kiedy byłem więźniem, pani wszak czuwała przy łożu umierającej żony mojej, pani opiekowała się moim synem! Jeżeli ujrzałem znowu dziecko moje, to pani to winienem, pani i zacnemu hrabi do Thonnerieux! Pani wszak płaciła za nauki Pawła, pani mi dopomogła do mogła zrobienia z niego człowieka!... O pani! o takich rzeczach zawsze mówić się godzi...
Rajmund ukląkł u nóg hrabiny, a ręce jej okrywał pocałunkami i łzami.
— Podnieś się przyjacielu — rzekła pani de Chatelux, nie mogąc ukryć wzruszenia. Podnieś się i pomówmy teraz o Pawle... Czas już wielki coś po stanowić o jego przyszłości... Cóż obmyśliłeś dla niego?
— Zapytaj mnie pani raczej, co on postanowił dla siebie, ja tylko dawałem mu rady, jak to było moim obowiązkiem.
— No i cóż?
— Radziłem mu, aby obrał zawód nauczycielski, on jednak pragnie wejść do szkoły politechnicznej.
— To tak jak Fabian... Przyjaźń tych dwojga dzieci skłoniła ich do obrania sobie jednakowego zawodu. Ale można im tylko powinszować... Droga jaką pójść zamierzają, jest jedną z piekniejszych...
Jedna z tych, co doprowadzić może do wysokiego stanowiska, wiesz bowiem przecie, że Paweł i Fabian, jako urodzeni w tym samym dniu co nieodżałowana córka pana de Thonnerieux, dzięki wspaniałomyślności hrabiego, będą po dojściu do pełnoletności, hojnie obdarowani.
— Nie chcę nawet o tem myśleć proszę pani... Nie mam naturalnie pogardy dla majątku, ale go za najwyższe dobro nie uważam... Wpoiłem w Pawła przekonanie, że praca jest celem życia i najpierwszym obowiązkiem człowieka, nauczyłem go, że pracując, nie potrzeba obawiać się nędzy, a można nawet dorobić się funduszu.
— Masz słuszność przyjacielu, co jednak nie przeszkadza mi to utrzymywać, że majątek dobrą jest rzeczą, gdy go się dobrze potrafi używać...
— Zapewne proszę pani, są jednakże nieszczęścia, których pieniądz ułagodzić nie jest w stanie. Mnie i memu synowi nie potrzeba nic tylko.... mojej wolności... Potrzebuję mieć prawo usunąć się... zniknąć... — Potrzebuję, aby nikt nie mógł Pawłowi wspominać o przeszłości... Jestem uczciwym człowiekiem... Ślepa sprawiedliwość ludzka dotknęła mnie jak nędznika! — Byłem sędzią wymierzającym sprawiedliwość, byłem mścicielem — a zrobiono ze mnie zbrodniarza, podłego przestępcę, nikczemnika... — O tem wszystkiem, dzięki Bogu, syn mój nie wie nic dotąd... a chciałbym, żeby nigdy się o tem nie dowiedział!...
W tej chwili przyśpieszone kroki dały się słyszeć w przedpokoju.
Drzwi otworzyły się nagle.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental, weszli do salonu przerażeni i obaj z zaczerwienionemi oczyma.
Hrabina podbiegłą do wchodzących.
— Co to takiego, Fabianie? — zapytała syna. — Tyś płakał?...
— Jednocześnie Rajmund zapytywał Pawła:
— Coś ty taki blady!... Czyś nie cierpiący czasem?...
Obaj młodzieńcy milczeli.
Zdawało się, że nie mają odwagi odpowiedzieć.
Pani de Chatelux przejęta trwogą, badała:
— Co to takiego?... Co wam się przytrafiło?... co nam powiedzieć macie?...
— Wielkie dotknęło nas nieszczęście, tak samo jak i ciebie kochana mamo, odezwał się nareszcie Fabian. — Nieszczęście to, chociaż przewidziane, niemniej jest jednak okropne... Straciliśmy najlepszego przyjaciela...
— Hrabia de Thonnerieux!... — krzyknęli jednocześnie hrabina i Rajmund.
— Nasz czcigodny przyjaciel, nasz protektor najszlachetniejszy, hrabia de Thonnerieux — odpowiedział Paweł Fromental, głosem zmienionym — nie żyje.
Podwójny okrzyk zdziwienia i boleści, okrzyk hrabiny i Rajmunda, towarzyszył tym słowom.
Pani de Chatelux padła na kolana.
— Kochany, wierny przyjacielu! — mówiła, łkając — poszedłeś połączyć się z temi, których tak szczerze opłakiwałeś, poszedłeś połączyć się z ukochaną żoną i córką!... — Szczęśliwy, u stóp Boga, nas pozostałych pogrążyłeś w boleści.
Rajmund i dwaj młodzi ludzie ze spuszczonemi głowami i oczami pełnemi łez, myśleli o starcu, co tyle zrobił dobrego, o starcu, którego nigdy już zobaczyć nie mieli.


∗             ∗

Rano w dzień zgonu hrabiego, Pascal Saunier, wszedł wcześnie do pokoju Legarda.
— Cóż, dobrze spałeś? — zapytał ten ostatni, śmiejąc się, kamrata.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Pascal — miałem sny bardzo przyjemne, śniłem o majątku...
— Sen, to głupstwo mój bracie!...
— Zobaczysz, że mój głupstwem nie będzie, że się sprawdzi w zupełności...
— Bardzo był bym zadowolony, ponieważ dostałbym część jakąś zapewne...
— Tak jak byś ją już posiadał! — No, ale czas na nas.
— Gdzież pójdziemy?...
— Poszukać jakiego domku wiejskiego.
— W którą stronę się zwrócimy?...
— Zejdziemy na dół do restauracyi hotelowej i przy czekoladzie rzucimy okiem na „Monitora.“ W ogłoszeniach znajdziemy zapewne co nam potrzeba.
— Uprzedziłeś Martę, że wychodzimy?...
— Nie... Spała jeszcze przed chwilą...
— Napisz do niej słów parę...
— Nie ma potrzeby.. Angela przybędzie na śniadanie... wytłómaczy panience powód wczesnej naszej wędrówki i zostanie z nią razem aż do naszego powrotu...
Dwaj spólnicy zeszli do restauracyi i zażądali czekolady i dzienników.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, zaczął je przeglądać ciekawie.
Naraz zawołał zadowolony.
— Znalazłeś? — zapytał Jakób.
— Tak mi się zdaje.
— Gdzie?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliża Pont-Créteil... Jeżeli jak przypuszczam z opisu, jest to miejscowość, którą znam od dawna, nie podobnaby wynaleźć nic naprawdę lepszego..
Śliczny domek wiejski, ocieniony małym parkiem, otoczony dwoma odnogami Marny... zwrócony frontem na drogę z Gravelle do Saint Maur.
— Dom jest do sprzedania, albo do wynajęcia z meblami.
— Cena?...
— Sprzedaż za ośmdziesiąt tysięcy franków... za wynajęcie sześć tysięcy...
— Zapewne będą chcieli wynająć, — przynajmniej na rok czasu...
— Dowiemy się o tem na miejscu, a ogrodnika, którego adres zaraz zapiszę sobie w książeczce Kończ czekoladę i na kolej... Za godzinę będziemy na miejscu... czy masz przy sobie pieniądze?...
— Więcej zapewne niż będzie potrzeba, jeżeli się nam dom podoba.
Wyszli z restauracyi wsiedli w powóz i w dwadzieścia minut byli już na stacyi, w chwili właśnie, gdy pociąg miał odchodzić...
Zaledwie starczyło im czasu na nabycie biletów i usadowienie się w przedziale klasy pierwszej.
Ponieważ dom, jaki oglądać mieli Jakób Lagarde z Pascalem, ma być teatrem ważnych bardzo scen naszego opowiadania, musimy go opisać dokładnie...
Przybywszy do Saint-Maur, dwaj podróżni kazali sobie wskazać mieszkanie ogrodnika, mającego klucze od domu, a zastawszy go, udali się z nim do willi.
Po lewej i prawej stronie dwie odnogi Marny okalały mały park tutejszy.
Dom w stylu odrodzenia, był to pałacyk w miniaturze, blaszane jego dachy, pięknie się odbijały w wodzie, a czworokątny trawnik starannie utrzymany, zajmował środek dziedzińca.
Był to ten sam dom, który Pascal znał już oddawna.
Po zwiedzeniu mieszkania, z bardzo dobrym rozkładem i dostatnio umeblowanego, wspólnicy i ich przewodnik przeszli do parku, nad rzekę.
Na lewem brzegu tej rzeki były schodki, mocno zbudowane i prowadzące do przystani, w której stały przywiązane czółna.
Wierzby i inne drzewa krzewiaste, tworzyły tu płot gruby, po przez który nic dojrzeć nie można było.
Brzeg naprzeciw gościńca, mniej był nieco zarosły, ale za to tak spadzisty, iż nie podobna było się przezeń przedostać, chyba z wielkiem niebezpieczeństwem.
Jakób i Pascal rozpatrywali się szczegółowo w miejscowości, i zdawali się badać korzyści, jakie z osiedlenia tutaj Marty, mogą osiągnąć w danych razach...
Zamienili spojrzenie, a Pascal zapytał ogrodnika.
— Znasz pan warunki wynajmu?...
— Znam je proszę pana?...
— Jakież są?...
— Wynajem najmniej na rok czasu, i opłata z góry za sześć miesięcy...
Jeżeliby wynajmujący namyślił się kupić następnie wille, uiszczona suma dzierżawna odtrąci się z sumy kupna, oznaczonej na ośmdziesiąt tysięcy franków...
— Gdzie się potrzeba udać dla zrobienia kontraktu?…..
Do notaryusza w Joinville, ulica da Pont...
W kwadrans potem Jakób i Pascal wchodzili do kancelaryi regenta, a niedługo po tem wychodzili z kwitem za opłacone za sześć miesięcy komorne. Willa nazywała się le Petit-Castel.
— Marta, będzie tutaj jakby o sto mil od Paryża — rzekł Jakób — i będzie zupełnie niewidzialną, aż do czasu, gdy ją pokażemy zdziwionym tłumom, w oświetlonych salonach sławnego amerykańskiego doktora Thompsona.
— Tak jest — odrzekł ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux ― a jeżeli interesa nasze dobrze pójdą, to dla czego nie mielibyśmy kupić na własność tego prześlicznego ustronia?... W razie potrzeby, będziemy mieli tutaj zupełnie bezpieczną przystań...
— Jestem tego samego zdania — odrzekł śmiejąc się doktór — potrzeba jednak przede wszystkiem, aby te interesa nasze dobrze poszły... Pieniądze wysuwają się z rąk z nadzwyczajną szybkością, i nie wracają wcale. — Byłby wielki już czas napocząć złotą minę, o której powiadałeś...
— Liczę, że za kilka godzin czerpać z niej będę pełnemi rękoma...
— Jakto, dzisiejszej nocy?...
— Ano tak... dzisiaj w nocy...


XXVI.

Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach, nareszcie Jakób się zapytał.
— Kiedy masz zamiar zainstalować Martę w willi?...
— Sądzę, że można to zaraz dziś wieczór uskutecznić. — Ty i Angela przywieziecie ją tutaj. — Ja muszę pozostać w Paryżu.
Angela niech zabierze ze sobą trochę bielizny i niech dotrzymuje towarzystwa Marcie, bo by się tu zanudziła sama.
— Czyż nie będziemy przyjeżdżać do nich?...
— Zależeć to będzie od mojej wyprawy do złotej miny...
— W każdym razie Angela i Marta, nie mogą się same wszystkiem zajmować, potrzebna im będzie służąca.
— Myślałem już o tem.. Nic niebezpieczniejszego nad służącą w domu, którego gospodarze potrzebują się okrywać pewną tajemniczością. Potrzeba by jakiej bardzo a bardzo zaufanej osoby…..
— Gdzie jednak znaleźć taką osobę?...
— Mówiłem już o tem z Angela — kobieta to pomysłowa i bardzo przezorna.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj przyjaciele doszli do stacyi.
Właśnie pociąg nadchodził.
Wzięli bilety i po dwudziestu pięciu minutach, wysiadali na dworcu w Paryżu.
— Pierwsza! — powiedział Pascal, spojrzawszy na zegarek. — Zjedzmy co w pierwszej lepszej restauracyi jaką napotkamy i wracajmy do domu. Angela i Marta, muszą być bardzo o nas niespokojne. Pocieszymy je wezwaniem, aby się przygotowały do drogi.
Około w pół do trzeciej, Pascal i Jakób wchodzili do swego mieszkania w hotelu Parlamentu.
— A cóż kuzynie?... zapytała Angela... znalazłeś coś odpowiedniego?...
— Znaleźliśmy kuzynko odrzekł Jakób...
— Czy co ładnego?...
— Prześliczne w całem znaczeniu tego wyrazu gniazdeczko, spowite w zieleni, otoczone do koła wodą... Rozkoszne cacko!... Nasza kochana Marta, zanim się ostatecznie urządzimy, będzie tam miała daleko dogodniej niż w Paryża. — Użyje świeżego powietrza i wolności, których wcale nie miała..
— O doktorze jakiś ty dobry, odezwała się sierota, u której Jakób coraz większą zyskiwał sympatyę.
— Gdzież się znajduje owo prześliczne gniazdko, spytała znowu Angela?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliżu Jouinville-du-Pont.
— Uwielbiam Marnę, bo nam dostarcza przysmaków niezliczonych! Kiedy pojedziemy?...
— Dzisiaj choćby! jeżeli nie macie nic przeciwko temu.
— Nie mamy nic a nic zgoła.
Jedźmy więc dzisiaj.
Jakób mówił dalej.
— Kuzynce polecam zaopatrzenie się w bieliznę i inne konieczne drobiazgi, których w willi nie znajdziecie...
— Bądź spokojny kuzynie, znam się na tem co jest potrzebne i zrobię wszystko co należy.
— Myślę... odezwał się Pascal — że koniecznie potrzeba zabrać służącą... a nawet dwie, bo miejscowość jest rozległą i trochę oddaloną.. Trzeba się będzie zająć także ogrodem... Napewno dość będzie roboty dla dwojga osób.
— Pogadamy o tem zaraz...
Marta siedziała od kilku chwil mocno zamyślona.
— O czem tak dumasz moje dziecko? — zapytał Jakób...
— O mojej kochanej matce, która nie będzie podzielać mojego szczęścia, bo czuję, że będę szczęśliwą, że bardzo będę szczęśliwą na wsi, w cieniu drzew, oddychając świeżem powietrzem...
— Czy wolisz wieś!... drogie dziecię?...
— Ubóstwiam wieś, to złote marzenie moje, które sprawdzi się obecnie po raz pierwszy...
— Na nieszczęście radość twoja nie długo będzie trwała, zmuszeni bowiem będziemy powrócić wkrótce do Paryża...
— Powrócę w takim razie, ze wspomnieniem kilku dni rozkosznie przepędzonych.
— Czyż Paryż ci się nie podoba?
— Nie znam Paryża... opuściłam go małem dzieckiem... á teraz boję się go, nie wiem dla czego. Ten hałas, ten ciągły ruch gorączkowy, budzi we mnie obawę... Wolałabym spokojne życie wiejskie, nad to ożywione życie paryzkie!...
— A my takie niestety życie zmuszeni będziemy prowadzić...
— Przyzwyczaję się do niego doktorze — odpowiedziała Marta z mimowolnem westchnieniem..
Jakób ciągnął dalej:
— No naturalnie, że będziemy także i my mieli pewne godziny wypoczynku i będziemy je przepędzać razem z wami w Petit-Castel, tak nazywa się willa w której będziecie mieszkały...
— Wszystko z pewnością, dobrze będzie – wtrąciła żywo Angela, ale potem o tem, teraz kochana Marto trzeba nam się przygotować do drogi... Idę do domu po bieliznę i różne potrzebne graciki — a nie będę wcale marudzić... za godzinę z całym pakunkiem będę z powrotem.
— Ja także zaraz będę gotowa — zawołała prawie wesoło Marta i odeszła do swojego pokoju.
Kiedy wyszła, Pascal zbliżył się do Angeli.
Powróćmy do kwestyi służących powiedział:
— Potrzebować będziemy dwojga ludzi bezwzględnie pewnych, dwojga ludzi, którzyby w razie jakiego wypadku nie narazili nas ciekawością swoją lub plotkarstwem.
— Bądź spokojny — odrzekła Angela. Mam małżeństwo jakby dla nas na urząd zrobione. Alzatczycy... Mąż chce gwałtem uchodzić za francuza, choć bardzo źle mówi po francuzku — a i on i ona nie mają o życiu paryzkiem pojęcia. Przybyli tu przed kilku zaledwie dniami, z listem rekomendacyjnym do mnie od mojej siostry, zamieszkałej w Colmar... On jest ogrodnikiem, umie powozić i obchodzić się z końmi, ona kucharką wcale zdolną.
— Doskonale!
—Nie prawda?
— Czy możesz zobaczyć się z niemi zaraz?
— Mogę, bo mi zostawili swój adres, a razem nigdzie nie wychodzą...
— Porozumiej się zatem z niemi o zasługi i przyprowadzaj zaraz z sobą... Trzeba żeby pojechali razem z wami... Ale co ci mam zlecić przede wszystkiem, to jak najmniejszą styczność z sąsiedniem miasteczkiem... Bardzo nam zależy, ażeby Marta jak najmniej wychodziła. Ogród jest duży, powinien wam zupełnie wystarczyć.
— Bądź spokojny! — Czy wy nie będziecie mieszkać razem z nami?..
— Zależy to od różnych okoliczności, od różnych interesów, jakie mamy jeszcze do załatwienia...
— Będziecie jednak przynajmniej nas odwiedzać — a dzisiaj nas odwieziecie...
— Odwiezie was doktor Thompson.
— A dla czego nie ty?
— Bo ja muszę zostać w Paryżu, zatrzymuje mnie tu pewna ważna bardzo sprawa.
— Nie kobieta przecie! — wykrzyknęła Angela...
W odpowiedzi na ten wykrzyk serdeczny, Pascal wzruszył ramionami i rzekł:
— Jutro z doktorem postanowimy, czy zamieszkamy z wami na wsi czy nie... No zmykaj... Już trzecia... A musicie być przed wieczorem w Petit-Castel, ażeby się dobrze rozejrzeć w mieszkaniu i miejscowości.
— Będę z powrotem około piątej... rzuciła wychodząc Angela.
— Czy odprowadzisz nas na kolej? — zapytał Jakob Pascala.
— Nie... muszę iść zrobić porządek w mieszkaṇiu mojem przy ulicy Puebla.
— Zdaje mi się, że byłoby najrozumniej, przewieźć wszystkie rzeczy do Petit Castel. Ludzie wynajmujący mieszkanie wiejskie za sześć tysięcy franków, mniej są podejrzewani, aniżeli lokatorowie z poddaszów...
— W zasadzie masz raeye, ale nie chcę i nie mogę się decydować, dopóki nie przekonam się o środkach, jakiemi będziemy mogli rozporządzać... Nie będziemy czekać na to zbyt długo. Zaraz zaczynam...
— Gdzie się zobaczysz ze mną?...
— Miałem właśnie stawić ci to pytanie..
— W Petit-Castel zanocujesz?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Ponieważ jednak nie wiem jak mi się uda obecna wyprawa dzisiejsza, chciałbym, abyś jutro bardzo rano znajdował się w Paryżu...
— To głupstwo... Przyjadę pierwszym pociągiem — a jeżeli cię jeszcze nie będzie, poczekam tutaj...
— Zgoda... do jutra zatem...
I Pascal Saunier opuścił Jakóba, ażeby się udać na ulicę Puebla.
Na kilka minut przed piątą, Angela nadjechała do hotelu s trzema wyładowanemi walizami. Ten sam fiakr najęty na godziny, miał ją odwieźć z Martą na kolej, gdzie już para alzacka, czekać miała.
Sierota była od dawna, gotowa.
Mały jej pakunek, włożono do jednej z waliz ex-modniarki i pojechano na dworzec.
Powróćmy do pałacu de Thonnerieux.
Pokój hrabiego Filipa zamieniony został, jak wiadomo, w kaplicę, w której domownicy modlili się za swego zacnego pana.
Jerome udał się do biura pogrzebowego, ażeby bezzwłocznie przysłano trumnę dębową blachą wybitą. Trumnę to ustawiono na środku pokoju i nakryto zwłoki krepą tak, że tylko twarz nieboszczyka widzialną była.
Dokoła trumny paliło się światło.
Jutro, zaraz od samego rana, brama pałacowa zostanie obita czarnem suknem z herbami nieboszczyka, a przed bramą wieko trumny wystawionem zostanie.
Hrabia przyjmował za życia bardzo mało u siebie osób — a nad całym domem jego, ciążyła melancholiczna jakaś atmosfera.
Od chwili gdy śmierć zabrała ostatniego członka rodu de Thonnerieux, głęboki smutek zastąpił melancholię. Zgnębiona nieszczęściem służba, błąkała się po mieszkaniu, jakby pokutujące dusze.
O jedenastej wieczorem, każde się w swój kąt usunęło.
Jerome zmordowany fatygą i boleścią, poszedł także do siebie wypocząć trochę.
Tylko Benoita Mercier i Urszula Arnaud, niegdy pokojówki hrabiny i jej córki, nie chciały zwłok opuścić i postanowiły zmieniając się kolejno — czuwać przy nieboszczyku.
Benoita Mercier, zajęła stanowisko o jedenastej.
Urszula była w drugim pokoju i czekała aż na nią kolej nadejdzie.
Pozostawmy wierne służące przy poczciwym ich obowiązku, a sami pospieszmy za Pascalem Saunier na ulicę Puebla, do mieszkanka, któreśmy już poznali.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, otworzył dwie będące tu walizy wszystko co w nich było wyrzucił na podłogę.
Były tam kamienie litograficzne i deseczki z drzewa gruszkowego, wiśniowego lub bukszpanu, były kompasy, linije i cyrkle, były różne przybory chemiczne i spora liczba butelek poetykietowanych.
Z trzeciej walizy wyjął liczny zapas kostyumów, na jego figurę przygotowanych.
Ale w całej tej chmarze rupieci, nie znalazł jednakże przedmiotu, którego poszukiwał, bo widocznie zniecierpliwiony, zabrał się do otworzenia innej jeszcze walizy i zaczął szczegółowy znowu przegląd wszystkiego, co w sobie zawierała.
Zawierała ona papiery, z pomiędzy których wyjął Pascal jakąś okręconą sznurkiem paczkę i tę zaczął z ciekawością rozpatrywać.
— Skoro mi to wpadło w rękę, rzekł do siebie — to i dobrze, znajdę tu zapewne dyplom amerykańskiego doktora Thompsona.
Rzucił paczkę na krzesło i znowu rozpoczął poszukiwanie.
— Co u pioruna!... — mruczał przez zęby — nie ma i nie ma... a jestem przecie najpewniejszym, że było. Waliz nikt a nikt nie otwierał, przez czas mojego tam pobytu!... Cóż znaczy, że szukam napróżno?...
Uprzątnął do dna walizę i nie znalazł czego szukał.
Był wściekły przy otwieraniu ostatniej walizy.
Ale na raz krzyknął uradowany.
Natrafił pod bielizną na pęk kluczy, osadzonych na kółku.
— A no, jest przecie Sezam!... — Nie ma potrzeby przeglądać reszty, tylko czekać, aż nadejdzie chwila działania.
Spojrzał na zegarek.
Wskazywał godzinę siódmą.
Wyszedł z mieszkania i udał się do restauracyi Belleville.
O dziewiątej powrócił do swojego pokoju.
— Jeszcze za wcześnie — rzekł do siebie — trzeba więc zajrzeć do odłożonej paczki.


XXVII.

Pascal Saunier zasiadł przed biurkiem i rozwiązał paczkę, którą poprzednio wyjął z walizy.
W paczce tej znajdowały się najrozmaitsze paszporty i dyplomy.
Wyjął jeden z nich i rozłożył.
Byłto dyplom wydany przez akademię medyczną w New-Yorku, Thompsonowi mieszkańcowi Ameryki.
— Dobrze zapamiętałem nazwisko... mruknął czytając dokument James Thompson urodzony w Filadelfii, lat czterdzieści... Czterdzieści lat? szepnął przerywając czytanie, trochę to zadużo na mojego dzielnego Jakóba!... Ale co to szkodzi?... Doda mu to wartości... uezyni poważnym!.. Zresztą, nie będzie potrzebował legitymować się ze swego wieku...
Po chwilowej zadumie, mówił składając papier.
— Z pewnością, że w chwili gdym podejmował pugilares z tym dyplomem, pugilares tego biednego dyabła, któregom przed pięciu laty napotkał w lasku bulońskim z kulą w głowie i rewolwerem w prawem ręku, nie spodziewałem się wcale, iż mi się to na co przyda...
Nie zdołano dowiedzieć się kto był tym samobójcą, czy zabitym, a można się było o tem dowiedzieć z tego oto papieru. Wszelkie śledztwa. niedoprowadziły do niczego, dzienniki skorzystały z okazyi i szydziły sobie z policyi... Doktór Thompson nie potrzebuje się zatem obawiać, aby zdarto zeń skórę, w jaką się przyoblecze.
Skoro będziemy już mogli zainstalować się w Paryżu na odpowiedniej stopie, zrobię mu paszport tak dokładny, że nie potrafiliby mu nic zarzucić najbieglejsi nawet eksperci!... Co do mnie, niech się kto chce dziwi zmianie mojego nazwiska... Podobało mi się przybrać nazwisko matki, i nikomu nic do tego...
Schował dyplom do jednej z szuflad biurka...
Była godzina jedenasta.
— Jeszcze trochę zawcześnie.... mruknął, ale pójdę już sobie, dojdę wolniutko do bulwaru, i tam zaczekam do północy. O północy udam się do złotodajnej miny. Teraz baczność jak największa... Nie trzeba mieć nic takiego przy sobie coby w danym razie stało się oskarżającym dowodem. Pugilares, zegarek i pierścionek... zostawiam tutaj. Spinki przy mankietach, gładkie z perłowej masy, nie potrafiłyby mi zaszkodzić, gdybym je zgubił nawet, co zresztą jest niepodobieństwem, chustka od nosa nie znaczona... Kapelusz zamienię na czapkę nabytą niegdyś na prowincyi — u czapnika, który mnie wcale nie znał i z pewnością nigdy już nie zobaczy...
Trzeba wszystko przewidzieć... kto to wie co się stanie... Chcę być wolnym i biada temu, coby mnie przytrzymać usiłował Rewolwer zadużo narobił by hałasu... będę miał tęgi nóż w kieszeni. Monologując w ten sposób, Pascal kładł na biurku wyżej wymienione przedmioty.
Parę luidorów i kilka sztuk drobnej monety, wsunął do kieszeni, włożył czapkę, wziął z nad kominka duży nóż składany, sprobował czy ostry i schował go do kieszeni.
— Czem sobie jednakże poświecę...? rzekł idąc do kącika, gdzie stała maleńka latarka.
A otóż jest i światło. — W latarce jest cała świeca i ta aż nadto mi wystarczy...
Pascal zamknął latarkę i włożył ją do bocznej kieszeni obszernego jesiennego paltota.
Zaopatrzył się w zapałki, zabrał pęk kluczy, zagasił świecę i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi na dwa spusty...
Odźwierna otworzyła mu bramę.
Wyszedłszy z domu, skierował się spiesznym krokiem ku ulicy Lofayette, przeszedł ją w całej długości i dostał się na bulwar przez tęż ulicę.
Było to w pierwszych dniach czerwca.
Po dniach upalnych bywały piękne łagodne wieczory.
Niezliczone tłumy, szukały na ulicach orzeźwiającego powietrza i chłodu, którego nie mieli pod dachem.
Amatorowie wody sodowej, dobijali się o nią w werendach kawiarni.
Na trotoarach pełno było spacerujących, a powozów taka masa jak we dnie.
Pascal szedł bulwarem, aż do kościoła św. Magdaleny i skręcił w ulicę Royal.
O pierwszej jeszcze przechodził się po polach Elizejskich, i palił czwarte cygaro z rzędu.
Powozy rzadko już przejeżdżały, przechodniów było już nie wielu.
Pascal zawrócił się w stronę placu Concorde, minął Pont-Royal, poszedł brzegiem rzeki, od biura deputowanych, aż do pałacu sztuk pięknych i wkroczył na ulicę Bonapartego.
Wybiła druga na zegarze merostwa szóstego okręgu, gdy się znalazł na placu św. Sulpicyusza.
Panował to spokój zupełny... Ani jednej żyjącej duszy, ani jednego powozu, w dodatku jakby dyabeł przychodził łotrzykowi z pomocą, pokryły niebo chmury ciężkie i czarne. Chmury to pędzone ciepłym wiatrem i przerzynające je od czasu do czasu błyskawice, zapowiadały nadchodzącą burzę.
Wspólnik Jakóba Lagarda, przeszedł ulicę Bonapartego, aż do ulicy Vaugirard, zatrzymał się tutaj, spojrzał w jednę i drugą stronę, a pewny, że go nikt nie widzi, zawrócił śpiesznie, wyjął z kieszeni pęk kluczy i zatrzymał się przed małą furtką w murowanym parkanie ogrodu Thonnerieux.
— Czy tylko — mówił sobie — czy tylko przez te cztery lata, nie odmieniono zamku przypadkiem... — W takim razie, plany moje wzięły by w łeb odrazu.
Ale uspokoił się niebawem.
Klucz łatwo zakręcił się w zamku.
Pascal z wielką trudnością powstrzymał okrzyk radości.
— Widocznie — mruknął – szczęście mi sprzyja!...
Drzwi się otworzyły.
Pascal wszedł do ogrodu i zamknął je za sobą z największą ostrożnością.
Rozglądał się na wszystkie strony i mruczał:
— Jestem nareszcie... Już blizko trzy lata noga moja tu nie postała, a byłbym tu jednakże dotąd, gdybym był chciał. Powinienem był chcieć co prawda. — Maniak to ten de Thonnerieux, ale w gruncie, człowiek uczciwy. Życie miałem spokojne, a pensya pana sekretarza płaciła się w biletach tysiąc frankowych. — O! ma on ma tych biletów niebieskich pod dostatkiem, że zaś znam jego zwyczaje i jego gotówkę, nie powinienem mieć trudności w dostaniu się do skarbów!... — Te klucze, otworzą mi wszystkie kryjówki.
Wolniutko, po przez krzaczki, przesunął się przez ogród i dostał do gęstych drzew, które go cieniem swoim osłaniały.
Przybywszy na brzeg trawnika, przystanął na wprost pałacu.
— Okiennice pozamykane w oknach, żadnego światła nie widać. — Wszyscy śpią. — Pokój Jeroma znajduje się na drugiem piętrze. Inni służący wyżej mieszkają. Sypialnia hrabiego i jego gabinet, znajdują się na pierwszem piętrze. — Tam udać się potrzeba. — Zoryentujmy się tylko. — W prawym rogu pałacu są drzwi do sieni wychodzące. — W sieni jest dwoje schodów, jedne prowadzą do apartamentów hrabiego, drugie do mieszkań służby. — Chodźmy!...
Pascal postąpił do drzwi przedsionka i otworzył je kluczem z kółka dobranym.
Wszedł, zamknął za sobą, wyjął z kieszeni paltota latarkę, zapalił świecę i skierował się na schody prowadzące do apartamentów hrabiego.
Puszyste dywany, tłumiły odgłos kroków.
Wewnątrz panowało wszędzie głębokie milczenie.
Na dworze, burza zbliżała się coraz bardziej, głuchy odgłos grzmotów rozlegał się co chwila.
Pascal minąwszy obszerny przedpokój zastawiony roślinami flamandzkiemi i biustami marmurowemi na kolumnach, zbliżył się do drzwi gabinetu i tu się zatrzymał.
Serce zabiło mu gwałtownie.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Jakby tajemnicza jakaś siła nie pozwalała mu iść dalej.
Czyn, jaki zamierzał popełnić, przejmował go instynktowną jakąś trwogą.
Nie umiał sam wytłomaczyć sobie przyczyny.
W myśli stanęły mu wszystkie następstwa pierwszej popełnionej zbrodni.
Sędzia śledczy, sąd kryminalny, ponura cela więzienna, wazystko to przesunęło mu się przed oczami.
— Czy warto znowu się narażać? pomyślał, ale taka jak jego natura nie długo wahać się pozwalała.
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta, złowieszczy ogień zabłysnął w oczach, a czoło się rozmarszczyło.
Położył rękę na klamce, lekko ją nacisnął i drzwi się otworzyły.
Przeszedł próg i skierował światło latarki w głębię gabinetu.
Lubo światło bardzo było słabe, pozwoliło mu jednak rozejrzeć się po pokoju.
Przede wszystkiem rzucił spojrzenie na biurko, a następnie na szkatułkę w stylu odrodzenia.
Nagle zatrząsł się, jakby iskrą elektryczną ugodzony.
Białe opaski i czerwone pieczęcie, wzrok jego uderzyły.
— Cóż się to stało? — zapytał sam siebie — mylić się niepodobna... to opaski, to pieczęcie...
I mówiąc to, albo myśląc tak raczej, zbliżył się wolno do biurka, na którym leżało kilka listów, zawiadamiających o zgonie hrabiego de Thonnerieux.
Przysunął latarkę do jednego z listów i przeczytał takowy. — Umarł — szepnął ze drżeniem... hrabia umarł!... rzeczy jego opieczętowane... sędzia pokoju schodził już do pałacu...
Jeżeli przeszukał wszystko, to biletów bankowych już nie ma! — A! to byloby dopiero szczęście!... Listy zapowiadają pogrzeb na jutro... Ciało więc jest jeszcze tutaj... w sąsiednim pokoju... i jest ktoś przy niem bez wątpienia.
Ex-sekretarz hrabiego Filipa poczuł dreszcze po całym ciele, ale zaraz się uspokoił.
— A zresztą!... co mnie to obchodzi?... szepnął z postanowieniem. — Nigdy nie obawiałem się niebezpieczeństwa... Ludzie, którzy się tam znajdują, nie przeszkadzają mi wcale!...
Zbliżył się na palcach do drzwi łączących gabinet z pokojem sypialnym i zajrzał przez portyere, I zobaczył Filipa de Thonnerieux w trumnie około której paliły się świece.
Przy zwłokach czuwały dwie zakonnice i jeszcze jedna jakaś klęcząca kobieta.
Pobożne siostry zmordowane długą bezsennością, drzemiąc przesuwały w palcach paciorki rożańców.
Klęcząca kobieta, w której Pascal poznał dawna pannę służące hrabiny, pogrążona była w modlitwie.
— Nie mam się czego obawiać tych trzech marnych istot — mruknął Pascal, więc dalej, do dzieła!...
Powrócił do gabinetu, i staną wszy przed szkatułką szeptał:
— Tutaj brabia chował zwykle swoje wartości... tutaj muszą się też jeszcze znajdować, jeżeli ich sędzia jeszcze nie zabrał, co bardzo jest prawdopodobnem... Jakże to otworzyć jednak bez hałasu?... Jest klucz od biurka, ale klucz od tego statku zabrano zapewne z szufladki sekretnej, w której go hrabia przechowywał...
Zaraz się dowiemy o tem...
Postawił małą latarkę na biurku i wyjąwszy z kieszeni nóż, wsunął ostrze pod pieczęć i oderwał takowę.
Wziął kluczyk ze swego kółka i otworzył biurko, wysunął szufladę i nacisnął sprężynę... otworzył skrytkę.
Nadzwyczajna radość zajaśniała mu na twarzy.
Znalazł poszukiwany kluczyk.
Była to szczęśliwa bardzo przepowiednia.
Wziął szkatułkę w rękę, zdjął z niej pieczęcie, jak je zdjął z biurka, otworzył zameczek i znalazł testament, oraz paczki z pieniędzmi.
O mało nie krzyknął tak był rozradowany...


XXVIII.

To jeszcze nie wszystko.
Obok szkatułki znajdowały się bony skarbowe, akcye, obligacye i papiery wartościowe różnego rodzaju.
Pascal część ich włożył do szkatułki, część pochował do kieszeni i pod ubranie na piersiach, poczem zamknął mebelek włoski, i dosyć zręcznie przyłożył z powrotem pieczęcie, tak iż z trudnością poznać było można, że zostały naruszone.
Zrobiwszy to, wziął szkatułkę pod pachę i zabierał się do wyjścia, gdy wydało mu się, jakby ktoś chodził po pokoju umarłego.
Ażeby się o tem przekonać, poszedł do portyery i uniósł ją cokolwiek.
Zakonnice ciągle drzemały, ale dawna panna służąca hrabiny skończywszy swój dyżur, podniosła się i wyszła z pokoju.
Nie tracąc ani sekundy, Pascal pobiegł do drzwi przedpokoju, otworzył je i miał wychodzić na schody, gdy znów odgłos kroków na schodach doleciał jego uszu.
— Ktoś wchodzi... jestem zgubiony, i nie wykręcę się chyba, pomyślał, ale trzeba trzymać się śmiało...
Zamknął drzwi, powrócił do gabinetu, zagasił latarkę, i zajrzał do pokoju u⋅marłego, a przekonawszy się, że wyjście Urszuli nie rozbudziło zakonnic, poszedł do trumny, uniósł głowę nieboszczyka, wsunął mu szkatułkę pod plecy, a po dopełnieniu tego świętokradzkiego czynu, opuścił z powrotem umarłego starca głowę na jedwabną poduszkę, a sam wsunął się pod łóżko.
Wszystko to wykonał prawie w jednem mgnieniu oka.
Miał zresztą wielką racyę, że się tak spieszył, bo w tej samej chwili, kiedy znikał pod łóżkiem hrabiego Thonnerieux, Jerome ukazał się na progu, zakonnice się przebudziły a Benoita Mercier weszła zastąpić Urszulę.
Była czwarta rano.
Na dworze dzień się już ukazywał.
Po burzy, która przeszła nad Paryżem, wschodziło najpiękniejsze słońce.
— Musisz być bardzo znużoną poczciwa Benoito — odezwał się stary kamerdyner do dawnej pokojówki:
— Jestem co prawda zmęczoną, ale wcale się nie skarżę na to... Pan hrabia był taki dobry, że nie można żałować modłów za jego duszę... — Ale ty Jerome, dla czego tak wcześnie wstałeś, zamiast trochę wypocząć?...
— Nie mogłem spać... zmartwienie nie pozwoliło mi oka zamknąć...
— A cóż będziesz robił podniosłszy się tak rano?...
— Uporządkuję rachunki, ażeby je przedstawić notaryuszowi, gdy tego zażąda...
Stary kamerdyner wyszedł do pokoju, który mu służył za kancelaryą.
Benoita uklękła i zaczęła odczytywać modlitwy za umarłych, a zakonnice odmawiały psalmy pokutne.
Pascal wstrzymywał oddech.
Jedno poruszenie, jedno silniejsze odetchnięcie, mogło zdradzić jego obecność, byłby zgubionym.
Pomimo silnego swojego charakteru, pomimo dyabelskiej natury i energii, doświadczał niezmiernej trwogi.
Drżał przy każdem uderzeniu własnego serca.
Czas upływał bardzo powoli.
Słyszał jak biła piąta a później szósta.
Zimny pot występował mu na skronie.
Jeżeli przy wynoszeniu ciała potrzeba będzie usunąć łóżko, to zostanie schwytany, a jako nie mający się niczem usprawiedliwić, odesłany będzie niezwłocznie do więzienia, z którego niedawno wyszedł.
Z każdą ubiegającą minutą, położenie się jego pogarszało.
Porwały go gwałtowne kurcze.
Musiał ręka zatykać sobie usta, aby nie jęknąć głośno.
Około w pół do dziewiątej, Jerome przyszedł znowu do pokoju nieboszczyka.
Towarzyszył mu inspektor biura pogrzebowego, który się przyszedł przekonać, czy wszystkie formalności załatwiono, czy rozkazy jego ściśle wypełniono.
— Pogrzeb naznaczony jest na drugą, — powiedział do Jeroma — a że kościół jest tak blizko, ciało przeniesie się o wpół do jedenastej dopiero. Godzina będzie dostateczną na wystawienie zwłok.
Od tej chwili pokój umarłego zaczęli napełniać przyjaciele nieboszczyka, którzy chcieli raz jeszcze spojrzeć na twarz szlachetnego Filipa de Thonnerieux.
Pascal widział nogi przesuwające się około trumny i suknie kobiece, posuwające się po dywanie.
Hrabina Chatelux, syn jej Fabian, Rajmund i Paweł Fromentalowie, przyszli uklęknąć i pomodlić się przy zwłokach człowieka, którego znali i poważali — a którego teraz opłakują.
Naraz zjawili się żałobnicy i zapełnili pokój.
Zdjęto trumnę z katafalka — a gdy szlochający Jerome ucałował czoło i ręce pana, zamknięto wieko, przymocowano blachę z nazwiskiem, herbem i tytułami nieboszczyka i zabrano trumnę, aby ją wystawić pod sklepieniem obitem w czarne draperye, gdzie stał przygotowany katafalk.
Z pokoju wyniesiono świece, zdjęto kir i usunięto kozły, na których spoczywała trumna.
Nie słychać już było niczyich kroków.
Drzwi pozamykano.
Pascal sam nareszcie pozostał.
Kiedy zabierano trumnę, stracił prawie przytomność.
Jeżeli który z żałobników uniesie ciała, to dostrzeże na pewno szkatułkę wsuniętą pod plecy nieboszczyka — a wtedy fortuna, która miała doprowadzić go do znaczenia, straconą będzie dla niego.
Doznał też niezmiernej ulgi, gdy po słyszał jak zamykali wieko, gdy zaś pokój opustoszał zupełnie, odetchnął swobodnie.
Wyprostowawszy nie bez trudności, skurczone i w ciągu prawie pięciu godzin zupełnie nieruchome członki, ukrył się za draperyę łóżka i jak mógł najlepiej oczyścił z kurzu ubranie — poczem podszedł do drzwi ukrytych, o których wiedział, że prowadzą na tylne schody, a w dwie minuty później zamieszał się w tłumie zebranym na pogrzeb, w którym jako z najrozmaitszych warstw złożonym, nikt nie zwrócił uwagi ani na jego obecność, ani na jego ubranie.
Wystawienie zwłok trwało tylko pół godziny.
Gdy nadjechał wspaniały pierwszej klasy karawan i powozy żałobne, zabrano ciało i wyruszono do kościoła.
Z tysiąc przynajmniej osób towarzyszyło orszakowi.
Pascal uważał za właściwe wycofać się z tłumu.
Teraz cmentarz tylko jeden miał dla niego interes, to też udał się tam prosto.
Dopytał się o grób rodziny Thonnerieux i skierował się w tamte stronę.
Kamieniarze pracowali już nad wyjęciem płyty kamiennej, nakrywającej piwnicę grobowę w której złożyć miano trumnę.
Zbliżył się do nich, powiedział kilka słów obojętnych i przypatrywał się ciekawie robocie, jak człowiek, który włóczy się bez celu, jedynie dla zabicia czasu. Czekał na nadejście pogrzebowego orszaku.
Nie będziemy naturalnie opowiadać szczegółów smutnej ceremonii.
Dwie mowy wygłoszone nad otwartą mogiłą, wycisnęły łzy z wielu oczu.
Po ukończenia modlitw ostatnich, tłum zaczął zwolna rozchodzić się do domów.
Jeden Jerome pozostał z kamieniarzami i dozorcą cmentarnym.
Pascal trzymał się w pobliżu. Odwrócony plecami, z daszkiem od czapki mocno nasuniętym na oczy, oglądał z wielką niby uwagą jakiś pomnik w pobliżu grobowca rodziny de Thonnerieux, a w rzeczywistości nadstawiał uszu, ażeby ani jednego nie stracić wyrazu, z rozmowy prowadzonej pomiędzy kamieniarzami a kamerdynerem nieboszczyka hrabiego.
Kamieniarze zakryli płytą otwór piwnicy.
— Nie zamurujecie dzisiaj? — zapytał ich Jerome.
— Nie, nie możemy... Musimy skończyć dziś koniecznie inną pilną robotę, więc tę na jutro odłożymy, grób jest przecie zamykany... Dobrzeby nawet było, ażeby pan zostawił klucz a inspektora...
I wskazał inspektora cmentarza.
Jerome wręczył mu klucz, przykląkł przy grobie, pomodlił się chwilę i poszedł.
Pascal słyszał wszystko.
Gdy Jerome zniknął, on także wyniósł się coprędzej, doszedł do najbliższej stacyi powozów i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu?... — zapytał go woźnica.
— Plac Madelaine... Zatrzymasz się przed kapelusznikiem...
Powóz się potoczył.
Było po pierwszej, gdy Paseal zamieniwszy czapkę na kapelusz, spotkał się z Jakóbem Lagarde, prawie już nieżywym z obawy.
— Nareszcie!... — wykrzyknął zobaczywszy wchodzącego. — Myślałem żeś już stracony.
— Wcale a wcale mnie to nie dziwi, bo bardzo mało do tego brakowało.
— Byłeś więc w niebezpieczeństwie?
— Piekielnem.
— I wyszedłeś z niego, co najważniejsze...
— Ma się rozumieć.
— Cóż złota mina?...
— Niezmiernie bogata!...
— Znalazłeś co?...
— Pierwsze żyły, ale i te coś warte.
— Wiele?...
— Nie wiem na pewno, ale zawsze bardzo dużo...
— Dla czegoś tak długo bawił?... byłem jak na rozżarzonych węglach!...
— Dla czego?….. dla tego, że musiałem wyciągnięty jak długi leżeć kilka godzin pod łóżkiem. Położenie wcale wesołe nie było.
— Pod łóżkiem?... — powtórzył ździwiony Jakób.
— Prosta rzecz, że cię to intryguje, a więc posłuchaj. Zaraz opowiem ci wszystko na co się narażałem... co zrobiłem... i co pozostaje do roboty...
I Pascal opowiedział szczegółowo wszystko to, co wiedzą już nasi czytelnicy.
Jakób słuchał go przerażony a zarazem podziwiający tę piekielną śmiałość.
— Ale szkatułki nie masz?... — rzekł wysłuchawszy opowiadania.
— Będziemy ją mieli jutrzejszej nocy i wtedy się dowiemy, co w sobie zawiera... Teraz śniadanie, bo umieram z głodu!... Chcesz mi dotrzymać towarzystwa?...
— Już jadłem przed chwilą.
— Nic nie szkodzi, albo zjedz po raz drugi, albo patrz przynajmniej jak ja będę zajadał. Porozmawiamy o tem, co mamy robić...
Pascal nietylko był głodny, ale i upadał ze znużenia, tak był jednak zajęty myślą o cennej szkatułce, że wcale na to nie zwracał uwagi. Po śniadaniu udał się do hotelu, aby złożyć w nim papiery wartościowe, jakie miał w kieszeniach i na piersi, a następnie razem z Jakóbem poszli na ulice Puebla, gdzie wybrał ze swego arsenału różne narzędzia, jak wytrychy, klacze, haczyki i gdzie przebrał się w zwykłe swoje ubranie.
— Jazda... powiedział.
— Gdzie?... zapytał Jakób.
— Czy można się nawet o to pytać? Na cmentarz Montparnasse.
— Już!
— Musimy tam być przecie zanim pozamykają bramy…..
— Ledwie piata...
— Zamykają o siódmej a zresztą potrzeba zrobić pewne stadya... No, jazda!...
— Ano to jazda!...
Dwaj wspólnicy wziąwszy się pod ręce, podążyli na Montparnasse.


XXIX.

O siódmej wieczorem-bramy cmentarza zostały pozamykane.
Robotnicy i ktokolwiek był czy z powodu ciekawości, czy przez pamięć dla zmarłych, wyszli i opuścili smutną miejscowość.
Nadeszła noc piękna, noc czerwcowa usłana milionami gwiazd a w dodatku księżyc w pełni oświecał, blademi promieniami wierzchołki drzew i grobowców.
Zegary okoliczne biły godzinę za godziną.
W chwili kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk jedenastej, poruszyło się coś w pośród gromady cyprysów i róż, rosnących dziko w jednym z kątów cmentarza.
Dwóch ludzi wysunęło się ostrożnie z tego gąszczu i skierowało ku alei głównej, unikając miejsc oświetlonych księżycem.
Ci dwaj ludzie, jak nie mamy potrzeby powtarzać tego-byli to Pascal Saunier i Jakob Lagarde.
— Jedenasta wybiła!... rzekł Pascal.
pół głosem. Nie potrzebujemy się już niczego obawiać... i możemy zacząć działać.
— A czy potrafisz rozpoznać się w tym labiryncie? — zapytał doktor...
— O! posiadam ja świetny zmysł topograficzny... odpowiedział Pascal. Chodź za mną, tylko o ile możności po cichu, bo nuż przypadkiem czuwa jeszcze stróż jaki...
Szedł przez kilka minut prosto, potem skręcił na prawo, potem znowu na lewo i bez najmniejszej trudności dostał się do alei głównej, przy której stał pomnik rodziny Thonnerieux.
— Zbliżamy się... mruknął do ucha Jakóbowi. — Za chwilę będziemy przy grobie.
Rzeczywiście, niezadługo zatrzymali się na prost wspaniałego pomnika.
— To tu... rzekł wskazując ręką na grobowiec — a obejrzawszy się na wszystkie strony dodał: Teraz potrzeba otworzyć... spodziewam się, że to nie potrwa długo.
Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zaczął jeden po drugim dobierać do zamku. Żaden nie pasował.
— Na nic się nie zdały! — powiedział zniecierpliwiony. Muszę użyć wytrychów.
Z wytrychem łatwiej poszło, bo niebawem dało się słyszeć skrzypnięcie, oznaczające, że zamek się otworzył.
Pascal pociągnął drzwi do siebie.
Obróciły się na zawiasach.
— Wchodź! — zawołał na Jakóba.
Doktor silnie wzruszony, wszedł do głębi grobowca, Pascal wsunął się za nim.
— A teraz co?... zapytał Jakób.
— Teraz — odpowiedział sekretarz pana Thonnerieux — musimy być bardzo ostrożni... Najpierw potrzeba zamknąć te drzwi i starannie pozatykać szpary, bo zapalimy latarkę, więc światło mogłoby nas zdradzić.
Zdjął palto, zasłonił wycięcie w formie krzyża znajdujące się po nad drzwiami wchodowemi, i zapalił małą latarkę, którą się zeszłej nocy posługiwał.
— Do roboty! — zakomenderował i zaczął przystawiać do ołtarza krzesła, jakie się znajdowały w małej kapliczce grobowca.
Zrobiwszy to, pochylił się nad płytą, do której przytwierdzone były kółka żelazne i chwyciwszy za nie, uniósł płytę w górę.
Piwnica otworzyła się — a Jakób przy słabem świetle latarki, ujrzał trumnę ukrytą pod girlandami.
— Nie możemy schodzić tam obadwa odezwał się Jakób — bo przestrzeń tak mała, iżbyśmy tylko przeszkadzali sobie.
— To też ja sam zejdę — odrzekł Pascal. — Podaj mi tylko obcęgi i latarkę i pilnuj a słuchaj dobrze.
— Nie obawiam się żadnej niespodzianki, nie przewiduję żadnego niebezpieczeństwa, ale lepiej zawsze mieć się na baczności.
Zsunął się do grobu i stanął na trumnie, o czem poświadczył głuchy łoskot podziemny.
Jakób podał mu latarkę i obcęgi, następnie postawił krzesło przy drzwiach i usiadł.
Najzapełniejszy spokój tych dwóch nędzników, był zaprawdę przerażający.
Podli gwałciciele grobu i nikczemni świętokradzcy, ani nie zadrżeli nawet na myśl, jaką okrutną spełniają zbrodnię.
Po zrzuceniu wieńców z trumny, Pascal zabrał się do roboty.
Była ona długą, ale wcale nie trudną, potrzeba było wyjąć po prostu ze trzydzieści ćwieczków przytrzymujących wieko.
Dzięki narzędziom, w jakie się zaopatrzył, szło mu to bez trudności.
Po trzech kwadransach wydobywał ćwieczek ostatni.
— Skończyłem — powiedział po chwili — będziemy zaraz bogaci.
Jakób wstał z krzesła i żeby lepiej widzieć, ukląkł po nad otworem.
Pascal zdjął wieko z trumny.
Rysy hrabiego dokładnie widać było pod delikatnej osłony jedwabnej.
Nie zmieszało to bandytów wcale.
Pascal włożył ręce pod plecy trupa, uniósł go trochę i wyjął szkatułkę.
— Oto jest! — odezwał się podając ją Jakóbowi.
— Wygraliśmy zatem wielki los! zawołał doktor.
— Myślę, że wygramy daleko więcej jeszcze! — odpowiedział Pascal niedbale.
— Wyłaź co prędzej i chodźmy. Radbym co prędzej dowiedzieć się, co się zawiera w tym statku?...
— Czy sądzisz, że pozostawię ślady tej naszej wizyty obecnej?... To się grubo mylisz mój przyjacielu. Uzbrój się w trochę cierpliwości i zaczekaj! Robotnicy przyjdą równo ze dniem. Gdyby przypadkiem unieśli płytę kamienną, zanim ją zamurują, co jest zresztą bardzo prawdopodobnem, od jednego spojrzenia dowiedzieliby się o naruszeniu grobów. Cała policya byłaby od razu na nogach, wszystkie psy gończe puszczonoby na zwiady!...
Byłoby to wielkie głupstwo — ciągnął dalej Pascal — i w dodatku głupstwo okrutnie niebezpieczne. — Ułożę z powrotem wieńce i wszystko tak pozostawię jak zastałem. Czyż nie racya?...
— Najzupełniejsza, ale spiesz się mój drogi.
Pascal nie potrzebował tego zastrzeżenia.
W pół godziny zrobił wszystko i powrócił do Jakóba.
Płyta została szczelnie dopasowana, krzesła postawione na swoich miejscach przed ołtarzem.
Jakób zgasił latarkę.
— Aj! do dyabła! — odezwał się nagle Pascal z wielkiem niezadowoleniem.
— Co się stało? — zapytał doktor.
— Zapomniałem czegoś...
— Czego takiego?...
— Obcęgów...
— Czy zejdziesz po nie...
— Choćby je znaleźli nawet, nicby się z nich nie dowiedzieli. — Nie myślmy więc już o tem...
Pascal włożył sak-palto i rzekł:
— Klucze?...
— Oto są...
— Masz szkatułkę?...
— Mam...
— Zmykajmy zatem...
Jakób wyszedł pierwszy.
Pascal podążył za nim, zamykając ostrożnie za sobą drzwi, aby nie narobić hałasu.
— Jeszcze nie wszystko skończone, odezwał się następnie.
— Najgłówniejsza rzecz zrobiona, ale idzie o wydobycie się z cmentarza.
— O wydobycie się? — powtórzył Jakób. — Czy nie zaczekamy, dopóki bram nie otworzą?..
— Wybornyś sobie! — Chciałbyś przechodzić ze szkatułką szwajcarowi pod nosem. — Byłby to najpewniejszy sposób, aby się dać złapać odrazu!... — Nie mój przyjacielu, nie będziemy wcale na dzień Czekali! — Musimy przedostać się przez mur... Rozejrzałem dobrze miejscowość i wiem co zrobić potrzeba.. — Chodźmy w stronę, gdzie przechodzi ulica Champ-d’Asile.
Pascal oryentował się parę minut a potem ruszył szybkim krokiem, Jakób podążał za nim.
Wkrótce doszli do muru, do którego przytykały pomniki.
— Tutaj trzeba się będzie przeprawić szepnął Pascal — przejdziemy jak po schodach...
Wdrapał się na jeden z pomników i dostał na wierzch muru.
Z tej wysokości, spojrzał w jednę i drugą stronę ulicy.
— Niema nikogo! — szepnął — noc ciemna, księżyc się schował, a jedna zaledwie pali się latarnia gazowa! Wszystko jak najlepiej!... zrób tak, jak ja...
Zaraz też głowa Jakóba ukazała się nad murem.
— Rzuć mi szkatułkę — odezwał się Pascal. — Dobrze — już ją mam... teraz jeżeli się boisz przeskoczyć, uchwyć się silnie dwoma rękami za szczyt muru i zsuń się po nim.
Za chwilę doktór stał obok Pascala.
— Teraz trzebaby poszukać jakiego powozu... — Czuję, że nie dojdę piechotą do placu Madelaine...
— Dojdźmy do stacyi Montparnasse. Potrzeba na to pięciu minut. Tam zawsze fiakry włóczą się po całych nocach...
Przy stacyi kolejowej, zastali rzeczywiście stojące dwa, czy trzy fiakry.
Wsiedli do jednego z nich i rozkazali stangretowi, zawieźć się do hotelu Parlamentu.
Obaj upadali ze znużenia i umierali z głodu, to też zaledwie wysiedli, zażądali od numerowego, ażeby im przyniósł na górę chleba, mięsiwa i dwie butelki wina burgundzkiego.
— Czy zabierzemy się do jedzenia zanim otworzymy szkatułkę?... zapytał Jakób ciekawie...
— Naturalnie — bo ja nie mam już wcale siły i słabo mi się robi..
Rzeczywiście krople zimnego potu wystąpiły łotrowi na skronie.
Zbladł okropnie i padł na stojące po za nim krzesło. Nie spał od czterdziestu czterech godzin!..
— Jesteś naprawdę znużony kochany przyjacielu! — powiedział Jakób — ale szklanka dobrze ocukrzonego wina, wzmocni cię i orzeźwi.
I zaraz zajął się przygotowaniem napoju.
Pascal wychylił płyn i poczuł się orzeźwionym i wzmocnionym.
— Trochę mięsa do reszty cię pokrzepi...
— Teraz czuję się daleko lepiej, odezwał się Pascal po zjedzeniu para kawałków szynki, czuję, że zaczynam przychodzić do siebie... Zdawało mi się, że już umieram a nie jestem przecież babą...
— To konieczne następstwo bezsenności i fatygi — zauważył Jakób. Gdy się posilisz i prześpisz, nie pozostanie ani śladu z chwilowego osłabienia...
— Mam nadzieję, a teraz kiedy głód zaspokojony, sprawdźmy stan naszego majątku... Podaj mi szkatułkę...
Pascal otworzył portmonetkę i wyjął z niej mały kluczyk, zanim go jednakże użył, otworzył szafę i wyjął pakiety akcyj i innych papierów wartościowych i rozłożył na stole mówiąc:
— Najprzód to.
Jakób jął się żywo przeglądać papiery...
— Nie warto było tego zabierać! — mruknął skrzywiwszy się szkaradnie... To nam się na nic nie przyda, a może się stać niebezpiecznem!...
— Mniejsza, to pozbędziemy się tego!.. odpowiedział Pascal unosząc wieko szkatułki. A ha! A to co znowu? — ciągnął wyjmując dużą kopertę, na której położony napis przeczytał głośno: „To jest mój testament“.
— Testament hrabiego Thonnerieux!!
Nie mógł się dostać w lepsze ręce... Chętnie będziemy wykonawcami jego ostatniej woli.
— Zaraz to przeczytamy — przerwał Jakób, ale najprzód przegląd inwentarza.
— Medal... mówił Pascal, biorąc w rękę sztukę złota, którą jak wiemy hrabia złożył do szkatułki.
— Złoty?...
— Wart co najmniej ze sto franków... Głupstwo! — przejdźmy do dokumentów poważniejszych... oto bilety bankowe….. przeliczmy je.


XXX.

Pascal wszystko co było w szkatułce na stół wyrzucił.
Okrzyk radości i tryumfu wyrwał się z piersi opryszków.
Ręce ich z niewymowną rozkoszą pieściły jednocześnie jedwabiste papiery banku francuzkiego.
— Cztery pakiety — rzekł Jakób. — Trzeba zobaczyć wiele zawierają?
— Te trzy muszą mieć przynajmniej po sto biletów każdy, a w tym musi być piędziesiąt.
— Porachujmy...
Drżącemi palcami zaczęli wyciągać po jednym bilecie.
— Sto!.. odezwał się Pascal pierwszy.
— Sto!... — powtórzył Jakób, — te trzy paczki zupełnie jednakowe, czwarta trochę cięższa — zawiera zapewne piędziesiąt tysięcy franków... Było się o co ubiegać... Zobaczmy teraz papiery wartościowe, a certyfikaty odłóżmy na bok.
Pascal dobywał papiery różowe, niebieskie i zielone, przypatrywał im się i segregował, odkładając te, z których nie można było użytkować.
— Wiele?... — zapytał Jakób, gdy Pascal skończył robotę.
— Dwakroć sto tysięcy franków!... odrzekł Pascal.
— Dodawszy do tego trzykroć sto tysięcy w biletach bankowych, wypadnie pięćkroć sto tysięcy franków!... Ładny początek przyszłych operacyj naszych.
— Jutro sprzedamy papiery.
— Schowaj to wszystko do pugilaresu...
— Co do wartości imiennych — ciągnął Pascal, — to te złożymy we dwie puszki i zachowamy na pamiątkę poczciwego hrabiego.
Wpakował papiery do szkatułki, którą Jakób zamknął i mówił dalej:
— Jesteśmy zatem właścicielami wcale pokaźnej sumki. Kupimy Petit-Castel, a w Paryżu poszukamy jakiego ładnego domu w dobrem położeniu, aby doktor Thompson mógł się w nim odpowiednio zainstalować. Obiecuję ci liczną i wyborową klientelę mój kochany. Kiedy się jest bogatym, to się ma powodzenie, chociażby się nawet nie miało talentu, a tobie przecież i na tem nie zbywa.
— Przyjęcia, na których Marta będzie czyniła honory, ściągną do nas cały Paryż. Za rok będziemy właścicielami trzech milionów, a wtedy zobaczysz. Z takim groszem będziemy już mogli żyć i osiąść gdzie nam się żywnie podoba. Wystarczą nam zupełnie procenty, nie będziemy naruszać kapitałów. Schowaj te szpargały mój stary. Mianuję cię kasyerem głównym.
— Dasz mi zapewne zaliczkę na rachunek pensyi, nie prawda?...
— Zobaczę — odrzekł Jakób – Jeżeli nie będziesz zanadto wymagający...
Obaj wspólnicy zaczęli się śmiać z tego dowcipu.
Poczem Pascal odkorkował drugą butelkę i nalał szklanki.
— Słowo honoru — wykrzyknął — ja już wcale nie czuję fatygi. Zdaje mi się, że odżyłem!...
— Radość jest najlepszym lekarzem, odrzekł Jakób podnosząc swoją szklankę, a trącając się ze swoim przyjacielem dodał:
— Za zdrowie twoje towarzysza!...
— Za twoje stary łotrze!... Za dobre nasze powodzenie! za miliony nasze...
— Teraz połóżmy się spać!...
— Czyż nie otworzymy przede wszystkiem testamentu hrabiego?...
— Niechże cię... zapomniałem!... Co bo nas jednak obchodzi ten testament?... Wiemy przecie, że nieboszczyk nie zrobił nas głównymi spadkobiercami.
— Nie warto doprawdy czytać...
— A ja sądzę, że to jest rzeczą konieczną.
— Dla czego?...
— Aby się dowiedzieć, czy drugi egzemplarz nie został złożony u jakiego notaryusza... toby było rzeczą bardzo niebezpieczną dla nas, przy sprzedaży papierów wartościowych.
— Racya — odrzekł Pascal — trzeba przeczytać. Musi to być dokument bardzo zresztą ciekawy, be mój ex-pryncypał był osobistością niezmiernie oryginalną .
Poszukał po kieszeniach scyzoryka, aby otworzyć kopertę.
Jakób Lagarde słuchając Pascala, bawił się złotym medalem i obracał go na wszystkie strony.
— Co to za medal? — patrz no... odezwał się do kamrata.
— Pascal obejrzał podaną sobie sztukę na obie strony... i położył ją na stole...
— Nic a nic nie rozumiem... Jakieś daty... jakieś liczby... jakieś wyrazy oderwane... Jakaś zagadka! nad którą nie myślę sobie łamać głowy. — Powróćmy do testamentu.
— Wyjął z koperty papier zawierający ostatnia wolę Filipa de Thonnerienx.
— Czy nie miałem racyi nazywać nieboszczyka oryginałem?... — wykrzyknął ze śmiechem, napisał testament czerwonym atramentem!...
— Czytaj głośno!... odezwał się Jakób...
— Z chęcią.
Pascal Saunier zaczął czytać głośno ostatnią wolę hrabiego, którą znamy już dobrze...
Przerzucił kartę i spojrzał na datę. Twarz jego zajaśniała radością, gdyż zobaczył:„ 22 maja 1879 r.“
— Testament pisany był przed kilku dniami — gdyby egzemplarz drugi znajdował się u rejenta, ten by go był niezwłocznie złożył prezesowi trybunału cywilnego, i opieczętowanie nie byłoby potrzebnem. — Skoro zostało dopełnionem, drugi egzemplarz nie istnieje.
— Tak jest... potaknął Jakób. — No a cóż dalej?...
— „Mój majątek dzieli się na dwie części, jedna wiadoma druga niewiadoma...
— O! ho!... wykrzyknął ex-sekretarz, to grubo ciekawe!...
— „Majątek wiadomy dochodzi do sumy pięciu milionów dziewięciuset tysięcy franków, i tak się przedstawia: Nie będziemy powtarzać szczegółów, które już znają czytelnicy.
— Na nieszczęście, posiadamy małą tylko cząstkę tego skarbu! — mruknął z westchnieniem Jakób. Komuż dostanie się reszta?...
— Dowiemy się, odrzekł Pascal Saunier — przechodzę do paragrafów...
— „W chwili kiedy piszę tę ostatnię moją wolę, nie mam nikogo z bliższych krewnych, których krzywdziłbym wydziedziczeniem, czuję się więc w prawie rozporządzić mojem mieniem w sposób następujący:
„Miastu Paryżowi zapisuję nieruchomość moję na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jako też wartości moje francuzkie i zagraniczne, wynoszące razem sumę trzech milionów trzech kroć stu tysięcy franków, z obowiązkiem aby tet miasto, reprezentowane przez radę municypalną, pobudowało w miejscu, które obierze, przytułek nocny, w takich samych warunkach, jak przytułek przy ulicy Tocqueville.
— To grosz zupełnie dla nas stracony zawołał Jakób Lagarde.
— Mniejsza o to, odrzekł Pascali czytał dalej.
„2) Miasta Sancerre, zapisuje posiadłości jakie tam posiadam, z obowiązkiem założenia przy tamtejszym szpitala sali na czternaście łóżek, wyłącznie dla starców z tego okręgu, nie mających środków utrzymania.
„3) Gminie Grange-de-Mer, w której się urodziłem, przeznaczam pałac i nieruchomości położone na tem terytoryum pod warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mego testamentu, dzierżawcy folwarków moich, zwolnieni będą od opłaty dzierżawy.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu, dopiero w ośmnaście miesięcy po mojej śmierci.
„Obowiązaną będzie zamienić go na przytułek dla kalek i starców okręgu.
„Pani brabinie Chateleux, urodzonej Georgine de Graves, zapisuję meble, dywany, obrazy, statuy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę, srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaugirard, nadto powozy i konie.
„Mojemu wiernemu staremu kamerdynerowi Jeromowi Villard, sumę pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Każdemu z moich sześciu służących po dwadzieścia tysięcy franków...
— Stary zupełnie widocznie zdziecinniał przerwał Jakób ze śmiechem. Pozostawiać takie sumy ludziom co go okradali całe życie, to doprawdy głupota! Cóż dalej?...
„Sto tysięcy franków przeznaczam do rozdania pomiędzy biednych okręgu, za pośrednictwem towarzystwa dobroczynności.
Doktór roześmiał się znowu.
— Oj biedni, biedni! myśmy was uprzedzili, jeżeli jednak stracicie cokolwiek, to panowie administratorzy stracą daleko więcej! — No cóż dalej?
— „Pięćdziesiąt tysięcy franków przeznaczam na utrzymywanie grobu familijnego, w którym spoczywają zwłoki ukochanej mej żony i córki, a w którym i ja będę złożony.
„Dziesięć tysięcy franków dla...
Pascal przerwał nagle czytanie, trzymając oczy w miejsce to wlepione.
— No cóż tam takiego? — zapytał Jakób zdziwiony.
— Coś doprawdy niepojętego, dziwnego, coś, co trudno sobie wyobrazić...
— No ale cóż?
— Moje nazwisko jest także w testamencie.
— Twoje nazwisko?... cóż znowu mówił Jakób niedowierzając...
— Słuchaj. — Dziesięć tysięcy franków zapisuję Pascalowi Saunier, mojemu byłemu sekretarzowi, ażeby po wyjściu z więzienia w Nimes, rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł w nowe błędy, za które tak ciężko musiał był odpokutować.
— No! i cóż ty na to?...
— Powiadam co zawsze — hrabia był głupi, ale dobry! — Interesował się tobą — to wspaniale z jego strony. — Winieneś mu wdzięczność dozgonną i obowiązanyś jako dowód tej wdzięczności, złożyć mu wieniec z nieśmiertelników za trzy franki dziesięć sous!...
— Nie omieszkam tego uczynić.
I dwaj nędznicy zaczęli się śmiać gwałtownie.
— Artykuł dziesiąty i ostatni — czytał znowu Pascal. — Dziesięć tysięcy franków użyte być mają na koszta mojego pogrzebu.
— Przejdę do majątku nie wyjawionego. To musi być najciekawszą częścią testamentu. — Uważaj... zaczynam czytać.
„Co do mojego majątku niewyjawionego, dochodzi on sumy czterech milionów ośmset tysięcy franków. Sześć pugilaresów zawierających te sumę, podzieloną na równe części po ośmkroć sto tysięcy franków każda... zachowane są w miejscu sekretnem...
Pascal spojrzał na Jakóba, którego oczy rozszerzyły się nadmiernie.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków!... ukrytych!... mruczał doktór.
— Miałem racyę utrzymując, że te wyrazy: „majątek niewyjawiony“ to gruba tajemnica!...
— Czytaj dalej... czytaj!... bo pilno mi się dowiedzieć.
Mówiąc to Jakób, mocno się rozczerwienił, oczy zabłysły mu ogniem.
Pascal również zirytowany czytał drżącym głosem.
— „Ażeby nie pozostawić po sobie opinii człowieka niespełna zmysłów, muszę wytłómaczyć przyczynę mojego postąpienia.
„Mając lat czterdzieści pięć, sam jeden tak jak i dzisiaj, bez żadnych bliższych lub dalszych krewnych, a tym sposobem bez prawego sukcesora, — zakochałem się w młodej ubogiej panience, sierocie, i połączyłem się z nią węzłem małżeńskim.
„Liczyłem, że biorąc za żoną Joanne de Rouvray, kobietę młodą i piękną, odżyję w dzieciach moich.
„I rzeczywiście w rok po tem związku, na którym budowałem wszystkie nadzieje moje, Joanna de Rouvray hrabina de Thonnerieux, córką mnie obdarzyła.
„Urodziny to taką mnie upoiły radością, że postanowiłem okazać wdzięczność Bogu, i podzielić się szczęściem z drugimi.
„Postanowiłem zabezpieczyć przyszłość majątkową wszystkim dzieciom, które tego samego dnia przyszły na świat w okręgu, w którym mieszkałem.
„Za zgodą pani de Thonnerieux, przeznaczyłem na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później, gdy nieszczęście opustoszyło mój dom, znacznie powiększyłem. Suma ta wynosi obecnie cztery miliony osm kroć sto tysięcy franków.
— „Dzieci które zapisano w aktach stanu cywilnego szóstego okręgu, jako urodzone w tym samym dniu co moja córka, było sześcioro. Tak więc suma ośmkroć sto tysięcy franków przypada dla każdego z tych dzieci i ma im być wypłaconą w dzień dojścia do pełnoletności...“


XXXI.

Pascal ciągnął dale — „Jeżelibym umarę przed czasem ich pełnoletności, część należnej im sukcesyi, będzie im doręczoną przez egzekutora mojego testamentu.
„Aby kapitały, które uważałem za nie należące do mnie, zabezpieczyć od jakiejkolwiek straty, tak łatwej w czasach dzisiejszych, w czasach ciągłego zamięszania i niepokoju — nie chciałem umieszczać ich na hypoteki pewne z pozoru a w gruncie rzeczy nieodpowiedzialne; uznałem za rozsądniejsze poświęcić procenta dla całości kapitała, i złożyłem część każdego dziecka w sekretnem schowaniu...
Pot spływał po twarzy Pascala.
Zaschło mu w gardle ręce drgały nerwowo, na chwilę się zatrzymał.
— Nie przerywaj!... nie przerywaj!... wołał Jakób tonem rozkazującym.
Pascal wychylił duszkiem szklankę zimnej wody i czytał dalej:
„W miesiąc po urodzenia się mojej córki, wezwałem do siebie głowy rodzin sześciu, zapisanych w księgach stanu cywilnego, nie powiadając im sumy jaką kiedyś dostaną, dałem każdemu sztukę złotą, albo raczej medal umyślnie na ten cel wybity, medal, z którym w czasie właściwym zgłosić się należy do mnie, lub do egzekutora mojego testamentu.
„Medale te, mają z jednej strony nomera porządkowe, rok i datę urodzin mojej córki, — z drugiej — numer porządkowy powtórzony i trzy wyrazy wyrznięte jeden pod drugim.
Jakób Lagarde porwał medal leżący na stole i pożerał go oczami, gdy tymczasem Pascal czytał dalej:
„Za przedstawieniem tego medalu i dokumentów tożsamości, każde z dzieci podniesie samę wyrażoną w moim testamencie.
„Jeżeli przestanę żyć przed tą epoką, egzekutor mój będzie miał polecone wezwać do siebie interesowanych.
„Weźmie wszystkie sześć madali jak również i ten co się znajduje w szkatułce w której złożyłem mój testament, i ułożywszy je jeden obok drugiego po numerach, będzie mógł przeczytać trzy wiersze ułożone z pojedynczych słów wyrżniętych na każdym medalu.
„Zdanie złożone z tych pojedyńczych wyłazów wskaże miejsce, gdzie są schowane cztery miliony ośmkroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w chwili otworzenia testamentu, jeden albo więcej ze spadkobierców żyć już nie będą, część albo części pozostałe po nich, rozdzielone być mają pomiędzy pozostałych przy życiu.
„Trzeba wszystko przewidzieć: — Jeżeli w skutek śmierci zbraknie jednego, albo paru medali i jeżeli nie podobnaby było odczytać, gdzie się majątek mój znajduje, notaryusz, który jest wykonawcą testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda podania sobie książki pod tytułem: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffames, przyczynek de historyi Jego Eminencyi kardynała de Richlieu, pierwszego ministra Jego królewskiej katolickiej mości króla Ludwika XIII. — Amsterdam, anno Domini 1674.“
Głos Pascala stawał się coraz niewyraźniejszym.
Drżał całem ciałem.
Jakieś nieokreślone uczucie owładnęło jego istotą.
Zatrzymał się po raz drugi.
— Dalej... dalej! — wołał Jakób.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux czytał dalej:
„Będąc w posiadaniu tej książki, otworzy ją na dwudziestej stronicy i zbierze w jeden wiersz słowa i litery podkreślone czerwonym atramentem.
„To samo zrobi z trzema następnemi stronnicami, a wyrazy popodkreślane sformują trzy zdania wyrznięte na medalach i wskażą miejsce gdzie się fortuna sześciorga dzieci znajduje.
— Do pioruna! — krzyknął Jakób, blady a z iskrzącemi oczyma. — Zdaje mi się, że śniłem! To nasze te miliony Pascalu! nasze... tylko nasze! rozumiesz?
— Ma się rozumieć, że rozumiem!... odrzekł Pascal owładnięty tak jak i Jakób gorączką złota. — Przypadek dał nam w ręce tajemnicę hrabiego! Czerwony Testament z Biblioteki narodowej, powie nam, w którem miejscu schowane są miliony!..
— Dowodziłeś przed chwilą, że od dziś za rok będziemy w posiadaniu trzech milionów! — rzekł Jakób — widocznie się pomyliłeś, bo my za rok będziemy mieli blizko pięć milionów!... Po co ja mam się teraz przemieniać w doktora Thompsona?... Na co nam Marta Grand-Champ potrzebna? Cztery miliony ośmset tysięcy franków, dodane do tego co już posiadamy, dadzą nam dwa kroć pięćdziesiąt tysięcy rocznej renty! Mamy przed sobą świetną przyszłość Pascalu! otwarte dla nas wszelkie przyjemności, dostępny najwyższy przepych, możemy więc być uczciwymi ludźmi!...
— Możemy! bośmy bogaci.
— Tak, jesteśmy bogaci, pozwól mi jednak dokończyć czytania testamentu! Chcę się przekonać, że nie ma żadnego takiego paragrafu, który by mógł stanąć w poprzek świetnym nadziejom naszym.
I Pascal zupełnie już spokojnym głosem, czytał ostatnie wiersze:
„Powtarzam, że każde dziecko, które się zgłosi w dzień swojej pełnoletności z medalem, obowiązane będzie mieć także metrykę urodzenia i dokument potwierdzający tożsamość osoby.
„W chwili, kiedy piszę i podpisuję ten testament, sześcioro dzieci mających prawo do udziału w czterech milionach ośmiukroć sto tysiącach franków żyją, o czem się przekonałem osobiście niedawno.
„Zapisuję tu ich nazwiska i adresy obecnego zamieszkania, trzymając się numeru porządkowego na medalach zamieszczonego.
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nie żyjącego już Jana de Chatelux i Georginy des Graves. Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — (Medal z numerem 2, znajduje się w szkatułce obok testamentu).
„Nr. 3. — René-Didier Laborre, syn nie żyjącego już adwokata Didiera Laborra i Maryi-Teresy Fauval. Ulica Cherche-Midi Nr. 58.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja-Fulgentego Duvernay, malarza i Celestyny-Virginii Baudoin. Ulica Vaugidard Nr. 25.
„Nr. 5. — Prosper Juljusz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyoniera i Joanny Dupuis. Ulica Recolte Nr. 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna Periny Berthier, która później wyszła za mąż i zamieszkała w Genewie.
„Nr. 7. — Albert-Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromentala, urzędnika i zmarłej Maryi Poniny. Ulica Saint-Louis Nr. 34.

„Dan w Paryżu 22 maja 1879 r.
„Filip-Armand hrabia de Thonnerieux.“

— Oto i wszystko — rzekł Pascal, składając papier na stole.
— Nic zatem nie zawadza naszemu szczęściu — rzekł Lagarde. — My odziedziczamy i basta. — Kiedy się dowiemy, gdzie stary waryat złożył pieniądze, będziemy mieli jednę jeszcze tylko trudność będziemy potrzebowali je wydobyć...
— Jutro zaraz, powiedział Pascal, chowając testament do kieszeni, — udam się do Biblioteki narodowej...
Dwaj wspólnicy nie mieli na teraz nic już więcej do powiedzenia sobie.
Odeszli każdy do swojego pokoju, aby wypocząć trochę.
Nazajutrz o 9-ej obaj już byli na nogach, a na dzień dobry, zapytał jeden drugiego o czem marzył podczas nocy...
Paki biletów bankowych i papierów wartościowych hrabiego de Thonnerieux, wprawiły obu w usposobienie rozkoszne...
— Idziesz do Biblioteki?... zapytał Jakób Pascala.
— Zacznę od wymiany papierów na bilety bankowe, a po południu dopiero przejdę do Biblioteki.
— Czy chcesz żebym z tobą poszedł?
Myślę, że mógłbyś mi się przydać...
— Ale Angela i Marta czekają na nas...
— Można im przecie posłać depeszę....
— Masz racye...
Pascal obładował się bonami, akcyami, obligacyami i wyszedł z Jakóbem. Udali się do biura telegrafów, zkąd depesza z podpisem Thompsona, wysłana została do Petit-Castel.
Następnie wspólnicy udali się do wekslarza, który bez żadnej trudności zobowiązał się przysłać im pieniądze do domu, po sprawdzeniu czy papiery nie są zastrzeżone.
Zjedli śniadanie w jednej z restauracyj na bulwarze, a po śniadaniu, w najlepszych humorach podążyli do Biblioteki narodowej.
Ani jeden, ani drugi nie znał zwyczajów przybytku wiedzy i mozolnych poszukiwań.
Szwajcar, do którego się udali, wskazał im salę pracy.
Weszli na galeryę, z której wchodziło się do tej sali, i mieli już próg przestąpić, gdy woźny przeznaczony do kontrolowania wchodzących, zatrzymał ich temi słowy:
— Przepraszam... czy mają panowie karty wejścia?...
— Nie mamy... odpowiedział Pascal.
— To panowie wejść nie możecie...
— Dla czego?...
— Bo chcąc pracować tutaj potrzeba mieć pozwolenie od dyrektora Biblioteki...
— Żałuję bardzo, że o tem nie wiedziałem, odezwał się Jakób. — Jestem cudzoziemcem, i sądziłem, że względem cudzoziemców mających bardzo mało czasu do zwiedzenia wszystkich cudów tutejszej stolicy, formalności nie są zbyt ściśle przestrzegane.
— A! pan jesteś cudzoziemcem?... zapytał woźny z pewnem uszanowaniem...
— Tak panie... Poddany amerykański... doktor medycyny...
— I przychodzi pan jako zwiedzający tylko?...
— Chciałbym przejrzeć książkę jedne, bardzo rzadką — albo raczej unikat, jaki tu się tylko podobno znajduje...
— Ha, jeżeli tak, odrzekł woźny, to ja wezmę na siebie odpowiedzialność za naruszenie przepisów. — Dla cudzoziemców, do tego ludzi uczonych, drzwi nasze stoją otworem.
I dodał podając obu panom bilety osobiste.
— To pozwoli panom zażądać książki jakiej potrzebujecie... Obierzcie sobie panowie miejsce na ławkach, i zastosujcie się do przepisów zanotowanych w biletach.
— A jak się mamy wziąść do tego, ażeby otrzymać książkę?...
— Udajcie się panowie do bibliotekarza na estradzie w głębi sali, on panów objaśni.
— Dziękujemy panu...
Cała ta rozmowa jakąśmy przytoczyli, odbywała się szeptem, bo cichość nadzwyczaj jest przestrzeganą w sali pracy.
Jakób i Pascal zajęli dwa miejsca na uboczu.
Pascal uważnie odczytał przepisy wyrażone w bilecie.
Pochylił się do swojego towarzyszą, który czytał także i szepnął mu do ucha:
— Zapiszemy pierwsze lepsze nazwisko.
— Zdaję mi się, że to będzie daleko ostrożniej...
— Koniecznie...
I obaj wpisali w bilet nazwiska, jakie im przyszły do głowy.
— Teraz pójdę po książkę.
— Panie odezwał się do urzędnika, chciałbym pana prosić o jedno dzieło.
Urzędnik podał mu czystą kartkę.
— Niech pan będzie łaskaw napisać jakie to dzieło.
Pascal wziął papier i powrócił na swoje miejsce, mrucząc pod nosem.
— A to dopiero ceremonie dla takiej prostej rzeczy!...


XXXII.

Na kartce trzeba było wypisać: numer miejsca zajmowanego przez czytelnika, nazwisko autora i tytuł dzieła. W tej ostatniej rubryce napisał Pascal: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemes, jako przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała de Richelieu pierwszego ministra Jego Królewskiej Katolickiej Mości Króla Ludwika XIII.
„Miejsce publikacyi Amsterdam.
„Data wydania: Anno Domini 1674.
„Nazwisko czytelnika, Juliusz Darien.
„Adres. Ulica Uniwersytecka Nr. 38.
Nazwisko to i adres nie mogły w żadnym razie skompromitować Pascala.
Bibliotekarz wziął ten bilet, napisał coś na nim i podał go innemu urzędnikowi.
Pascal, zupełnie nie obeznany ze zwyczajami biblioteki, czekał stojąc przy estradzie.
— Niech pan zajmie swoje miejsce, odezwał się z uśmiechem bibliotekarz.
— A książka?...
— Przyniosą ją panu.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił na miejsce nr. 177.
Upłynęło minut pięć.
Zadanej książki nie przynoszono.
Łotrom wspólnikom oczekiwanie to wydało się niezmiernie długiem.
Z wielkiego wzruszenia ręce im drżały i słowa nie mogli przemówić – za chwilę będą mieli w ręku „Czerwony Testament“ dowiedzą się gdzie hrabia ukrył cztery miliony ośmkroć tysięcy franków, przeznaczone dla dzieci urodzonych tego samego dnia co i jego córka.
Nic nie mogło przeszkodzić, aby im doręczono książkę, a jednakże to opóźnienie, źle jakoś wróżyło.
Niecierpliwość ich dochodziła do najwyższego stopnia.
Jakób przygryzał wąsy.
Pascal gorączkowo zaciskał pięście.
Nakoniec ukazał się urzędnik, niosąc książkę w czarnej oprawie z czerwonemi brzegami i położył ją przed Pascalem.
— Oto książka, jakiej pan żądałeś, powiedział.
I odszedł.
Pascal chwycił książkę.
Otworzył ją i na pierwszej stronicy przeczytał tytuł.
— Czerwony Testament!... To samo!...
— Poszukaj na dwudziestej stronicy — szepnął gorączkowo Jakób.
Pascal drżącemi palcami przerzucił książkę, zatrzymał się na dwudziestej karcie, a oczyma szukał uporczywie czerwonych znaczków, o jakich pan de Thonnerieux wspominał w testamencie.
Nie znalazł żadnego podkreślenia.
Pobladł... bolesny zawód ścisnął mu serce.
— Nie ma... szepnął zmienionym głosem do ucha Jakóba.
— E! — odrzekł ten ostatni. To nie podobna! Pokaż, niech ja zobaczę... i wziął książkę i z kolei zaczął się przyglądać stronicy dwudziestej i następnym.
Na próżno.
— Masz racyę — rzekł, nic!... ani jednej litery, ani jednego wyrazu nie ma podkreślonego!... Czyśmy się czasami nie omylili?
— Czy testament hrabiego wskazuje te same kartki?
— Łatwo się przekonać — mruknął Pascal.
Wyjął z kieszeni testament pana de Thonnerieux i poszukał właściwego paragrafu.
— Nie... nie mylimy się wcale... patrzaj, stronica dwudziesta, dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga...
— A na tych właśnie stronicach nie ma nic! — rzekł Jakób niecierpliwie. Zdaje się nieprawdopodobnem, a jest jednakże prawdziwem!... Wszakże to ta sama książka...
Mówiąc to doktór, wziął znowu książkę z rąk Pascala i znowu zaczął przypatrywać się tytułowi.
Nagle głuchy okrzyk, wyrwał mu się z ust.
— Co takiego? — zapytał zaniepokojony Pascal.
W miejsce odpowiedzi Jakób zapytał:
— Gdzie podług testamentu wydaną jest książka?
— W Amsterdamie.
— A data wydania?
— 1674 rok.
— A więc najwidoczniejsza omyłka... powiedział swobodniej oddychając doktór.
— Omyłka? — powtórzył Pascal, nic nie rozumiejąc.
— Tak!... Bibliotekarz się omylił, nie co do dzieła, ale co do wydania... To wydane nie w Amsterdamie 1674 r., ale w La Haye 1677 roku... Udaj się po wydanie Amsterdamskie...
Pascal wziął pamiętnik pana de Laffemes i podszedł do estrady bibliotekarza.
— Panie ― rzekł do urzędnika — pan się niechcący pomylił.
— W czem takiem, proszę pana?...
— To jest wydanie z la Haye 1677 r., a ja prosiłem o wydanie Amsterdamskie z anno Domini 1674.
Bibliotekarz spojrzał na tytuł i powiedział:
— To rzeczywiście omyłka, którą zaraz naprawimy. Niech pan chwileczką poczeka.
Wziął znowu kartkę, napisał na niej słów kilka i zawołał posługującego.
— Pójdź do oddziału 2-go i oddaj to panu naczelnikowi Delerge.
Chłopak poszedł.
Za chwilę powrócił, niosąc książkę, na widok której serce Pascala zabiło radośnie.
Ale była to radość fałszywa.
— Panie — odezwał się chłopak do bibliotekarza — przynoszę tę samą książkę... wydania z r. 1674, nie ma na półce...
— Jakto?...
— Książka wydana w Amsterdamie, zniknęła przed paru dniami, jednocześnie z życiem ojca Józefa i Pamiętnikami hrabiego Rocheforta. Pan Delerge utrzymuje, że pan wie o tej kradzieży.
— O kradzieży wiem, ale nie pamiętałem tytułów dzieł ukradzionych.
Pascal uczuł się w takim stanie, jakby go kto uderzył młotkiem w głowę.
Pomieszały mu się myśli.
— Wyobraź pan sobie — mówił bibliotekarz — że od sześciu tygodni, ciągle się przytrafiają kradzieże jakieś w bibliotece... Przeszło dwanaście dzieł już zniknęło, a pomimo zdwojonej baczności, nie udało się dotąd schwycić złodzieja... Ale któregokolwiek dnia, wyda się on sam jakim sposobem. Złodziej jest naturalnie człowiek jakiś inteligentny, skoro bierze się do dzieł jedynie rzadkich i kosztownych.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux czuł, że się nogi pod nim zginają.
— Jakto? jakim sposobem można — wynieść książkę z Biblioteki?...
— Niestety nie wiemy szanowny panie….. inaczej nie dopuścilibyśmy do tego... Panu bardzo zależy na wydaniu amsterdamskiem pamiętnika de Laffemes’a?
— O! bardzo, chodzi mi o ten mianowicie rozdział, który wypuszczono w wydaniach późniejszych.
— Bardzo nam przykro, że służyć nie możemy.
Pascal skłonił się i powrócił do Jakóba, czekającego z wielką niecierpliwością, bo z całej rozmowy nie słyszał ani słowa.
— No cóż się to stało? — zapytał Pascala, spostrzegłszy, że ma czoło zasępione i ręce próżne.
— Szczęście się odwróciło od nas... majątek nam się z rąk wymyka!..
— Jakto!.. Książka?...
— Nie znajduje się w bibliotece...
— Ale będzie w niej niebawem...
— Nie! — ukradł ją ktoś przed para dniami, ażeby ją odzyskać, potrzeba szczególniejszego chyba jakiego trafu...
Jakób zaledwie się powstrzymał w swej złości.
— Chodźmy! — rzekł Pascal — porozmawiamy na ulicy...
Dwaj spólnicy śmiertelnie bladzi, ze spuszczonemi głowami, ze ściśniętemi sercami, opuścili salę biblioteki.
Zaledwie wyszli na ulicę, Jakób chciał coś mówić.
— Pascal powstrzymał go temi słowy:
— Nie... nie tutaj... Za dużo uszów do okoła... Wsiądźmy do fiakra...
Wsiedli do zamkniętego powozu.
— Gdzie jedziemy? — zapytał stangret.
— Na stacyę kolei Vincennes.
Koń puścił się kłusem.
— Teraz nikt nas słyszeć nie może, nie prawda? — odezwał się Jakób z niecierpliwością. — Powiadaj prędko! Czerwony testament został ukradziony?...
— Pascal Saunier opowiedział to co słyszał od bibliotekarza o kradzieżach, jakie od kilku tygodni przytrafiają się w bibliotece.
— A zatem — wykrzyknął Jakób Lagarde z niewymowną wściekłością — zatem jest ktoś, co trzyma w swojem ręku tajemnicę hrabiego... i może ją zużytkować!...
— Nie! — odrzekł sekretarz pana de Thonnerieux.
— Dia czego?
— Bo nie zna wartości tego co posiada... bo nie może odgadnąć tajemnicy, kto klucza do niej nie ma...
— I my jednakże nie będziemy się mogli dowiedzieć.
— Co do tego, to nie ma żadnej wątpliwości.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków są zatem stracone dla nas!.. tracimy fortune, po którą mieliśmy tylko wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić!
— Cóż na to poradzić? Cios jest dotkliwy bo niespodziewany! Upadek ciężki, bo spadamy z wysoka! Ale niestety, nie można walczyć przeciwko niepodobieństwa... Przywdziejmy żałobę po naszych milionach i nie myślmy o nich więcej...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Jakób się zamyślił.
— Przywdziać żałobę po milionach?! Ani myślę... Uważasz je za stracone dla nas?...
— Tak mi się zdaje...
— A więc mylisz się i to grubo!... one są, albo raczej one będą nasze...
— Nie pragnąłbym niczego więcej... ale nie widzę sposobu...
— Boś jest ślepy, ale ja ci otworzę oczy... W braku „Czerwonego testamentu,“ zebrane razem medale, wskażą nam miejsce gdzie są schowane miliony...
— Tak.
— A więc potrzeba nam medali...
— Łatwo to powiedzieć... Znajdują się wszakże w rękach sześciu osób...
— To nic nie znaczy! — będziemy je mieli, powtórzył Jakób z dzikim akcentem... Zdobędziemy je podstępem, siłą, zbrodnią w razie potrzeby! Pozwól mi działać!... Za to co się będzie działo, ja biorę odpowiedzialność na siebie... Marta Grand-Champ, bez której, jak się zdawało wczoraj, zupełnie się obejdziemy, stanie się od jutra czynną osią naszej sprawy, narzędziem naszego powodzenia... Nie pytaj mnie o nic i zaufaj bezwzględnie.
— Będziemy bogaci!
Fiakr się zatrzymał.
Przyjechali na stacyę.
Wysiedli i poszli kupić bilety.

Jechali do Petit-Castel.

XXXIII.

Kilka dni upłynęło, od wyżej opisanych wypadków.
Pascal Saunier i Jakób Lagarde zajęci byli dojrzewającym w ich głowach projektem, jaki nasunął się im po dowiedzeniu się w bibliotece, że „Czerwony Testament“ ukradł ktoś nieznany i zniweczył w ten sposób wszelkie ich nadzieje.
Uznali przede wszystkiem za potrzebne tak się postawić w świecie, ażeby nie wzięto ich za pospolitych intrygantów węszących po Paryżu.
Nie podobna będzie mieć w podejrzeniu cudzoziemca, doktora uczonego, kapitalisty, który przyjechał osiąść w Paryżu?
Nie podobna będzie!
Posiadacz kapitału będzie zawsze szanowanym.
Ten co utrzymuje, że jest milionerem, może najwyborniej nie posiadać nic więcej nad bezczelność i długi, boć niepodobna sprawdzić co kto ma w kieszeni.
Ale gdy majątek jest jawny, gdy się przedstawia w gruntach, lasach, domach, nie można przeczyć, że go niema.
Pascal i Jakob wpadli na myśl kupienia willi Petit-Castel.
Kupno dokonanem zostało na osobę Jamesa Thompsona, który już jako lokator zamieszkiwał willę.
Zapłacił naturalnie wszystko od razu gotówką.
Angela i Marta zajmowały jak wiemy willę z dwoma służącemi alzatczykami, przy pomocy których wszystko zostało uporządkowane w domu.
Marta rozkochana we wsi, nie mogła się nią nacieszyć.
Jakób z Pascalem bywali tu tylko na chwilę.
Ważne interesa zatrzymywały ich w Paryżu, gdzie też trzymali ciągle lokal w hotelu Parlamentu.
Nie podobało się to Angeli, która radaby mieć przy sobie Pascala, ale ten taką miał nad nią przewagę, iż poddawała się losowi i nie śmiała uskarżać nawet.
Postanowionem zostało jednakże, że Angela opuści swoje mieszkanie i sprzeda swój magazyn.
— Marta prosiła Jakóba — albo raczej doktora Thompsona, ponieważ pod tym tylko znała go nazwiskiem, — aby odebrał ze stacyi kolejowej walizy, która się tam zapewne znajdują, be je wyjeżdżając z Genewy, wysłała za frachtem, do Francyi.
Doktór posłał natychmiast po te walizy.
Młoda dziewczyna nie mogła się powstrzymać od płaczu, patrząc na te przedmioty z których każdy przypominał jej biedną jej matkę.
Nie mamy potrzeby powiadać, że spólnicy nie powiedzieli kobietom, o pochodzeniu ich fortuny.
Marta wierzyła, iż doktór Thompson jest człowiekiem nadzwyczajnie bogatym.
Angela mniej dowierzająca, nie łudziła się co do jego osoby, ale ponieważ Pascal nie lubił wypytywań, nie mogła się prawdy dowiedzieć.
Otóż jakeśmy mówili, Pascal z Jakóbem najczęściej przesiadywali w Paryżu.
Znajdujemy ich obu w saloniku, jaki wspólnie zajmowali w hotelu Parlamentu.
— Musimy — mówił Pascal — robić wszystko nadzwyczaj rozważnie. — Zanim zaczniemy działać, musimy namyśleć się dobrze... Inaczej ani marzyć o czterech milionach ośmkroć sto tysięcy frankach hrabiego de Thonnerieux!
— Musimy je mieć! — zawołał Jakób popędliwie Namyślamy się już cale dni osm, wiemy już co nam szkodzić, i co nam pomódz może. — Postanówmy coś nareszcie!... Zajmować się poszukiwaniem skradzionej książki, byłoby prawdziwem szaleństwem. — Możemy jej szukać lata całe i nieznaleźć!...
Gdybyśmy nawet odszukali człowieka, to cóż, zkądże pewność, że znajdziemy książkę... Mógł ją sprzedać... albo obawiając się odpowiedzialności, zniszczyć nawet. Czy nie prawda?
— Więc raz jeszcze ostatni rozejrzyjmy się w położeniu.
— Hrabia de Thonnerieux złożył w sekretnem miejscu ogromną sumę, którą posiąść pragniemy... Cenna książka, która wskazywała to miejsca zaginęła...
Nie myślmy już o niej!...
— Pozostaje nam jeden jedyny środek, to jest zebranie medali rozdanych przez hrabiego sześciorga dzieciom, którym chciał zabezpieczyć majątek...
Te medale ułożone jeden przy drugim, według numerów porządkowych, dadzą nam pożądaną wskazówkę.
Pascal się nachmurzył.
— Zapewne! — odrzekł porywczo... ale powtarzam ci raz jeszcze, że medale te są w posiadaniu sześciu osób, które się ich przecie nie pozbędą.
— Dla czegoźby nie?... zapytał Jakób.
— Wiesz przecie tak samo jak i ja... że te medale zapewniają im majątek.
Doktór wzruszył ramionami.
— Fortuna to dziwnie niepewna!... Testament hrabiego, nie ujrzy już światła Bożego. Mamy go przecie w naszem ręku!...
— Ztąd zatem wnosisz?...
— Że medale nie mają już innej wartości oprócz wartości złota, spadkobiercy, bez spadku, nie będą zatem mieli żadnego powodu upierania się przy nich.
— Dostatecznem by było wzbudzić ich podejrzenie, proponując kupno i grabo się narazić.
— Słuszna uwaga. Nie trzeba też pytać o medale, ale je zdobyć...
— A jeżeli posiadacze będą ich bronić?...
— Tem gorzej dla nich!...
— Gwałty... przelew krwi... mruknął Pascal z obrzydzeniem.
— Nie ma rady, jeżeli tego będzie potrzeba... Tu na ziemi, każdy dla siebie!... Walka o majątek, a naturalnie o życie, nic nad to słuszniejszego!... Czyż narody wahają się w wypowiadaniu wojny, kiedy idzie o zdobycie prowincyj? Przecie to strumienie krwi wtedy się przelewają!... trapy liczą się na tysiące!... co to znaczy w obec tego jakieś tam sześć głupie osób...
— A niebezpieczeństwo?...
— O jakiem niebezpieczeństwie chcesz mówić?...
— Czy przypuszczasz, że gwałtownя śmierć sześciu na raz osób w jednem mieście, nie obudzi podejrzeń i baczności?... Czy pewnym jesteś, że zanim dojdziemy do końca naszego przedsięwzięcia, nie będziemy gorzko żałować, żeśmy się w to wszystko wdali?...
— Nie potrzeba niczego się obawiać, potrzeba być zręcznym i roztropnym.
— Nie zawsze.
Jakób spojrzał w oczy Pascalowi.
— Ejże... zapytał pogardliwie — czy się przypadkiem nie boisz?...
Pascal wzruszył ramionami.
— Ty wiesz dobrze, że ja się niczego nie boję!...
— No to nie wahajmy się już, nie opóźniajmy się i o ile tylko można szybko działajmy. Czy pozbierałeś wiadomości dotyczące posiadaczy sześciu medali?...
— Pozbierałem i bardzom z nich niezadowolony.
— Z jakiego powoda?..
— Troje z dzieci urodzonych tego samego dnia, co córka hrabiny de Thonnerieux, zajmują wyższe stanowiska... Jest między niemi syn hrabiny de Chatelux syn pewnego Rajmunda Fromentala, a wielki przyjaciel Fabiana de Chatelux, z którym razem przygotowują się do egzaminów do szkoły politechnicznej — syn wreszcie adwokata Labarre kształcący się na księdza... Jakże się dostać do tych ludzi?...
— Nic nie wiem jeszcze, ale że każdy sposób będzie dobry nie wątpię o tem. Nie ma człowieka, jakiekolwiek zajmuje stanowisko, do którego nie możnaby się dostać, jeżeli się wystudyuje jego słabostki i nałogi... Dla tego to właśnie chcę zrobić z Marty Grand-Champ, najużyteczniejsze dla nas narzędzie, najpotężniejszą naszę dzwignię... Przypomnij sobie rozmowę naszę w Joigay... To co myślałem wtedy, to samo myślę i dzisiaj...
Kto jest właściwie ta hrabina de Chatelux?...
— Wielka i poważna dama, jak powiadał sir de Brantome... Wdowa ubóstwiająca swojego syna i żyjąca z daleka od świata... Hrabia de Thonnerieux dawny mój pryncypał, miał dla niej wielką przyjaźń i wielki szacunek...
— A Fromental?...
— Syn jego?...
— Tak.
— Prześliczny, jak mi mówiono chłopak... a skromny jak panienka... a inteligentny i bardzo pracowity, lubo słabego zdrowia...
— Ojciec?...
— Jakiś urzędnik.
— Państwowy, czy prywatny?...
— Nie wiem... Jest jakaś niejasność w życiu tego człowieka.. Nie mogłem zebrać o nim zupełnie dokładnych wiadomości...
— A co za kobieta ta pani Labarre, wdowa po adwokacie?...
— Ta kobieta, której mąż był z jej łaski najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem, bardzo wesoło znosi swoje wdowieństwo... Myśli, że się nie zestarzeje nigdy, że zawsze będzie młodą i ładną... Rozpowiadają o niej bardzo dużo, ale nie najlepiej... Syn zawadza jej, to też bardzo go namawia do stanu duchownego... lubo nie wiadomo, czy chłopiec ma prawdziwe powołanie...
— Gdzie przyszły ksiądz pobiera nauki?...
— W wielkiem seminaryum świętego Sulpicyusza.
— Do tego zapewne dostęp będzie trudny?
— Bodaj czy będzie możebny — zauważył Pascal.
— Cóż znowu, nie ma nic niepodobnego... Zajmijmy się trzema pozostałymi...
— Syn Fulgentego Duvernoy jest tapicerem... Chłopak to bardzo żywy i skłonny do wybryków... W skutek jakiejś kłótni opuścił dom rodzicielski i od pięciu miesięcy nie daje żadnej o sobie wiadomości.
— Nie wiesz więc gdzie się obecnie znajduje?
— Nie, ale prawdopodobnie opuścił Paryż i wyniósł się na prowincyę, gdzie łatwiej jak tutaj może żyć ze swojego rzemiosła... Poszukawszy trochę, da się go odnaleźć.
— Cóż dalej?...
— Przechodzę do Juljasza Boulenois, syna komisyonera. Opinia publiczna utrzymuje, że to łotr skończony, stały gość knajp podrogatkowych... Uczciwy ojciec wyrzucił go z domu, ani chce słyszeć o nim... Nie wiadomo z czego żyje. Obawiam się bardzo czy nie przepił medalu?..
— Toby nam mogło bardzo być nie na rękę.
— Trzeba i na to być przygotowanym. Ten kiep pracy nie znosi, sypia gdzie mu się zdarzy i... dziwna rzecz doprawdy, iż się dotąd nie dostał w ręce policyi...
— Nie ma mieszkania?
— Ma się rozumieć.
— I jeszcze jeden, którego potrzeba będzie szukać...
— Będziemy szukać.
— Z pośród posiadaczy medali pozostaje nam jeszcze jeden, albo jedna?
— Córka naturalna Periny Berthier, mieszkającej w Genewie, obecnie zamężnej jak się zdaje... — Co do tej, brak mi wszelkich wskazówek...
— Podróż do Szwajcaryj będzie zatem konieczną... — Miałeś racyę, że zadanie będzie trudne! — Mniej od nas zdecydowani, cofnęli by się zniechęceni...
— Gdyby ta przeklęta książka nie została skradzioną z Biblioteki — ciągnął Jakób uderzając pięścią w stół — wszystko byłoby głupstwo!
— Czyż nie podobna odgadnąć miejsca, w którem schował hrabia pieniądze? — zapytał Pascal.
— Jużem sobie nałamał nad tem głowy na próżno! — odrzekł Jakób biorąc do ręki złoty medal, znaleziony w szkatułce.
— Na próżno mózg wysuszam... Napróżno wpatruję się w tego sfinksa... Nic... i nic!. — Na jednej stronie te tylko trzy wyrazy:

Des

Septieme

Comptant.

Co znaczy: rachując od siódmego... ale od czego siódmego?... To piekielna zagadka! to zagadka, po za którą ukrywa się majątek... Jak ją odgadnąć?...
Jakób Lagarde chwycił się obu rękami za głowę.


XXXIV.

— Cóż nareszcie postanawiamy? — zapytał Pascal po chwili.
Jakób podniósł głowę.
— Czy znalazłeś co odpowiedniego na nasze rezydencyę?
— Znalazłem.
— Cóż to takiego?
— Mały pałacyk przy ulicy Miromesnil, bardzo jak mi się zdaje odpowiedni.
— Do sprzedania, czy do wynajęcia?
— Do sprzedania.
— Umeblowany?
— Nie.
— Cena?
— Dwakroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków... W tym kwartale to prawie darmo...
— Dwakroć dwadzieścia pięć a pięćdziesiąt umeblowanie, to dwakroć siedmdziesiąt pięć, ośmdziesiąt tysięcy Petit-Castel, to razem trzykroć pięćdziesiąt pięć tysięcy franków. Pozostanie nam zatem dwakroć sześćdziesiąt tysięcy franków, czyli, że będzie można poczekać.
— Nie licząc nawet na honoraria, jakie doktór Thompson otrzymywać będzie od swojej klijenteli — dorzucił, śmiejąc się Pascal.
— Jeżeli będzie miał klijentelę — odpowiedział Jakób.
— Że będziesz miał, to zaręczam, bylebym ja się tem zajął. Potrzebuję piętnastu dni najwyżej, na to ażeby dzienniki wszystko co jest najwydatniejszego w całym Paryżu, posyłały do sławnego doktora amerykańskiego.
— Ty pisać będziesz artykuły reklamujące..
— Dobrze... znam się na tem — kupujemy zatem pałac przy ulicy de Miromesnil.
— Chodźmy go zobaczyć. — Wiele czasu potrzeba będzie na umeblowanie?...
— Ośm dni najwyżej. — W Paryżu robi się wszystko nadzwyczaj prędko, zwłaszcza, kiedy się nie żałuje pieniędzy...
— A więc za ośm dni doktór Thompson odbędzie tryumfalny wjazd do swojej siedziby.
— Czy pierwotne nasze plany ulegną jakiej zmianie?... — Co się stanie z tą za mierzoną szulernią?...
— Nie ma już mowy o szulerni! Mamy obecnie poglądy wyższe! — Nie mogę i nie powinienem być niczem innem jak tylko doktorem Thompsonem! — Będę przyjmował mnóstwo osób. Będę grywał i owszem, ale okradać nie będę! — Kiedy się ma miliony na widoku, to nie można się narażać!... — Chodźmy zaraz na ulicę Miromesnile, a resztę dnia na wsi spędzimy...
Pałacyk wynaleziony przez Pascala, podobał się Jakóbowi Lagarde, rozkład nadawał się bardzo do eleganckiego i wygodnego urządzenia.
Tego im właśnie było potrzeba.
W godzinę później, dwaj wspólnicy byli już u notaryusza.
Jakób zgodził się na cenę i dał sto tysięcy franków zadatku.
Resztę sumy wypłaci jutro przy podpisaniu aktu.
Widzimy, że Pascal ufał nieograniczenie swojemu towarzyszowi więziennemu z Nimes, ponieważ wszystko robił na jego nazwisko, czyli raczej na pseudonim jego.
To zaufanie, częste zresztą, trafia się w świecie złoczyńców; kruk krukowi oka nie wykole, wilki się pomiędzy sobą nie gryzą — nie trzeba jednakże przywiązywać wielkiej do takich przyjaźni wiary, bo wilki głodne pożerają w najlepsze rannych swoich towarzyszy.
— Pascal studyował dosyć długo w więzieniu w Nimes charakter Jakóba Lagarda i przyszedł do przekonania, że Lagarde nigdy go nie zdradzi.
Wyszedłszy od notaryusza, obaj pojechali do Petit-Castel.
— Od jutra — mówił Pascal — zajmę się instalacyą naszą i zamówię umeblowanie. — Powiedziałem, że za ośm dni wszystko będzie gotowe, ale chciałbym zrobić to jeszcze prędzej.
— A dzienniki?...
— Jutro poroznoszę reklamujące artykuły, ale nie potrafię ich sam zredagować, trzeba to zrobić bardzo zręcznie.
— Ja się tego podejmuję... — Będzie zrobione secundum artem...
— Jeszcze jedna ważna kwestya…..
— Jaka?...
— Czy nie dobrze by było, abyś, jako zagraniczny kolega, poszedł złożyć swoje uszanowanie znakomitościom francuzkim, abyś złożył nadto wizyty kilku sławniejszym profesorom fakultetu medycznego?...
Jakob skrzywił się znacząco.
— Hum! — mruknął — myślę, że to nie byłoby bardzo bezpiecznem...
— Dla czego? — Ci panowie znać się przecie nie mogą, skoro się nie w Paryżu kształciłeś...
— Tak... ale czyż mam dość amerykańską minę, ażeby ich nią otumanić?...
— Fakultet nie może być trudniejszym do oszukania, jak publiczność... Mówisz czysto po angielsku. — Nic łatwiejszego, jak nadać sobie lekki akcent przy rozmowie po francuzku. — Co do fizyonomii, dostatecznem będzie kazać sobie ogolić faworyty i wąsy, a pozostawić tylko brodę... Będziesz miał najrzetelniejszy wygląd Yankesa, będziesz wyglądał jak fabrykant z Cincinati... — Trzeba nadto, abyś sobie przygotował biografię i umiał bez namysłu odpowiedzieć na pytania, jakiemi cię zarzucać mogą... Rzetelny doktór Thompson, którego nosisz nazwisko i posiadasz dyplomy, umarł przed sześciu laty... Potrzeba, abyś mógł się wytłomaczyć z tego czasu!.. — Radzę ci wielką podróż do Indyj w celach naukowych... Możesz korzystać z opowiadań starego eskulapa przy więzieniach w Nimes.
— Masz racyę — odpowiedział Jakób. Przygody, jakie opowiadał, mogę uznać za swoje. — Pójdę złożyć uszanowanie książętom wiedzy i prosić o łaskawe przyjęcie...
— Czy przedstawisz się w Paryżu, jako doktór specyalista?...
— Tak.
— A jakąż obrałeś sobie specyalność?...
— Będę leczył chorobę modną w tym czasie anemię, pochodzącą z ubóstwa krwi, z wielkiego fizycznego wysilenia, albo z nadmiernego używania życia. — Pracowałem vad tem bardzo wiele i udało mi się uleczyć niejednego... Liczę na wielkie powodzenie, anemiczni zaczną zwłóczyć się do mnie, wyleczę bardzo wielu i wkrótce rozebrzmi sława moja, co pozwoli nam działać swobodnie. — Co do podróży John Byrra, przypomnę sobie wszystko, com słyszał od niego i jakoś to będzie...
Przybyli na stacyę — wysiedli z po ciągu i rozmawiając doszli do Petit-Castel.
— Była piąta po południu.
O tej samej godzinie Rajmund Fromental wezwany do prefektury policyi, wchodził do biura naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego.
Człowiek, który w tym czasie zajmował te ważne i trudne obowiązki, był dawniej komisarzem przy delegacyach sądowych.
Cieszył się powszechnym szacunkiem.
Znano go jako urzędnika uczciwego i niezmordowanego — oddawano sprawiedliwość wysokiej jego inteligencyi i poświęceniu.
Z największą uprzejmością przyjął on Rajmunda Fromentala.
Ten ostatni nie bez pewnej obawy, stawił się na wezwanie naczelnika.
Otrzymał urlop na dwa miesiące i nie mógł pojąć, po co w tym czasie wzywano go do prefektury.
— Nie mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie — łatwo więc pojąć jego obawę.
Hrabina de Chatelux nie mogła widzieć się już z osobami wpływowemi, przez pośrednictwo których przyrzekła poprzeć jego prośbę do ministra sprawiedliwości.
Nie było zatem mowy o przywróceniu mu wolności.
Serce mu się ścisnęło i owładnęły złe jakieś przeczucia.
— Siadaj pan — rzekł naczelnik, wskazując krzesło.
Nowoprzybyły skłonił się i zajął miejsce.
— Kawał już czasu nie widziałem pana — mówił naczelnik. — Czy byłeś bardziej cierpiącym?...
— Nie, panie naczelniku. — Owszem, miesiąc wypoczynku, pozwolił mi przyjść do siebie. — Zdrów jestem zupełnie, a z dni wolności korzystam dwojako...
— Wiem, wiem... Syn pański ukończył pierwszy peryod swoich nauki musisz go pan mieć obecnie przy sobie...
— Nie uwierzy pan, jak ja się obawiam, ażeby syn mój nie dowiedział się czegokolwiek z mojej przeszłości. Nie opuszczam go ani na chwile... unikam najmniejszej nieostrożności... Nie będę ukrywał, że to w tym jedynie celu zadałem urlopu... Jeżelim potrafił dotąd ukryć przed Pawłem tę moję nieszczęśliwą przeszłość, tę moję winę, policzoną mi za występek, to dla tego jedynie, że żył w oddaleniu... Podczas długich lat nauki widywałem go bardzo rzadko... Łatwo mi było odpowiadać na jego zapytania, nie obudzając najmniejszego domysłu... Dzisiaj, kiedy jest przy mnie, co pocznę, jeżeli będę musiał powrócić do obowiązków? Czy podobna będzie wytłomaczyć mu tyle rzeczy dla niego niezrozumiałych? Nie widzę wcale sposobu... i bardzo się obawiam!...
— Należysz do prefektury, mój kochany Rajmundzie i to na czas dosyć jeszcze długi.
— Wiem o tem aż nadto dobrze niestety.... i to mnie właśnie przeraża ze względu na dziecko.
— Czy masz pan zamiar trzymać Pawła przy sobie?
— Pod jakim-że pozorem mógłbym go usunąć, zanim ukończy egzamina do szkoły politechnicznej? Chciałbym aby przynajmniej do tego czasu otrzymać przedłużenie urlopu.
— Kiedyż się ten urlop kończy?...
— Za trzy tygodnie... Czy mi pan radzi prosić o przedłużenie, o jakiem miałem honor wspominać panu?...
— Nie radzę, bo nie otrzymasz przedłużenia.
— A dla czego? jeżeli wolno zapytać.
— Dla tego, żeś mi koniecznie potrzebny.
Rajmund zbladł.
— Potrzebuje mnie pan? — powtórzył.
— Tak... I wie pan po co tu pana wezwałem?
— Z pewnością że nie.
— Dla pozyskania od pana przyrzeczenia... że nie zechcesz korzystać z reszty urlopu, i że od jutra zaczniesz pełnić swoje obowiązki.
— Od jutra? — mruknął Rajmund. Ależ panie, jak się potrafię wytłómaczyć mojemu synowi?... Czem zdołam upozorować nagłe nieregularne moje życie? moję nieobecność we dnie i w nocy?...
— Znasz moję dla siebie życzliwość kochany panie Rajmundzie. Doskonale ja rozumiem twoje obawy i twoje cierpienia i współczuję ci bardzo, ale idzie o interes publiczny, wobec którego upadają wszelkie względy... Uważam cię za najcenniejszego z moich pomocników, za najinteligentniejszego, najuczciwszego i najgodniejszego zaufania człowieka, i mam prawo liczyć na pana i zupełnie na pana rachuje... Przypominasz pan sobie w jakich okolicznościach dano ci posadę, którą obecnie zajmujesz... Zrobiono panu wielką łaskę... Z zupełną świadomością rzeczy przyjąłeś łaskę z wszelkiemi jej następstwami... Dotrzymaj że zobowiązań.
— O! panie — wykrzyknął Rajmund ze łzami w oczach — czyż ich nie dotrzymałem. Czy kiedy słyszano, abym się uskarżał? Czy cofnąłem się kiedy przed niebezpieczeństwem? Szafowałem życiem, aby mój dług spłacić jaknajprędzej!... I czyż nie jest spłacony? Czyż nie powinni mnie zwolnić, jeżeli nie dla mnie, to dla mojego dziecka, w obec którego mógłbym ukryć mój błąd i odpokutowaną za niego karę. Nie wiem czy nie przesadzam doniosłości moich zasług, ale polegając na nich, marzyłem o wyjednaniu sobie zupełnego darowania czasu próby, jaki mi jeszcze pozostaje.
— Na to nie mogę panu odpowiedzieć... Co do tego, to sam tylko minister sprawiedliwości decydować może... Zasługujesz pan na szacunek i względy zwierzchników, przyznaję to szczerze i chętnie, szacunek mój jednakże i życzliwość moja dla pana, nie zmieniają w niczem warunków obecnego położenia... Powtarzam też panu, żeś mi jest koniecznie potrzebny i żądam zupełnej uległości. Zrzeknij się ostatnich dni swojego urlopu i powracaj zaraz do obowiązków.
Rajmund, którego rysy zdradzały straszne przygnębienie odpowiedział głosem cichym:
— Nie mogę panu odmówić... pan wiesz o tem dobrze... Zrobię jak pan każesz... Ale doznaję w tej chwili tak ciężkiej boleści, że zdolna ona złamać mnie zupełnie.
Kilka chwil naczelnik milczał chcąc dać dowód, że szanuje uczucia swojego podwładnego.
— Czy doręczyłeś pan już prośbę swoje panu ministrowi?
— Nie — odpowiedział Rajmund — i nie wiem doprawdy jak zrobić, to bowiem, co właśnie od pana usłyszałem, nie obiecuje mi aby dobrze przyjętą została.
— Żądasz pan dobrej rady?
— Przyjmę ją z głęboką wdzięcznością.
— Przygotuj pan otóż podanie, a ja je poprę, bądź pewnym, z całego serca, lubo bardzo mnie wiele kosztować będzie rozstanie się z panem. Od pana zależy, aby ta prośba otrzymała skutek pożądany.
— Cóż w tym celu zrobić potrzebuję?...
— Przeprowadzić to co panu do przeprowadzenia powierzę. Rząd, któremu pan oddasz ważną przysługę, odwdzięczy się panu za nią... Zabierz się pan od jutra zaraz do roboty.
— Niech pan naczelnik liczy na mnie.
— Co do pańskiego syna, którego obecność w domu przeszkadza panu naturalnie, to sądzę, że trudność tę dałoby się łatwo usunąć... Usuń pan Pawła na czas pewien.
— Pod jakim pozorem? — Zresztą to niepodobna, ponieważ potrzebuje przygotowywać się do egzaminów.
— Nie, to wcale nie jest niepodobnem, jak pana zaraz przekonam... Mówiłeś pan, że syn jest delikatnego zdrowia...
— O tak! Zdrowie jego wymaga wielkich starań... bardzo troskliwej pielęgnacyi.
— A więc ta okoliczność, dostarczy pretekstu jakiego nam potrzeba... Wywieź go pan na świeże powietrze, na wieś — a wybierz miejsce nie dalekie od Paryża, żebyś mógł go widywać kiedy ci się tylko spodoba. Pracując na świeżem powietrzu, pod cieniem drzew, Paweł nie będzie czuł się zmęczonym...
— Nie zrozumie dla czego wysyłam go na wieś, a sam w Paryżu pozostaję, bo ma przekonanie, iż jestem panem samego siebie!...
— Czekajno kochany panie Rajmundzie, porozmawiajmy trochę... Pański syn wie, że nieposiadasz majątku, musi więc przypuszczać, że masz jakieśkolwiek zajęcie... Czyż nie zapytywał pana kiedy o to?...
— Nieraz jeden panie naczelniku...
— I co mu pan odpowiedziałeś?...
— Że mam upoważnienie prefektury Sekwany do przejrzenia bibliotek więziennych.
— Odpowiedź zgodna z prawdą najzupełniej... Powiedz synowi, że przegląd o jakim mowa, daje ci w tym czasie bardzo dużo zajęcia i rzecz szczególna — dodał uśmiechając się naczelnik, będziesz znowu bardzo blizkim prawdy...
— Jakto proszę pana?...
— Ważne zadanie, które panu powierzyć pragnę, nie dotyczy co prawda bibliotek więziennych, ale biblioteki miasta Paryża i kraju...
— Jakto?... powtórzył zdziwiony Rajmund.
— Tak jest — i zaraz się pana wytłómaczę, najprzód jednak chcę, abyś pan wiedział, że jako sam ojciec, pojmuję doskonale pańskie obawy — i dam panu wszelkie możliwe sposoby oddalenia podejrzeń, jakie by mogły powstać w umyśle pańskiego syna... Każę oto doręczyć panu, co zresztą bardzo będzie potrzebne w poszukiwaniach, jakie pan będziesz robił, nominacyę na podinspektora bibliotek krajowych, a nominacyę taką będziesz pan mógł pokazać przecie synowi...
— O! panie... wykrzyknął Rajmund.. z całej duszy dziękuję za tę łaskę prawdziwą..
— Powtarzam panu, że jestem ojcem, i nie obca mi jest miłość ojcowska.
Tu naczelnik podał rękę swojemu podwładnemu, a ten ją z uczuciem uścisnął.
— Teraz niech pan naczelnik raczy mnie łaskawie objaśnić, czego żąda odemnie?...
— Polecam panu sprawę nadzwyczaj ważną, sprawę, która też nadzwyczajnego wymaga taktu. — Nie idzie tu ani o krew przelaną, ani o jednę z tych okropnych zbrodni, które od kilku lat rozmnażają się coraz więcej, ale o sprawę nie mniej ważną z innego punktu widzenia. Złoczyńcy nie czepiają się tą razą osób prywatnych, ale najcenniejszych bogactw Paryża i kilku większych miast prowincyonalnych...
Rajmund Fromental zdawał się bardzo być zaintrygowanym.
— Idzie zapewne — o kradzieże popełnione po kościołach?...
— Nie.
— A więc?...
—O kradzieże w bibliotekach.
— Książki!... książki kradną!...
— Tak, i to książki wielkiej wartości, dzieła, których strata jest niepowetowaną, są to bowiem tak zwane białe kruki, a czasami nawet unikaty…..
Naczelnik wziął z biurka leżące note i mówił dalej:
— W ciągu trzech tygodni wyniesiono piętnaście tomów z Biblioteki narodowej — dwanaście tomów z Bibliotǝki św. Genowefy — ośm z Biblioteki Arsenału.
W Lionie, w Nantes, w Bordeaux, w Blois, zostały podobne kradzieże spełnione... Skargi ze wszystkich stron nadchodzą, sądy prowincyonalne tracą poprostu głowy... Skradzione dzieła, których nie podobna będzie zastąpić, przedstawiają conajmniej wartość dwu kroć stu tysięcy franków. — Minister niezmiernie oburzony, wydał najsurowsze rozkazy, ażeby koniecznie nadużyciom koniec położyć.
Do tej chwili trzyma się tę rzecz w tajemnicy, ażeby uniknąć, a przynajmniej odwlec napaści uczonych, którzy skandal ten w danym razie z pewnością rozgłoszą... Ośmieleni tem milczeniem i spokojnem zachowywaniem się policyi rabusie biblioteczni prowadzić będą w dalszym ciągu swoję robotę... Zechciej pan z tego skorzystać... pochwyć złodziei, a ja cię zapewniam, że prośba pańska zostanie uwzględnioną...
— Nie istnieją żadne wskazówki?... zapytał Rajmund.
— Żadne a żadne.
— Jednakże otrzymał pan raporta?...
— Tak, ale zupełnie nic nie znaczące... nic się z nich dowiedzieć nie można...
— Myślał pan zapewnie o tej sprawie?...
— Przyznaję!... Od tygodnia zajmuję mnie ona prawie wyłącznie.
— Musiał pan zatem wyrobić sobie jakąś opinię co do kradzieży.
— Na nieszczęście, nie... Sposoby przedsiębrane do pochwycenia łotrów, zupełnie nie udają się.
— Czy pan przypuszcza, że rabusie kradną w celach zysku, w celach odprzedania dzieł po jak można najdroższej cenie amatorom, czy też operują na rzecz obcych zazdroszczących nam naszego narodowego bogactwa, i pragnących wzbogacić naszemi książkami biblioteki swojego kraju?...
— To ostatnie wydaje mi się prawdopodobniejszym, labo nie oparte jest na żadnym dowodzie...
Rajmund Fromental pokiwał głową w sposób znaczący...
Żadnego punktu wyjścia.— mruczał — żadnej wskazówki.. Iść na oślep... to zadanie trochę trudne...
— Gdyby było łatwe, każdy by sobie z niem poradził... ale, że najeżone trudnościami, dla tego je panu oddaję... Wykryj złodziei, a ja ci raz jeszcze zaręczam, że prośba twoja zostanie uwzględnioną... Dodam jeszcze, że przeszkody mniej może są przestraszająco, niż się wydaje z pozoru…..
— Jakto proszę pana?...
— Zaraz się wytłómaczę.
— Trzeba aby się pan porozumiał z urzędnikami bibliotek okradzionych. — Rozmawiając z nimi, wypytując się ich, możesz dowiedzieć się szczegółów niby nic nie znaczących, a w gruncie rzeczy ważnych dla pana... Liczę zresztą na pańską zręczność, na pański węch, a w końcu i na pańską dobrą gwiazdę!...
Pan rozumiesz, że trzeba co tchu ukrócić to ohydne złodziejstwo.
Skradzenie pakiet biletów lub worka luidorów z banku, byłoby mojem zdaniem, mniej wstrętnem niż obdzieranie nas ze zbiorów, które chlubę narodu stanowią. Potrzeba dołożyć wszelkich starań aby ująć nędzników, bo to obowiązek obywatelski...
— Rozumiem to panie naczelniku, i co tylko będzie możebne zrobić, to zrobię z pewnością...
— Wierzę i liczę na pana.
— Czy zacząć od Biblioteki paryzkiej, czy też od prowincyonalnych?...
— Zależy to zupełnie od pańskiego uznania — może na prowincyi łatwiej będzie dostać jakich objaśnień... biblioteki departamentów mniej są uczęszczane, gość obcy łatwiej może tam zwrócić na siebie uwagę, łatwiej mogą tam zapamiętać jego fizyonomię i postawę... Ale rób pan jak ci się podoba, rób według własnego natchnienia... Przejdź jutro do kasy prefektury i podnieś sumę potrzebną na poszukiwania... a potem, po skończeniu czynności, przedstawisz rachunek...
— Dobrze rzekł Rajmund — ale będę potrzebował spisu skradzionych książek... Czy wykaz został zrobiony?
— Tak i dołączono go do protokołu.
— Prosiłbym o ten protokół, może mi się przydać na co.
— Oto jest wszystko.
Naczelnik podał Rajmundowi paczkę papierów, a ten schował ją do kieszeni surduta.
— Jeżeli w skutek okoliczności, których na razie nie można jest przewidzieć, nie podobna mi będzie działać samemu, czy pan upoważniasz mnie do wybrania sobie pomocników?
— Daję panu w tej chwili te upoważnienie i obowiązuje się wyjednać potwierdzenie go przez prefekta. Wybieraj pan kogo chcesz. Masz na to carte-blanche.
— W razie potrzeby, wybiorę zatem Gradura, Berela i Bourerda.
— Zaraz dziś wieczór otrzymają stosowne rozkazy. W razie gdyby z panem podróżowali, otrzymają natychmiast na koszta podróży. Suma jaka panu wydaną zostanie z kasy, wystarczy na wszelkie nieprzewidziane wydatki. Więc już wszystko ułożone nieprawda?
Jutro zapewne rozpoczniesz pan swoją robotę.
— Prosiłbym pana o dzień jutrzejszy... Jest mi koniecznie potrzebny, dla zainstalowania syna na wsi...
— A no dobrze — daję dwadzieścia cztery godziny, ale nie więcej.
— Wystarczy... ślicznie dziękuję. Co do nominacyi na inspektora, którą mi pan obiecałeś, kiedy ją mogę otrzymać?...
— Jutro odeślę ją panu do mieszkania... No idź kochany Rajmundzie, życzę ci powodzenia... Będzie to najskuteczniejsze poparcie twojej prośby do ministra.
— Jeżeli mi się nie uda — szepnął Fromental głucho — to taka widocznie będzie wola Boża...
Skłonił się naczelnikowi i wyszedł z pokoju.
— Biedny Rajmand — szeptał po cichu naczelnik, gdy drzwi za nim się zamknęły. — Ciężko wycierpiał, a sprawiedliwość ludzka okrutnie się z nim obeszła!
Wyszedłszy z pokoju naczelnika, Fromental, musiał przechodzić przez salę, w której siedzieli agenci, przychodzący z raportami do wydziała. Gdy go spostrzegli, podnieśli się i ukłonili.
— Oh! ho! — odezwał się jeden z nich — musi być jakiś nowy a trudny węzeł do rozplątania... Sombre-Accueil nie napróżno został wezwany.
— Z pewnością, że nie — potakiwali dwaj inni.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, te Sombre-Accoeil było przezwiskiem, jakie w prefekturze nadano Rajmundowi Fromental. Charakteryzowało ono dobrze jego obejście, nacechowane zazwyczaj głęboką melancholia.
Smutek nie schodził nigdy z jego twarzy. W stosunkach z kolegami Rajmund był nadzwyczajnie grzecznym, ale trzymał się od wszystkich z daleka.
Mówił jak najmniej i to tylko co było koniecznem, nie rozchmurzał się nigdy, udawał, że żartów nie słyszy i dawał jasno do zrozumienia, iż żaden koleżeński stosunek nie mógł się zawiązać pomiędzy nim a innymi agentami, nie dla tego, ażeby jednakże uważał się za wyższego.
Jeżeli zamykał się sam w sobie i trzymał z daleka, to dla tego, że bolesne wspomnienia i nieustanne myślenie a syna, wystarczały mu zupełnie.
Rzecz dziwna, że ta boleść, ta obojętność, która musiała się wydawać niewytłómaczoną dla tych, którzy nie znali jej przyczyny, nie wywoływała żadnej do Rajmunda zawiści.
Może nie lubiono go zabardzo, ale oddawano mu sprawiedliwość.
Równi go poważali.
Podwładni pragnęli być pod jego rozkazami.
Ale bo też Rajmund pomimo ponurego swojego pozoru, miał złote serce.

Mówił mało, ale umiał rozkazywać nie poniżając tych, co go słuchać musieli.

XXXV.

W służbie Rajmund nie pobłażał nieposłuszeństwa, albo zaniedbywania obowiązków.
Umiał karać tych, co na to zasłużyli, ale umiał także przedstawić do nagrody tych, co służyli wiernie i inteligentnie.
Z rozmowy jego z naczelnikiem możemy się przekonać, jak był uważany w prefekturze.
— Tak — mówił do siebie wracając z tejże prefektury, z pochyloną głową i ściśniętem sercem... to konieczne... Doskonały będzie pretekst jaki mi podał naczelnik... Paweł pracować będzie na wsi, a ja będę go jak najczęściej dzał... Nie może pozostawać ani przez dzień jeden w naszem mieszkaniu przy ulicy Saint-Louis-en-l’Ile, gdzie wszyst ko mogłoby się wydać przy najmniejszej okazyi...
Przedsięwezmę wszelkie środki ostrożności, aby się nie mógł niczego domyśleć...
Agenci dostaną rozkaz, nie pokazywania się w mojem mieszkaniu i ażeby mi nie przysyłali żadnych wiadomości pod jakimkolwiek pozorem...
— Będą mogli komunikować się ze mną, tylko w mieszkaniu na bulwarze Saint-Martin, wynajętem przez prefekturę...
Uprzedzę o tem naczelnika, i mam nadzieję, że mi nie odmówi.
W ten sposób Paweł nie dowie się niczego i niczego nie domyśli, a przyjdzie chwila, że będę uwolniony!... O! ten dzień zapłaci mi wiele przecierpianych boleści, każe o wielu zapomnieć męczarniach...
Tak rozmyślając, Rajmund doszedł do bramy swojego domu.
Dom to był duży, a należał niegdyś do rodziny de Tennay-Charente.
Fromental zajmował pierwsze piętro i mieszkał z synem i starą służącą, która pozostawała u niego od lat trzydziestu i znała wszystkie jego nieszczęścia.
Czynna bardzo i pomimo podeszłego wieku, niezmordowana, kochała ojca i syna, jak gdyby własnego swojego syna i wnuka.
Opiekowała się nimi z serdeczną troskliwością.
Mieszkanie bardzo wysokie, z sufitami poczerniałemi, ze złotemi u nich szla ami, zupełnie prawie przez czas wytartemi, składało się z dwóch równych połów przedzielonych sienią.
Rajmund zajmował jednę połowę, Paweł po wyjściu z pensyonatu drugą.
Urządzenie było bardzo skromne, tak u ojca jak i a syna, ale wszędzie dzięki Magdalenie, panowała nadzwyczajna czystość.
Gdyby ta kobieta ścierając kurze zapomniała oczyścić jakiego sprzętu, z pewnością przez całą noc by nie spała...
Rajmund przyszedłszy do sieni pierwszego piętra, sięgnął po klucz do kieszeni, ale go nie znalazł.
Zaniepokojony wezwaniem do prefektury, zapomniał wziąść klucza.
Zadzwonił.
Magdalena mu otworzyła.
Na widok pana, rozjaśniła się twarz starej sługi.
— Czy Paweł w domu?... zapytał Fromental.
— Jest w swoim pokoju...
— Sam?...
— Z pewnością, że sam kochaneczek. Pan Fabian de Chatelox nie był to dzisiaj wcale. Pan Paweł pracuje i nie kazał przeszkadzać sobie aż do obiadu...
— To trzeba się do tego zastosować moja Magdaleno... — Pójdę do gabinetu i schowam te papiery.
Wyjął z kieszeni pakę dokumentów, dotyczących kradzieży w bibliotekach.
Magdalenę uderzył zmieniony głos i rysy Rajmunda.
— Boże! — szepnęła z cicha — czy pana spotkało jakie zmartwienie?...
— Niestety moja Magdaleno, zmuszony będę dźwigać znowu łańcuch mojej niedoli!...
— Jakimże sposobem? — wykrzyknęła dzielna kobiecina z przestrachem. — Miałeś pan jeszcze trzy tygodnie urlopu!...
— Musiałem się go wyrzec.
— Ależ na rany Bozkie, cóż pan zrobisz z tem dzieckiem? — Będzie się wił ciągłemu wychodzeniu i przychodzeniu pańskiemu... — Jakże mu się to wytłomaczy?...
— Mam na to środek jeden... — Jaki?...
— Oddalić go od siebie.
— Oddalić? — powtórzyła, blednąc służąca.
— Chwilowo, ma się rozumieć, tylko. Mam nadzieję, moja poczciwa Magdaleno, że przy pomocy twojej, potrafię namówić Pawła….
Oczy starej kobiety napełniły się łzami.
— I pan obcesz mi zabrać to kochane dzieciątko! — Zaledwie do nas powrócił i znowu ma być zdaleka!...
— No! no! uspokój się Magdaleno, uspokój. — Po co te łzy? — Rozumiesz dobrze, że Paweł nie może pozostawać w tym domu, jeżeli chcemy przed nim ukryć dwie fatalne tajemnice, jedną z przeszłości i jednę z teraźniejszości.
Magdalena szlochała.
— O! mój biedny, kochany panie, kiedyż Pan Bóg ulituje się nad tobą?
— Nie długo.
— Naprawdę?...
— Mam nadzieję... prawie pewność, to też przestań płakać i otrzej łzy...
— Nie mogę się powstrzymać doprawdy, bo jak tu oddalić to delikatne, wątłe a poczciwe dziecko...
— Czyż ja ci mówię, że chcę go opuścić? Nie myślę o niczem podobnem... Będę go bardzo często widywał, a ty stale przy nim będziesz.
— Ja stale? — powtórzyła Magdalena nic nie rozumiejąc.
— Naturalnie, bo razem z nim pojedziesz na wieś.
— A pan?
— Ja tutaj pozostanę.
— Sam jeden?
— Zapewne.
— Ależ to niepodobna! — zawołała energicznie stara kobieta.
— Dla czego niepodobna?...
— A któż panu przygotuje śniadanie, obiad, kolacyę?... Przecie będziesz pan musiał jadać... nie prawda?
— Będę jadał w restauracyi...
— W restauracyi? Na nic się nie zdało, jedzenie tam nie zdrowe! mięso niedogotowane albo przegotowane — a ryby nie świeże... Jeszcze panu zaszkodzi!...
— Mam zdrowy żołądek.
— Ale go zepsuć łatwo. A któż będzie czyścił panu ubranie, buty, kto panu łóżko pościele?...
— Ja sam!... nie bój się, dam sobie radę doskonale.
— Tere... fere... Ja przecie jestem pańską służącą i ja muszę panu usługiwać!...
— Słuchaj moja poczciwa — rzekł Rajmund, biorąc Magdalenę za ręce — nie mówmy głupstw, tylko róbmy spokojnie...
Paweł jest wątły, delikatny... potrzebuje przy pracy spokoju... świeże wiejskie powietrze, ruch, dalekie spacery, będą dlań bardzo dobre...
Kilka tygodni spędzonych na wsi, wpłyną wzmacniająco na jego siły...
Co do mnie, chciałabyś z pewnością, ażebym został panem mojej woli, ażebym nie obawiał się niczego? A więc aby to szczęście spotkało mnie jak najprędzej, nie trzeba mi przeszkadzać, ale mi dopomagać, kiedy podczas obiadu będę mówił z Pawłem, ażeby go przekonać o potrzebie wyjazdu... Czy zrobisz o co cię proszę?
— Kochany pan wie dobrze, że ja zawsze to robię co pan każe!... Czyż mogłabym nie słuchać pana?...
Po chwili milczenia Magdalena dodała:
— A gdzież nas pan wysłać zamierza?... uprzedzam, że jeżeli dalej jak Saint-Denis, to ja wcale nie pojadę...
Pomimo zgnębienia Rajmund uśmiechnął się z tej naiwności.
— Nie obawiaj się Magdaleno... powiedział miejsce wygnania nie będzie oddalone, Paweł je sam wybierze...
— A no tak, to dobrze...
— Teraz kiedyśmy się już porozumieli, pójdę schować moje papiery.
— Dobrze — ale niech się pan spieszy, bo ja już podaję obiad...
— Jak waza będzie na stole, przyjdź i zastukaj do drzwi...
Rajmund opuścił przedpokój, w którym miała miejsce rozmowa powyżej opisana.
Magdalena powróciła do kuchni, szepcąc przez drogę:
— Biedny, poczciwy mój pan, kiedyż się skończy ta jego męczarnia... na którą nie zasłużył wcale.
Gabinet Fromentala, był równie jak całe mieszkanie urządzony bardzo skromnie.
Stało w nim łóżko z czarnego drzewa, po za czerwonemi firankami, dobrze już spłowiałemi, stała szafa, kilka foteli, wielka skrzynia, parę drobnych sprzętów i duże szerokie biurko.
Na biurku był kałamarz, pióra, ołówki, kilka liber papieru, koperty, ale ani jednego zapisanego kawałka.
Rajmund strzegł się tego zabobonnie.
Gdyby parę słów jakich popadło pod oczy młodego człowieka, mógł by się: on domyślać i podejrzewać zajęcie swojego ojca.
Paweł zresztą wchodził tu bardzo rzadko.
Od najmłodszych lat przyzwyczajony był do największej delikatności, a wiedział przy tem, iż ojciec nie lubił aby mu przeszkadzano w zajęciu.
Stara skrzynia, o jakiej wspomnieliśmy powyżej, zajmowała jeden z rogów pokoju.
W tej to skrzyni — zawsze szczelnie zamkniętej na klucz, który Rajmund nosił też zawsze przy sobie, chowane były wszelkie raporta i dokumenta, odnoszące się do spraw policyjnych, oraz różne papiery familijne.
Fromental otworzył skrzynię, włożył w nią paczkę papierów przyniesionych z prefektury, zamknął z powrotem, a ponieważ była na kółkach, odciągnął z łatwością od ściany i odsłonił bardzo wązkie drzwiczki w ścianie ukryte.
Dzięki tym drzwiczkom skrytym, które otworzyły się nadzwyczaj cicho, bo zawiasy dobrze były wysmarowane, Rajmund wszedł do małego pokoiku, w którym porozwieszane były kompletne ubrania, najrozmaitszego rodzaju, a także peruki, nakrycia głowy i obuwie.
Bluza robotnika, sutanna księża, surdut mieszczanina, znajdowały się tu obok uniformu żołnierza i łachmanów podrogatkowego włóczęgi.
Można by sądzić, że to garderoba jakiego bulwarowego aktora.
Tu to właśnie Rajmund przebierał się kiedy tego wymagała potrzeba.
Wszystko było skombinowane bardzo ostrożnie i bardzo umiejętnie, zdawało się też, że niepodobna, aby Paweł najmniejsze powziął podejrzenie. A jednakże ojciec ciągle drżał z obawy, aby się czemkolwiek nie zdradzić.
— O! — jęczał złamany i zniechęcony, znowuż będę musiał przyodziewać się w to gałgany, czyniące na mnie wrażenie sukni Nessusa!... — A miałem nadzieję nie używać ich już nigdy! — myślałem, że je będę mógł podrzeć, podeptać nogami i popalić!... — Boże, Boże, dla czego nie masz nademną litości! dla czego nie przestajesz smagać mnie tak ciężko?...
Zdjął z wieszadła jeden z kostynmów, który odłożył na bok, zdjął perukę i kapelusz.
W ten kostyum miał zamiar przybrać się, dla rozpoczęcia nowych swych poszukiwań.
Jutro rano przed wyjazdem, każe go obejrzeć Magdalenie.
Przygotowawszy ubranie, wyszedł z pokoiku, zamknął drzwi i zasunął znowu skrzynię.


XXXVI.

W tej właśnie chwili, Magdalena zastukała do drzwi, uprzedzając, że obiad podany.
Rzuciwszy okiem do okoła, dla przekonania się czy wszystko w porządku, Fromental przeszedł do pokoju stołowego, tak dużego, że swobodnie trzydzieści osób mogło się w nim pomieścić, a który wydawał się pustym, bo oprócz kredensu, stołu okrągłego i kilku krzeseł, nic w nim więcej nie było.
— Czy prosiłaś pana Pawła? — zapytał Magdaleny.
— Zaraz przyjdzie proszę pana.
Paweł wchodził właśnie do pokoju.
Podszedł żywo do ojca, objął go za szyję, jak robił wtedy, gdy był małem jeszcze dziecięciem i serdecznie ucałował.
Rajmund uściskał syna czule, a przypatrując mu się powiedział:
— Zdajesz się być zmęczonym — dużo zapewne dzisiaj pracowałeś?...
— O! dużo kochany ojcze — ale pracuję z wielką ochotą, bo pragnę złożyć egzamin świetnie i uczynić cię szczęśliwym…..
— Ja i tak dumny jestem z ciebie, boś jest najlepszym z synów... Ale się męczysz i to mnie martwi... Dobrze jest pracować, ale nadmierna praca szkodzić ci może!... — Po pracy rozrywka i odpoczynek koniecznie są potrzebne. Jesteś dzisiaj bardzo blady, oczy masz podsiniałe, czyś nie słaby mój drogi?...
— Oh! nie ojcze, wcale nie jestem słaby...
Magdalena, wnosząc zupę, słyszała ostatnie pytanie i odpowiedź i zawołała:
— A czy by on powiedział kiedy, że jest cierpiący, ten szkaradny chłopak? Czy on potrafi się nawet poskarżyć! Jego to wcale nie obchodzi, że my się o niego martwimy, nic a nic na nas nie uważa... nie chce, aby mu ulżyć.
— Ulżyć?... — powtórzył Paweł ze śmiechem — ale w czemże znowu? Poczciwa Magdalena wyobraża sobie zawsze, że jestem chory, pomimo, że ja zdrów jestem... — Zapewniam, że mi nic a nic nie jest...
— Więc widocznie z nadmiernej pracy chudniesz i mizerniejesz coraz bardziej...
— Ale zupa wystygnie — zawołała Magdalena na co się zda zimny rosół...
Ojciec i syn zasiedli przy stole.
Stara służąca usługiwała.
Na razie rozmowa urwała się jakoś, ale gdy Paweł opróżnił swój talerz, odezwał się znowu do ojca:
— Ojciec przez przywiązanie, Magdalena przez wielką o mnie troskliwość, wyobrażacie sobie Bóg wie co. Oboje bierzecie za zatrważające symptomaty rzeczy najzwyczajniejsze w świecie: — Że schudłem trochę i trochę zbladłem — to bardzo być może, ale to rzecz naturalna….. rosnę przecie! Co do wypoczynku, to sobie później odpocznę po skończonym egzaminie...
— To byłoby może za późno... — Tobie teraz potrzeba odpocząć...
— Jakto?... wykrzyknął Paweł, przecie nie mogę przerywać nauki... z pewnością rozchorowałbym się wtedy na prawdę ze zmartwienia!...
— Nie idzie o przerwanie nauki, ale o przeplatanie jej koniecznym wypoczynkiem... Można w pewnych okolicznościach nie zmniejszając pracy, unikać znużenia. Czy nie dobrzeby naprzykład było, przygotowywać się do egzaminów na wsi, na świeżem powietrzu, zamiast ślęczyć całemi dniami nad książkami w zamkniętym pokoju?...
— O! z pewnością, że to byłoby daleko lepiej... odżyłbym na świeżem powietrzu, a po nauce wszystkoby tam nowością dla mnie było.
Rajmund spojrzał na Magdalenę, która głośno się odezwała:
— To przecie nie byłoby chyba bardzo trudnem, aby przepędzić miesiąc albo dwa miesiące na wsi?...
— Sądzę, że to nawet konieczne, dodał Rajmund — i nie ma się co wahać. Wieś będzie pożyteczną dla Pawła, czemprędzej zatem na wieś!...
— Ojciec by się gotów był przeprowadzić? — zapytał z radością młody człowiek.
— Nie idzie tu o mnie wcale moje dziecko — odrzekł Fromental — dostałem właśnie polecenie i zmuszony będę odbywać podróże...
— Podróże? — zapytał zaniepokojony Paweł. A cóż to za zlecenie?
— Minister przeznaczył mnie na inspektora bibliotek departamentowych, co mnie zmusza do ciągłego zmieniania miejsca...
Młody człowiek zwiesił smutnie głowę.
— Nie podoba ci się to co powiedziałem? — zapytał Rajmund.
— Przyznaję się mój ojczulku. Myśl, że przepędzimy jakiś czas na wsi, uśmiecha mi się bardzo, ale pod warunkiem, że się nie rozłączymy.
— Gdybyś nawet tutaj pozostał, to i tak musielibyśmy się rozłączyć, bo ja zmuszony będę często wyjeżdżać... Za każdą razą gdy będę w Paryżu, dojadę cię odwiedzić...
— Tak, ale jak ojca nie będzie, to co ja sam robić będę?
— Magdalena pojedzie z tobą...
— A ja wtrąciła poczciwa sługa, starać się będę wszelkiemi sposobami rozrywać pana — a co to za kuchnia będzie, co z pyszne nie chrzczone mleko, co za jarzynki co dzień świeże, co za jaja!..
— Ojcze — zapytał Paweł — czy delegacya którą ci powierzono długo trwać będzie?
— Nie mogę stanowczo na to odpowiedzieć moje dziecko; wywiążę się sumiennie z mojego obowiązku i będę pospieszał, ale zawsze czasu pewnego na to potrzeba. Ile razy będę mógł tylko. tyle razy dojadę do ciebie aby dzień przepędzić z tobą w wiejskim domku, w okolicach Paryża. No cóż mówisz na ten mój projekt?
— Myślę, że jest zachwycający... bo wieś ogromnie lubię... Ale smutno mi będzie opuszczać ten stary dom, do którego się przyzwyczaiłem, a szczególniej rozłączyć się z Fabianem, któremu przykrą będzie ta moja nieobecność...
— Kochane dziecię — przerwał Rajmund, przyszła twoja siedziba nie będzie zbyt oddaloną od Paryża, Fabian będzie mógł cię odwiedzać. Radzę ci także zaglądać często do Paryża i odwiedzać panią de Chatelux, kochaną naszę protektorkę.
Magdalena wtrąciła się:
— To nie może być daleko od Paryża, bo gdyby miało być dalej jak Saint-Denis, nie jadę wcale...
— Może to nie będzie w stronie Saint-Denis — odrzekł Rajmund ze śmiechem, ale przyrzekam ci moja Magdaleno, że podróż nie będzie trwała godziny.
— Tak to mi się podoba — mówiła stara sługa — a jeszcze by mi się lepiej podobał, żeby to było nad rzeką, żebym mogła sama prać bieliznę.
— Będzie nad rzeką...
— Ogród także powinien być, żebym miała gdzie suszyć bieliznę.
— Będzie i ogród.
— I musi być rzeźnik sprzedający porządne mięso...
— To już do ciebie będzie należ
ało moja droga... Czy potrzeba ci co jeszcze?... — Chyba już nic... nie można za dużo wymagać...
— No to szczęście...
— A gdzie ojczulek zamyśla wynająć to mieszkanie? — zapytał Paweł.
— Pod tym względem nie zdecydowałem nic jeszcze... Chciałem zasięgnąć twojej rady. Czy znasz wybrzeża Sekwany?
— Znam.
— A brzegi Marny?
— Znam również.
— Więc które wolisz?
— Brzegi Marny... Zwiedzałem je już kilka razy z Fabianem... To jedna z jego ulubionych przechadzek...
— Wybornie, więc poszukamy sobie czegoś w tamtych stronach... Port-Créteil podobałby ci się?
— Bardzo... Jest się zaledwie o dziesięć kilometrów od Paryża, a zdaje się jakby o sto mil jakie, wyjąwszy niedzieli...
— Jutro zatem pojedziemy bardzo rano i poszukamy czego w tamtej stronie.
— Paradnie.
— Czy jesteś zadowolony?
— Szozęśliwy jestem, nie wiem jak mam ojcu podziękować za jego dobroć dla mnie...
Młody człowiek rzekłszy to, rzucił się ojcu w objęcia i ucałował go z czułością.
Po obiedzie Paweł powrócił do swojego pokoju, a Rajmund zamknął się w swoim, ażeby przejrzeć dowody tyczące sprawy kradzieży książek w bibliotekach publicznych.
Długo po północy siedział jeszcze nad pracą.
Wybiła druga na kościele św. Ludwika, gdy pomyślał nakoniec o spoczynku...
Kładąc się, myślał o swoim synu i o tej niedalekiej może chwili w której będzie mógł otrząsnąć się przecie z łańcucha niewoli.
Nazajutrz Paweł wstał rano weselszy niż zwykle.
Nadzieja przepędzenia kilku godzin na wsi, wabiła go niezmiernie.
A będzie tam nadto panem swej woli, nie będzie mu nikt bronił oddawać się z całą namiętnością pracy, którą ubóstwiał.
Gdy Rajmund wyszedł ze swego pokoju, zastał syna gotowego do drogi.
Stara Magdalena, wstała także bardzo wcześnie, ażeby przygotować podróżnym śniadanie.
Siódma biła, kiedy Rajmund dał znak do wyjazdu.
— Czy kochani panowie późno powrócą? — spytała Magdalena.
— Prawdopodobnie, że przepędzimy tam dzień cały — odrzekł Fromental. Śniadanie zjemy gdzie się zdarzy, ale na obiad powrócimy z pewnością...
— A niech pan nie zapomni o ogrodzie... nad rzeką... tylko żeby w nim było dużo jarzyn i owoców...
— Bądź spokojna, będziesz miała to wszystko.
— Podczas nieobecności panów, spakuję swoje rzeczy.
Ojciec z synem wyszli.
— Więc udajemy się w stronę Port-Créteil?... odezwał się Paweł.
— Tak moje dziecko, ponieważ tamta strona ci się podoba..
— Czy pojedziemy pociągiem do Saint-Maur? — Ztamtąd moglibyśmy dostać się do mostu de Créteil, przepływając Marnę.
— Ależ ty jak widzę znasz doskonale okolicę?... wykrzyknął śmiejąc się Rajmund.
— O tak!... ojcze, mówiłem ci wszakże, że brzegi Marny to miejsce ulubionych przechadzek Fabiana, ile razy tylko wyjść mi pozwalałeś, zawsześmy przychodzili tutaj...
Jeżeli posłuchasz mojej rady, to statkiem udamy się do Charenton, a ztamtąd pójdziemy do Port-Créteil, trzymając się ciągle brzegu rzeki...
Ta przechadzka zaostrzy nam z pewnością apetyt...
Cóż ty ojczulku na to?...
— Sądzę, że to myśl wyborna — i że ją trzeba zaraz wprowadzić w wykonanie.
Ojciec i syn udali się do najbliższej przystania w godzinę wysiadali ze statku, przy moście Charenton.
Rajmund znał także dobrze okolice Paryża.
Minęli most i idąc wciąż brzegiem Marny, przeszli około Petit-Castel, posiadłości, którą nabył przed kilku dniami Jakób Lagard, na imię amerykańskiego doktora Thompsona...
W Petit-Castel mieszkała, jak nam wiadomo, Marta w towarzystwie Angeli.
Pozostawmy oba podróżnych poszukujących domku pomiędzy willami, rozciągającemi się malowniczo nad brzegiem rzeki, & powróćmy do Paryża, gdzie odbywały się ważne dla naszego opowiadania sprawy.
Po śmierci hrabiego Filipa de Thonnerieux, albo raczej nazajutrz po jego pogrzebie, sędzia pokoju szóstego okręgu złożył wyższej władzy sądowej raport, że dopełnił opieczętowania, że testamentu żadnego nie znalazł, ale, że według zeznania kamerdynera nieboszczyka hrabiego, testament ten musiał być zamkniętym razem z różnemi wartościowemi papierami w mebelku, którego dla braku kluczyka w żaden sposób nie można było otworzyć.
Prezes trybunału zgodnie z prokura torem rzeczpospolitej, wydał rozkaz zdjęcia pieczęci i dokładnego przeszukania dokumentu.
Naznaczono dzień i godzinę.
Otóż w też samej chwili, kiedy Rajmund Fromental z synem przybywali do Port-Créteil, prokurator rzeczpospolitej w towarzystwie sędziego pokoju, jego sekretarza i pisarza, przybyli do pałacu przy ulicy Vaugirard i zawezwali Jerome’a Villard, jako ustanowionego dozorce pieczęci.
Prokurator rzeczpospolitej jako przedstawiciel państwa, wyobrażał jedynego spadkobiercę hrabiego de Thonnerieux, o którym wiedziano, że nie miał żadnej rodziny.


XXXVII.

Jerome Villard rozkazał innym służącym pozostać w pałacu, aż do dnia zdjęcia pieczęci.
Wszyscy więc byli obecni, gdy przybyli urzędnicy.
Kamerdyner hrabiego uprzedzony przez pisarza sądu pokoju, oczekiwał na to przybycie.
Zmartwienie starego sługi po stracie ukochanego pana, pozostawiło widoczne ślady na wybladłem jego obliczu.
— Wy nazywacie się Jerome Villard? — zapytał prokurator.
— Tak panie.
— Wy podjęliście się dozoru pieczęci po śmierci pana de Thonnerieux?
— Tak, ja panie...
Przychodzę aby być obecnym przy otworzeniu szkatułki, w której według waszego domniemania znajdować się ma testament nieboszczyka i inne papiery.
— Tak zawsze myślałem i tak myślę.
— Jesteście przekonani, że hrabia de Thonnerieux zrobił testament?...
— Tak proszę pana.
— Na czem opieracie to przekonanie?
— Na parę dni przed śmiercią, mój nieodżałowany pan, mówił mi jeszcze o dzieciach urodzonych w okręgu, tego samego dnia co jego córka, o dzieciach, którym w testamencie pozapewniał znaczne sumy... Zresztą nie mnie tylko pan hrabia powiedział o tem. Wiem, że mówił to także pani hrabinie de Chatelux...
— I sądzicie, że znajdziemy testament we wskazanem przez was miejscu?
— To więcej niż prawdopodobne, ponieważ w szkatułce włoskiej pan hrabia przechowywał zawsze papiery wartościowe, zresztą jeżeli nie tu, to w innym jakim sprzęcie, nie przeszukanym przez pana sędziego pokoju, dokument znaleźć się powinien.
— Czy pan de Thonnerieux miał zwyczaj trzymać w domu znaczne wartości?
— Tak jest proszę pana.
— Czy nie wiecie do jak wysokiej sumy?
— Dokładnie sumy nie wiem.
— A w przybliżeniu?
— Od sześciu do ośmiu kroć sto tysięcy franków, w akcyach i obligacyach.
— Czy miał także złoto i bilety bankowe.
— Zawsze proszę pana.
— Na dużą sumę?
— Dwa kroć pięćdziesiąt albo trzy kroć tysięcy franków.
— Aż tyle!...
— Częściej miewał i więcej.
— Czy hrabia dawał wam pieniądze góry na wydatki domowe?
— Tak panie... W dzień śmierci miałem w moich rękach trzydzieści dwa tysiące franków, z których gotów jestem złożyć rachunki.
— Dobrze. Nie ma potrzeby zadawać wam pytania, czy od czasu pokładzenia pieczęci, nic nie zostało ztąd wyniesione, albo naruszone?...
— Ah! panie, gotów jestem złożyć na to przysięgę... W chwili wyniesienia ciała biednego mojego pana, wszystkie drzwi zostały pozamykane, i są dotąd zamknięte i nikt za nie nogą nie przestąpił.
— Otwórzcie nam te drzwi i zaprowadźcie najpierw do tego pokoju, gdzie się znajduje sprzęt, w którym podług was ma być schowany testament i pieniądze.
— Niech panowie raczą pójść za mną.
Jerome Villard wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył drzwi i poprowadził przedstawicieli prawa do gabinetu, w którym zewnętrzne okiennice szczelnie były zamknięte.
Otworzyli okienice, w pokoju zrobiło się zupełnie widno.
— Gdzie jest ten mebel? — zapytał prokurator.
— To ten — odezwał się sędzia, wskazując na włoską szafeczkę z XVI-go wieku.
— Panie sędzio — rzekł prokurator, przystąp pan do zdjęcia pieczęci.
Sędzia dał znak.
Jeden z jego sekretarzy zbliżył się, żeby zdjąć opaskę przytwierdzoną lakiem czerwonym.
— Zastosuj się pan do przepisów prawa — odezwał się prokurator — zanim rozerwiesz pieczęcie, przekonaj się dokładnie, czy nie były naruszonemi.
Sekretarz nie młody już człowiek, wyjął z kieszeni okulary, założył je na nos żeby lepiej widzieć i pochylił się do pieczęci.
Nagle wyprostował się i krzyknął.
— Co to takiego? — zapytali na raz dwaj urzędnicy i notaryusz.
— Patrzcie panowie — mówił sekretarz, zobaczcie no tylko sami...
I palcem wskazywał na nicianą tasiemkę.
Zbliżył się prokurator rzeczpospolitej, pochylił i twarz jego odbiła zdziwienie i oburzenie.
— Miałem więc racyę przestrzegając przepisów prawa, zawołał: Pieczęcie Zostały naruszone!...
Sędzia pokoju i notaryusz, aż pobledli, tak zostali przerażeni.
Jerome trząsł się jak w febrze.
— Naruszone!— powtórzył. — Pieczęcie naruszone?
To niepodobna! niepodobna! niepodobna!...
— A jednakże to tak jest mój panie... odrzekł surowym tonem urzędnik... Dosyć spojrzeć, ażeby się o tem przekonać...
Kamerdyner pomimo wieku przyskoczył do szafki i zaczął jej się przyglądać...
— O! Boże! — szeptał cofając się jak Oszalały. Boże mój, to prawda!... najzupełniejsza prawda!..
— Sędzia pokoju i notaryusz sprawdzali jedne po drugiej naruszone pieczęcie.
— Myślę żeś pan przekonany — odezwał się prokurator do starego służącego, który drżał jak liść i nie mógł odpowiedzieć.
— Tak panie... niestety... jestem przekonany...
— Będziesz pan za ten czyn odpowiadał, ponieważ byłeś dozorcą.
Uderzony temi słowy, które wyglądały na groźbę, Jerome się wyprostował.
— Będę odpowiadać za ten czyn?... powtórzył z prawdziwą godnością.
Cóż pan więc przypuszczasz?...
— Ja nic nie przypuszczam, ja widzę ja jestem przekonany, żeś pan źle spełnił obowiązki, które ci przez prawo zostały powierzone!... Mamy tego za zbyt widoczny dowód.
— Więc pan mnie oskarża? — zapytał przerażony Jerome.
— Przynajmniej o jak największą w świecie niedbałość... Co do reszty, przekonamy się następnie.
— I zwracając się do sędziego pokoju rzekł: niech pan każe pozdejmować: naruszone pieczęcie i spisze protokół o tym gwałcie...
Słowa te wyrzeczone były głosem zimnym i przeszywającym jak ostrze miecza.
Sprawiły też Jeromowi boleść dotkliwą.
— Ależ panie — wykrzyknął podnosząc pochyloną głowę — pozory są fałszywe... Jakkolwiek naruszenie pieczęci wydaje się prawdziwem, jest jednakże niemożebnem... Któż by to mógł zrobić?... Pozamykałem wszystkie drzwi, przysięgam na to, klucze schowałem, nikt nie wchodził do pokoju i ja sam nie przestąpiłem progu...
Przez kogoż mogła być popełnioną ta zbrodnia?...
— Objaśnień co do tego od pana moglibyśmy tylko żądać — odrzekł surowo prokurator — ale bądź pewnym, że nie będziemy potrzebowali twojej pomocy.
Jerome wziął się za głowę, a wielkie łzy spływały mu po policzkach.
Biedny starzec czuł, że go rozum opuszcza.
— Otworzyć ten sprzęt... rozkazał prokurator sekretarzowi, który wyjął z kieszeni pęk kluczy różnego rodzaju i jeden po drugim wkładał do zamku.
Spróbowawszy czternaście, czy piętnaście, natrafił nareszcie na jeden i otworzył zameczek.
Jerome postąpił naprzód.
Serce bić mu przestało.
Prokurator przeszukał kolejno wszystkie szufladki.
— Nic!... ani testamentu, ani papierów. Nie ma zupełnie nic!...
Jerome głosem zdławionym, zaledwie zrozumiałym, zapytał:
— A nie ma szkatułki srebrnej cyzelowanej?...
— Nie ma nic!... — powtórzył prokurator.
— Więc popełniono kradzież! — wykrzyknął stary służący z najwyższem przerażeniem. — Kradzież!... Ale jak?
— Pan miałeś klucze, — przerwał prokurator — i utrzymujesz, że wszystkie drzwi pozamykałeś!...
— Przysięgam... przysięgam przed Bogiem!...
— Mnie niepotrzebne są przysięgi! ja się zapytuję, jak pan spełniałeś obowiązki dozorcy pieczęci... Testament i walory, reprezentujące znaczną sumę, podług własnego pańskiego zeznania, miały się znajdować w tej szafce. Nie ma nic — a pieczęcie naruszone! Na kogoż więc spadać ma odpowiedzialność za ten występek?... pytam się pana...
— Na kogo?... — powtórzył Jerome. Więc pan mnie posądzasz o kradzież?...
— A kogoż innego mógłbym posądzić, jeżeli nie pana?...
— Ah panie!... całe moje długie, uczciwe życie i najzupełniejsze zaufanie, jakie we mnie pokładał hrabia, przemawiają chyba za mną!... Nie winien jestem niczemu, nawet niepilnowania!...
— Przypuszczam, że mogłeś się pan pomylić co do miejsca w którem hrabia de Thonnerieux złożył swój testament i szkatułkę, o której nam powiedziałeś może więc odnajdziemy ją gdzieindziej, ale ażeby dowieść pańskiej niewinności, potrzeba wytłomaczyć, jakim sposobem zostały naruszone pieczęcie i kto je naruszył?...
— Ale ja tego nie wiem — mówił Jerome przerażony. Co pan chcesz, abym panu powiedział? Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Głos starego sługi był rozdzierający, przykro go było słuchać; ale dla ludzi uprzedzonych, to straszne wzruszenie nie znaczyło nic, oprócz przestrachu.
Urzędnicy sądowi, przyzwyczajeni są do rozmaitych komedyj, odgrywanych przez winowajców.
— Szukajmy dalej — odezwał się prokurator wskazując na biurko, na którem znajdowały się jeszcze buletyny, z których Pascal Saunier dowiedział się o śmierci hrabiego de Thonnerieux.
Sekretarz zbliżył się do biurka.
Biurko to miało trzy szuflady: jednę we środku, a dwie po bokach, szuflada z prawej strony nazywana zazwyczaj kasą, podzielona była na przegródki przeznaczone na bilety bankowe, złoto i srebro.
Na szufladzie były także tasiemki, przypieczętowane lakiem.
Opaska środkowej szuflady uznaną została za nienaruszoną.
Jeden z kluczy podany przez pisarza, — w szufladzie znajdo otworzył zamek wały się różne papiery.
Przejrzano jeden po drugim i związano w pakiet.
Papiery te nie zawierały nie ważnego.
Szuflada z lewej strony zawierała także różne papiery, ale testamentu ani śladu.
Sekretarz przystąpił do trzeciej szuflady, a po dobrem przypatrzeniu się wykrzyknął:
— Panie prokuratorze rzeczpospospolitej, oto ta pieczęć bez żadnej wątpliwości, była tak samo naruszoną. Ślady są widoczne. — Ostrze noża wsunięte pomiędzy lak a drzewo, pozostawiło rysę i w dodatku pieczęć źle została ponownie przylepiona...
Prokurator przekonał się, że tak jest i spojrzał na Jeroma.
Ten wobec nowej komplikacyi, stracił zupełnie głowę.
— Boże mój! Boże mój! — powtarzał, kto popełnił podobną zbrodnię? kto się tutaj mógł przedostać.
— Czy przekonany pan jesteś, że o tem nie wiesz? — zapytał prokurator pogardliwie. — Jeżeli jesteś niewinny, dowiedź nam tego.
— Powiedz, kto naruszył pieczęcie?...
— Jeżeli więc nie mogę na to odpowiedzieć, bo nie wiem — to będę posadzony!... Ależ to okropne! — Więc pan mnie oskarżasz, żem ja okradł biednego mojego pana, ja taki do niego przywiązany i taki mu wierny! — Przetrząśnijcie moje życie... Nie znajdziecie najmniejszej na niem skazy... i ja miałbym na starość shańbić moje siwe włosy, ja który lada chwila mogę iść za panem do grobu? Czyż to podobieństwo? Czyż w moim wieku, można zostać złodziejem? — Zabierać majątek, spełniać tak obmierzłą zbrodnię, a to po co mój Boże?... Na co by mi się przydały to pieniądze?... — O! mój poczciwy, kochany panie, czy ty słyszysz?... Twój stary sługa, twój Jerome, posądzony o kradzież Czemuż nie możesz powstać z grobu... powiedział byś do tych co mnie oskarżają: — Mylicie się! Jerome Villard był i jest uczciwym człowiekiem!...
I biedny starzec upadł na kolana z głośnym płaczem.
— Podnieś się i odpowiadaj — krzyknął ostro prokurator.

Służący był posłusznym, stanął przed prokuratorem ze spuszczoną głową i z obwisłemi na dół rękoma...

XXXVIII.

Popatrzy wszy przez chwilę na to przygnębienie fizyczne i moralne, prokurator się odezwał:
— Zapewniasz zatem, że pozamykałeś wszystkie drzwi, od apartamentu, po śmierci twojego pana?…..
— Tak panie, zapewniam — szepnął Jerome głosem zaledwie dosłyszanym.
— Utrzymujesz, żeś tutaj wcale nie wchodził?...
— Utrzymuję.
— Utrzymujesz stanowczo, że pan de Thonnerieux miał znaczne kapitały?...
Stary sługa podniósł głowę i pewniejszym już daleko głosem odpowiedział:
— Co do tego, to nie zapewniam.
— Jakto? — Wszakże sam mówiłeś to przed chwilą!...
— Powiadałem tylko o przyzwyczajeniu pana... — Pan hrabia, pomimo całego zaufania, jakiem mnie raczył zaszczycać, nie opowiadał mi wcale o swoich interesach. — Widziałem tylko bardzo często jak kładł pieniądze i walory na znaczne sumy do tej właśnie szkatułki, ale nie wiedziałem, czy w chwili śmierci te pieniądze były tam jeszcze, czy też pomieścił je gdzie indziej, w jakiem nieznanem mi miejscu.
Prokurator ciągnął dalej.
— Utrzymywałeś także, że jest testament zrobiony przez hrabiego.
— Mówiłem, że nie podobna, aby pan mój nie zrobił testamentu i jeszcze to powtarzam... Testament ten musi egzystować... — Jestem przekonany, że jest, bo ja go przecie nie usunąłem, nie ukradłem!...
W miarę zapytań, rozpacz starego zwiększała się.
Wiedział i rozumiał, jaka straszna ciążyła nad nim odpowiedzialność z powodu naruszenia pieczęci, których obowiązał się pilnować.
— Odbywajmy dalszą czynność panowie — rozkazał prokurator.
Wzięto się znowu do odejmowania pieczęci i przeszukano każdy sprzęcik, każdą szufladkę.
Chociaż reszta pieczęci nie były naruszone, nie znaleziono nic a nic.
Jerome do reszty zrozpaczony, nie mógł zrozumieć, co się stało z dokumentem zawierającym ostatnie rozporządzenia jego pana i z kapitałami, jakie miał zwyczaj trzymać w domu.
— Nie!... nie!... — mruczał jakby w moralnej agonii — zdaje mi się, że to sen jakiś okropny!...
Prokurator rzeczpospolitej rozmawiał jakiś czas z sędzią pokoju i notaryuszem.
Mówili po cichu, ale rozmowa widocznie bardzo była ożywioną.
Potem prokurator wziął na bok sekretarza i wydał mu rozkazy, które natychmiast zostały spełnione.
Najpierw zwołano wszystką służbę zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
Następnie sprowadzono dwóch stróżów bezpieczeństwa i zamówiono fiakra.
Jerome na pół nieprzytomny, osunął się na krzesło, nic już nie słyszał co się w około niego działo.
Z tej bolesnej zadumy, wyrwało go wejście służby pałacowej.
Po co to zebranie?
Co się tu robić miało?
— Wezwałem was tutaj — odezwał się prokurator — aby otrzymać od was pewne wyjaśnienia.
Słudzy spojrzeli po sobie ździwieni, a jeden odpowiedział:
— Jesteśmy na rozkazy pana prokuratora rzeczpospolitej...
— Czy wiadomem wam było, że po śmierci hrabiego de Thonnerieux, wszystkie drzwi wewnętrzne pozamykane zostały na klucze przez Jeroma Villarda?
Odpowiedziano jednogłośnie potwierdzająco.
— Czy wiadomo wam było, że Jerome Villard miał klucze u siebie?
Ta sama potwierdzająca odpowiedź.
— Czy nie przypuszczacie, aby po zamknięciu, mógł się kto dostać do apartamentów?
— Nikt się nie mógł dostać proszę pana.
— Czy nikt obcy nie wchodził do pałacu?...
— Nikt — odpowiedział szwajcar, przychodziło parę osób, ale to tylko do mojej żony...
— A ty sam nie oddalałeś się nigdzie?
— Ani raz jeden proszę pana. Od dnia pogrzebu nieodżałowanego pana, krokiem nie byłem na ulicy.
— Czy służący mają swoje klucze od bramy?
— Nie mają proszę pana. Ja tylko jeden im otwieram, jeżeli wyjść potrzebują, muszą przechodzić obok mojego okienka... Jeden jest tylko od tej zasady wyjątek.
— Jaki?
— Jeromowi Villard wolno wychodzić i wchodzić o każdej godzinie dnia i nocy.
— A! Jerome Villard ma prawo wolnego przejścia?...
— Tak panie... Taka była wola nieboszczyka naszego pana.
Odpowiedzi, któreśmy powtórzyli, były zupełnie szczere, ale każda z nich, dostarczała nowego przeciwko nieszczęśliwemu kamerdynerowi dowodu.
On sam zamykał drzwi, on miał u siebie klucze. On jeden tylko mógł wychodzić bez wiedzy szwajcara, zarówno w dzień jak w nocy, on zatem tylko jeden mógł powynosić skradzione rzeczy, aby w razie rewizyi w mieszkania, nic nie znaleziono.
Nikt inny oprócz niego, nie miał sposobu naruszenia pieczęci.
— Dobrze, moi ludzie — powiedział prokurator — sądzę, że powiedzieliście prawdę i że żaden z was nie jest winien zbrodni, jaka tu spełnioną została.
— Zbrodni!.. powtórzyli wystraszeni spoglądając na siebie.
— Ohydnej zbrodni — odpowiedział prokurator.
— O którą mnie posądzają! — wykrzyknął Jerome gorączkowo. Dwie pieczęcie zostały naruszone... dwa sprzęty otworzono... Testament i pieniądze zniknęły... spełnioną została kradzież, a nędznikiem, który ją popełnił, ja mam być moi przyjaciele!
Zdziwienie i pomieszanie wybiło się na twarzach służących.
Starzec ciągnął dalej.
— Do was co mnie tak dobrze znacie, bo przeżyliśmy razem długie lata w tym domu... do was się odnoszę.. o świadectwo za mną... Czy jest aby jeden pomiędzy wami, co by mnie uważał za winnego?... Czy jest jeden co by się ośmielił powiedzieć: Jerome Villard jest złodziej?...
Służący mieli właśnie zaprotestować głośno, przeciwko oskarżeniu starego towarzysza, ale prokurator nie pozwolił im się odezwać.
— Usuńcie się powiedział. — Jutro wszyscy oprócz szwajcara, udacie się do notaryusza nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux, odebrać swoje zasługi, i opuścicie pałac... Od dzisiejszego wieczora, aż do nowego rozkazu, agenci bezpieczeństwa będą tu straż trzymali.
Jeden za drugim służący wyszli ze spuszczonemi głowami i zapytywali jedni drugich, czy rzeczywiście można było przypuszczać, aby człowiek, którego nieboszczyk zaszczycał całem swojem zaufaniem, a oni szczerze szanowali i kochali, mógł być łotrem takim. Rzecz wydawała się pewną, a jednakże nikt nie chciał temu uwierzyć.
Jerome wybuchnął płaczem i z powrotem osunął się na krzesło, z którego się podniósł przy wejściu służby.
Prokurator rzeczpospolitej zwrócił się do niego i powiedział:
— Zamiast bezpotrzebnie odgrywać komedyei łzy wylewać, daleko lepiej zrobisz, jak się przyznasz odrazu...
Posłyszawszy te słowa, stary kamerdyner uczuł się jakby zgalwanizowanym.
Cała jego fizyonomia zmieniła się w tej chwili — ostatecznie przygnębiona, przybrała teraz wyraz najwyższej godności.
— Wszystko przeciwko mnie się sprzysięgło — rzekł głosem zupełnie spokojnym. — Pan prokurator mnie nie znasz, rozumiem więc, że mnie uważasz za winnego! — Na szczęście, Bóg jest sprawiedliwy, a ja mam sumienie...
Pogardliwy uśmiech, ukazał się na ustach urzędnika.
W tej chwili dwóch agentów, sprowadzonych przez sekretarza sędziego pokoju, weszło do pokoju.
— Panie prokuratorze rzeczpospolitej — odezwał się jeden z nich, salutując po wojskowemu — przybywamy na wezwanie. Fiakr czeka przed bramą. Co nam zrobić wypada?...
— Odprowadzicie tego człowieka do prefektury — odrzekł prokurator, wskazując na Jeroma i napisał coś na karteczce wyrwanej z książeczki. — Oto parę słów do dyrektora...
— O! cieniu mego drogiego pana... szeptał kamerdyner, gotując się pójść z agentami — gdybyś mógł widzieć, co robią ze mną, co byś pomyślał o sprawiedliwości ludzkiej?...
W godzinę potem Jerome Villard, oskarżony o zbrodnię spełnioną przez Pascala Saunier, osadzony został w więzieniu przy prefekturze.


∗             ∗

Rajmund Fromental i syn jego przebiegali ulice wioski Port-Créteil, z których każda do rzeki dochodziła.
Po godzinie poszukiwań, znaleźli nareszcie to, czego szukali.
Wiemy, że chodziło im o coś bardzo skromnego, to też bardzo był skromnym domek w głębi dość obszernego ogrodu, podzielonego na dwie połowy: — na ogród warzywny i angielski.
Domek składał się z parteru, gdzie było dwa pokoje i kuchnia, oraz z pierwszego piętra, złożonego z dwóch pokoi i małego gabinetu.
Całość doskonale odpowiadała życzeniom Magdaleny, a podobała się Pawłowi.
Poczciwa sługa będzie tu miała jarzyn pod dostatkiem, będzie miała dosyć wody do gotowania i do prania.
Paweł będzie mógł pracować w jednym z pokojów na piętrze, z widokiem na Marnę, albo w cieniu drzew w ogrodzie.
Będzie też miał do wyboru najrozmaitsze prześliczne spacery.
Nie można żądać nic lepszego.
Umeblowanie willi nie było zbytkowne, ale dostateczne i wygodne.
Musimy dodać, bo to dla Pawła było bardzo korzystnem, że należało doń i czółno.
Właściciel mieszkał we wsi.
Rajmund zapłacił za sześć miesięcy z góry i oddalił się z synem, mając w kieszeni kwit z uiszczonego komornego i klucze.
Postanowiono, że nowi lokatorowie sprowadzą się zaraz nazajutrz rano.
— A cóż, jesteś zadowolony? — zapytał Fromental Pawła.
— O! bardzo jestem zadowolony — odpowiedział młody człowiek.
— Czy sądzisz, że będziesz tu mógł pracować bez zmęczenia?...
— Z pewnością — praca przeplatana ćwiczeniami ciała, przechadzką i wiosłowaniem, wyjdzie mi bezwarunkowo na dobre i zupełnie przyjdę do zdrowia.
— Przyjdziesz do zdrowia!... — powtórzył Rajmund wzruszony, biorąc syna za rękę. — Więc słaby jesteś rzeczywiście?...
— Słaby nie jestem... ale czasami jestem bardzo osłabiony. Pot nieraz nagle na mnie występuje i zaczynam się chwiać, jak gdy by ziemia mi się z pod stóp usuwała.
Rajmund zbladł i zadrżał.
— Tylko nie przestraszaj się mój ojcze!... — zawołał żywo młody człowiek, dostrzegłszy na twarzy ojca przerażenie. Przyczynę tego chwilowego czasami osłabienia, znamy przecie doskonale... Tak jak to mówiłem wczoraj, pochodzi ono z tego jedynie, że rosnę. Bądź pewnym, że w tej chwili wynaleźliśmy najskuteczniejsze na to lekarstwo.
Fromental ściskał w milczeniu ręce syna i silił się na wesołość, ale trapił go niepokój wewnętrzny. Paweł czuł to 1 starał się ojca uspokoić.
— Czy tutaj będziemy jedli śniadanie?... — zapytał wesoło.
— Tak moje dziecko i zabierzmy się do niego jak najprędzej, bo jest już dosyć późno i musisz być głodnym porządnie.
— Co prawda, to ranne powietrze wzbudziło mi apetyt. Czy ojciec ma jakie miejsce na myśli?...
— Nie... pójdę tam, gdzie zechcesz.
— Więc chodźmy do restauracyi na wyspę... Zjemy śniadanie przy stoliczku pod drzewami... To nie tak ztąd daleko — prawie oto naprzeciwko.
— Dobrze, chodźmy do restauracyi na wyspę, ale musimy pójść w takim razie aż do mostu.
— Nie... restaurator ma czółno i specyalnego przewoźnika dla gości, którzy chcą jeść u niego... Zaraz go przywolamy.
Paweł przyłożywszy obydwie ręce do ust, zawołał:
— Hej! przewoźnik!...
Powtórzył raz jeszcze wezwanie a zaraz potem zobaczyli człowieka wychodzącego z namiotu pod wierzbami. Zeszedł on do czółna, odwiązał go — a ująwszy wiosło, odpowiedział:
— Służę w tej chwili.


XXXIX.

Kierowane wprawną ręką, czółno, stanęło wkrótce przy brzegu, przy którym Rajmund z synem oczekiwali.
— Siadajcie panowie... — rzekł przewoźnik.
Wsiedli do ciężkiego mocno zbudowanego statku, odbili od brzegu i przepłynęli na drugą stroną, Restaurator, jegomość o tłustych policzkach i pełnym brzuszku, z niezwykłą elokwencyą wychwalał swoję kachnię i piwnicę, czekając na przybywających przystani.
— Panowie zapewne na śniadanie?... zapytał:
— Na śniadanie, kochany panie, ale uprzedzam, że będziesz miał ze zgłodniałemi do czynienia.
— Tem lepiej... Czy panowie życzą sobie zasiąść na świeżem powietrzu?...
— Ma się rozumieć. W taką śliczną pogodę, szkodaby było zamykać się w mieszkaniu.
— Co panowie rozkazują?...
— No, wybieraj mój chłopcze...-powiedział Rajmund z uśmiechem do syna.
— Co jest?... — zapytał Paweł.
— Wszystko, — odrzekł restaurator z dumą — kotlety, befsztyk, potrawki, kurczęta, gołąbki, ryby, raki... Z jarzyn i owoców nie brakuje niczego.
— Poradź mi ojcze.
— Nie... Wybieraj sam... to co wybierzesz, będzie dobre.
— A więc kiedy tak, to proszę o kurę na zimno, o ryby smażone, o sałatę i raki, o kawałek sera i owoce.
— Poziomki czy wiśnie?
— Poziomki.
— Doskonale! — A jakie wino, Bordeaux czy Burgundzkie?
— O! co do wina, to już nie ja...
— Burgundzkie — odezwał się Rajmund – butelkę starego Beaune.
— Czy panowie pozwolą gorzkiej czy absyntu, zanim podadzą śniadanie?
— Nie... tylko co tchu śniadanie.
— Zaraz będzie.
Restaurator bardzo lekki pomimo tuszy swojej, pobiegł do zakładu, ażeby kazać przygotować co trzeba.
Przez ten czas Paweł i Rajmund wybrali tuż nad brzegiem altankę, zkąd mogli podziwiać cudowny pejzaż wysp zielonych.
Poza temi wyspami, rysowało się miasto de Créteil i młyn stary malowniczy.
Wyspa na której znajdował się ojciec synem, była w tej chwili pustą zupełnie.
Było jeszcze za wcześnie na gości przy dnia powszednim.
Jednakże dwóch jakichś spacerowiczów znalazło się niebawem na wyspie, nie przypłynęli czółnem ale przez most przybyli.
Zaraz też zjawiła się za nimi służąca, niosąca na tacy szklanki i butelkę z absyntem.
— Gdzie panowie chcą się umieścić? zapytała.
— Tutaj — odpowiedział jeden z nich wskazując na gaik, w sąsiedztwie Rajmunda i jego syna, których nie spostrzegł.
Postawiwszy tacę na stole, służąca zapytała.
— Czy panowie będą jedli śniadanie?
Nie panienko... napijemy się tylko absyntu...
Służąca odeszła i minęła się z chłopakiem, idącym nakrywać dla Rajmunda i Pawła.
Rajmund posłyszawszy rozmowę, zwrócił głowę w stronę zkąd głosy pochodziły.
Spostrzegłszy po przez liście dwie nieznane sobie twarze, cofnął się i na nowo zaczął się przypatrywać okolicy.
Jakkolwiek lekkie było jego poruszenie, zwróciło uwagę nowo przybyłych.
Starszy z nich widząc, że nie są sami, dał jakiś znak towarzyszowi swojemu.
Ten skinął głową i mrugnął oczami, co miało znaczyć:
— Bądź spokojny... widziałem i rozumiem...
Fromental z synem rozmawiali o willi jaką wynajęli, gdy wszedł chłopiec restauracyjny i postawił na czyściutkim obrusie świeże masło, czerwoną rzodkiewkę, chleb i rumianą kurę apetycznie wyglądającą, oraz butelkę starego wina.
Ojciec i syn umierali z głodu.
Dowiedli tego, zabierając się energicznie do jedzenia.
Dwaj sąsiedzi popijając absynt, prowadzili ze sobą pogawędkę, a chociaż mówili głosem przyciszonym, większa część ich rozmowy dochodziła uszu Rajmunda, mającego słuch wyborny.
Paweł nic nie słyszał zupełnie.
Siedział naprzeciw ojca i bardziej był w ten sposób oddalonym, a przy tem nie posiadał tak wyrobionego słuchu jak Rajmund.
— Tak kochany doktorze — mówił młodszy z pijących absynt — zapewniam cię, że kto ma taką jak ty powagę w świecie wiedzy, ten potrafi zdobyć sobie w Paryżu i to w krótkim czasie pierwszorzędną klientelę. Daj Boże, ażebyć mógł jej podołać...
— Zobaczymy to wkrótce kochany Pascalu... odpowiedział nieznajomy... powtarzam ci, że chcę być, jak we Francyi nazywają specyalista... chcę walczyć z jedną z chorób najgroźniejszych, a bardzo w naszych czasach rozpowszechnioną, z tą właśnie, o której rozwoju, przebiegu i skutkach opowiadałem ci kiedyś — chcę walczyć oto z anemią…..
Usłyszawszy ostatni wyraz, Rajmund zaczął się bacznie przysłuchiwać.
Anemia?...
To właśnie choroba, której jak ma się zdawało doświadczał Paweł.
Czytelnicy nasi poznali już zapewne w nowo przybyłych gościach restauracyjnych, dwóch byłych więźniów centralnego więzienia w Nimes, Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda, czyli pseudo amerykańskiego doktora Thompsona i jego niby sekretarza Pascala Ramberta.
Dwaj łotrzy wszędzie, gdzie mogli być słyszeni, reklamowali przyszłego specyaliste.
Doktór ciągnął dalej.
— Anemia nie jest chorobą, którejby nieznano w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, kilku bowiem autorów wspominało o niej, nazywając ją kolejno hypenie, panhypenie, spanemie i t. p. co sprawiało prawdziwy chaos w poszukiwaniach nauki, pewnem jest atoli, że choroba ta wzmogła się znacznie w ostatnich czasach.
Nie mam potrzeby cytować ci wszystkiego co napisano w tym przedmiocie... Poznasz to wkrótce bliżej, gdy cię poproszę o przepisanie obszernego memoryału, jaki przygotowywam, i mam zamiar przedstawić Akademii medycznej.
Zdaje mi się, że dowiodę stanowczo, jako upadek krwi spowodowany przez anemią, manifestuje się w każdym peryodzie życia... Dzieci zrodzone z ojca, albo matki anemicznej będą również takiemi.
— Przekonałem się, że od roku do lat dwunastu — na dziesięcioro dzieci, ośm przynajmniej jest anemicznych.
Rajmund wsłuchiwał się ciekawie.
— Albo się mylę — zauważył Pascal — albo wiek młodzieńczy najskłonniejszym jest do rozwinięcia się tej choroby.
— Nie mylisz się — odrzekł doktor, bo właśnie w epoce, kiedy ciało się rozwija, najwięcej potrzebnym by był spokój i wzmocnienie sił. Zdrowie wyczerpuje się zarówno nadmierną pracą jak nadmiernemi rozrywkami. Myśliciele, uczeni i uczący się, najmocniej są zagrożeni.
— Czy żelazo jest istotnie najradykalniejszym środkiem przeciwko tej chorobie?...
— Żelazo doskonale oddziaływa na kulki krwiste, ale skutkuje czasami tak powoli, że zniechęca chorego.
Z mojego punktu widzenia manganes jest daleko lepszym środkiem; manganesem też pomieszanym z tą rzadką podzwrotnikową rośliną, o której istnieniu i cudownych prawie skutkach, powie dział mi stary mistrz doktor Byrr, zamierzam zdobyć sobie pewną we Francyi renomę.
Jakób zbliżył się do Pascala i szepnął mu do ucha.
— Renomę, która nam, pozwoli zajmować się swobodnie ważną naszą sprawą.
Pascal uśmiechnął się i zapytał:
— Jakże będziesz mógł w Paryżu zaopatrzyć się w tę cudowną roślinę?...
— Można jej tu dostać pomimo wysokiej ceny. Używają jej do pewnych medykamentów, ale nie wiedzą o jej własnościach w chorobach anemicznych. Skuteczność zależeć będzie głównie od przygotowania — a tem sam się zajmować będę, bo zamierzam urządzić własne laboratoryum... Co do rośliny, będę ją sprowadzał w znacznych partyach, bądź z Hawru, bądź z Marsylii, dokąd ją dowożą.
— Wiele jak ci się zdaje potrzeba będzie czasu do zwalczenia anemii twojej mi nowemi środkami? — zapytał Pascal.
— Najwyżej sześć miesięcy w chorobie poważnej, a dwa, albo trzy miesiące w niezbyt rozwiniętej odpowiedział Jakób... Patrzaj — dodał wskazując ręką na altankę w której Rajmund z synem siedzieli. — Widzisz przez liście tego młodego człowieka w towarzystwie ojca zapewne?...
— Widzę. — No to co?...
Rajmund dosłyszał i opanowała go śmiertelna trwoga. Serce mu się ścisnęło gwałtownie.
Zatrzymał oddech, a cały zamienił się w ucho.
— A to! — odrzekł doktór Thompson — ten młody człowiek jest fatalnie anemiczny.
Fromental poczuł dreszcz, jak gdyby usłyszał pogrzebowe dzwony.
Jakób ciągnął dalej:
— Choroba jest widoczną, a przybrała dziwnie niebezpieczne pozory. Jeżeli się jej nie powstrzyma... rezultat będzie fatalny...
— Na czem opierasz twierdzenie, że ten młodzieniec znajduje się w tak groźnym stanie?
— Najprzód na jego cerze. Ta twarz blada, te policzki koloru kości słoniowej, to usta prawie białe, są symptomatami, na których przy odrobinie doświadczenia nie można się nie poznać. Ten młody człowiek dużo się już napracował; męczył się nad siły... Wyczerpuję się... niebezpieczeństwo jest też... i to nawet groźne... Drżałbym na miejscu jago ojca... Ale ten prawdopodobnie nic nie widzi.
Wszystka krew ścięła się w żyłach Rajmunda. Zrobiło mu się niedobrze, ale przezwyciężył się żeby nie dać poznać Pawłowi, co się z nim działo.
Znowu zaczął słuchać.
— A jednakże ciągnął doktor — jakkolwiek bardzo jest groźnem położenie, mam pewne przekonanie, że w przeciągu czterech miesięcy przywróciłbym temu młodzieńcowi zdrowie zupełne, sprawiłbym iżby mu krew czysta płynęła w żyłach, a kolory na twarz powróciły!... Ażeby dokazać tego cudu, ażeby rozniecić na nowo tę gasnącą lampkę, nie byłoby dla mnie rzeczą tak trudną...
Rajmund opuścił żywo swoje miejsce, chciał poskoczyć do człowieka, którego słowa odbijały się w jego umyśle i sercu, gdy głos Pawła go powstrzymał:
— Ojcze — zapytał młody człowiek... co to się stało?...
Rajmund po raz drugi zapanował nad ↓ sobą. Nic...nic... moje dziecko — odpowiedział prawie spokojnie. — Chciałem tylko zawołać na służącego...
— Czy ci potrzeba czego?...
— Wina... widzisz przecieżeśmy już, — wypróżnili butelkę.
— A oto chłopak idzie właśnie w nase stronę... Chłopcze, podajno nam druga butelkę wina...
— Tego samego proszę pana?...
— Czy tego samego ojcze? zapytał Paweł...
Rajmund skinął głową, a chłopak pospieszył wypełnić rozkaz.


XL.

Rozmowę prowadzoną w sąsiedniej altance, Pascal zakończył temi słowy:
— Masz pan zapewnione powodzenie, gdybyś nie był już bogatym i sławnym, miałbyś gotowy majątek.
— Przyjmuję wróżbę — odpowiedział Jakób.
— Dokończmy absyntu i chodźmy na śniadanie.
— Mamy czas jeszcze... — dopiero jedenasta...
W tej chwili ukazał się chłopak z winem i deserem.
Rajmund nie chciał, aby syn odgadł boleść, jaka mu napełniała duszę.
Zaczął więc rozmawiać z gorączkowem ożywieniem i udaną wesołością, a coraz rzucał nieznaczne spojrzenia ku dwóm nieznajomym, czy nie zabierają się do odejścia.
Skończyli śniadanie.
— Czy przejdziemy pieszo do Charenton? — zapytał Paweł.
— To zależy od ciebie... Jeżeliś nie jest bardzo zmęczony, przeszedłbym się z chęcią...
— Mógłbym iść nawet daleko dalej, myślę nawet, że mi to bardzo posłuży.
— Masz racye... — Idźmy zatem zapaliwszy na drogę cygara...
— Cygara! — powtórzył ździwiony Paweł.
— Dla czego o to pytasz?
— Bo ojciec pali tak rzadko...
— Nie jestem zbyt wielkim amatorem, to prawda, ale na świeżem powietrzu, wypalę z przyjemnością...
— Ale ja nie mam wcale cygar...
— Muszą być w restauracyi…..
— Masz oto portmonetkę, idź zapłać za śniadanie i kup cygar...
— Dobrze ojcze...
Paweł wziął portmonetkę i poszedł do restauracyi.
Zaledwie zrobił ze dwadzieścia kroków w głąb wyspy, Rajmund zerwał się co żywo i udał się do gaiku, w którym siedzieli doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na niego z nieudanem ździwieniem.
— Wybaczcie panowie, że wchodzę do was bez żadnej ceremonii — odezwał się głosem wzruszonym — niedyskrecya jednak moja i natręctwo ma swoje wytłomaczenie... Idzie o jedyne szczęście mojego życia... a pan je trzymasz w swojem ręku...
— Racz się pan jaśniej wytłomaczyć —odrzekł Jakób z zimną grzecznością.
— Jadłem śniadanie w sąsiedniej altance, a z tego co słyszałem z pańskiej rozmowy, dowiedziałem się, że pan jesteś doktorem i że wiedza pańska sięga głęboko...
— Tak panie, jestem doktorem...
— Przed chwilą patrzałeś pan na mojego syna i mówiłeś o stanie jego zdrowia, słowa pańskie były dla niego wyrokiem.
— Ah! panie — odezwał się Jakób, jakże mi przykro, że słowa moje doszły do pana!... Wybacz mi pan proszę.
— Ja gorąco dziękuję Bogu, że to słyszałem!... Mówiłeś pan, że syn mój jest anemiczny?...
— Tak panie, powiedziałem najzupełniejszą prawdę...
— Ja — rzekł Rajmund — podejrzewałem złe, ale nie myślałem, że jest ono tak groźne... Pan z pierwszego wejrzenia skonstatowałeś śmiertelne niebezpieczeństwo, aleś dodał zarazem, że byłby sposób ocalenia chłopczyny systemem jaki pan tłómaczyłeś temu panu...
— Mam to przekonanie rzeczywiście.
— Przychodzę więc do pana z błagalną prośbą. Nie odrzucaj pan tej prośby. Zajmij się moim synem, ocal jedyne moje dziecko, uzdrów go, a oddam ci wszystko co tylko posiadam...
Jakób Lagarde udał wzruszenie tak doskonale, że mógł oszukać najlepszego obserwatora.
— Doprawdy — rzekł — spotkanie to zupełnie niespodziewane! Ten klijent to pierwszy mój klijent francuzki przybywa w sposób zdający się dobrze wróżyć o mojej tu przyszłości... Podejmę się leczenia pańskiego syna... ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?... pod jakim?... wykrzyknął Rajmund, jakimkolwiek on jest przyjmuję go z góry!...
— Że kuracya będzie bezpłatną. Działać będę dla dobra nauki i ludzkości, kuracya ta musi przekonać lekarzy francuzkich że opieram się na faktach z doświadczenia, a nie na próżnych teoryach. Licz pan na mnie, zajmę się synem pańskim — i wyleczę go zupełnie. Ale nie urządziłem się jeszcze w Paryżu... i za osm dni dopiero będę mógł przyjąć pana...
Rajmund pobladł.
— Za ośm dni! — powtórzył — od dziś za oém dni, złe może się pogorszyć w sposób nie do uratowania.
— Nie przesadzajmy położenia! — odrzekł Jakób — powiadam, że niepotrzebujesz się pan obawiać...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najpewniejszym?... W jakim wieku jest syn pański?
— Ma lat dziewiętnaście.
— Co porabia?
— Przygotowuje się do egzaminu do szkoły politechnicznej.
Jakób zwrócił się do Pascala.
— No i co kochany Rambercie, cóż myślisz o mojej dyagnozie? — zawołał. Nie mówiłem, że ten młody człowiek wyczerpuje się pracą nadmierną?
— Ja wiem dobrze, że się pan nie mylisz! — odrzekł Pascal z ukłonem.
— Ja słyszałem również, że pan to mówiłeś — rzekł Rajmund — i zostałem zdumiony. Mój syn rzeczywiście dużo pracował... za dużo może. Chciwy jest wiedzy, tak, że nie daje się powstrzymać...
— Trzeba jednak, aby zaprzestał pracować! — Od tej chwili, aż do nowego mego zalecenia, powinien pozostać bezczynnym... Czuwaj pan aby się odżywiał jak najstaranniej, niech jada mięso z krwią, pije stare wina Burgundzkie i Bordeaux, Niech oddycha świeżem powietrzem, niech używa dużo ruchu... Szczególniej, powtarzam to jeszcze raz, jako rzecz najważniejszą, żadnej pracy intelektualnej... Jeżeli ciało się zmęczy, tem lepiej, ale umysł musi mieć zupełną swobodę... Oto moje zalecenie tymczasowe... Dzięki temu systemowi, choroba nie będzie się rozwijać... Gdy się zupełnie już urządzę czyli za ośm dni od dzisiaj, przyjdź pan do mnie z synem. Dotrzymam wszystkich obietnic moich. Rambert bądź łaskaw dać panu mój adres w Paryżu...
Pascal Saunier wyrwał z książeczki kawałek papieru, i napisał na nim nazwisko, ulicę i numer domu.
Rajmund dziękował tymczasem Jakóbowi Lagarde.
— O panie, mówił biedny ojciec uspokojony trochę, — uzdrów moje dziecko, a w zamian za to zażądaj życia odemnie!...
— Pańskiego życia! — powtórzył śmiejąc się Jakób — niepotrzebuję. Mam nadzieję, że się przedłuży długo, bardzo długo, że będziesz pan mógł długo jeszcze cieszyć się zdrowiem i szczęściem swego syna.
Pascal podał kartkę Rajmundowi, który głośno przeczytał: — Doktor Thompson — pałac własny, ulica de Miromesnil, numer 51.
Jakób ciągnął dalej.
— Przyjdź pan za ośm dni, ale nie mów nic przed tem swojemu synowi. Rozumiesz pan, że nie ma potrzeby go niepokoić...
— O, rozumiem to doskonale i na pewno się nie zdradzę!... Dziękuję... dziękuję z całej duszy.
Paweł powracał.
Rajmund schował adres doktora do pugilaresu, wziął kapelusz, raz jeszcze skłonił się Thompsonowi i żywo poszedł naprzeciw syna.
— Zapłaciłem kochany ojcze... odezwał się tenże, a oto cygara...
Rajmund wybrał jedno i zapalił.
Przewoźnik w tej chwili ukazał się na czółnie:
— Przewieziesz nas?... zapytał młody człowiek.
— I owszem, niech panowie siadają do czółna.
Ojciec i syn odpłynęli, a w kilka minut potem byli już na drugim brzegu.
Wysiedli przy gościńcu, który miał ich zaprowadzić do mostu Charenton. Te same drogę odbyli rano.
Rajmund idąc obserwował Pawła ukradkiem i sprawdzał jeden po drugim symptomata, o jakich mówił mu Thompson...
— Biedny ojciec! — Pomimo uspokajających obietnic doktora, chwilami dział już swoje jedyne dziecię wyciągnięte na marach i musiał przy woływać całej energii, ażeby się głośno nie rozpłakać.
Doktora Thompsona uważał za zbawcę, zesłanego mu przez Opatrzność.
Pascal i Jakób pozostawszy sami za częli na nowo przerwaną rozmowę.
— Doprawdy kochany doktorze — odezwał się do towarzysza ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — doprawdy, że to zadziwiające! — Zanim jeszcze otworzyłeś sklep zdrowia, już się kupcy znaleźli... To szczęście... to prawdziwe szczęście... wisielca!...
— Ze względu na publiczność, to wcale dobry interes... odrzekł Jakób. — Wyleczę młodego chłopca, a jego poczciwy ojciec zacznie sypać na około o mnie pochwały... Reklama ustna najlepszą jest ze wszystkich... piśmiennej niedowierzają czasami — przypuszczają, że kupiona...
— Masz racye, kochany doktorze, a zatem za ostrą reklamę!...
Powiedziawszy to Pascal, wychylił szklaneczkę mieszaniny sztucznie przyprawionej, która w szklance przybierała kolor opalu.
W tej chwili młody jakiś człowiek dziwnego pozoru, a więcej niż biednie ubrany, przywiązawszy stare na pół spróchniałe czółenko do drzewa, pochylonego nad rzeką, wyskoczył lekko na ziemię i wdrapał się na brzeg wyspy.
Spojrzał do okoła, a spostrzegłszy Pascala i Jakóba siedzących przy stole, ku nim się skierował.
Nowoprzybyły z twarzą bez najmniejszego zarostu, zdawał się mieć najwyżej lat ośmnaście.
Ubiór jego składał się ze spodni z grubego płótna, połatanych w dwudziestu przynajmniej miejscach, przewiązanych pasem wełnianym, niegdy czerwonego koloru.
Koszula wełniana, tak była zużytą, że wyglądała jak gipiurowa, ale czapka W szkockie kraty, była wsadzona na głowę z fantasyą.
Kurtka aksamitna zarzucona na ramiona, musiała być kiedyś koloru zielonego, ale na słońcu i deszczu wypłowiała tak, że się stała zupełnie bezbarwną.
Młody ten chłopak, o rysach nieregu arnych a fizyonomii swobodnej, przedstawiał jeden z tych typów, jakie napotykają się tylko albo na balach podrogatkowych, albo w szynkowniach w oddalonych częściach miasta.
Z tem wszystkiem nie był on brzydkim.
Podszedłszy do stolika, na którym stały próżne już prawie szklanki, przyłożył palce do daszka czapki i rzekł głosem przeciągłym:
— Przepraszam. Czy panowie nie byliby łaskawi, dać mi zapałkę?...
I wskazał ręką na porcelanową zapalniczkę.
— Weź... — odpowiedział Pascal, posuwając zapałki i z ciekawością przypatrując się dziwnej figurze.
Chłopak wyciągnął z kieszeni kawałek niedopalonego cygara, wziął zapałkę, potarł ją o spodnie i zapalił szczątek trabucosa, którego zapewne drugim był właścicielem.
Pociągnął dym parę razy z widoczną satysfakcyą, ukłonił się jak przedtem, wykręcił na pięcie i odszedł w stronę restauracyi.
Zaledwie jednakże uszedł kilkanaście kroków, zawrócił się z powrotem.
— Dziwny typ! — mruknął Jakób. — Powraca znowu... a czego może chcieć od nas u dyabła?...
Ciekawość doktora, wkrótce została zaspokojoną.
Amator cygar niedopalonych, stanął znowu przed stolikiem i po wykonaniu swojego charakterystycznego ukłonu, zapytał:
— Czy panowie nie kupiliby przypadkiem ryb do smażenia?... Coś bardzo dobrego...
— Czy jesteś rybakiem?... — zapytał Pascal.
— Tak, mam ten honor... i dumny jestem z tego...
— Czy łowisz ryby w siatkę?...
— Na wędkę proszę pana... na wędkę... a nie chwaląc się... znam się na tem bardzo dobrze i nie boję się nikogo...


XLI.

— I — tak dużo łowisz na wędkę, że aż nam chcesz sprzedawać?...
— Już dzisiaj rano sprzedałem porcyę... — odrzekł oryginalny chłopak — teraz mam tylko jednę sztukę, ale mam nadzieję, że wieczorem będzie więcej...
— Więc się zajmujesz łowieniem ryb?
— To moje rzemiosło i moja przyjemność. Łowię, bo mnie niezmiernie cieszy, gdy poczuję na końcu wędki szamocącego się karpia... łowię ażeby mieć za co żyć i czem zapłacić za szklaneczkę wina, gdy jestem spragniony... Oto mój charakter! znacie mnie teraz panowie!
— Zajęcie twoje zatem przynosi ci podwójną korzyść... I bawi cię i żywi?...
— Tak, jeżeli ryby chwytają.
— A jeżeli nie chwytają?...
— To robię co innego.
— Masz jakie rzemiosło?...
— Rzemiosło?... oh!... rzemiosło!... Bibi nie potrzebuje rzemiosła, aby czas spędzał przyjemnie... włóczy się i... studiuję naturę...
Jakób i Pascal nie mogli się powstrzymać od śmiechu.
Rozmowa chłopaka bawiła ich bardzo...
— Włóczysz się... i studiujesz naturę?.. powtórzył Jakób...
— Tak jest panie, studyuję piękną naturę...
— Więc masz jakieś dochody?...
— Mam te właśnie co mi wędka przynosi...
— W takim razie nie zawsze możesz jadać, kiedy masz dobry apetyt.
— Apetyt!... to wyraz, który nic nie oznacza, odrzekł młody rybak, wzruszając pogardliwie ramionami żołądek musi się stosować do woreczka!... Kiedy nie mam ani grosza, ściskam mocniej pasek i głodu nie czuję... Kiedy rybki dopisały, wtedy sprawiam sobie fundę!... Na świecie trzeba być filozofem...
— I ty nim jesteś? — zapytał Pascal.
— Właśnie... i patrz pan, że nie wychudłem za bardzo...
Mówiąc to młody chłopak pokazywał swoje szerokie piersi, tęgie nogi i twarz zupełnie dobrze wyglądającą.
— Rzeczywiście — rzekł Pascal — nie wyglądasz wcale na źle odżywianego...
— To nie przeszkadza jednakże przypuszczać, że masz zdolności inne wtrącił Jakób, bo zarobek z łapania ryb na wędkę, musi być bardzo małym...
— Zdolności inne! — wykrzyknął filozof z komiczną powagą. — To łatwo powiedzieć także! Z pewnością, że nie proszę o nic nikogo... Żyję z mojej własnej pracy... Papa chciał mnie zrobić szewcem... ale mi się to rzemiosło nie podobało. Szyłem zawsze cholewki na prawą stronę. — Chodzi mi o niezależność. Chcę być panem swojej woli, przepadam za wsią i wędką... — Rzuciłem szewstwo dla starego czółna, i będę pływał sobie wolny, aż do czasu odebrania sukcesyi...
— A ha! — rzekł Pascal. — Spodzie wasz się zatem otrzymać jakąś sukcesyę?...
— Ma się rozumieć ojczulku, odpowiedział młody rybak spoufalony od razu — i w oczekiwaniu na to powiedziałem sobie:
Słuchaj chłopaczku, siedź cicho i nie puszczaj się na kawały... boby to była głupia rzecz. Włócz się ile ci się podoba, studiuj piękną naturę, łap rybki. Da ci to skromne utrzymanie, ale da. Sypiaj gdzie możesz, gdzie się zdarzy, na stosie siana, w łódce pod mostem, gdziekolwiek. Jak zażyjesz porządnie nędzy, toż to dopiero smakować ci będzie łóżko z pierzynami i sztuki dwudziestofrankowe... wtedy wynalazłem sposób...
— Sposób? — powtórzył Lagarde.
— No sposób... i to wcale nie głupi... jak się pan zaraz przekona. Wyzyskuję uczciwie miłość własną rybaka paryzkiego... Kiedy nic nie złowił, a nie chce powracać z próżnemi rękami, boby się z niego śmieli przyjaciele i znajomi, ja mam zawsze ładną sztukę do sprzedania... I proszę mi wierzyć, że sprzedaję za dobrą cenę... Nie codzień jadam dostatecznie, — zauważyłeś pan przed chwilą. Zapewne, że nie codzień, ale nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Później, jak zostanę bogatym, befsztyki z kartoflami i kotlety... będą mi lepiej smakować.
— Więc sukcesya, o której mówisz, to nie są wcale żarty? — zapytał Pascal.
— Żarty? — powtórzył oburzony rybak — a to co znowu! proszę mi wierzyć, że to najszczersza prawda. Będę miał tyle pieniędzy, że nie będę wiedział co z niemi zrobić!... Tymczasem nie ma potrzeby męczyć się nad robotą nie prawda?... Jestem włóczęgą, próżniakiem, wagabundą, być może, ale niech mnie nikt nie śmie nazwać łotrem, bo ja nikomu krzywdy nie robię... Kiedy mi przychodzi ochota do palenia, zbieram kawałki cygar, bo to przecie nie kradzież. Umiem się szanować i możecie być spokojni obywatele, że będę miał szacunek u drugich, gdy zostanę posiadaczem renty... Znam takich, co mi się będą kłaniać bardzo nizko....
— To dobrze na przyszłość — zauważył Jakób — ale co ojciec twój, co matką, myślą o twojej obecnej egzystencyi?
— Papa uczciwy człowiek, ale ma swoje uprzedzenia — odpowiedział młody rybak — mama, dzielna kobieta, ale nie ma za grosz własnego zdania i idzie we wszystkiem za ojcem. Ludzie zacofani jak pan widzi, ludzie nie z tej epoki... Papa nie chciał nigdy zrozumieć, że młody człowiek potrzebuje wolności. Posłaniec z rzemiosła, cały tydzień jest zajęty — a w poniedziałki pije dla rozrywki... Nie lubię ludzi co się upijają, a później biją swoje żony!...
— Ojciec — mówił dalej młody rybak, bił mamę co poniedziałek wieczorem, a że jej nie mogłem bronić, rzuciłem chałupę i wyfrunąłem na powietrze... Oboje starzy nie wiedzą co się ze mną stało, nie wiedzą czy żyję, czy umarłem... Wszystko to nie przeszkadza abym ich kochał i gdy odbiorę sukcesye, nie puszczę ich kantem, daje na to słowo honoru.
Młody rybak zatrzymał się żeby odetchnąć i zaczął znowu:
Ale się rozgadałem, a to nie o to chodzi... kupują panowie rybę?
— Nie, mój chłopcze — odpowiedział Jakób z uśmiechem. — Nie wiedzielibyśmy co z nią zrobić...
— Szkoda... sprzedam właścicielowi restauracyi...
— Zatrzymajno się jeszcze chwileczkę — rzekł Pascal. — Jesteś wolny i wcale ci się nie spieszy. Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście...
— Sukcesyę, o której ciągle wspominasz kiedy odbierzesz?...
— Jak dojdę do pełnoletności.
— Po kim właściwie otrzymasz spadek, zapewne po bogatym jakim krewnym?
— Po bogatym krewnym? — a to mi się podobało, oprócz papy i mamy, mam tylko jednego krewnego wuja, mieszka na ulicy Lepie w Montmatre... Byłoby dyabelnie trudno, biednemu człowieczynie zostawić mi cokolwiek... A ja będę miał worek pełny! Nie wiem wiele tam tego razem będzie, ale to wiem, że będzie się liczyć grubemi biletami.
— Jeżeli jednak nie po krewnym, to po kim że u dyabał dostaniesz taką fortunę? — odezwał się Pascal.
— Dziwne to moi panowie, a jednak prawdziwe!...
— Naprzykład?...
— Będę bogatym jedynie dla tego, że miałem szczęście przyjść na świat 10 marca 1860 r.
Jakób i Pascal zadrżeli i spojrzeli znacząco po sobie.
— A! urodziłeś się 10 marca 1850 r., powiedział Pascal.
— Tak panie... i przyniosłem ze sobą tego dnia na świat bilet wygrywający na loteryi życia. Jest nas takich sześcioro w Paryżu, co nic o tem nie wiedząc, wyciągnęliśmy szczęśliwe losy...
Ostatnie wyrazy wyjaśniły całą zagadkę.
Pascal i Jakób wątpić nie mogli.
Mieli przed sobą jedno z dzieci obdarowanych przez hrabiego de Thonnerieux.
Tem dzieckiem był zapewne chłopiec, który od dawna opuścił dom rodzicielski, mianowicie Prosper Jaliasz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyonera.
— Ależ to cały romans nam opowiadasz! — powiedział Jakób.
— Zapewne proszę pana, że to wygląda na romans. — Ale nie mniej jest to historya prawdziwa... Jestem przyszłym właścicielem, lubo na to nie wyglądam... Obdarowany jestem znacznym kapitałem i mam talizman, za którym testator, albo notaryusz, wyliczy mi moję część skarbu, gdy skończę lat dwadzieścia jeden...
Mówiąc to Juliusz Boulenois, bo on to był rzeczywiście — odpiął wełnianą koszulę i wyciągnął mały sukienny woreczek w formie szkaplerza, na mocnym sznurku zawieszony na szyi.
Oczy Pascala i Jakóba zaświeciły się, gdy ujrzeli ten woreczek, zawierający zapewne medal, o jakim wspominał hrabia w testamencie.
Z pewnością są na tym medalu wyrazy pojedyńcze, które połączone z wyrazami wyrżniętemi na innych medalach, miały wyjawić tajemnicę ukrytego skarbu.
Pascal przybrawszy pozór obojętny zapytał?...
— Cóż to za talizman?...
— Medal proszę pana.
— Srebrny, brązowy, czy ołowiany?...
— Złoty, szczero złoty z próbą... wartujący na wagę, co najmniej sto trzydzieści franków! Jeżelim do tej pory zachował podobną kosztowność, jeżelim jej nie sprzedał, to jedynie dla tego, że przyjdzie czas, gdy ten medal wart będzie dziesięć tysięcy razy więcej!...
— Myślę mój dobry chłopcze, że ty sobie z nas żartujesz — odezwał się z przymuszonym uśmiechem Pascal, a oczy mu tak błyszczały, jakby chciał po przez sukno przeczytać słowa wyryte na medalu.
— Ja miałbym sobie z panów żartować?...
— Dowiedź że, że tak nie jest...
— Jakim sposobem?
— Pokaż ten medal.
— O, co to, to niepodobna!
— Dla czego niepodobna?...
— Bo w sukno zaszyty...
— Można rozpruć...
— Nigdy w życiu! — To talizman, który trzeba trzymać w cieniu... Nikt nie będzie się mógł pochwalić, że go widział pierw nim notaryusz!...
Juljusz Boulenois schował woreczek i zapiął koszulę.
Pascal i Jakób znowu zamienili spojrzenia.
— No chłopcze — rzekł Jakób — życzę. i szczęścia — pozwól jednak, ażebym i dał pewną radę?...
— Proszę... To nie obowiązuje do niczego...
— Jeżeli ci chodzi o sukcesyę, to sobie obierz gdzie mieszkanie, bo sypiając jak masz zwyczaj, w lesie, w łódce, pod mostem, w miejscach nie zbyt bezpiecznych, narazisz się na to, że ci medal ukradną.
— Ten co by go ukradł, nie dostał by nic.
— Zapewne, ale mógł by sprzedać i nie odnalazł byś go już nigdy...
— Nikt nie wie, że go posiadam. Powiedziałem to tylko panom, bo widzę z kim mam do czynienia, ale zresztą nie pisnąłem nigdy słówka nikomu. — A czy w moich łachmanach wyglądam na osobistość, którą nosi na szyi złoto?... Wyglądam na takiego, co nieposiada ani jednego grosza... — Komuż by przyszła myśl, aby mnie rabować?...
— To prawda... że nie masz się czego obawiać... — Więc to w tych stronach założyłeś swoje locum?...
— Na teraz... bo tu się teras ryby łapią, gdy tu już brać nie będą, przeniosę się na Sekwanę... — W ten sposób zmieniam swoje przyjemności.
Donośny głos przerwał dalszą rozmowę.
Był to głos restauratora.
— A co to! czego się tu kręcisz włóczego? — krzyczał gospodarz na chłopaka. — Nie naprzykrzaj mi się gościom próżniaku!
— Naprzykrzać się! — powtórzył chłopak — ej, obywatelu, to zupełnie źle powiedziane. Nie naprzykrzam się nigdy nikomu. Proponowałem po prostu tym panom, ażeby ryb kupili...
— Złapałeś co?...
— Trochę.
— Cóż masz?...
— Około dwóch funtów kiełbi i ze trzy funty karpia.
— Zanieś je do kuchni... zaraz tam pójdę, to ci zapłacę...


XLII.

Juliusz Boulenois, zwrócił się ku Jakóbowi i Pascalowi z uśmiechem.
— A co moi panowie — cóż moja filozofia! — Wczoraj nie złapałem nic, musiałem więc poprzestać na suchym kawałku chleba z serem... dzisiaj za to zjem sobie potrawkę z kartofelkami, i palne połówkę białego wina...
Skłonił się po swojemu, poleciał nad brzeg i wydobył z czółna ryby, jakie kupić miał restaurator.
Ten ostatni poszedł za chłopakiem.
Pascal chwycił Jakóba za rękę.
— No, chyba, że sprzyja nam szczęście? — szepnął po cichu. — Oto już jeden, któregośmy napotkali i którego odszukamy tutaj — bo potrzebujemy mieć jego medal...
— Cicho! — syknął Jakób, spostrzegłszy chłopaka niosącego połów w siatkowym woreczku.
Boulenois, albo le Fouine, jak go restaurator nazywał, przeleciał obok i zniknął.
Kiedy na wyspie działo się to cośmy opowiedzieli, Rajmund Fromental z synem podążali do mostu Charenton i rozmawiali przez drogę.
— A zatem kochany ojcze, życzysz sobie — mówił Paweł — abym zaraz jutro rano przeniósł się do małego domku, któryśmy wynajęli?...
— Tak kochano dziecko, zmuszony sam wyjść zaraz z rana, byłbym bardzo kontent, gdybym cię widział już tutaj. Myślę nawet, że dobrze będzie wysłać tu dziś jeszcze wieczór Magdalenę, aby Wszystko przygotowała.
Po chwilowem milczeniu, Rajmund odezwał się znowu bardzo niepewnym głosem:
— Teraz chciałbym pomówić o pewnej rzeczy, tyczącej się ciebie, a która mnie bardzo obchodzi. — Od dwóch lat pracujesz za dużo...
— Ale.. zapewniam cię kochany ojcze, przerwał Paweł.
— Pozwól no tylko!... Od dwóch lat, powtarzam ci, pracujesz więcej niż można i bardzo się obawiam, aby przygotowania do złożenia egzaminu w szkole politechnicznej, nie wyczerpały cię zanadto i nie zaszkodziły zdrowiu. Życzyłbym sobie, ażebyś opóźnił o rok ten egzamin... To mnie uspokoi, a tobie przywróci siły...
— Jakto ojcze? — wykrzyknął Paweł zmięszany, czy naprawdę chcesz mnie o rok opóźnić?... Cóż ja bym robił jednakże przez czas tak długi?... Doprawdy żebym rozchorował się z nudów...
— Nie idzie o to, ażeby wcale nie pracować, ale o to aby pracować powoli, nie mordując się zanadto. Życzę sobie aby tak było, żadne uwagi twoje nie wpłyną na zmianę tego postanowienia... Co do nudów, nie obawiam się ich dla ciebie... Chodź na przechadzki, zajmuj się łowieniem ryb i tysiącem innych rozrywek wiejskich. Za kilka dni pójdę z tobą do doktora.
— Do doktora?... — powtórzył Paweł, a to na co, przecie ja nie jestem chory...
— Jesteś osłabiony i potrzebujesz koniecznie kuracyi wzmacniającej... Dla tego właśnie chcę zasięgnąć rady doświadczonego lekarza...
— Zrobię mój ojcze co każesz, ale wierzaj mi, że niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę moją chorobą.
Przybyli do mostu Charenton.
Ta wsiedli na statek i około drugiej powrócili do domu.
— A co! kochani panowie moi — pytała ciekawie stara służąca — czy znaleźliście co nam potrzeba?...
— Znaleźliśmy, dobra Magdaleno, odrzekł Rajmund wesoło.
— Niepodobna wymarzyć nic piękniejszego — dodał Paweł. Domek nad brzegiem rzeki, dużym ogrodem, w którym przepyszne drzewa, a owoców i jarzyn co niemiara...
— Walizy gotowe, bielizna zapakowana — zawołała uradowana Magdalena — a ja się także z pewnością nie opóźnię. Kiedy się przeprowadzamy?...
— Paweł jutro rano, a ty dzisiaj już musisz tam nocować.
— Sama jedna w nieznanym domu?... mruknęła niechętnie Magdalena.
— Trzeba przecież wszystko uporządkować przed przybyciem Pawła i trzeba przyjąć go dobrem śniadaniem...
— Wiesz co ojcze? — wtrącił Paweł, ponieważ Magdalena się boi, to niema na to innego sposobu, jak tylko żebym ja zapakował zaraz moje rzeczy i zamiast jutro rano, pojechał dziś także wieczorem.
— A tak, to dobrze! — wykrzyknęła uszczęśliwiona służąca. — Tam na miejscu zjemy obiad... nie będzie duży, ale smaczny... zato zaręczam..
Paweł przeszedł do swojego pokoju i zaczął składać rzeczy najkonieczniejsze. Nie zabierał wiele, boć tak blizko będzie od Paryża, iż spacerem będzie mógł przyjść po to co się potrzebnem okaże.
Pozostawszy sam ze służącą, Rajmund pociągnął ją do oddalonego pokoju i rzekł głosem przyciszonym:
— Moja dobra, kochana Magdaleno, musimy zająć się Pawłem troskliwiej aniżeli przypuszczałem... Widziałem się z jednym sławnym doktorem...
— I cóż? — zapytała niespokojnie Magdalena...
— Dziecko jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie!... krzyknęła blada z przerażenia poczciwa sługa... To niepodobna!…..
— Niestety, tak... ale można jeszcze złe usunąć.
— Potrzeba ażeby się odżywiał jak najlepiej i pił stare wina, aby posiadał zupełny spokój umysłu, a przedewszystkiem żeby nie pracował... Co do jedzenia i picia nie oszczędzaj nic... Nie krępuj się żadnym wydatkiem. — To nie czas na robienie oszczędności... Zaopatrz się w wina burgundzkie i bordeaux, najstarsze i najlepsze... Nie zważaj, że ja nie wiele posiadam... życie Pawła to mój największy skarb na świecie!... ja chcę żeby żył!...
— I będzie żył... odpowiedziała stanowczo Magdalena, hamując wzruszenie — będzie żył... przyrzekam to panu... i biorę za to odpowiedzialność na siebie... Będę go pielęgnowała jak oko w głowie... zobaczy pan... ma się się rozumieć, że nie ma mowy o oszczędzaniu!...
Ja bym oddała krew moję za Pawła i to z całego serca…..
— Masz że tutaj tysiąc franków — rzekł Rajmund, podając Magdalenie rulon złota... Jak to wydasz... dam więcej…..
W tej chwili wchodził młody człowiek.
— Gotów jesteś? — zapytał Fromental...
— Gotów kochany ojcze... Zastosowałem się do twojego rozkazu... książek wziąłem bardzo nie wiele... Możemy już jechać... ale mi bardzo przykro..
— Czego?...
— Ze ojciec nie jedzie z nami...
— W tej chwili nie mogę, i również tego żałuję, odwiedzę cię jednak niebawem. I każdą razą jak tylko będę miał wolną chwilę, przepędzę ją przy tobie...
Magdalena poszła po powóz.
Zniesiono pakunki.
Rajmund zaopatrzył portmonetkę syna w kilka sztuk złota i monety srebrnej i odprowadził go na kolej.
Rozstanie dwóch istot kochających się nad życie, było nadzwyczaj smutne.
Oczy Rajmunda i Pawła napełniły się łzami.
Stara Magdalena na dobre się rozpłakała.
Dzwonek się odezwał i pociąg ruszył z miejsca. — W godzinę później poczciwa służąca i syn Rajmunda urządzali się w willi w Port-Créteil.
Powróćmy do Pascala i Jakóba.
Po opuszczeniu wyspy udali się do Petit-Castel, gdzie czekało na nich śniadanie.
Przez drogę rozmawiali o szczęśliwem spotkaniu jednego z tych, którego dla wiadomych nam powodów pragnęli mieć pod ręką. — Potrzeba koniecznie skorzystać z tego niespodziewanego wypadku.
— Działać będziemy we właściwym czasie — mówił Jakób Lagarde. — Myślę, że lepiej będzie poczekać do zainstalowania się w Paryżu, ale czasu tracić nie trzeba.
— Licz na mnie, odpowiedział Pascal, zajmę się wszystkiem tak, że ani minuta straconą nie zostanie.
Przy śniadaniu doktór zwrócił się do Angeli i uprzedził ją, że w ciągu przyszłego tygodnia osiedli się w nabytym pałacu w Paryżu i dodał:
— Ponieważ ułożyliśmy się kochana kuzynko, że ty i
Marta, będziecie także mieszkać w pałacu, proszę cię, abyś razem z Rambertem, przypilnowała przeprowadzki. — Sądzisz, że nie potrzebne ci będzie oddzielne mieszkanie w mieście?... — Najzupełniej niepotrzebne — odrzekła magazynierka.
— Każesz więc przenieść do pałacu te rzeczy jakie ci się podoba... i każesz je poustawiać w dwóch pokojach, jakie sobie wybierzesz.
— Resztę więc rzeczy posprzedaję, bo mi nie będą potrzebne... Kiedyż mam się tem zająć?...
— Jutro zaraz jeżeli łaska...
— Dobrze kochany kuzynie... jutro będę na twoje rozkazy... A propos, co myślisz zrobić ze służącymi?
— Myślę ich zabrać do Paryża... Po co ich tu zostawiać, skoro nas nie będzie... rozpróżnowaliby się strasznie... Jutro zajmą swoje stanowisko jako odźwierni pałacu.
— A dla mnie doktorze — zapytała Marta — nie wyznaczysz jakiego zajęcia przy instalacyi?
— Żadnego moje dziecię...
— Dla czego?
— Nie znasz wcale Paryża i zamiast pomagać, przeszkadzałabyś tylko w chaosie nieuniknionym przy przeprowadzce.
— Cóż więc ze mną zrobisz doktorze?...
— Zostawię cię tu jeszcze na dni kilka...
— Samę jednę!.. wykrzyknęła Marta.
— Nie, nie samę jednę... Zamówię dzisiaj jaką wieśniaczkę z sąsiedztwa, żeby ci usługiwała, chyba że ci się to nie podoba...
— Kochany doktorze — odrzekła młoda kobieta — wszystko co tobie to i mnie się podoba. Zostanę tu i będę czekać dopóki mnie nie zawezwiesz.
— Nie będziesz się bała sama w tym dużym domu?...
— O! nie!... — Czego bym się bać miała, któżby mi mógł zrobić co złego?...
— Samotność twoja nie będzie zresztą zupełną — będę tu często przyjeżdżał, bo muszę zarządzić pewne konieczne roboty.
— A ja będę ich doglądać doktorze.
— Bardzo będę z tego kontent moje dziecię.
Śniadanie się skończyło.
Marta poszła dopomódz Angeli do jutrzejszego wyjazdu.
Jakób zawezwał do siebie oboje alzatczyków i oświadczył im, że od jutra zajmą miejsce odźwiernych w pałacu przy ulicy Miromesnil.
— Dobrze proszę pana — odpowiedział przyszły odźwierny z wyraźnym akcentem — może pan liczyć na nas, będziemy wierni i pilni...
— A ty — mówił doktór, zwróciwszy się do Pascala Saunier — będziesz tak dobry i przejdziesz do Jooiville le-Pont albo do Cretéil i poszukasz jakiej gospodyni, któraby posługiwała Marcie przez tydzień...
— I to wszystko?...
— Wszystko. Ale... potrzeba mi także przedsiębiorcy mularskiego.
— Na co u dyabła?...
— Dowiesz się, gdy będę rozmawiał z malarzem.
— Idź prędko i wracaj co prędzej.
Paskal wyszedł.
— W godzinę powrócił, znalazłszy młodą wieśniaczkę zdolną zamieść pokój i usmażyć jajecznicę.
Nadto sprowadził majstra mularskiego z Joinville.
— Oto jest osoba, której potrzebowałeś panie doktorze — odezwał się prezentując przedsiębiorcę.
— Wybornie — odrzekł pseudo-amerykański doktor. — Niech no pan pójdzie ze mną, pokażę panu roboty, jakie chcę panu powierzyć do wykonania, ale w bardzo prędkim czasie...
Wyszedł z salonu i zeszedł do suteryn, gdzie się mieściła kuchnia i mieszkanie służących z którego wychodziły do parku nieduże nizkie okienka z żelaznemi kratami.
— Ja proszę pana wyjeżdżam na pewien czas — mówił Jakób — a mam tu w willi rzeczy znacznej wartości, jak nakrycia stołowe, bielizna i inne cenne przedmioty... — Wiem, że bandy złoczyńców napadają często na domy niezamieszkane i nie życzył bym sobie wcale, żeby z przyczyny zaniedbania ostrożności, okradziono mnie ze szczętem... Oto okna wychodzące do parku są wprawdzie zakratowane, ale dość przepiłować jedną kratę, aby mieć wejście swobodne.
— Cóż pan zatem sobie życzy? — zapytał majster mularski.
— Chcę najprzód, ażeby kraty były daleko grubsze i okiennice od środka takie, któreby oparły się wszelkim atakom... To chyba nie trudno będzie zrobić?...


XLIII.

— Bardzo łatwo proszę pana — odpowiedział majster — doskonale zrozumiałem o co chodzi i mogę panu zaproponować pewien system, wynaleziony przez znajomego mi ślusarza. Nie będzie można otworzyć okiennic nawet z wewnątrz, nie znając tego systemu. Każe przygotować takie zamki temu ślusarzowi. Co do krat będą podwójne i z silnego żelaza... — A więcej co?...
Jakób wskazał na drzwi od kuchni.
— Chciałbym także, aby te drzwi cienkie zastąpić dębowemi, z mocnem okuciem żelaznem, aby nie można ich było wysadzić... — Mam zamiar, umieścić tu na czas mojej nieobecności srebra i inne drogie przedmioty, a wiedząc, że będą dobrze zabezpieczone, będę miał głowę spokojną.
— Ma pan słuszność!... ostrożność jest nieodzowna... Tylu jest złych ludzi na świecie, że nie można nie byt ostrożnym. Zrobimy drzwi bardzo grube, ze sztabami i okuciami żelaznmi... prawdziwe drzwi więzienia, zamek dam taki sam jak przy okiennicach.
Majster zapisał sobie notatkę w książeczce i zapytał:
— A co jeszcze proszę pana?...
— Tutaj już wszystko — mówił Jakób, przechodzimy do kuchni, a tutaj przy oknach, dasz pan takie same okucia i zamknięcia jak u tamtych.
— Bardzo dobrze proszę pana, a drzwi?...
— Mogą pozostać te same. — Nic tu nie będzie tak bardzo ponętnego dla złodziei.
Weszli do spiżarni w której było jedno tylko okno.
— Tu myślę umieścić skrzynię z kosztownościami — mówił dalej Jakób, trzeba więc zamurować okno. — Dasz pan drzwi dębowe z mocnem okuciem i zamkiem sekretnym, z tej strony wmurujesz kółko żelazne, do którego będę mógł przyczepić łańcuch od kufra.
Majster malarski słuchał dyspozycyi doktora z uwagą i zdziwieniem.
Roboty te były rzeczywiście dziwne.
Ten zbytek ostrożności był jakiś oryginalny.
Pascal przypatrywał się cały czas mularzowi i spostrzegł jego zdziwienie. Nie chciał aby tenże mógł powziąść najmniejsze podejrzenie, pochylił się i korzystając z chwili, że Jakób się odwrócił, szepnął mu do ucha.
— Nie dziw się pan niczemu... doktór jest trochę maniakiem... W New-Yorku stał się ofiarą znacznej kradzieży i boi się odtąd własnego cienia...
— Tak? — pomyślał sobie mularz i uśmiechnął się — teraz już pojmował obawy właściciela Petit-Castel.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze!... proszę pana, wszystko się zrobi podług pańskiego żądania...
— Pójdźmy teraz na parter...
Weszli na kilka schodków i Jakób udał się do pokoju, obok sali jadalnej...
— Chcę panu pokazać dwoje drzwi, tak cienkich, że można na zewnątrz wszystko słyszeć co się mówi w pokoju, chciałbym temu zapobiedz i wstawić inne, silniejsze...
— Drzwi każe zrobić i obsadzić, ale potrzeba będzie tapicera do poprawienia obicia...
— A nie znalazł by się tutaj jaki?...
— Nie panie...
— To go pan sprowadź z Paryża... Drzwi powinny być zaopatrzone w podwójne zasuwy bezpieczeństwa...
— Dobrze proszę pana...
— Teraz inna rzecz jeszcze — ciągnął Jakób wskazując jednę ze ścian w pokoju dla służby. — Życzę sobie, ażebyś pan kazał wybić w tym murze otwór na dwa centymetry i przeprowadzić tubę żelazną do pokoju jadalnego. — Czy zrozumiał pan o co chodzi?...
— Doskonale.
— No to wszystko.
— Na pierwszem piętrze niema nic do zrobienia?
— Nie. — Tam pokoje szczelnie się zamykają….. okna mają okiennice, a zresztą będą tam tylko meble i duże sztuki nie łatwe do wyniesienia...
— Na kiedy ma być to wszystko skończone?... zapytał majster.
— Daję panu ośm dni czasu.
— Wystarczy. — Jutro zaraz przyśle robotników i przyprowadzę stolarza oraz ślusarza, którzy będą musieli wykonać większą część robót...
— Ma się rozumieć, że pan obejmu jesz wszystko... Stolarze, ślusarze i tapicerzy pracować będą na pański rachunek... Ja chcę mieć do czynienia z jedną tylko osobą...
— Rozumiem proszę pana…..
— Pozostaje mi zatem zrobić panu jedno jeszcze zastrzeżenie.
— Jakie?...
— Dałem panu dowód zaufania, opowiadając mu co się będzie znajdować w suterynach, i nie ukrywałem wcale, że będą tam rzeczy kosztowne... Proszę pana, abyś nikomu o tem nie wspominał...
— Może pan być zupełnie spokojny... nie mieszam się w nie swoje rzeczy.
— Liczę na pańskie słowo.
Jakób wyjął z kieszeni pugilares.
Wyjął trzy bilety po tysiąc franków i podał je przedsiębiorcy.
— Racz pan, proszę, przyjąć to na rachunek.
— Trzy tysiące franków! — wykrzyknął majster mularski. Ależ panie, rachunek jaki panu podam, nie dosięsięgnie zapewne tej sumy...
— Jeżeli tak, to tem lepiej dla pana... To co pozostanie, będzie czystym zyskiem twoim.
Majster wziął pieniądze.
— Dziękuję panu — rzekł, pański sposób postępowania dodaje zachęty do pracy...
Wyszedłszy zaś z willi mówił do siebie:
— Widocznie, że to maniak, a nawet waryat, ale łagodny...
Pozostawszy sam z Jakóbem, Pascal wcale nawet nie pytał się o przyczynę robót zarządzonych.
Zrozumiał wszystko, albo raczej odgadł odrazu wszystko.
Nazajutrz bardzo wcześnie, przybyła z Cretéil młoda dziewczyna, przeznaczona do usług dla Marty.
Była dosyć ładną i bardzo żywą.
Jakób wydał jeszcze kilka rozporządzeń majstrowi mularskiemu, przybyłemu właśnie z robotnikami.
A następnie opuścił Petit-Castel z Pascalem i Angelą, która nie mogła się dość nacałować z Martą.
Para alzatczyków, wyjechawszy wcześniej, zagospodarowała się już w swojej stancyi — w pałacu przy ulicy Miromesnil.
Po przybyciu do Paryża, Angela miała zająć się zaraz także swoją przeprowadzką.
Tego samego dnia, Jakób Lagarde, jako doktór Thompson, ubrawszy się starannie i przystrzygłazy brodę na sposób angielski, poszedł złożyć wizyty sławniejszym profesorom akademii medycznej.
Pascal przez ten czas doglądał tapicerów, a następnie zaopatrzony w dobrze wypchany pugilares, poszedł do główniejszych dzienników paryzkich, ażeby pomieścić wzmianki i reklamy, zredagowane bardzo zręcznie, w taki sposób, aby obudzić ciekawość i sympatyę paryżanów dla doktora cudzoziemca, o którego znakomitym sposobie leczenia cuda opowiadano.


∗             ∗

Rajmundowi dotrzymano obietnicy, dostał polecenie zwiedzenia wszystkich bibliotek rządowych; dostał polecenie, które mu otwierało wszystkie drzwi, — rzecz dlań niezmiernie ważna, które zasłaniało go przed synem.
Zaraz nazajutrz po wycieczce z Pawłem, zajął się przedsięwzięciem rozmaitych środków, dążących do wykrycia złodziei książek.
Najprzód udał się do Prefektury, gdzie otrzymał upoważnienie do przyjmowania swoich podwładnych, wyłącznie tylko w mieszkaniu na bulwarze świętego Marcina .
Tam miał wydawać im rozkazy, tam przyjmować raporty.
Dobrał sobie ludzi takich, którzy mu byli lepiej znani, dał im instrukcye i wysłał ich nie na ślad, bo nie było żadnego śladu, ale w różne strony.
Mieli się rozpytywać dyskretnie u antykwaryuszy, u księgarzy, szczególniej u tych, którzy handlowali książkami rzadkiemi i poszukiwanemi przez amatorów bogatych.
On sam, ubrany przyzwoicie, z wstążeczką w dziurce od guzika, udał się do zarządzającego biblioteką narodową, ażeby zebrać wiadomości o kradzieży, jakiej padła ofiarą.
Jednem słowem, Rajmund rozpoczął poszukiwania.
Jakób pracował nad zjednaniem sobie renomy uczonego.
Pascal zajmował się rozreklamowaniem doktora i przyszłą instalacyą.
Lagarde, wszędzie, gdzie się tylko przedstawił pod postacią doktora Thompsona, doznawał jak najlepszego przyjęcia.
Wiemy, że był przyjemnej powierzchowności, miły w rozmowie, że był bardzo w rzeczywistości wykształcony i posiadający, wielki talent, popisywania się swoją wiedzą.
Profesorowie fakultetu przyrzekli mu swoją pomoc w zadaniu, jakie przedsiębrał.
Rezultaty świetnie się zapowiadały.
Na ulicy de Miromesnil wszystko szło również jak najlepiej.
Roboty i urządzenie pokoi do przyjęcia, czyli oficyalnych, szybko postępowały.
Angela sprzedała część mebli z dawnego swego mieszkania, a resztę kazała poprzenosić do pokoi, jakie miała zajmować na drugiem piętrze, obok mieszkania Marty i Pascala Saunier.
Przystąpiono do urządzenia laboratorium na pierwszem piętrze, obok mieszkania Jakóba.
Pascal zacierał ręce.
— Za ośm dni wszystko będzie gotowe — mówił do Jakóba. — Twój gabinet do konsultacyj będzie to coś cudownego! W całym Paryżu rozprawiać będą o nim!...
— Czy pomyślałeś o książkach potrzebnych do biblioteki, jaka powinna stanąć w tym gabinecie?...
— Myślałam o nich, ale nie mogłem się niemi zająć...
— Dla czego?...
— Dla tego, to co się tyczy medycyny, chirurgii, chemii i innych nauk przyrodzonych, jestem jak tabaka w rogu, nie znam ani dzieł ani autorów... — Ty musisz wybór uczynić.
Jeden z moich kolegów z fakultetu paryzkiego, dał mi właśnie adres człowieka, który podejmie się dostarczyć dziel potrzebnych, na warunkach bardzo umiarkowanych... — To specyalista w tym rodzaju. — Potrzeba skwapliwie skorzystać z tej usługi, zwłaszcza, że książki u doktōra nie powinny wyglądać na nowe... Nie byłoby to efektowne. Możnaby posądzić właściciela, to nie — czytał ich nigdy!... — Pójdę do tego człowieka i zaraz się z nim ułożę... — Kiedy będziesz mógł ustawić na miejscu kolekcyę, jaką zakupię?...
— Kiedy ci się podoba. — Szafy do biblioteki dzisiaj jeszcze będą ustawione...
— Doskonale!... — Ale à propos... ty znasz dobrze Paryż, powiedz mi więć, gdzie znajduje się ulica Guenogand?...
— Prawie na przeciw Pont Neuf, w stronie ulicy Dauphine... — Kogo a dyabła znasz na tej ulicy?
— Dotąd nikogo.. — tam tylko mieszka zalecony mi księgarz... — Pójdę więc do niego...


XLIV.

Pod numerem 9 na ulicy Guenogaud na trzeciem piętrze jednego ze starych poczerniałych domów, których tyle jeszcze wznosi się w tej części miasta, mieszkał pan Antoni Fauvel, antykwaryusz handlujący książkami, a zarazem światły bardzo bibliofil.
Był to specyalista znany w Paryża, lubo więcej miał do czynienia z cudzoziemcami, aniżeli s paryżanami.
Wiedziano o tem, że łatwo było znaleźć u niego książki najróżnorodniejsze, nie dla tego, żeby miał wielkie składy, ale dla tego, że pozostawał w stosunkach ze wszystkiemi kolegami dystyngowańszymi i mniej dystyngowanymi, co mu pozwalało zaspokoić bezzwłocznie, każde bezwarunkowo żądanie.
Antoni Fauvel, człowiek mający lat około pięćdziesięciu pięciu, wysoki, chudy, zupełnie prawie łysy, fizyonomię miał ruchliwa, oczki małe ciemne, spojrzenie przenikliwe.
Mieszkanie, jakie zajmował na trzeciem piętrze, składało się z siedmiu pokoi.
Cztery z nich za skład służyły.
Największy, który obrócił na gabinet dla siebie, miał na około półki z książkami, ułożonemi w największym porządku i metodycznie poklasyfikowanemi.
Na stołach i na podłodze leżały paki poobwiązywane sznurkami.
We dnie jedno tylko okno z zabrudzonemi szybami, stale oświetlało ten obszerny pokój, w którym czuć było ów specyalny odór starego papieru, starej skóry i starej farby drukarskiej.
Wieczorami, jedna lampa przysłonięta abażurem, koncentrowała całe światło na stół z czarnego drzewa, przykryty zielonem suknem i służący za biurko antykwaryasza.
Pełno było na nim papierów, książek i katalogów sprzedaży publicznych.
Staroświecki fotel i cztery wyplatane krzesełka, stanowiły resztę umeblowania.
Gabinet łączył się z drugim mniejszym pokojem, gdzie pomieszczony był warsztat introligatorski.
Widać tam było prasy, narzędzia rozmaite i książki przygotowane do oprawy...
W chwili kiedy przestępujemy próg tego ponurego mieszkania, Antoni Fauvel siedzi przy biurku i pochylony nad starą jakąś książką, przerzuca kartki, przypatrując się bacznie niektórym miejscom przez powiększającą lupę.
Po drugiej stronie stołu naprzeciw niego stał jakiś mężczyzna, mogący mieć około trzydziestu lat, blady i biednie ubrany, miał przed pasem duży zielony fartuch z napierśnikiem.
Antykwaryusz podniósł głowę.
— Dobrze — odezwał się zamykając książkę i kładąc lupę na biurku, najlepszy ekspert nie poznałby, że pieczęć biblioteki została startą z tych stronic... Jesteś bardzo zręcznym pracownikiem Gandrin... będzie ci to policzonem...
— Jestem ojcem rodziny panie Fauvel — odpowiedział mężczyzna. Ale za grosz nie mam szczęścia... Dwoje dzieci... a żona zawsze chora, przez co i niezdolna do niczego... Muszę na nich pracować, a o robotę nie zawsze łatwo...

Antykwaryusz podniósł na mówiącego swoje żywe przenikliwe oczy i odpowiedział:

— Nie zawsze łatwo... O nie... zwłaszcza jeżeli kto wychodzi z więzienia w Gaudrin. Nie każdy by cię chciał przyjąć... Na twoje szczęście, ja nie jestem taki wybredny... Ja się zainteresowałem tobą i będę cię chciał wyciągnąć z nędzy... Dam ci stałej płacy dziesięć franków dziennie, gratyfikacyi dziesięć franków za każdy tom, oczyszczony przez ciebie ze znaków kompromitujących... Czy będziesz zadowolony Gaudrin?

Twarz robotnika zajaśniała radością i wykrzyknął:

— Czy ja będę zadowolony?... ależ panie, to co pan mi ofiarujesz, to po prostu majątek dla mnie!.. Nie wiem jak mam podziękować za to?

— Dobrze... dobrze... — przerwał Fauvel. Wart jesteś tego mój chłopcze, inaczej nie byłbym ci dał tyle!... Teraz muszę ci powtórzyć to co ci już raz powiedziałem... zostałeś moim wspólnikiem, jesteś zatem tak samo jak ja interesowanym, aby zachowywać o wszystkiem jak największę tajemnicę.
— Rozumiesz, że wygadać się to znaczy?...
— Rozumiem proszę pana!...
— Więc usta wiecznie zamknięte... Do umówionej płacy dodam przy końca roku porządną gratyfikacyę, jeżeli mi dochody dopiszą...
Czy dziś potrzebujesz pieniędzy?...
— O! bardzo potrzebują proszę pana.
— Wiele?...
— Z jakie sto franków.
Antoni Fauvel wyjął z portmonety pięć sztuk złotych i podał robotnikowi.
Ten podziękował, schował je do kieszeni i zapytał.
— Czy dzisiaj będzie jeszcze jakie zmywanie?...
— Będzie, odpowiedział antykwaryusz...
Wstał z fotelu i wziął z pułki dwa dzieła ukryte po za stosem książek.
— Te dwa dzieła, rzekł, pochodzą z Biblioteki narodowej... Na okładce jest kwiat lilii, a na kilku kartkach znajdują się pieczęcie instytucyi... Trzeba to wszystko zmyć, żeby nie zostało ani śladu... To dzieła bardzo rzadkie... Życie ojca Józefa i Czerwony Testament, pamiętniki pana de Leffames... To się może sprzedać bardzo dobrze... Z tego ci się także coś dostanie... obejrzyj robotę.
Fauvel podał obie książki Gaudrinowi, który im się bardzo długo przypatrywał.
— Niepodobieństwem będzie zniszczyć ślady kwiatu lilii... odezwał się w końcu — chociaż złoto się zdejmie, pozostaną wyciski... trzeba będzie zmienić okładki... Użyję jednę z tych, które mam w rezerwie... Co do pieczęci, to pan wie że mi się to najzupełniej udaje...
— Zrób jak mówisz... ale pamiętaj, żeby nie było najmniejszego śladu...
— Będzie dobrze zrobione.
Gaudrin przerzucał kartki.
Nagle zatrzymał się na jednej.
— Czyś pan to zauważył, panie Fauvel? — zapytał.
— Co takiego?...
— Znaki porobione czerwonym atramentem, pod pewnemi literami i wyrazami.
— Doprawdy, że nie...
— Niech pan patrzy...
I podał antykwaryuszowi otwartą książkę „Czerwonego Testamentu“.
— Patrzajno!.. patrzajno!... mówił Fauvel, przyglądając się bliżej. – To dziwne i niebezpieczne... Możnaby łatwo poznać książkę po tych znakach... Czekaj... zobaczymy później co zrobić... zajmij się tymczasem tą drugą.
— Dobrze panie... Pójdę na śniadanie i zaraz potem wezmę się do roboty.
— Zejdź tylnemi drzwiami, od których masz klucz u siebie.
— Dobrze panie...
— A cóż ta co wiesz... pierwsza edycya, rzadkość, której nigdzie już nie można znaleść?...
— Dziś rano włożyłem ją pod prasę do satynowania...
— Mają przyjść po nią dziś wieczór...
— Będzie gotowa... Przyniosę ją na pewno panu...
— No to do widzenia.
Gaudrin odszedł, a Antoni Fauvel spojrzał znowu na stronnicę „Czerwonego Testamentu“ naznaczone czerwonym atramentem.
— Co to ma znaczyć? — myślał sobie — na całej dwudziestej stronicy po podkreślane wyrazy i litery...
Przerzucił kartkę:
— Tak samo i dwudziesta pierwsza stronica poznaczona i następna, aż do dwudziestej trzeciej. — To jakaś zagadka... Nie myślę jej rozwiązywać... przynajmniej teraz...
W tej chwili silne szarpnięcie dzwonka rozległo się po mieszkaniu.
Antoni Fauvel spiesznie schował książkę, więcej niż podejrzaną do szuflady — i poszedł otworzyć.
Antykwaryusz czy to przez oszczędność, czy też dla tego, że niedowierzał nikomu, nie trzymał służącej.
Co rano stróżka przychodziła mu usługiwać.
Przynosiła mu ona nadto dwa razy na dzień posiłek z małej restauracyi sąsiedniej.
Stanowczo zabronionem miała wchodzić do innych pokoi oprócz sypialnego i jadalnego.
— Musimy dodać, że się ściśle stosowała do tego zakazu.
Osoba, która zadzwoniła, była kobietą przeszło czterdziestoletnią, z widocznemi śladami niezwykłej kiedyś piękności, ubrana z wyszukaną elegancyą, ale bez gustu.
Podała antykwaryuszowi rękę, którą ten uścisnął dosyć obojętnie, a wpuściwszy do pokoju zamknął drzwi.
— Nie spodziewałem się widzieć cię tu dzisiaj... powiedział.
— Przyszłam bo mam ci coś zakomunikować...
— Dobrego czy złego?...
— Złego.
— Złe nowiny! — powtórzył Fauvel z widocznem zdziwieniem... Cóż to takiego?...
— Zaraz ci opowiem... Czy sam jesteś?...
— Sam... Przejdź do gabinetu...
Popchnął drzwi do sąsiedniego pokoju i wpuścił przed sobą damę.
— No, siadaj kochana siostro i wytłómacz mi tę zagadkę, która mnie mocno intryguje...
— Hrabia de Thonnerieux umarł...
— Ah! — powiedział księgarz...
— I to już od dni piętnastu, a ja się dopiero dowiedziałam o tem dzisiaj rano, przeczytawszy w dziennika o aresztowaniu Jeroma Villarda, jego zaufanego kamerdynera...
— No dobrze... ależ ja nie widzę żadnej w tem złej nowiny, o której wspominałaś.. Cóż to nam może szkodzić, że aresztowano Jeroma Villarda?
Że hrabia de Thonnerienx umarł, cóż w tem tak złego?... Jeżeli prawdą jest co fama głosi, to ty zyskujesz bardzo na tem, ponieważ syn twój ma odziedziczyć wielką sumę — Że zaś syn jest nieletni, ty odbierzesz za niego i będziesz administrować za niego...
Czy nie to chciałaś mi powiedzieć?...
— Zapewne, ale w tem właśnie całe nieszczęście, że syn mój już nie odziedziczy...
— Co ty mi tam znowu śpiewasz?...
— Niestety!... szczerą prawdę.
— Więc hrabia nie potwierdził w testamencie zapisów dla dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka w okręgu, w którym zamieszkiwał.
— Wszyscy o tem wiedzą... że potwierdził, bo chętnie i bardzo często wspominał o tem, ale dla tego właśnie zaaresztowano Jeroma Villarda, że przepadł testament i pieniądze, a Jerome dozorcą był pieczęci...
— Do dyabła! — wykrzyknął Fauvel. Testament zaprzepaszczony, pieniądze skradzione, to rzeczywiście nowiny bardzo ważne...
— Nieszczęście prawdziwe?...
— Naturalnie, że nieszczęście. — Jeżeli się testament nie odnajdzie, majątek pana de Thonnerieux, jako niemającego prawnych sukcesorów, przejdzie na własność skarbu.
— O nikczemny chłop i nas gubi i poniewiera ostatnią wolę swojego pana.
— Zaraz ― rzekł Antoni Fauvel — rozpatrzmy — no się w położeniu. — Przypuszczają, że testament został skradziony?...
— To nie przypuszczenie, to fakt...
— Razem z pieniędzmi?...
— Z pieniędzmi różnego rodzaju z biletami bankowemi złotemi i papierami wartościowemi...
Antykwaryusz odezwał się po chwili; namysłu:
— Z pewnością to bardzo niedobre, ale może przecie nie stracone... Testament zniknął, ależ nic nie dowodzi, że został zniszczony. Papiery nie ulatniają się tak bez śladu... Jerome Villard aresztowany... Jeżeli winien, to się wyda. Widząc się zgubionym, będzie chciał okupić sobie pobłażliwość sędziów zwrotem dokumentu... — Jeżeli nie winien, prawdziwy sprawca przyłapię się, któregokolwiek dnia, przy zamianie papierów, których numery muszą być gdzieś przecie zapisane. Czy prędzej, czy później, prawda zawsze na wierzch wypłynie. Gdyby hrabia nie był umarł, twój syn otrzymał by był pieniądze dopiero po dojściu do pełnoletności. Niech ci się zdaje, że de Thonnerieux jeszcze żyje i czekaj cierpliwie. Sprawiedliwość zrobi z pewnością swoje...
— A jeżeli się nic nie wyda?... Jeżeli nic nie odnajdę?...
— Ha!... w takim razie musisz pożegnać się ze swojemi marzeniami... trzeba być filozofką moja koteczko...
— Dobrze ci tak mówić, boś bogaty i nie masz ani potrzeb ani pragnień... O! chociaż jesteśmy dziećmi jednego ojca i jednej matki, jakże się pomiędzy sobą różnimy! — Nigdyby nie powiedziano, że jedna krew płynie w żyłach naszych...
— Tem gorzej dla ciebie siostrzyczko! — odrzekł Fauvel z uśmiechem. — Ja pracuję aby sobie zapewnić dostatnią starość i męczę się, aby kiedyś odpocząć... Dla ciebie tymczasem przyszłość wcale nie istnieje... Zawsześ ją poświęcała i poświęcasz dla chwili bieżącej...


XLV.

— Eh! — wykrzyknęła siostra Antoniego Fauvel jeżeli mam pewne pragnienia, to czy moja w tem wina?
— A no chyba że nie moja! — odrzekł antykwaryusz.
— Po co mnie wydano za człowieka, który mnie przyzwyczaił do zbytku, od którego nie mogę się odzwyczaić...
— Dajno u dyabła pokój tym skargom. Małżeństwo twoje było karyerą dla ciebie. Poczciwy chłopak, który cię wziął z miłości, a spełniał wszystkie szaleństwa twoje, zostawił ci wcale ładną fortunke... Aby żyć szczęśliwie, dość było ją utrzymać, ale ty masz manię pokazywania się, błyszczenia, zadawalania swoich fantazyj głupich, ty nie odmawiasz sobie niczego, to też straszliwieś nadszarpnęła kapitału...
Przybyła westchnęła.
— Mam czterdzieści dwa lata, ale wyglądam jeszcze bardzo dobrze, a nawet ładnie..
— Znaleź kogo, coby podzielił to przekonanie i wydaj się za niego.
— Miałam już jednego męża to dosyć... Przedewszystkiem niezależność!...
— Od ciebie ją zależy zachować, jesteś wdową i masz dostatek... O! gdybyś była posłuchała mej rady!.. Twój syn był prześlicznem chłopięciom, rzadkiej inteligencyi... potrzeba go było kierować na przemysłowca, byłby sam sobie po kilku latach zapewnił niezależność i majątek. Aleś ty zachorowała na spadek po hrabim de Thonnerieux. Chcąc zostać właścicielką tego majątku powiedziałaś sobie: — Ja jestem opiekunką mojego syna. — Jeżeli hrabia umrze zanim chłopiec dojdzie do pełnoletności, to ja — jako opiekunka główna zarządzać będę wszystkiem i będę tak robić jak mi się podoba... Jeżeli hrabia dożyje do pełnoletności chłopca, to i na to znajdę sposób... I znalazłaś sposób, ale nikczemny! — Wmówiłaś w biednego mojego siostrzeńca, że ma powołanie na księdza, oddałaś go do seminaryam, zamknięty tam nie może naturalnie kontrolować sposobu twojego życia, a gdy zostanie księdzem, pojedzie jako misyonarz w oddalone kraje i nigdy już bodaj nie powróci. Zginie gdzie jak męczennik. — Obliczasz na to, że zrobi cię jedyną właścicielką całego swojego majątku. — Wykombinowałaś to sobie siostrzyczko rachując na testament hrabiego de Thonnerieux. Zbudowałaś zamek na piasku... Piasek się usunął... zamek runął... któż temu winien?..
— Przyszłam do ciebie po rade — odrzekła urażona siostra Fauvela i nie spodziewałam się wcale takiego przyjęcia!... Znalazłeś się mój bracie bardzo niegrzecznie!...
— Prawda moja siostro nie jest nigdy zniewagą! — Znasz moje stosunki tak dobrze jak ja twoje, możemy więc mówić ze sobą otwarcie... Radę jakiejś chciała odemnie, dałem ci, i raz jeszcze ci ją powtarzam. — Czekaj cierpliwie, co się stanie z testamentem hrabiego de Thonnerieux, a tym czasem zaprowadź wszelkie możliwe oszczędności, ażeby w razie nie ziszczenia się twoich marzeń pozostało ci cośkolwiek na stare lata... Jeżeli syn odziedziczy, tem lepiej będzie dla ciebie! — Chciałaś żeby był księdzem, będzie księdzem, wprawdzie nie będzie ci mógł dopomagać, ale nie zapomni o tobie w swoich pacierzach...
Siostra przez chwilę milczała i nie podnosząc na brata oczu zapytała:
— Przypuśćmy, że testament się odnajdzie i że mój syn otrzyma sukcesyę po hrabim...
Niedokończyła.
— No to co? — spytał Fauvel.
— Ponieważ znasz się na prawie, więc powiedz mi, czy ja bym co otrzymała po śmierci René’go.
Antoni Fauvel spojrzał na siostrę ze zdziwieniem.
— Czyżby Rene był chory? — wykrzyknął czy jest tak chory, że prze widujesz śmierć jego?...
— Widziałam go przed trzema dniami nie jest właściwie chory, ale jest bardzo mizerny i osłabiony... Obawiam się aby nie był dotknięty tą modną chorobą, którą nazywają anemią...
— Skutek zamknięcia, nadmiernej pracy, brak rozrywek i dystrakcyi!... A przy tem czyż on ma powołanie?... Ulega, albo raczej poddaje się woli twojej, ale ten gwałt zadawany sobie, zabijać go musi!...
— To wcale nie odpowiedź na pytanie jakie ci postawiłam.
— Jeżeli chcesz korzystać z używania majątku syna, to musisz go pielęgnować, żeby był zdrów i żył, bo prawo tak mówi. Słuchaj dobrze:
„Jeżeli przy otworzeniu testamentu, okaże się, że jedna albo kilka osób, którym testator legował część swojego majątku nie żyje, to część ta lub to części przechodzą na głównych spadkobierców.
„Jeżeli testator nie ma sukcesorów prawnych, to część taka przechodzi na skarb państwa, chyba, żeby były jakie zastrzeżenia w testamencie.“
— Zrozumiałeś mnie?...
— Zrozumiałem. — W takim razie, gdyby René umarł, a testament się znalazł, część jego na skarb by przeszła.
— To, to właśnie... Otóż — dodał Fauvel ironia — jesteś zanadto dobrą matką, ażebyś nie miała pielęgnować swojego syna, ażebyś nie miała starać się, iżby doczekał otwarcia testamentu, jeżeli to kiedykolwiek nastąpi.
Pani Laborre, siostra antykwaryusza z ulicy Guenegaud, nic nie odpowiedziała.
Podniosła się zagryzając usta.
— Nadmieniam jeszcze — ciągnął Fauvel — że jeżeli testament istniał rzeczywiście, sprawiedliwość znajdzie sposób przekonania się o tem i wydobędzie go na światło dzienne gdziekolwiek by był ukryty.
— Sprawiedliwość!... zaśmiała się pani Laborre, wzruszając pogardliwie ramionami. Za często bywa ślepa ta sprawiedliwość!... — Nieraz nie widzi tego na co patrzy... Ty o tem wiesz coś mój bracie...
Antykwaryusz zadrżał.
— Ja?... powtórzył.
— No, tak, ty.
— Ja się nie obawiam niczego.
— Boś jest człowiekiem zręcznym, umiejącym działać ostrożnie...
— Ja myślę o przyszłości — tyś po winna tak samo robić... — Jeżeli potrzebować będziesz kiedy jeszcze jakiej rady, przychodź do mnie... chętnie zawsz gotów ci jestem służyć... Pamiętaj przytem, że jeżeli twoje interesa wezmą zły obrót, będziesz miała zawsze we mnie brata...
— Brata, co zniewala i prawi kazania, ale nic a nic więcej...
— I to coś znaczy...
— Bardzo dziękuję!...
Pani Laborre wyszła bardzo niezadowolona i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Głupia baba z wiecznemi swojemi kombinacyami i rachubami! — mruknął Fauvel, pozostawszy sam. — Umysł pasty, natura ambitna!! — Uważa się za młodą i sądzi, że zawsze będzie piękna... — Kiedy o niej myślę, to nie wiem doprawdy, jakie we mnie uczucie przeważa: litość czy wzgarda...
Po chwilowem zastanowieniu, ciągnął dalej:
— Więc testament hrabiego de Thonnerieux, został skradziony... — Co mogło skłonić do tego kroku złodzieja?... Zagadka doprawdy!... — Testament znajdował się razem z pieniędzmi, wszystko razem zabrano... ale kto?... Jerome Villard mieszkał w pałacu i był dozorcą pieczęci... Chyba, że on tak się spisał! Cóż bo i ma do stracenia?... Posiedzi pięć lat w więzieniu, ale po pięciu latach będzie wolny i bogaty... To wcale dobre wygranie wielkiego losu! Ja się co dzień grubo także narażam dla daleko mniejszych korzyści!...
Lekki szmer dał się w tej chwili słyszeć w pracowni introligatorskiej.
Antykwaryusz zajrzał tam spiesznie.
Przekonał się, że robotnik Goudrin powrócił ze śniadania i zabierał się do roboty.
— Pospieszyłeś się mój chłopcze, rzekł Fauvel — to bardzo dobrze świadczy o tobie... Pochwalam cię za tę pilność... Sporo jeszcze będziesz mógł zrobić dzisiaj?...
— Będę się starał proszę pana...
Fauvel powrócił do gabinetu i spojrzał na zegarek.
Było wpół do dwunastej.
— Przed śniadaniem muszę napisać jeszcze dwa bardzo pilne listy.
Miał zasiadać do biurka, gdy odezwał się znowu dzwonek.
Myśląc, że to ktoś ze zwykłych klijentów, poszedł spiesznie drzwi otworzyć.
Na progu stał obcy zupełnie człowiek.
Księgarz zastąpił drogę nowo przybyłemu.
— Pan Fauvel? — zapytał tenże kłaniając się.
— Do usług!... Czy pan ma do mnie interes?...
— Tak panie.
— O cóż to idzie?
— Przysyła mnie do pana doktór Richard...
— Jeden z moich zwykłych klijentów, zauważył księgarz, odstępując od drzwi, proszę niech pan raczy wejść.
Nieznajomy przeszedł wązki przedpokój i wszedł do gabinetu, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
Fauvel przysunął krzesełko i zapytał:
— Czemu mam przypisać honor pańskiej wizyty? albo raczej w jakim celu doktór Richard, jeden z książąt tegoczesnej wiedzy, raczył mnie panu zarekomendować?
Nieznajomy zasiadł na wprost biurka i odpowiedział:
— Jestem Thompson, doktór amerykański... przybyłem aby osiedlić się w Paryżu, ażeby zajmować się tu praktyką, a że nie przywiozłem nic ze sobą, potrzebuję dzieł naukowych...
Antykwaryusz skłonił się z uszanowaniem.
Przewąchał niezły interes.
Thompson mówił dalej:
— Miałem sposobność mówić o tej mojej potrzebie z doktorem Richard i znakomity kolega dał mi adres pański, zapewniając, że pan w krótkim czasie dostarczy mi — za umiarkowaną cenę wszystkich dzieł jakich będę potrzebował. Chodzi mi o dzieła medyczne, chirurgiczne, fizyczne i chemię, tak żeby z tego wszystkiego sformowała się biblioteka...
Fauvel znown się skłonił...
— Bardzom wdzięczny doktorowi Richard, że mnie raczył zarekomendować i mam nadzieję, że nie zawiodę jego zaufania. Postaram się w niedługim czasie dostarczyć panu dzieła jakie mi wskażesz...
— I na warunkach przystępnych?
— Zawsze uczciwie postępuję z mojemi klijentami, bo to najlepszy sposób zapewnienia sobie stosunku.
— Wskażę kilka tylko dzieł kosztownych, zresztą pozostawię panu wybór swobodny. Dobrzy autorowie tak dobrze są panu znani jak i mnie.
— Czy pan życzy sobie dzieł rzadkịch?
— Pragnę mieć zbiorek; za który bym się nie powstydził.
— Czy pan oznaczy sumę, jaką gotów na to wydać?...
— Ośm do dziesięciu tysięcy franków.
— To trochę za skromnie, — rzekł skrzywiwszy się księgarz. — Książki naukowe wydawane są przez pierwszorzędnych nakładców, ilustrowane starannie i zazwyczaj też kosztują bardzo drogo.
— Doktór Richard zapewne wspomniał panu, że sprzedaję tylko za gotówkę...
— Ja tak samo kapuję tylko za gotówkę, pod tym więc względem jesteśmy w zupełnej ze sobą zgodzie...
— Czy przyniósł pan spis dzieł żądanych?...
— Nie, ale mogę go panu podyktować...
Fauvel wziął ćwiartkę papieru, umaczał pióro i przygotował się do pisania.
Doktór Thompson podyktował listę dosyć długą.
Kiedy skończył wyliczanie, nadmienił:
— Racz pan dodać do tego komplet „Gazety szpitalnej“ i wszystko cokolwiek pisane było w przedmiocie anemii.
Antoni Fauvel nadstawił ucha.
— Anemii?... — powtórzył. — Choroba to dziś bardzo modna. Doktor, któryby leczył ją skutecznie, miałby ogromne powodzenie...
— Przyjmuję wróżbę... — odpowiedział śmiejąc się Jakób.
— Czy pan doktór miałbyś zamiar poświęcić się tej specyalności w Paryżu? — zapytał księgarz.
— Tak właśnie.
— To szczerze winszuję doktorowi... Nie braknie panu, ani na pieniądzach, ani na sławie!... Będziesz pan miał legiony pacyentów... Ja sam udam się do pana o poradę dla kogoś, kto mnie bardzo obchodzi...
— Na prawdę?...
— Tak... Młody człowiek... mój siostrzeniec... alumn seminaryum... nauki go wyczerpują...
— Pański protegowany będzie miał prawo do szczególniejszej troskliwości mojej. Zrobię co tylko będzie możliwem, aby go postawić na nogi.
— Serdecznie z góry dziękuję... Czy nie raczy pan nic już więcej zadyktować?
— W tej chwili nic sobie nie przypominam...
— Pozwoli pan, że obliczę, z wielu też tomów mniej więcej składać się będzie pańska biblioteka i wiele będzie kosztować...
— Proszę bardzo, niech pan zrobi taki rachunek.


XLVI.

Antoni Fauvel zaczął stawiać przeróżne na papierze liczby, zaglądając co raz do katalogów jakie miał pod ręką.
Podczas kiedy oddawał się tej pracy, Jakób Lagarde rozglądał się po jego biurku.
Nagle w obojętnej dotąd jego twarzy, odbiło się niezwykle ździwienie.
Oczy stanęły nieruchome.
Bo oto na okładce starej książki przeczytał wypisane złotemi literami:

„Pamiętniki hrabiego Rocheforta.“

— Patrzcie! patrzcie... pomyślał sobie, a toż to tytuł jednej z książek ukradzionych biblioteki narodowej. Czyż by los sprowadził mnie do złodzieja, czy do nabywcy kradzionych rzeczy? Czyżby i „Czerwony testament“ nie mógł się tu znajdować... Toby doprawdy cudem już nazwać było można. — Nie prawdopodobne to, ale... wszystko jest przecie możebnem... Trzeba to będzie zobaczyć...
Doktór Thompson wziął książkę, otworzył ją i zaczął się przypatrywać.
— Nie ma żadnego znaku — myślał sobie — ani śladów skrobania na stronicach, a tomy należące do biblioteki narodowej, mają co kilkanaście stronic pieczątki państwowe...
Fauvel zajęty swoją robotą, nie zważał wcale na gościa.
Pseudo Thompson, przerzucał w dalszym ciągu kartki książki w nadziei, że ślad jakiś odnajdzie.
Był chemikiem i to chemikiem znakomitym.
Nie bez racyi myślał sobie, że jeżeli praktykowało się tu zmywanie, za pomocą płynu wyciągającego, to pozna je pomimo największej zręczności zmywania, pozna jakiego płynu używano.
Nagle zatrzymał się, bo oto na jednej ze stronic dostrzegł małą matową plamę, obejrzał uważnie papier, który w tem miejscu wydał mu się jakby mniej satynowaną, a zgnieciony lekko w palcach stał bawełnistym, kiedy tymczasem w innych miejscach zupełnie był gładkim... Zmywanie jest zatem rzeczy pewną... mruknął z tryumfującą radością jest to papier niciany bardzo ścisły, jak wszystkie papiery dawne. Jeżeliby nie był uszkodzony nie wciągał by nic w siebie, jeżeli wciąga to znaczy, że był z pewnością zmywany.
Podniósł książkę do ust i przyłożył język do miejsca matowego.
Ślina wsiąknęła.
Jakóbowi Lagarde oczy zabłysły i pomyślał sobie.
Nie ma najmniejszej wątpliwości... Papier był zmywany dla usunięcia pieczęci...
Książka ta pochodzi z Biblioteki narodowej...
To jedno z trzech dzieł ukradzionych ↓ jednocześnie...
Jestem u człowieka, który albo sam popełnił kradzież, albo u człowieka, który pozostaje w zmowie ze złodziejami...
„Czerwony Testament“ musi się znajdować w jego rękach!...
Z rozpłomienioną twarzą położył z powrotem książkę na biurku, z taką samą jaką ją brał niedbałością, następnie podniósł się i zbliżywszy do półek, zaczął przyglądać się książkom.
Antoni Fauvel kończył w tej chwili swoję robotę.
— Panie doktorze rzekł, obrachowałem już wszystko...
— I jaki wypadła panu cyfra ostateczna?...
— A no... będzie to trochę drożej kosztować aniżeli myślałem...
— Wiele naprzykład?...
— Biblioteka składać się będzie z około dwóch tysięcy tomów, a będzie w niej kilka dzieł nadzwyczaj rzadkich, a zatem wyjątkowo kosztownych.
Razem wszystko wyniesie sumę 11,000 franków...
Niech pan raczy zapytać któregokolwiek z moich kolegów, czyby się podjął skompletować podobną bibliotekę, za mniej niż za dwanaście tysięcy franków... Pewny jestem, że i doktór Richaud przyzna, iż policzyłem wcale nie drogo...
— Jedenaście tysięcy franków ano... niechajże będzie!... A kiedy będę miał tę książki?... dzisiaj!...
— O! nie!... szanowny panie — co najwcześniej to jutro wieczorem...
— Bardzo dobrze... niechaj będzie jutro wieczorem.
— Ale wiesz panie Fauvel, zaczął Jakób pokazując na książki, żeś powinien zrobić majątek na takiej jak posiadasz kolekcyi.
Rzuciłem okiem i widzę, że to poprostu skarby.
Posiadasz pan wydania znakomite, reprezentujące znaczne kapitały.

– Rzeczywiście tak jest panie doktorze — odrzekł antykwaryusz. — Mam sporą liczbę dzieł rzadkich. — Na nieszczęście prawdziwi amatorzy rzadko się zjawiają, co zbyt bardzo utrudnia... Nie skarżę się jednakże...
Bibliofile zagraniczni znają dobrze drogę na moje trzecie piętro i ilekroć przybędą do Paryża, zawsze mnie odwiedzają...
Posiadam rzeczy bardzo ciekawe...
— Parę takich widziałem, bo i ja co prawda znam się na książkach!...
Musiało pana kosztować wiele trudów zebranie tych skarbów?...
— Z pewnością, że to łatwo nie przyszło... Ile i jakich odbyć musiałem podróży... Więc pan jest również amatorem?...
— Zapalonym... i nieraz z pewnością będziemy mieli ze sobą interes.
— Polecam się łaskawej pamięci. — Cieszę się prawdziwie, gdy moje książki przechodzą w dobre ręce...
— Bywasz pan zapewne na wyprzedażach?...
— Ani jednej nie opuszczam... Zawsze mnie zobaczyć można na sali przy ulicy des Bons-Enfants, jak i na ulicy Druot w gmachu komisarzy sądowych. Niedawno kupiłem oto książkę, którą sprzedać powinienem na wagę złota...
— Cóż to za książka?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta. Jeden jedyny egzemplarz w całej Enropie, kupiłem go na jednej z wyprzedaży...
— Winszuję panu z całego serca.
— Obecnie pracuję nad doprowadzeniem do skutku pysznego interesu... Pisano do mnie z prowincyi... Idzie o bibliotekę składającą się z czterech tysięcy tomów. Ogromna większość bardzo jest miernej wartości, ale są też dwa dzieła ananasy — dwa prawdziwe białe kruki...
— Doprawdy?...
— Dwa brylanty, na których wzmiankę, aż drży dusza bibliofila, „Życie ojca Józefa“ napisane przez niego samego i „Czerwony Testament,“ pamiętniki pana de Laffemes... — Pan Laffemes, jak panu wiadomo, był duszą potępioną kardynała Richelieugo. — Pojmujesz pan jaką ważność przypisują tym dwom dziełom...
— Stary łotr ma w ręku te książki― pomyślał Jakób — i zaczął opowiadać jakąś historyjkę, ażeby odwrócić podejrzenia. — W tej chwili zmywają zapewne znaki... z książek ukradzionych. ― „Czerwony testament“ do mnie należy!
Podobne wyjątkowe szczęście — rzekł — trafia się takim tylko, jak pan znawcom!... Skoro pan staniesz się, właścicielem książek, które trafnie nazywasz pan brylantami, to ja je kupię od pana!...
— Z przykrością muszę objaśnić pana doktora, że książki te już są sprzedane prawie...
— Któż je kupuje?...
— Anglik pewien...
— To wielka szkoda! — Kto wie czy ja bym nie lepiej za nie zapłacił od tego anglika...
— Tak by pan istotnie pragnął ich nabycia?...
— Przyznaję...
— A więc, ażeby się przy podobać nowemu klijentowi, postaram się, iżby w jakikolwiekbądź sposób zerwać umowę. Zależeć to będzie od ceny, jaką mi pan ofiarujesz...
— Jakaż ma być ta cena?...
— Powiem panu za kilka dni, gdy sam będę już wiedział coś stanowczego.
— Dobrze! — Niech mi pan tylko dotrzyma słowa i porzuci dla mnie anglika...
— Bądź pan spokojny.
— Nie zapomnij pan, że jutro czekam na moje książki... — Przyśle mi pan jednocześnie rachunek do pokwitowania.
— Sam go panu przyniosę.
Jakób Lagarde miał wychodzić, gdy ktoś zasztukał do drzwi przedpokoju.
Fauvel otworzył.
Ukazała się kobieta, która przyniosła na tacy dwa przykryte talerze, kawałek chleba i karafkę wina.
Była to stróżka domu.
— Przyniosłam, proszę pana, śniadanie.
— Dobrze Maryanno... — Zanieś je do stołowego pokoju.
Stróżka odeszła.
— Jakto? — wykrzyknął Jakób — pan jeszcze nie po śniadaniu!...
— Mam taki zwyczaj, że nie jadam nic do południa!...
— I sam pan jadasz tylko?...
— Zawsze sam jeden... — Jestem kawalerem... Stróżka zajmuje się moim gospodarstwem, nie dotykając się naturalnie pokojów z książkami i przynosi mi jedzenie.. Później nie słyszę o niej nawet...
— I ta ciągła samotność nie nuży pana?...
— Mam towarzystwo z książek... Praca to najlepsza rozrywka.
— Strzeż się pan! — Nieustanna praca zużywa życie... Możesz mnie pan wezwać którego dnia, ale nie jako klijenta, tylko doktora.
— Jestem zdrów jak ryba i... z pewnością, że nie zrujnuję się na lekarstwa..
— Życzę panu tego z serca... Do widzenia! do jutra!...
— Do jutra panie doktorze...
Schodząc ze schodów Jakób myślał sobie:
— Sam... bez służby. — Stróżka przychodzi tylko dwa rasy na dzień... dobrze i o tem wiedzieć.
Antykwaryasz siadając do stołu zacierał ręce z radości.
— Na dostarczenia tych książek zarobię wcale ładną sumkę! — Wcale debry klijent... Podziękuję, szczerze za niego doktorowi Richaud... Żeby można temu amerykaninowi wpakować choćby połowę książek kupionych od złodziei, interes byłby wspaniały!... Zobaczymy.
Taki egzemplarz przybyły do Paryża... może być dojną krówką.
Nie zna tutejszych stosunków wcale... Mogę z nim bez obawy operować.
Śniadanie antykwaryusza nie było bogate...
Składało się z zupy, z kapusty, z kawałka gotowanej wołowiny i kawałka ostrego sera.
— Nie obfite, ale hygieniczne — mruknął zabierając się do zupy. — Przy moim systemie, powinienem dosięgnąć lat ośmdziesiąt...
Pracować będę do sześćdziesięciu... a potem usunę się gdzie na prowincye i żyć będę z procentów, w jakiej wiosce nad brzegiem rzeki... Jeżeli moja pani siostra, która puści wkrótce resztę fortuny, nie dostanie nic po hrabim de Thonnerieux, to dam jej naturalnie kąt obok siebie, pomimo, że mnie nie cierpi..
Dowiodę jej w ten sposób, że może nie wiele wart jestem, alem zawsze lepszy od niej.
Co do jej syna René’go, a mojego siostrzeńca, ten nie będzie nie potrzebował, jak bowiem zostanie księdzem, wyjedzie w charakterze misyonarza w dalekie kraje, a przy swojem delikatnem zdrowiu pociągnie nie długo!...
Biedne dziecko, gdyby miał inną matke, inaczej wyszedłby na świecie. Dobra matka, byłaby zrobiła zeń przemysłowca, albo kupca, albo adwokata tak jak był jego ojciec...
Mógłby, żyć i być szczęśliwym...
Tak, ale widoki majątków od hrabiego de Thonnerieux, wszystko popsuły...
Doprawdy dziwną mam siostrę...
O! tak!... biedny René!... no ale nie potrzeba się rozczulać... tutaj na ziemi każdy dla siebie...
Skończywszy śniadanie Antoni Fauvel powrócił do pokoju, który mu służył za gabinet do pracy.
— O do dyabła! — zawołał głośno, spostrzegłszy na biurku „Pamiętniki hrabiego de Rochefort“ — co za nieostrożność zostawiać to tak na wierzchu. Mogą przyjść ciekawi a niedyskretni. Chodź no do ciemnego pokoju i spocznij obok „Czerwonego testamentu.
Wziął książkę, schował do szuflady biurka i dodał:
— Kiedy będę miał czas, to zajmę się odgadnięciem, co znaczą słowa popodkreślane czerwonym atramentem... Może to coś ciekawego... Ale najprzód interesa...
Potarł zapałkę, zapalił świecę, udał się do jednej z licznych półek, usunął kilka rzędów książek i nacisnął palcom ukryty żelazny guzik.
Głuchy zgrzyt dał się słyszeć i jedna część półki razem z książkami obróciwszy się na zawiasach, odsłoniła małe drzwiczki wybite w murze.
Fauvel otworzył te drzwiczki i wszedł do maleńkiego ciemnego pokoiku, mającego zaledwie cztery metry objętości i zawierającego oprócz ciężkiego kufra, sporo książek wyglądających pokaźnie.
— Tutaj to spoczywa skromna moja fortuna — mruknął, patrząc pieszczotliwie na kufer — i oto czem ją jeszcze powiększe — dodał wskazując na książki leżące na etażerce. — Każdy z tych tomów wart sporo złota... a kilka warte więcej jeszcze.
Położył ostrożnie przyniesione książki, wyszedł z ciemnego pokoju, zadmuchnął świecę, zamknął i zasłonił z powrotem drzwi, a kiedy wszystko powróciło do dawnego porządku, zasiadł przy biórku i zabrał się znowu do pracy.
Zaledwie miał czas napisać kilka wyrazów, odezwał się dzwonek w przedpokoju.
— To widocznie jakiś dzień wizytowy — mruknął nie można nie a nic zrobić.
I podniósł się, aby otworzyć.

Koniec części pierwszej




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy. R. 7, 1889, nr 114: tłumaczenie wikiskryby Wydarty na podstawie tekstu z wydania „Testament rouge“ Xavier de Montépin, E Dentu, Éditeur Libraise de là société des gens de Lettres, Paris 1888 r., str. 50-68





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.