Czerwony testament/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Dzień dobry, kochany panie Faufel... mam honor witać panu... — odezwał się na progu, głos jakiś nosowy z widocznym akcentem żydowskim.
— Dzień dobry, Abrahamie... — odpowiedział antykwaryusz zapraszając przybyłego do wejścia — a co to sprowadza pana tutaj?...
— Przychodzę, kochany panie Faufel, dowiadywać się, czy pan będziesz chciał mnie pomagać?...
— Proszę bliżej, porozmawiamy...
Abraham wsunął się do biblioteki.
Był to człowiek lat około czterdziestu pięciu, ubrany bardzo starannie, a nawet z pewną przesadą.
Obdarzony wspaniałą tuszą, twarz miał okrągłą, koloru dobrze wypalonej cegły.
Z pod szerokich brwi krzaczastych, wyglądały ślepki małe, szare, ruchliwe, a nigdy nie patrzące prosto w oczy temu, z kim się prowadziło rozmowę.
Abraham miał pod lewą pachą tekę czarnej skóry, godną notaryusza lub deputowanego.
Fauvel, po przymknięciu drzwi, które prowadziły z przedpokoju do sali bibliotecznej, zajął z powrotem miejsce przy biurku, naprzeciw nowoprzybyłego.
— Dla czegóż to, mój panie Abrahamie, nie widziałem cię od dni dziesięciu?...
— Nie trzeba się mnie dziwować, kochany panie Fauvel... Ja miałem bardzo wielgie zmartwienie... miałem bardzo wielgie przykrościów...
— To znaczy, żeś poświęcał wszystek czas na przesiadywanie w szynku, a dziś gdy spostrzegłeś, że w kieszeni nie masz ani sous złamanego, przypomniałeś sobie mój adres...
— Nie... nie... Nie trzeba robić mnie taki zarzut paskudny, kochany panie Faufel... Ja naprawdę miałem wielgie zmartwienie, ja byłem mocno czerpiący kochany panie Fauvel... Nie mogłem sobie wcale utrzymywać na nogi... Ja teraz jestem całkiem goły, to prawda, ale ja nie na pijaństwo wydałem moje piniędzy... Lekarstwa zjadali mnie Wszystko...
— Mniejsza oto!... czy masz jaki interes dla mnie?... Jeżeli tak, to gadaj prędko, bo mam czasu bardzo mało...
— Nu... pan wi... kochany panie Fauvel, że ja zawsze mam dobrą rzecz dla pana….. ale ja najpierw potrzebuje trochę odpoczywać…..
— Siadaj i gadaj... Czy to coś zwyczajnego, bagatelnego, czy też kwestya poważniejszej natury?...
— To jest najważniejsza natura... to biały kruk... to prawdziwie rarytny egzemplarz... dragi taki na świat nie egzystuje...
— Tytuł tej osobliwości?...
— Jak ja panu tego powiem... to pan będzie skakać z radości...
— Zobaczymy, tylko prędzej-że gaduło!... Cóż to to jest takiego?...
— Rękopism...
— Który posiadasz?...
— Nie, ale którego ja wynajdywałem...
— Gdzie?...
— W bibliotece narodowe...
— Rękopism nabyty niedawno?...
— Bardzo niedawno...
— Zkąd pochodzi?...
— On pochodzi z Rouen, a przynajmniej był tam w ostatnich czasach...
— Rękopism z Rouen?... Ze zbiorów Lebert’a może?...
— Tak... tak... kochany panie Fauvel...
— I co to za rękopism?... co on zawiera?...
— Listy kardynała z Lotaryngii do Katerina de Médicis i ciekawych bardzo relacye co do Święty-Pardelemy...
— Ten rękopism znajduje się w Paryżu?... — zawołał Fauvel z uniesieniem, nad którem nie był w stanie zapanować.
— Nu... tak... kochany panie Fauvel. Nu, czy ja nie prawde powiedziałem, że ja będę zrobić panu wielgie radościów?
— Tysiąc franków dostaniesz, jeżeli mi to dostarczysz...
Rozradowany Fauvel mówił ciągle „ty“ Abrahamowi.
Ten ostatni ani drgnął, posłyszawszy ofiarowaną mu cenę.
Antykwaryusz spojrzał nań żdziwiony.
— To za mało... proszę pana, panie Fauvel... Co to jest tysiąc franki?... — rzekł żyd, wstrząsając głową.
— A mnie się jednakże zdaje...
— To panu sze bardzo źle zdaje panie Faufel... to biały kruk... to dla amatora warte jest trzydzieści tysięcy franki — odparł Abraham, robiąc młynka palcami.
— Tak sądzisz?...
— Ja wiem o tem doskonale.
— To szukaj-że sobie kupca za tę cenę.
— Może i to potrafię zrobić...
— Zobaczymy... no, dam ci dwa tytysiące franków.
— I to nie panie Faufel.
— Trzy tysiące...
— Dasz pan mnie pięć tysięcy... to ja dam panu ten rarytas, za ośm dni najdalej, a może i prędzej trochę.
— Pięć tysięcy!...
— Co to znaczy... to nic nie znaczy!... Pan wiesz, że to wielkie ryzyko... To można iść do więzienie... po co mnie więzienie, kiedy ja mam i tak dużo moje kłopoty...
— Rękopism został już zatem wciągnięty do katalogu?...
— To szę wie... Można go już żądać... każdej chwili... Byłem wczoraj jak zwykle w czytelni i miałem go w moje ręce...
— Ale miej się bardzo na baczności, bo zniknięcie tego rękopismu narobi strasznego hałasu...
— Ja się znam na mój fach i żadne się strachy nie boję.
— Zatem skończone, pięć tysięcy franków w chwili doręczenia rękopismu...
— Za pozwoleniem, ale ja potrzebuje koniecznie...
— Wiele?...
— Trzysta franki przynajmniej.
Fauvel doręczył żydowi kwotę żądaną i kazał mu kwit sobie napisać.
— W tej chwili... powiedział Abraham chowając pieniądze do kieszeni... ale mnie trzeba jeszcze będzie dostać kilka karty imienne... bo mi już wszystkie wyszły.
Antykwaryusz otworzył szufladę biurka...
Wyciągnął z niej dwa arkusze buletynów żądanych, zupełnie takich samych jakie rozdawali woźni przychodzącym do czytelni w Bibliotece narodowej.
— Masz — rzekł podając je żydowi, który złożył papier we czworo i schował do teczki.
Potem skłonił się z uszanowaniem Fauvelowi i wyszedł:
Żywo podniecony nadzieją posiadania wkrótce rękopismu wyjątkowej wartości, antykwaryusz zabrał się do korespondencyi, w czem już teraz nikt mu z pewnością nie przeszkodzi.
Jakób Lagard odnalazł Pascala Saunier na ulicy de Miromesnil, wziął go na bok i opowiedział jaknajdokładniej szczegóły wizyty u księgarza z ulicy Guenegaud.
— A zatem — zawołał żywo Pascal, masz przekonanie, że „Czerwony Testament“ znajduje się w ręku tego ptaka?
— Mało, że mam przekonanie, mam co do tego pewność najzupełniejszą.
— Ha, skoro tak, to jak mi się zdaje, trzeba będzie plan nasz zmodyfikować nieco.
— Dla czego?...
— Skoro mamy to dzieło w ręku, doktór Thompson nie ma się racyi ukrywać i hotel przy ulicy Miromesnil staje się nam niepotrzebnym...
— Potrzeba mieć książkę przedewszystkiem — odpowiedział Jakób — a więc, jak na teraz nie potrzeba nic zgoła zmieniać w planie naszym pierwotnym. Pospiesz się z urządzeniem w Paryżu, ja przyspieszę roboty w Petit-Castel zarządzone. Ale... ale... człowiek tego co ja stanowiska, powinien przecie mieć własny powóz i konie...
— Pomyślałem już o tem i byłem już i u handlarza koni i u powoźnika...
— Pomyśl przedewszystkiem o stangrecie...
— To zbyteczne. Nasz alzatczyk umie powozić, a jestem zdania, że obecnie nie potrzeba wcale mnożyć służby domowej. Kiedy się ma różne interesa do załatwienia, a my ich mamy dosyć przecie, domownicy są plagą najokrutniejszą.
— Masz racyę.
Posłyszeliśmy w tej chwili, że pseudo doktór Thompson wspomniał o robotach zarządzonych w willi Petit-Castel, gdzie Marta pozostała sama jedna, z posługującą jej wieśniaczką z Creteuil.
Robotnicy, jakto wiemy także, zajęli suteryny i parter willi, zaraz w tym samym dniu w którym odjechała Angela i para alzacka.
Marta bardzo odczuwała nieobecność nowej swojej przyjaciołki, która tak się dla niej dobrą okazywała i którą też pokochała szczerze, ale nie nudziła się wcale, a przedewszystkiem nie przykrzyła sobie odosobnienia prawie zupełnego, gdyż jej improwizowana służąca miała w Créteuil kochanka i starała się spędzać w Petit-Castel jak najmniej czasu, tyle tylko, ile go koniecznie potrzeba było na przygotowanie i podanie jedzenia.
Marta w dzień odbywała przechadzki po małym parku, kilka razy zapuszczała się aż do willi sąsiedniej, odwiedzała robotników, a pod wieczór brała książkę do ręki, zasiadała na ławce pod kasztanami i rozpoczynała czytanie, które jednakże zaraz przerywała, aby się oddawać rozmyślaniom co do nowego swego położenia.
Nigdy żadna najmniejsza wątpliwość co do uczuć, jakie jej okazywał doktór Thompson, nie powstała w umyśle młodej kobiety.
Wierzyła ślepo w bajeczkę wymyśloną przez Jakóba Lagarda, którą znają już nasi czytelnicy.
Bajeczka ta polegała na zadziwiającem niby podobieństwie Marty do zmarłej córki doktora.
Zkądże zresztą miałaby podejrzewać kłamstwo?...
W samym fakcie nie było nic tak bardzo nieprawdopodobnego, a Angela zapewniała ją o tem samem.
Każdy zresztą z jej otoczenia, składał jej dowody życzliwości i szacunku.
Otaczano ją staraniami, uprzedzano żądania.
Zażywała wolności zupełnej.
Nigdy ani jednem słowem uczuć jej nie zraniono, nigdy ani żartem nie za draśnięto jej duszy dziewiczej.
Czuła się zupełnie szczęśliwą i dziękowała gorąco Bogu, że jej zesłał taką opiekę w chwili, gdy o przyszłość swoję rozpaczała.
Do szczęśliwości bezwzględnej brakowało jej jednej tylko rzeczy, możności dzielenia się tem wszystkiem z matką, z tą matką, którą kochała do szaleństwa i której nikt i nigdy zastąpić jej nie potrafi.
Często, prawie ciągle, myślała o swej biednej nieboszczce...
Wtedy serce biło jej gwałtownie, a łzy się do oczu cisnęły.
Ale starała się zaraz zapanowywać nad sobą, aby pan Thompson nie zauważył, iż miała zaczerwienione powieki.
Poczciwy doktór, zabronił jej przecie martwić się, zabronił myśleć o przeszłości.
Chciała mu być posłuszną, ale gdy mimowoli zakaz przestąpiła, przypominała sobie zaraz świetne nadzieje, o jakich matka tak bardzo mówić lubiła.
Myślała wtedy o swem bogactwie tajemniczem, na wspomnienie którego, Perinie oczy zawsze niezwykłym ogniem gorzały.
Myślała o owym rodzaju talizmanu, który miał być dla niej jakby Sezamem, z bajek wschodnich, który miał jej stworzyć nową egzystencyę.
O tym medalu nie wspominała wcale jeszcze doktorowi Thompsonowi.
Obiecywała sobie już nieraz wtajemniczyć go w tę sprawę, bo pragnęła wydobyć pamiątkę z lombardu z Joigny, ale jakoś z dnia na dzień schodziło.
— Poczekam, aż doktór pozna mnie lepiej — powiadała sobie — i aż dam mu dowód, żem godna tego zaufania, które mi okazuje, tych dobrodziejstw, które mi świadczy... Nie zostawi mnie, bez wynagrodzenia, jestem zupełnie pewna.
Jakkolwiek niewielkie będą moje zajęcia i niewybitne moje zasługi, wyznaczy mi jakąś płacę... Będę oszczędzała i gdy będę mogła wykupić medal, pokażę mu go i opowiem co ma za zagadkowe znaczenie.
Dzielna, serdeczna dziewczyna podtrzymywała się temi marzeniami o przyszłości.
Przekonana, że doktór Thompson posiada ogromną fortunę, przybycie jego z Ameryki celem osiedlenia się w Paryżu, uważała nie tylko za naturalne, ale za godne jak największego uznania, przypuszczała bowiem, że ten człowiek, ten bogacz, przybywa z potężną wiedzą swoją nie po to, aby z niej ciągnąć zyski, ale przedewszystkiem, aby służyć ludzkości.
Była jednem słowem z najwyższem dla swego opiekana uwielbieniem, i miała doń zaufanie tak wielkie, tak nieograniczone, że owe, dosyć dziwne roboty, jakie zarządził Thompson w wilii Petit-Castel, nie spowodowały najmniejszego niej podejrzenia.
— Doktor jest amerykaninem, mówiła sobie, a amerykanie są wszyscy potrosze ekscentrykami! I on jest ekscentrykiem, ale jednocześnie najlepszym, najzacniejszym z pomiędzy ludzi. Tak... to człowiek co przedewszystkiem sercem się rządzi.
Tych kilka wyjaśnień uznaliśmy za niezbędne dla czytelników naszych, potrzeba bowiem, aby wiedzieli jakie uczucie i zaufanie, jaki szacunek i uwielbienie ożywiały córkę Periny Grand-Champ, względem jej protektora.
A teraz powróćmy do Pawła Fromentala, skoro możemy to uczynić bez opuszczenia Petit-Castel.
Młody człowiek osiedlił się ze starą służącą w domku, jaki ojciec jego wynajął.
Magdalena, niezmiernie pomimo swego wieku energiczna i przytomna doprowadziła wszystko odrazu do należytego porządku, a tak się prędko poznajomiła z okolicą, w której potrzebowała zaopatrywać się w prowizye, że nazajutrz po przybycia do Port-Creteuil, można by było sądzić, iż Paweł od bardzo dawna tu rezydował.
Stosownie do rozkazów wydanych przez Rajmunda Fromentala, Magdalena odnalazła właściciela restauracyi na wyspie, który odstąpił jej bardzo niedrogo kilka koszów starego wina bordowskiego dla Pawła, i dla niej młody zieleniaczek wcale nie najgorszy w smaku...
Paweł odjeżdżając z Paryża zupełnie niespodziewanie, nie miał czasu zobaczyć się ze swym przyjacielem Fabianem de Chatelux.
Czuł się z tego powodu obowiązanym napisać doń zaraz nazajutrz rano, wytłómaczyć mu się ze swego postąpienia, objaśnić gdzie się znajduje i prosić o najśpieszniejsze o ile można przybycie, pewny, że poczciwy kolega zaraz zadość uczyni temu żądaniu.
Ażeby odnieść list na pocztę, musiał Paweł przedostać się za Marnę w dolinę Saint-Maur-les-Fosses, gdzie się znajdowały najbliższe skrzynki pocztowe.
— Wychodzę do łodzi Magdaleno, powiedział do starej służącej. Po przechadzce chcę sobie w cieniu drzew poczytać trochę.
— Czytać!... powtórzyła Magdalena.... A to poco, mój słodki Jezu, to czytanie?...
— Ażeby się rozerwać trochę, rzecz prosta...
— Nie, nie!... żadnych a żadnych czytań!... Przyrzekłeś pan starszemu panu, że nie będziesz wcale pracował... obowiązkiem jest dotrzymać święcie danego słowa.
— Ależ... odparł śmiejąc się Paweł, nie mogę przecież ptakiem być od rana do nocy,.. umarłbym do licha z nudów... muszę przecież zająć się czemkolwiek...
— Zajmij się pan czem ci się żywnie podoba, byleby nie czytaniem, byleby niczem takiem coby ci umysł męczyło...
Te wszystkie głupie wasze łaciny, greczczyny, te jakieś jementrye, których ani krzty nie rozumiem, wymyślili po to tylko, aby w was mózgi i siły zabijać!... Nie potrzeba!...
— Powiedz że więc Magdaleno, co mam robić?...
— Cokolwiek bądź, co się panu podoba.
— Co się mnie podoba?... nie wiem doprawdy.
— A no to idź pan na ryby i postaraj się złapać parę ładnych sztuk na kolacyę.
— Ależ no, zawołał Paweł wesoło, to pomysł bardzo szczęśliwy! Idę do Saint Maur. Znajdę tam z pewnością kogoś, u którego będę mógł nabyć wędkę i popróbuję szczęścia.
— Wyśmienicie... To wcale nie takie zajęcie coby mózg zmordowało. Tylko proszę nie stać na słońcu, żeby się bólu głowy nie nabawić.
— Nie ma oto obawy. Znam zacieniony zupełnie kącik nadbrzeżny, tam się umieszczę z mojem czółnem i pokażę wam co ja umiem...
— Czyś pan pewny dobrego połowu?...
— Najpewniejszy.
— No to ślicznie, odpowiedziała śmiejąc się Magdalena, kiedy tak, to nie będę myśleć o obiedzie, ryby wystarczą, poczekam na nie...
— O, za pozwoleniem, odparł również śmiejąc się Paweł, to byśmy za bardzo znowu zarezykowali. Trzeba przygotować wszystko — ryby będą dodatkiem nadzwyczajnym.
— Młody człowiek wybiegł pośpiewując.
Wcale nieźle obeznany z wiosłowaniem, znalazł się w kilka minut po drugiej stronie rzeki.
Uwiązał czółno w małej odnodze Marny, wyskoczył na brzeg i poszedł wrzucić list do skrzynki, umieszczonej obok restauracyi wyspy.
Restaurator stał we drzwiach i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Ponieważ poznał Pawła, bo ten był już nie raz w jego zakładzie, ukłonił mu się uprzejmie.
Paweł podszedł ku niemu.
— Panie kochany, powiedział, czy zechcesz pan wyświadczyć mi pewną przysługę?...
— Z największą przyjemnością — o co to chodzi panu?...
— Gdzie mógłbym, oto kupić sobie tutaj wędkę?...
— Na końcu ulicy, którą pan widzisz przed sobą. Ojciec Tardif, pod znakiem: „Grób Gujonów“. Chcę pan widzę z płotkami się rozprawiać?...
— A właśnie... dla zabicia czasu poprostu.
— Nie wyłap pan tylko wszystkich... Fouine wystąpiłby do pana z pretensyą...
— Kto to ten Fouine? zapytał Paweł.
— Rodzaj filozofa w łachmanach... rybak zapamiętały... brakonier wód słodkich... Nikt nie w stanie dorównać mu w tym względzie. Jeżeli kiedykolwiek nic nie złapie, to z pewnością, że nic do złapania nie było. Filut pierwszego rzędu. W gruncie dobre chłopaczysko. Często kupuję od niego zdobycz. Jeżeli zabawisz pan tu czas jakiś, a będziesz bywał nad rzeką, to go poznasz z pewnością...
— Ponieważ to taki majster, będę go prosił, aby mnie wziął na naukę.
— Nie będzie to drogo kosztować, butelka wina za lekcyę.
Paweł podziękował restauratorowi i udał się pod Grób Gujonów do ojca Tardif, handlującego przyborami rybackiemi.
Tam kupił potrzebne mu przybory i powrócił na czółno z wędką, pudełeczkiem do robaków i haczykiem do zawieszania ryb złowionych. Złożył to wszystko na spodzie statku, odczepił linę, wziął wiosło w rękę i popłynął z wolna ku małej zarośniętej łasze, stanowiącej jedno z wybrzeży willi, którą nabył na własność Jakób Lagarde, pod przybranem nazwiskiem doktora amerykańskiego Thompsona.
Przebył rzekę i zatrzymał się ponownie pod ogromną wierzbą, co szeroko po nad wodą roztaczała gałązie, a stanowiła jednę grupę z trzema kasztanami różowymi, których konary gęstym liściem okryte, nawet w czasie dnia skwar nego zapewniały chłód przyjemny.
Pod jednym z tych kasztanów stała zwyczajna ławka wiejska.
Wierzba, kasztany i ławka należały do parku Petit-Castel.
Młody człowiek wyszykował wędkę, założył robaka, sprawdził głębokość wody za pomocą kulki ołowianej uczepionej na końcu sznurka, nastawił odpowiednio spławik, a zrobiwszy to wszystko, usadowił się w szyi statku i zapuścił wędkę.
Paweł nie był wcale rybakiem, był sobie najzwyczajniejszym amatorem i do tego amatorem nowicyuszem, ale przypadkiem wybrał sobie wyjątkowo dobre miejscowość.
Wyciągał też płotkę za płotką i chował do woreczka.
To łatwe powodzenie zachęciło go niezmiernie i było mu pierwszą lekcyą owej świętej cierpliwości, która jest najgłówniejszym przymiotem i najpierwszą potrzebą łowiącego na wędkę. Nie darmo bo jeden z rybaków żartownisiów wypisał sobie na wędzisku taki oto epigramat, nie zawsze może prawdziwy:
Wędka jest narzędziem o dwu końcach. Do jednego z tych końców przyczepiony jest haczyk, do drugiego niedołęztwo.
Z tem wszystkiem Paweł się bawił, a to rzecz najgłówniejsza. Płotki brały ciągle, on ciągle wędkę wyciągał, ciągle zakładał robaki, i ciągle zarzucał na nowo.
Po dwu godzinach zabawki, znała zł się w posiadania wcale przyzwoitego zasobu.
Spojrzał na zegarek.
Była blizko trzecia.
— Nie jadam nigdy przed siódmą, powiedział, gdy więc powrócę na szóstą, to będzie zupełnie w porę. Magdalena będzie i tak miała czasu więcej niż potrzeba do załatwienia się z rybami... Jeżeli tak pójdzie dalej jak dotąd, to zdwoję zdobycz.
I zarzucił wędkę ponownie.
Czas był wyjątkowo piękny.
Słońce rzucało złociste promienie na rzekę i żywym ogniem paliło, ale Paweł znajdował się w atmosferze świeżej, chłodnawej, wpośród rozkosznego cieniu...
Siedząc spokojnie, cichutko, śledził z największem zajęciem, prawie ze wzruszeniem, najmniejsze poruszenie spławika.
„Czy bierze?...“
To proste zapytanie, miało w tej chwili dla niego najdonioślejsze znaczenie.
Pochłonięty tak cały, nie miał naturalnie możności posłyszeć lekkiego szelestu trawy, prawie tuż po za sobą w parku Petit-Castel.
Nie dostrzegł też wcale zwinnej, przepięknej postaci, która postępowała z książką w ręku i zajęła miejsce na ławce pod cieniem kasztanów, okrytych różowym kwiatem.
Jeżeli Paweł Fromental nie wiedział nic zgoła o młodej damie, która zamieszkiwała o dwa kroki od prześlicznego brzegu Marny, to ta dama ze swej strony ani żartem nie przypuszczała obecności czółna i rybaka, schowanych przed jej wzrokiem po za gałęziami wierzbiny.
W tem pięknem, o którem mowa stworzeniu, nasi czytelnicy poznali odrazu zapewne pannę Martę de Grand-Champ.
Zajęta była czytaniem romansu, prawie już zapomnianego, trochę paradoksalnego, romansu pani Emilii de Girardin, zatytułowanego: „Małgorzata, albo dwie miłości.“ Historya to cierpień serca, szarpanego przez dwa uczucia jednakie i nie mogącego się zdecydować, historya zakończona heroiczną śmiercią bohaterki, w której piersi serce to biło.
Marta dobiegała właśnie do końca książki i była w miejscu, gdy Małgorzata zwracając się myślą do Roberta de la Tresnaye powiada:
— Jeżeli jego nie zaślubię umrę!...
I jednocześnie dodaje:
— Czyż mogłabym żyć bez Stefana Darnac?....
Córka nieboszczki Periny Grand-Champ, w chwili gdy się opowiadanie nasze zaczyna, miała czyste serce dziewicze.
Nigdy nie można twierdzić, czy takie serce nie odda się pewnego pięknego poranku bezwzględnie komuś, który je pierwszy do silniejszego pobudzi uderzenia.
Dwoistość uczucia, o jakiej dopiero co czytała, uważała Marta za coś anormalnego, niemożliwego, i była przekonaną, że ona nie byłaby nigdy zdolną do takich dwu uczuć jednocześnie.
— Gdybym się kiedykolwiek zakochała — szepnęła nagle sierota, wypuszczając książkę z ręki i patrząc po przed siebie swemi wielkiemi oczyma — jestem jak najbardziej przekonaną, że byłaby to miłość niepodzielna.
Moje serce do jednego tylko należećby mogło.
Myśli o miłości, wzruszają wszystkie młode dusze.
Marta zapadła w zadumę.
Prawie w tej samej chwili posłyszała jakiś szmer, który ją nagle przebudził.
Był to jakby plusk jakiś niewyraźny na wodzie.
Podniosła się i rzuciła okiem do koła.
Po przez gęste liście wierzby, spostrzegła najpierw wędkę, potem rękę trzymającą wędzisko, potem drugą rękę trzymającą sznurek i starającą się odczepić z haczyka ogromnego leszcza broniącego się energicznie.
Po króciutkiej walce, leszcz został pokonany i jednocześnie rozległ się głos wesoły, niepodejrzewający, aby mógł być posłyszanym:
— A no, to się już nazywa prawdziwie piękną sztuką. Moja stara Magdalena, własnym swoim oczom wierzyć nie będzie chciała.
Głos Pawła był miły i dźwięczny.
Uderzył on silnie Martę, która ciekawa jak wszystkie córy Ewy, postanowiła przekonać się, do kogo ten głos należał.
W następstwie tego postanowienia, posunęła się na skraj brzegu, chwyciła za gałęź wierzby, do której Paweł czółno swoje umocował i... wychyliła przed siebie.
Ruch zanadto pospieszny sprawił, że straciła równowagę i z okrzykiem przestrachu się ześlizgnęła. Byłaby wpadła do wody, gdyby nie to, że przypadkiem zaczepiła jedną nóżkę o korzenie.
Książka z rąk jej wypadła, potoczyła się po pochyłości i zatrzymała przy statku Pawła.
Ten zajęty niezmiernie swoim świetnym połowem, siedział w czółnie w kuczki i usiłował wykonać operacyę niezmiernie dla jego niewprawnych palców trudna, usiłował poskromić leszcza, który się odczepił i skakał po czółnie jak szalony.
Posłyszawszy okrzyk wydany przez Martę Grand-Champ, drgnął, odwrócił głowę w stronę z której krzyk pochodził i stanął jak wryty.
Obraz zarówno świetny jak niespodziany przedstawił się jego oczom.
Piękna twarz sieroty, kąpiąca się w przejrzystem świetle i otoczona zielenią, wydawała się zachwycającą.
Było to zjawisko fantastyczne...i urocze...
Patrząc na tę idealną postać dziewiczą, na te wielkie zwrócone ku sobie aksamitne oczy, Paweł poczuł się do głębi duszy wzruszonym.
Pierwszy raz w swem życiu doświadczył podobnie dziwnego wrażenia, pierwszy raz doznał jakiegoś uczucia nieokreślonego, ale przyjemnego nad wyraz.
Marta ze swej strony była w tem samem zupełnie położeniu.
Trzymając się ciągle oburącz gałęzi wierzbowej i pochylona po nad wodą płynąca spokojnie, spotkała się ze wzrokiem Pawła i tak samo jak on doznała dreszczów przyjemnych.
Ten stan niemego hypnotyzowania trwał kilka sekund, potem młody człowiek odzyskał panowanie nad sobą i poczuł, że mu wszystka krew do serca napływa.
Głęboki rumieniec wystąpił mu na policzki.
— Pani — rzekł, kłaniając się uprzejmie kapeluszem, nie uwierzy pani jak mnie jej rozpaczliwy okrzyk przestraszył.
Głos Pawła był daleko jeszcze słodszym teraz niż przed chwilą, gdy poraz pierwszy przedostał się do uszu Marty.
Młoda kobieta oblała się purpurą.
— Przepraszam pana — odpowiedziała — za tę niespodziankę.
— Co panią sprowadziło tutaj?...
— Ciekawość popchnęła mnie do fałszywego kroku. Dobrze jeszcze, że nie stoczyłam się do wody. Całe szczęście, żem się trzymała silnie tej gałęzi i że nogą o korzenie zawadziłam... Tylko książka moja aż pod czółno pańskie zawędrowała.
Paweł zwrócił się w kierunku spojrzenia Marty.
I zobaczył książkę u nóg swoich.
A oto jest, zawołał wesoło.
Głos Marty był melodyjny i dźwięczny, był to głos złoty jak dziś powiadają.
Wciskał się on w najgłębsze zakątki serca Pawła Fromentala.
— Ciekawa rzecz jednakże, w jaki sposób potrafię doręczyć pani tę książke?... zapytał młody człowiek. W tem miejscu do brzegu dotrzeć nie podobna, a rzucić... i niegrzecznie i rezykownie.
Gdzie każe pani podpłynąć?...
— Ależ, panie — zawołała Marta żywo, ja panu przeszkodzę w zajęciu...
— Co tam warto moje zajęcie?... Racz mi pani odpowiedzieć gdzie mam podpłynąć... serdecznie proszę...
— Ha, skoro pan taki łaskaw, to tam oto na lewo... przy małej łasze obok willi... Tam znajdzie pan przystań.
— Natychmiast służę pani.
Paweł upojony radością, odczepił czółno, chwycił wiosło i skierował się ku łasze Marny, wskazanej przez sierotę.
Marta idąc równolegle aleją parku, nie traciła go z oczu.
Naturalnie, że i młody Fromental miał wzrok ciągle ku niej zwrócony.
— Byłem przekonany, myślał sobie, że piękność tak idealna, może istnieć je dynie w snach artystów i poetów...
Przybywszy w miejsce oznaczone, zatrzymał się, wziął książkę i stanął na brzegu.
Prawie jednocześnie, Marta, która na chwilę zniknęła była po za gęstą w tej stronie zielenią, pokazała się na nowo i podeszła krokiem szybkim lubo wahającym się trochę.
Młodzi ludzie oko w oko zetknęli się ze sobą.
Oboje milczeli i drżeli.
Ani Paweł ani Marta, nie mieli odezwać się odwagi.
Sierota spuściła oczy pod spojrzeniami syna Rajmunda Fromentala, który znajdował ją teraz daleko jeszcze piękniejszą niż przed tem.
Paweł ukłonił się z uszanowaniem i drżącą ręką podał książkę nieznajomej.
— A oto zguba pani, wyszeptał głosem tak cichym, że Marta odgadła raczej niż dosłyszała te słowa. Jestem prawdziwie szczęśliwym, to mogłem wyświadczyć pani choć taką maleńką przysługę... Naprawdę... jestem dumnym z tego... i bardzo a bardzo... szczęśliwy...
Nie podnosząc wcale oczu, piękna córka Periny sięgnęła rączką po swą własność.
Jej palce dotknęły przypadkowo palców młodego człowieka.
To dotknięcie przelotne miało wpływ odurzający.
Marta poczuła w sercu jakieś wstrząśnienie nieznane, doświadczyła naraz jakiegoś uczucia dziwnego i przyjemnego...
Jakby dreszcz jakiś przebiegł po całem jej ciele.
Oczy mimowiednie się jej zmrużyły, policzki zapłonęły.
Nie potrzebujemy wspominać chyba nawet, co się działo z Pawłem.
Marta pierwsza się opamiętała, lubo jej towarzysz widocznie ale napróżno chciał ją uprzedzić w tym względzie.
— Dziękuję panu — rzekła — dziękuję panu stokrotnie za pańską grzeczność i dobroć...
Paweł nic nie odpowiedział.
Stał jakby skamieniały.
Możnaby przypuścić, że dotknięty paluszkami uroczego zjawiska, naraz w słup się zamienił.
Całe jego życie skoncentrowało się: na prześlicznej twarzyczce, którą miał przed sobą i w którą się osłupiały wpatrywał.
Sierota, mając oczy ciągle w dół spuszczone, nie widziała tych spojrzeń, ale je czuła i jakiś ją strach przejmował.
Sytuacya była za drażliwa, aby się przeciągać miała.
Potrzeba z niej wyjść koniecznie, ale jakże tego dokonać?... Przerwać milczenie i zacząć coś mówić, aby nic nie powiedzieć?...
Paweł zrozumiał położenie i odezwał się nareszcie w ten sposób banalny:
— Czy to pani historyczną jaką czyta książkę?...
— Nie... panie... to romans tylko... — odpowiedziała zakłopotana Marta.
— Romans historyczny?...
— Nie... romans obyczajowy... coś….. jakby studyum... serca ludzkiego...
— Czy raczy pani wskazać mi autora tej pracy?...
— Pani Emilia de Girardin...
— A tytuł dzieła?...
Młoda kobieta zarumieniła się gwałtownie.
Ten tytuł, o który ją zapytywano, przypomniał jej uwagi, jakie wyczytała w jednym z rozdziałów książki i wywołał w umyśle szereg obaw dotąd nieznanych.
Niepodobna było jednakże nie udzielić odpowiedzi.
Zdobyła się na odwagę.
— Ten romans — rzekła — nosi tytuł: „Małgorzata, czyli dwie miłości.“
— O! — zawołał Paweł-znam go doskonale.
— Czytałeś pan?...
— Tak jest proszę pani...
— No i jakie też zdanie pańskie co do poglądów przez autorkę wygłaszanych?... — zapytała żywo Marta, zapragnąwszy nagle poznać opinię młodego nieznajomego w kwestyi, która ją tak żywo zajęła.
— Co myślę o poglądach pani Girardin?... — powtórzył Paweł. — Znajduję je bardzo niewłaściwemi...
Marta, której serce biło gwałtownie, nie odpowiedziała ani słowa.
Młody człowiek ciągnął dalej:
— Czy pani innego jest przekonania i czy rozwiązanie romansu, o jakim mowa, nie uznaje pani za fatalne?...
— Nie doczytałam jeszcze do końca, odpowiedziała sierota — ale go przewiduję...
— I co pani przewiduje?...
— Że Małgorzata zginie z ręki jednego ze swoich dwóch kochanków.
Zdawało się, że wyraz: Kochanek, zaledwie był w stanie przecisnąć się przez usta młodej kobiety.
Wymówiła go głosem drżącym.
— Czy pani gotowa jest w to uwierzyć, że serce może się rozdzielić na dwa uczucia?... — zapytał Paweł z zapałem.
— Nie panie... — szepnęła Marta, której zakłopotanie i wzruszenie widocznie się wzmagało. — Ja wierzę... ja przypuszczam... że uczucie, o którem mowa w tym romansie, przestaje istnieć, gdy nie jest jedyne... Ja wierze... że serce, które się dzieli, to wcale nie tęgie serce... że brak mu woli... odwagi... Idę dalej nawet w tym razie. Sądzę, że takie serce samo się oszukuje i ze mniemając, iż kocha... dopuszcza się wielkiego błędu...
— Ma pani słuszność najzupełniejszą, zawołał z zapałem syn Rajmunda Fromentala. — Jest to kwestya, której rozstrzygnięcie zależy od zapytania samego siebie. Co do mnie, czuję, że moje serce, gdy się odda kiedy komu, odda mu się całkowicie, bezwzględnie, niepodzielnie. Kochać kobietę ze wszystkich sił swojej duszy, to stworzyć sobie niebo na ziemi. Dwie miłości na raz, to wiarołomstwo, to profonacya świętego uczucia!...
Mówiąc to Paweł ożywiał się coraz więcej, oczy mu błyszczały, twarz jakimś niezwykłym promieniała zachwytem.
Marta patrząc nań, słuchając go, czuła się opanowywaną, drżącą, Oszołomioną.
Zdawało się jej, że słowa młodego nieznajomego, do niej są wprost adresowane; każdy wyraz przenikał do głębi jej duszy i upajał.
Głosem cichym, zaledwie dosłyszanym, odezwała się nareszcie:
— Tak... ja mam te same przekonania...
Potem czując, że się na nogach utrzymać nie potrafi, usiadła na trawniku.
Pawłowi brakło całkiem doświadczenia życiowego.
Pomimo dość wysokiej inteligencyi, jego naiwność w pewnych okolicznościach, a zwłaszcza w pewnych przedmiotach, była dziecięcą prawie.
Wzruszenie czy osłabienie młodej kobiety, uznał za objaw chwilowy.
— Czy pani jest cierpiącą?... — zapytał z widocznem zaniepokojeniem. — Może ja słowami mojemi, obudziłem smutne jakie wspomnienia pani?...
Sierota zwiesiła głowę.
— Nie... nie... wcale a wcale... — odpowiedziała żywo — zmęczyłam się troszeczkę i nic więcej... Zasady, jakie pan wypowiedziałeś, są mojemi zasadami, i żadnych smutnych wspomnień we mnie nie wywołały. Ja nie mam żadnych wspomnień!...
Paweł zatrząsł się z radości, nie zdając sobie wcale sprawy, co radość tę powodowało.
Nie znał się wcale na tem, ale my się przecie znamy...
Odpowiedź Marty, była rodzajem wyznania.
Nie miała wspomnień żadnych!...
To znaczy, że serce jej nigdy dotąd nie kochało!...
— Jeżeli pani zmęczona — odezwał się Paweł znowu — to może pozwoli mi pani podać sobie rękę i odprowadzić się do domu?...
— Dziękuję panu ślicznie, ale to całkiem zbyteczne... mieszkam taż po za temi drzewami, o dwa kroki ztąd zaledwie, a przytem pozostanę tutaj jeszcze na chwilę i tutaj odpocznę sobie...
— Zatem racz mi pani przebaczyć tylko łaskawie, żem ją niepokoił tak długo...
— Niepokoił?... — powiedziała, jakby z wyrzutem córka Periny Grand-Champ, jak też pan może nawet mówić coś podobnego... Jestem owszem bardzo panu wdzięczną... pan to przecie oderwałeś się od zajęcia, aby doręczyć mi książkę, którą tak niefortunnie straciłam...
— Dla mnie prawdziwie to szczęśliwy przypadek, bo mi pozwolił wyświadczyć pani choć tak bagatelną przysługę — zawołał Paweł z zachwytem.
Marta uśmiechnęła się zalotnie.
— Czy to kompliment... proszę pana?
— O, nie pani, to najszczersza prawda; przysięgam pani na to!... Jestem szczęśliwy, że miałem możność porozmawiać z panią przez chwilę... To spotkanie przypadkowe, te kilka słów zamienionych... nie zatrą się stanowczo nigdy a nigdy w mojej... pamięci.
Nie śmiał powiedzieć: w sercu... lubo miał już ten wyraz na ustach.
Paweł nie oddalał się jednakże.
Zapanowała cisza.
Cisza ta była bardzo kłopotliwą.
Aby ją przerwać, Marta się odezwała:
— Czy pan mieszka w tych stronach?
— Tak jest proszę pani... po drugiej stronie rzeki... w małym domku w wiosce Port-Créteil...
— To stałe locum pańskie?...
— Nie... przebywam tu czasowo tylko... zabawię parę miesięcy jedynie.
— Jak mi się zdaje, lubi pan bardzo rybołóstwo?...
— Lubię je istotnie bardzo, a odtąd będę je z pewnością lubił daleko więcej jeszcze...
— Dla czego?...
To naiwne pytanie, rzucone przez młoda damę, bez żadnej uprzedniej myśli, zakłopotało Pawła Fromentala.
Ktoś bardziej odeń światowy, odpowiedziałby był bez namysłu:
— Bo nuż uda mi się, jak to dzisiaj miało miejsce, spotkać jeszcze kiedy panią i mieć możność jeszcze z nią porozmawiać...
A od takiej odpowiedzi do oświadczyn, to jeden krok tylko.
Paweł nie był jednakże światowcem, nie miał odwagi wypowiedzieć prawdy, a nie mógł nie odpowiedzieć, uciekł się zatem do niewinnego kłamstwa.
— Bo... —odpowiedział — wynalazłem jak mi się zdaje, najlepsze możliwie miejsce... Bodaj, że wszystkie ryby z całej Marny, dają tu rendez-vous sobie.
Będę tu przychodził bardzo często, będe tu codziennie przychodził...
— Rybołóstwo, to musi być bardzo miła rozrywka... — powiedziała Marta, aby cokolwiek powiedzieć.
— O, bardzo miła!
— Nie miałabym bodaj cierpliwości.
— Czy nie zechce pani spróbować?...
— Nie umiem...
— Może pani pozwoli, abym był jej nauczycielem?...
— Dziękuję panu za tę uprzejmą gotowość pańską, ale nie mogę z niej korzystać... daleko wolę czytać...
I Marta otworzyła książkę, co równało się eleganckiemu pożegnaniu towarzysza.
Paweł zrozumiał.
— Nie przeszkadzam pani... — wyszeptał do widzenia...
— Do widzenia — odpowiedziała młoda kobieta.
Marta powstała.
Ruchom bezwiednym prawie podała rękę Pawłowi, który się oddalał.
Oboje, doświadczyli znowu, tylko w daleko wyższym stopniu, owego elektrycznego wstrząśnienia, które udzieliło się im było, gdy zetknęły się ich palce przy doręczaniu i odbieraniu książki.
Młody człowiek uścisnął tę prześliczną rączkę o paluszkach długich i zgrabnych i złożył na niej gorący pocałunek.
Córka Periny Grand-Champ bladła śmiertelnie i zamknęła oczy — wszystka krew do serca jej napłynęła.
Paweł poczuł zawrót głowy tak gwałtowny, że aż się przestraszył.
Oddalił się pośpiesznie, przeskoczył stopnie przystani i umieścił się w czółnie, które odczepił od brzegu.
Zrobiwszy to, odwrócił się.
Marta stojąc na wysokości wybrzeża, blada jeszcze trochę i z ręką do lewej strony piersi przyciśniętą, pilnie go obserwowała.
Skłonił się jej gestem trwożliwym.
Młoda kobieta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy.
Ujął wiosła i skierował łódź w zarośla.
Marta z uśmiechem na ustach śledziła odpływającego.
— Co mnie się takiego stało?... — zapytywał sam siebie, syn Rajmunda Fromentala. — Wydaje mi się, jakby pierś moja za ciasną była dla mego serca, które bije gwałtownie. Czuję się szczęśliwym jak nigdy, a jednocześnie cierpię bardzo... To uczucie nieznane, które mną owładnęło, co to jest takiego?... Czyżby to miłeść była?...
Łódka zwróciła się w stronę małej łachy.
W chwili zakręcania, Paweł rzucił ostatnie spojrzenie ku miejscowości, z której się oddalał.
To spojrzenie szukało pięknej nieznajomej i odnalazło ją jeszcze.
Stała ciągle i ciągle za nim patrzyła.
Z sercem coraz bardziej upojonem, jakiemś wcale sobie nieznanem dotąd uczuciem Paweł Fromental wypłynął na koryto Marny, dotarł do brzegu, umocował czółno, związał w jeden pęk wszystkie swoje przybory rybackie, zabrał woreczek z rybami, pomiędzy któremi wspaniały też leszcz się znajdował, i nad wszelki wyraz szczęśliwy, skierował się na drogę prowadzącą ku willi.
Magdalena oczekiwała nań na progu.
— Szósta już dawno wybiła!... wołała, zanim młody człowiek był ją wstanie zobaczyć, spiesz się pan zatem, kochany panie rybaku, jeżeli chcesz abym ci ryby przygotowała, i jeżeli masz notabene choćby jednę, co mi się nie tak bardzo pewnem wydaje...
— Tak?... to tak myślisz o mnie Magdaleno? — odpowiedział śmiejąc się Paweł.
— Ano, przecie żeś pan — dopiero terminator zaledwie rybacki...
— To patrzajże co ci przyniósł ten niby terminator.
I mówiąc to Paweł, wysypał z woreczka ryby przyniesione, a stara poczciwa służąca wydała okrzyk zdziwienia.
Nie chciała wierzyć swoim oczom.
— Czyż to jest prawdopodobne — odezwała się następnie. A tożeś pan doszczętu chyba Marne obrabował?... A to porcya co się nazywa!... I pan to sam wszystko złapałeś?...
— Łapało nas dwoje — ja i moja wędka...
— Kiedy tak, to powiem panu za to pewną nowinę, która powinna zrobić panu przyjemność... Będziemy oto mieli kogoś na obiedzie...
— Fabiana — zawołał Paweł — bo piałem do niego.
— Nie, wcale nie pana Fabiana...
— No to ojca?...
— A właśnie.
— Zkądze Magdalena wie o tem?...
— Z depeszy jaka nadeszła i jaką sobie przeczytać pozwoliłam... Poczciwe panisko nasze przyjedzie pociągiem przychodzącym o wpół do siódmej... Odpocznij pan sobie trochę i dalej co tchu na stacyę.
— Tak zrobię... a przedewszystkiem dziękuję ci kochana Magdaleno, bo mi naprawdę dobrą zwiastowałaś wiadomość.
Przebrawszy się co prędzej, Paweł podążył znowu nad rzekę, wsiadł w czółno i w dziesięć minut potem był już na dworca w Saint-Maur, gdzie uściskał ojca przybyłego w tej chwili.
Rajmund po załatwieniu licznych spraw w Paryżu, zapragnął zobaczyć koniecznie syna.
Przyjechał punktualnie o godzinie w depeszy wskazanej. Po serdecznem odpowiedzeniu Pawłowi na jego czułe powitanie, zaczął mu się uważnie przypatrywać i dostrzegł, że te dwa dni dopiero pobytu na świeżem wiejskiem powietrzu, już bardzo korzystnie na chłopca oddziałały.
Młody człowiek opowiedział ojcu z zachwytem i ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami swoję wyprawę na ryby, jakiejśmy towarzyszyli, ale nie wspomniał ani jednem słówkiem o spotkaniu swem z przepiękną nieznajomą.
Dla czego?...
Ojciec z synem przepłynęli Marnę i przybyli do mieszkania gdzie Magdalena oczekiwała z obiadem.
Poczciwa służąca manifestowała wezbraną swoje radość nuceniem starym głosem, jakichś piosenek zapamiętanych z młodości.
Obecność Rajmunda oddziałała podniecająco na jej honor kucharski, starała się też, aby to pierwsze tutaj wystąpienie w obce dwu ukochanych współbiesiadników, wypadło jak najlepiej.
Chciała aby obiad był taki, żeby go się na najbardziej pańskim nawet nie powstydzono stole.
I udało się jej to w zupełności.
Smażone płotki były co się nazywa wyśmienite.
Leszcz po marynarsko — zaprawiony korzeniami, potrafiłby wzbudzić apetyt w konającym nawet.
Pieczeń z rożna mogła iść o lepsze z najwytworniejszemi kulinarnemi produkcyami, najpierwszych restauracyj bulwarowych.
Obiad upływał bardzo wesoło, choć bowiem Rajmund uprzedził z góry, iż musi zaraz wrócić do Paryża, ale zapewnił jednakże zarazem, że przy będzie znowu niebawem, a to słodziło myśl o rozstaniu.
Rozstanie to nastąpiło około dziesiątej wieczorem.
Stary Fromental zabroniwszy najpierw synowi myśleć nawet o odprowadzeniu go na kolej, pożegnał się z nim najczulej, uścisnął rękę Magdalenie i poszedł.
Paweł, który w dzień umęczył się straszliwie, położył się zaraz potem do łóżka.
Nie zdziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy dodamy, że pomimo tego umęczenia, ani oka zmrużyć nie mógł.
W jakimś pół śnie, który nie był ani istotnem czuwaniem, ani snem rzeczywistym, marzył on o Czarodziejce z nad Marny, bo tak przezwał urocze swoje zjawisko, którego z nazwiska nie znał, ale które wszystkie jego myśli wypełniło.
— Muszę ją zobaczyć jeszcze, szeptał, muszę... za jakąbądź cenę... Jutro pójdę od samego rana na ryby... a umieszczę się z czółnem w tem samem miejscu co wczoraj... pod wierzbami...
Przyjdzie z pewnością... lubi widocznie czytać nad brzegiem Marny... Dla czego zresztą nie miałaby tak samo jak ja, pragnąć spotkania ze mną?... Zdaje mi się, że moje serce całe już należy do niej wyłącznie…. do niej jednej i na zawsze...
Dla czego miałaby mnie odepchnąć od siebie?...
Następnie zaczął zastanawiać się nad kwestyami, na jakie naturalnie nie był w stanie dać sobie odpowiedzi.
„Czy to panna?...
„Czy mężatka?...
„Czy wdowa może?...
—Miała czarną suknię na sobie. Po kim ona może nosić żałobę?... Czy po ojcu?……. czy po mężu?…..
Tysiące podobnych myśli krzyżowało się w rozgorączkowanej wyobraźni młodego człowieka, który jak każdy po raz pierwszy zakochany, budował jednocześnie najświetniejsze zamki na lodzie.
Usnął o brzasku dopiero, ale snem niespokojnym, podczas którego widział ciągle przed sobą prześliczną twarzyczkę Marty.
Ta ostatnia, musimy w tem miejscu powiedzieć, miała sen taki sam zupełnie.
Ona również przez cały dzień myślała ciągle o młodym rybaka nieznajomym, ona również widziała go ciągle we śnie, ona również powtarzała: „Muszę go jeszcze zobaczyć“ i szeptała:
— Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdybym go już nie miała widzieć... ale nie... to niepodobna... dla czegoby nie miał powrócić?...
O ósmej Paweł podniósł się, ubrał i wyszedł.
Magdalena, pomimo lat podeszłych była już oddawna na nogach i przygotowała już pierwsze śniadanie dla swego panicza.
Paweł jadł bardzo niewiele, a gdy się tylko posilił, chwycił zaraz za kapelusz.
— Jakto?... czy pan już wychodzi?... zawołała wierna służąca mocno zdziwiona.
— Jak widzisz, moja Magdaleno...
— Gdzie się pan znowu wybierasz?...
Na ryby znowu?...
— A tak — pójdę i dziś, i jutro, i pojutrze, jednem słowem codzień będę chodził.
— A więc, to już namiętność jakaś rybacka?...
— Przynajmniej, prawdziwa przyjemność i rozrywka.
— Ależ, Boże drogi, cóż my będziemy robić z temi wszystkiemi rybami, które pan nałapiesz?…..
— Urządzimy maleńką sztuczną sadzawkę i będziemy żywe przechowywać...
Powiedziawszy to młody człowiek chwycił wędkę, pudełko na robaki i torebkę i pobiegł nad rzekę, aby jak powiedział, zaopatrzyć się u ojca Tardif handlującego wędkami i przyborami rybackiemi, w niektóre potrzebne mu jeszcze rzeczy.
Nie był to wcale jednakże powód, dla którego wychodził tak rano.
Pragnął tylko conajprędzej zasięgnąć języka, kto to jest ta piękna, młoda kobieta, z którą przypadkiem spotkał się wczoraj, Czarodziejka z nad Marny.
W pobliżu czołen praczek, gdzie uwiązał swoję łódkę, spotkał właściciela restauracyi na wyspie. Ten go powitał i zapytał:
— A cóż, czyś pan zadowolony z wczorajszego swego połowu?...
— Ba!... Nie chcę się wcale przechwalać, ale najwytrawniejszy nawet rybak mógłby mi szczęścia pozazdrościć.
— Gdzie pan łapałeś?... Bodaj około tratew chyba?...
— Nie — na przeciwko.
— A!... a!... pod wierzbami Petit-Castel.
— Tak właśnie kochany panie... Przywiązałem moje czółno do jednej z wierzb należących do tego, jak pan powiada... Petit-Castel. Kto jest właścicielem tej posiadłości?... zapytał Paweł niewymownie uradowany, że rozmowa na to się tory zwróciła.
— Nie potrafię powiedzieć tego panu...
— Jakto... pan... stały mieszkaniec tutejszy?...
— Poprzedniego właściciela znałem naturalnie doskonale — ale nowonabywcy osiadłego od niedawna, jeszcze nie... Jest to jak się zdaje cudzoziemiec jakiś... Więcej nic zgoła o nim nie wiem...
— Nie wiesz pan nawet jak się nazywa?...
— Nie wiem.
Paweł pożegnał restauratora i poszedł dalej, obiecując sobie, że skoro nie ta, to gdzieindziej dowie się czego mu potrzeba.
Zamiast pójść do Tardifa, skręcił w zarośla nad brzegiem rzeki i udał się drogą na Gravelles, która miała go do Petit-Castel poprowadzić.
Dostał się tam bardzo łatwo, ale zastał kratę i furtkę zamkniętą i ani żywego ducha, którego mógłby zapytać.
Stanął na drodze mocno zafrasowany i po kilku chwilach zamyślał już o odwrocie, gdy w tem drzwi zaklęte otworzyły się, i wyszedł z parku jakiś człowiek wyglądający na robotnika.
Młody Fromental zbliżył się doń pospiesznie i zapytał:
— Czy nie zechciałbyś dobry człowieku, objaśnić mnie do kogo willa ta należy?...
— Chętniebym zrobił panu tę przysługę, odpowiedział śmiejąc się zapytany, ale nie wiem nic niestety?...
— Jednakże pracujesz pan tu jak się zdaje...
— Tak... od wczoraj rana....
—I nie znasz pan nazwiska tego, z którym masz do czynienia?
— Ten, z którym ja mam do czynienia, jest przedsiębiorcą tylko... Od niego zależę i jego też znam jedynie... Jest to p. Demichel...
— Ale widziałeś pan przynajmniej właściciela.
— Anim go widział, anim nawet o nim słyszał... Nie ma tam nikogo a nikogo, czasami tylko na chwilę pokazuje się jakaś młoda osoba, nie wiem panna czy pani... Mógłbym za to jednakże przysiądz, że jak nigdy dotąd nie widziałem tak nigdy z pewnością już nie zobaczę nic równie nad tę kobietę piękniejszego Anioł doprawdy czy co — boć i na malowidłach nawet nic się równie uroczego nie spotyka...
— Czy to gospodyni domu?...
— Może tak, a może nie... Nie mogę powiedzieć panu...
Paweł zrozumiał, że z tego źródła nic a nic nie wydobędzie i podziękował robotnikowi.
— Idźmy wtedy!... — pomyślał młody chłopak — bo nie ma widocznie rady. Trzeba pozostawić rzecz czasowi i szczęśliwemu wypadkowi. Zaczepianie ludzi po drodze do niczego mnie nie doprowadzi, a wygląda dosyć śmiesznie.
Powrócił na drogę którą przybył, pobiegł w zarośla, aby zabrać skrzyneczkę z przyborami, którą tam zostawił, wstąpił do Tardifa po robaki na przynętę — i skierował się ku domowi gdzie nań oczekiwało śniadanie.
— Pilno mu było powrócić na wczorajsze na rzece stanowisko, nie dla tego bynajmniej, aby złapać kilka płotek lub kilku leszczów chociażby jak największych nawet, ale dla tego jedynie, że może ukaże mu się tam znowu to cudowne zjawisko, które podziwiał wczoraj.
Posiliwszy się czemprędzej, udał się zaraz nad Marne, pod wierzby i zarzucił wędkę na wodę, ani jednak spojrzał nawet na spławik.
Łowienie ryb nie obchodziło go dziś wcale i służyło mu tylko za okazyę, aby pozostać jak najdłużej około parku Petit-Castel.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagard powiedział Pascalowi, że potrzebaby pomyśleć koniecznie o przeniesieniu się do pałacu przy ulicy Miromesnil, wcześniej trochę niż za dni ośm, jakie sekretarz doktora Thompsona oznaczył na ukończenie robót dekoratorom i tapicerom.
Pascal zapewnił, że pomyśli o tem energicznie i nie będzie wcale żałował pieniędzy.
Spodziewał się zyskać dwa dni przynajmniej.
W rzeczywistości nie wiele już pozostawało do zrobienia.
Liczba robotników została podwojoną i szło wszystko z trudną do uwierzenia szybkością.
Księgarz-antykwaryusz Antoni Fauvel, wykonał zlecenie z zadziwiającą punktualnością.
Nazajutrz po wizycie doktora na ulicy Guénégaud, dostawił sam zbiór książek naukowych, przeznaczonych do przyozdobienia biblioteki pałacowej.
Jakób przyjął go z wyszukaną, uprzejmością, wypłacił należność umówioną i zapytał, jak prędko znajdzie się w posiadaniu owych dzieł rzadkich i kosztownych, o których mówili byli ze sobą.
Fauvel przyrzekł, że zawiadomi go natychmiast, jak tylko dostanie posyłkę.
Doktór Thompson zdawał się być nadzwyczajnie z obietnicy tej uradowany.
Zastrzegł sobie przedewszystkiem „Testament czerwony,“ chciał go jednakże dostać tanio, a nawet darmo; więc nie nalegał wcale i udawał obojętność.
Passcal dozorował ukończenia robót w pałacu Miromesnil.
Jakób Lagarde więc zająć się miał wyłącznie willą Petit-Castel.
Tam był główny punkt jego działalności.
Nazajutrz wyjechał też zaraz do Saint-Maur, dla odwiedzenia Marty i przekonania się czy przedsiębiorca Demichel, nie traci napróżno czasu.
Przekonał się po przybyciu, że wszystko szło prędko, dobrze i zupełnie po jego myśli przedsiębiorca w dodatku zapewnił go, iż za trzy dni, jeżeli tylko tapicer z Paryża na czas przybędzie, wszystko ukończone zostanie.
Marta niezmiernie była ucieszoną odwiedzinami doktora Thompsona i z całą sympatyą i wdzięcznością, jakie dlaň miała, okazywała mu radość swoje.
— Ja także jestem szczęśliwy i to bardzo szczęśliwy, znajdując się przy tobie, drogie moje dziecię, zapewniał ją doktor. Kocham cię z całego serca jak ojciec... wiesz o tem chyba przecie, dodał wzdychając obłudnie.
A później zapytał zaraz:
— Jakżeś czas tu przepędzała?
— O! bardzo dobrze...
— Nie nudziłaś się? Wcale a wcale... choć brak mi bardzo dobrej pani Angeli.
— Czemże się zajmowałaś mianowicie?...
— Spacerowałam, doglądałam robotników, czytywałam sobie w parku.
— A czy masz książki jakie?...
— Znalazłam kilka w bibliotece tutejszej.
Córka Periny Grand-Champ nie wspomniała wcale jednakże ani słowa o romantycznem trochę wydarzeniu wczorajszem, o książce upadłej pod czółno młodego rybaka, ani o spotkaniu, jakie było wynikiem tej przygody.
— Samotność twoja moje dziecię, nie — będzie już długą, — odezwał się Jakób Lagarde, nudy nie będą cię już mogły prześladować, za dwa dni przeprowadzisz się z nami do Paryża.
Marta posłyszawszy tę wiadomość, poczuła, że się jej serce ścisnęło. — Już? — zapytała z całą naiwnością.
— Czyś z tego niezadowolona? — zagadnął Jakób niezmiernie ździwiony tem wyznaniem.
Młoda kobieta opamiętała się w tej chwili.
— Nie wierzysz w to kochany doktorze, abym mogła być niezadowolona!...
Tylko w obec tego co mi dawniej mówiłeś, nie spodziewałam się zmiany tak nagłej... Myślałam, że dużo jeszcze pozostaje do zrobienia w Paryżu...
— Nie myliłaś się moje dziecię, ale u nas wszystko prędko idzie, dzięki staranności i nadzorowi sekretarza mego Pascala Saunier. Twój pokój już jest zupełnie gotów i gdyby nie to, że pałac zawalony jest jeszcze robotnikami wszelkiego rodzaju, co pobyt w nim czyniłoby nie bardzo przyjemnym, mógłbym dziś zabrać cię już z sobą...
Sierota pobladła.
— Odjechać ztąd tak zaraz i może nie wrócić więcej — szepnęła.
— Uzbrój się w troszeczkę jeszcze cierpliwości — zaczął znowu Jakób, pojutrze, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będziecie znowu razem z kuzynką moją Angela...
— Uściskam ją z prawdziwą przyjemnością... Ale pozwól no mi panie doktorze pomyśleć trochę o panu. Czy jadłeś pan już śniadanie?...
— Nie, liczyłem na to, że go zjem z tobą dzieweczko.
— A zatem pobiegną wysłać Mariettę po prowizyę...
— Nie ma potrzeby...
— W domu nic przecie nie ma...
— Mniejsza o to... Pójdziemy do jednej restauracyj sąsiednich... Dla ciebie będzie to nowość, a więc i rozrywka...
— O jakżeś pan dobry dla mnie, doktorze...
— Za dobrym nigdy być dla ciebie nie można, boś jest dziecko moje... córko moja... godną najwyższej miłości.
Mówiąc to Jakób Lagarde, ujął ręce sieroty.
Pociągnął ją czule ku sobie i gorąco w czoło pocałował.
Pierwszy to raz pan Thompson pozwolił sobie na taką pieszczotę.
Marta ucieszyła się z tego nowego dowodu życzliwości.
Doktór nazwał ją przed przed chwilą „swoją córką“...
W pocałunku jaki otrzymała, widziała pocałunek ojca, który odnajdywał w niej obraz utraconej ukochanej dzieciny.
Takie z tego wszystkiego odniosła wrażenie Marta.
Jakób doznał całkiem innego wrażenia...
Rozpłomienił się i zadrżał.
Wydało mu się, że w żyłach płynie ma krew jakaś cieplejsza, że serce silniej bić zaczęło. Czuł się jakby odurzonym jakimś.
Odurzenie to trwało maleńką zaledwie chwilkę.
Odsunął zlekka Martę od siebie i spojrzał na nią z pewną trwogą.
— Ubiorę się —powiedziała sierota.
— Dobrze, kochane dziecię... Będę tu czekać na ciebie.
W chwili gdy Marta ku drzwiom zmierzała, Jakób ścigał ją oczami...
Skoro zamknęła je po za sobą, mruknął głosem zaledwie dosłyszanym:
— Piękność to niebezpieczna...
W tej chwili rozległ się po dziedzińcu donośny głos dzwonka.
Zadzwoniono u kraty.
Robotnik pracujący przy lasowania wapna poszedł otworzyć.
Pod bramą stał młody człowiek lat ośmnastu lub dziewiętnastu. Miał na głowie miękki kapelusz pilśniowy, a w ręku trzymał mały jakiś pakiecik.
— Dzień dobry.. odezwał się do robotnika który mu otworzył.
Czy to tu willa Petit-Castel?...
— Tak panie...
— A no, kiedy tak, to tu właśnie sprowadza mnie interes.
I młody człowiek wszedł na podwórze...
Jakób Lagarde dostrzegł go z okna i posłyszał jego rozmowę. Wyszedł.
— Czego to potrzebujesz przyjacielu?... zapytał przybyłego.
— Pragnąłem być w Petit-Castel i pokazuje się, że jestem...
— Rzeczywiście... Ale o co chodzi właściwie?...
— Pan Bartin, tapicer, pryncypał mój, przysłał mnie tu do roboty...
— A... to dobrze... potrzeba drzwi wytapetować...
— I owszem mogę to zrobić.
— Niestety nie ma w tej chwili przedsiębiorcy, aby mógł dać wskazówki potrzebne... Będzie o pierwszej dopiero.
— W takim razie złożę tu gdzie moje narzędzia, pójdę się posilić i później powrócę...
— Tylko proszę się nie spóźnić, bo robota bardzo jest pilną.
— Bądź pan spokojny. Zjem jaki kawałek czego, wypiję szklankę wina i jestem.
Młody człowiek położył mały swój pakiecik na framudze okna, ukłonił się i wyszedł.
Marta prawie w tej samej chwili ukazała się w kapeluszu na głowie i rękawiczkach.
Jakób Lagarde podał jej rękę i udali się w stronę restauracyi na wyspie, którą znają już nasi czytelnicy.
Skoro przybyli, zastali przy jednym ze stolików w altanie jakiegoś kogoś z jakąś młodą kobietą.
Tym „kimś“ był właśnie ten sam pomocnik tapicerski, co przed chwilą prezentował się w willi Petit-Castel.
Poznawszy pana, z którym rozmawiał przed chwilą i dla którego zapewne wykonywać ma robotę, skłonił się uprzejmie i powiedział:
— Państwo także tutaj się znaleźli?...
Jak pan widzisz... odpowiedział Jakób.
I udał się z Martą do sąsiedniej altanki.
— No Wirginio dysponuj... odezwał się tapicer do towarzyszki.
— Zaraz zadysponuję i możesz być zupełnie spokojnym, że dobrze zadysponuję... śniadanko będzie maleńkie ale szykowno... Każę dać rybę smażoną.
— Brawo!... Przepadam za rybą smażoną.
— Ale jakże tu ślicznie — czy ty to widzisz?... zapytała Wirginia. Chciała bym żebyś miał tu na długie czasy robotę... przychodziłabym i szyła pod cieniem tych drzew wspaniałych.
— Masz racyę, kochana Ni-nie! ale na nieszczęście, starczy mi tu najwyżej na dzień lub na półtora dnia zajęcia. Jeżeli chcesz jednakże, to przyjdziemy tu jutro znacznie wcześniej, zjemy znowu tu sobie śniadanie, a skoro się ułatwię, popływamy sobie trochę po rzece.
— Chce... chce... mój kochany. Przejażdżka czółnem, to moje marzenie gorące.
— Powiedz-no Ni-nie...
— Co takiego?...
— Czy nie przepłukalibyśmy przed śniadaniem?... Co byś mieć mogła przeciw jednemu małemu kieliszkowi?...
— No, no... mój Amadeuszu, tylko głupstw żadnych a żadnych... — zawołała żywo młoda kobieta. Co do jedzenia, to i owszem, jedz wszystko co ci się żywnie podoba. Ale nie myśl ani o absyncie ani o likierze... Taki ładny po trzeźwemu, robisz się jak tylko co wypijesz, szkaradny i jak rak czerwony...
— Dość dość! Ni-nie dość!... Nie mówmy więcej o tem...
Garson i dziewczyna restauracyjna przynieśli wstępną przekąskę zadysponowaną przez Wirginie i jednocześnie odebrali dyspozycyę Jakóba Lagarda.
Amadeusz i jego towarzyszka zabrali się do jedzenia.
W tej samej chwili, przybiło do brzegu, stare jakieś czółno, a wyszedł zeń młody chłopak z workiem na ramieniu, napełnionym płotkami i kiełbikami.
Był to tak nazywany Fouine, a właściwie Julek Boulenois.
Jakób Lagarde poznał go od jednego rzutu oka i skoro przechodził obok altanki, w której siedzieli z Martą, odezwał się do niego:
— No i cóż tam mości filozofie — zawsze zajmujesz się połowem?...
— Zawsze łaskawy panie — odpowiedział krótko Fouine.
A potem dodał, pokazując na swój worek:
— Brały bo brały dziś jak najęte!... Rady dać sobie z niemi nie mogłem.
Posłyszawszy głos rybaka, Amadeusz, pomocnik tapicerski, odwrócił się żywo aby zobaczyć mówiącego.
— Boulenois!... — zawołał. — A to i ten się tu znalazł.
Fouine, ze swej strony, spojrzał w altankę, w której nazwisko jego wymieniono i wydał okrzyk radosny, podbiegł de tapicera i podał mu rękę.
— Amadeusz!... — powiedział — Amadeusz Duvernay!... Czy ja się tego spodziewałam... Cóż za przyjemna niespodzianka!...
Jakób Lagarde poruszył się ździwiony.
Nazwisko Amadeusza Duvernay dało mu do myślenia, że ma znów przed sobą jednego z młodych ludzi, urodzonych 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu Paryża i zapisanych w testamencie nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux.
— Słowo honoru daję, stary mój przyjacielu, że się okrutnie cieszę ze spotkania z tobą!... — zawołał Julek Boulenois, śćiskając serdecznie rękę Amadeusza. — Co najmniej, tośmy się ze sześć miesięcy ze sobą nie widzieli i tyleż czasu niceśmy też nie wypili ze sobą!... Zkąd ty się tu wziąłeś u licha?...
— Przyszedłem na robotę... — odpowiedział tapicer. — Pryncypał mnie przysłał, a przed zaczęciem, musiałem się posilić trochę... No, zgodzisz się przecie na jeden z nami kieliszek?...
— Nie tylko na jeden ale na dwa nawet, mój stary!... Czy to wy kazaliście podać sobie ryby smażone?...
— Naturalnie, że my!... — odpowiedziała panna Wirginia.
— Jeszcze ich kucharz nie włożył zapewne na patelnię... — odezwał się Fouine — więc każcie no mu dać sobie pokój... Ja wam coś porządnego ofiaruję... a będziecie wiedzieli przynajmniej, że jecie rzecz świeżuteńką, no i przytem, jeżeli nie będziecie nic mieli przeciwko temu, zjem sobie także z wami...
— To nam tylko przyjemność sprawi, odpowiedział Amadeusz, usuwając się, aby zrobić miejsce przyjacielowi.
Właściciel restauracyi ukazał się akurat w ogrodzie, na zwykłą inspekcyę gospodarską.
Fouine zawołał nań:
— Ej spojrzyj no pan, panie gospodarzu, na ten woreczek... Okrągłe dziewięć funtów po siedmdziesiąt pięć sous, to znaczy sześć franków i piętnaście sons!... Weź no pan sobie ten ładunek i każ nam podać coś smażonego, tylko coś wyśmienitego mój panie, bo to ja funduję... I każ pan dać także jedno jeszcze nakrycie no, i butelkę wina, jeżeli łaska...
— Zaraz będzie wszystko, kochany panie Fouine.
Restaurator zabrał worek i odszedł z uśmiechem, a jednocześnie prawie zjawił się chłopiec z nakryciem.
— Więc to mój stary — zaczął Julek Boulenois — przyszedłeś na robotę?... I długo zamierzasz tu posiedzieć?...
— Dziś i jutro do południa co najwyżej...
— A na noc dziś powrócisz do Paryża?...
— Zapewne, zwłaszcza jeżeli nie będziesz mi mógł, jakiego kąta ofiarować.
— O, co do mnie, to znasz przecie doskonale moję zasadę... płacić za mieszkanie to zbytek... Nie marnuje się pieniędzy na to, aby można schronić gdzie głowę. Najlepszym dla mnie pułapem to ten pułap naturalny, zasiany gwiazd milionami. Nocami ryby łowię, w dzień sypiam na świeżej, pachnącej trawie...
— Zawsześ ten sam!... Kiedy się ty nareszcie upamiętasz, kiedy rozumu nabierzesz?...
— Kiedy rozumu nabiorę?... Mam go bodaj więcej, niż wy wszyscy, co wydajecie na mieszkania!...
— Za zdrowie twoje mój stary i za twoje zdrowie panniusiu!...
Stuknięto się szklankami.
Fouine zwrócił się do Amadeusza z zapytaniem:
— Gdzie masz robotę, mój kochany?
— O dwa kroki ztąd wszystkiego, w willi, którą nazywają Petit-Castel.
— Znam. Posiadłość co się nazywa szykowna!... Widziałem ją, bywając na rybach. Była do sprzedania, więc ją widocznie kupiono?...
— Tak się zdaje — i bodaj, że to nowy jej właściciel, ten, co siedzi z młodą damą w altanie sąsiedniej.
Julek Boulenois pochylił się, aby mógł lepiej zobaczyć wnętrze altanki, wskazanej przez Amadeusza.
— Szczególne — rzekł — ja znam tego pana... spotkałem się już raz z nim kiedyś... i gadaliśmy nawet ze sobą... Ale co za śliczna przy nim kobieta, co za śliczna!... Nie często można spotkać coś podobnego!... Proszę mi darować szczerość — dodał — zwracając się z ukłonem do Wirginii.
— To musi być jego córka... — zauważyła ta ostatnia, przypatrując się Marcie Grand-Champ. — Przyznaję, że wyjątkowo piękna!...
— Potwierdzam zdanie wasze!... — dorzucił Amadeusz z zapałem.
— Nikt cię nie prosi oto!... —zawołała panna Wirginia z gestem znaczącym. Jedz i pij, a nie nadkręcaj karku dla zaglądania w ładne oczki tej pani...
— O! la! la!... możeby rolety zapuścić... — powiedział, śmiejąc się tapicer.
A to zazdrośnica z ciebie piekielna!... Ni-nie, nie zaprzątaj no sobie główki głupstwami. Ty wiesz przecie, żem jest tobą zachwycony!...
Powyższa pogawędka przerwaną została ukazaniem się jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się do rozmawiających i zapytał:
— Czy nie bylibyście państwo łaskawi, objaśnić mnie, gdzie mógłbym znaleźć tu czółno dla przeprawienia się przez Marne?...
Jakób Lagarde wlepił oczy w przybyłego.
Gdy spostrzegł, że podchodzi ku Foinowi i Amadeuszowi Duvernay, nadstawił uszów ciekawie...
— Ależ... jeżeli się nie mylę... — zawołał pomocnik tapicerski-to z panem Fabianem de Chatelux, mamy przyjemność mówić!...
— Do usług... — odpowiedział młody człowiek — i ja w tej chwili poznałem panów także — to panowie: Amadeusz Duvernay i Juljusz Bouleneis, urodzeni w tym samym dniu, co ja, i tak samo jak ja protegowani przez hrabiego de Thonnerieux...
— Fabian de Chatelux!... — mruknął Jakób Lagarde, którego twarz zdradzała najwyższe ździwienie. — Cóż to za jakiś szczególny zbieg okoliczności. Trzech naraz obok mnie spadkobierców zmarłego oryginała.
Mniemany Thompson ani się żartem nie domyślał, że ma pod bokiem i czwartego jeszcze sukcesora — że była nim jak wiadomo panna Marta Grand-Champ.
Sierota drgnęła, posłyszawszy nazwisko hrabiego de Thonnerieux.
Nazwisko to przypomniało jej medal złoty, — zastawiony w lombardzie w Joigny i nadzieje, o jakich matka jej tak bardzo mówić lubiła.
Spoglądała na trzech młodych ludzi ukradkiem i z wielką obawą.
Jakób Lagarde, którego uwaga była czem innem w zupełności zajętą, nie zauważył ani tych spojrzeń, ani tego zakłopotania.
— Więc i pan bywa tu na przechadzkach... panie Fabianie?... odezwał się Fouine do wice-hrabiego de Chatelux.
— Wybrałem się odwiedzić jednego z dobrych moich przyjaciół, którego znacie zapewne, bo to również jeden z naszych.
— Któż to?... zapytał Amadeusz.
— Paweł Fromental...
— Pan Paweł Fromental... wykrzyknął Julek Boulenois!... Ależ znam i tego!... Widziałem nawet przed chwilą...
w czółnie... pod wierzbami Petit-Castel. Dałem mu naprędce pewne wskazówki rybackie...
Marta nie straciła ani słówka z całej tej rozmowy.
Posłyszana z ust Boulnois wiadomość o czółnie, uwiązanem pod wierzbami Petit Castel, wywarła na nią głębokie wrażenie.
Przypomniała sobie w tej chwili młodego rybaka, którego obraz prześladował ją we śnie podczas całej nocy minionej, i który pierwszy zmusił jej serce do daleko silniejszych uderzeń.
— A zatem — odezwał się znowu Fabian — będę mógł bodaj znaleźć go jeszcze pod wierzbami...
— Na pewno... odpowiedział Boulenois...
— A ktoby mógł mnie tam doprowadzić?...
— Ja, jeżeli pan pozwolisz, panie Fabianie i to z prawdziwą przyjemnością... Ale nie potrzebuję się pan tak spieszyć... Bylibyśmy bardzo szczęśliwi gdybyś pan raczył napić się z nami...
— Nie chciałbym się opóźnić — odpowiedział młody hrabia.
— Zrób pan to dla nas panie Fabianie, dorzucił pomocnik tapicerski: Wszyscy trzej jednego dnia urodziliśmy się przecie, to powinno zacierać istniejące pomiędzy nami różnice!... Jeżeli nie chcesz pan pić wina, to choćby piwa szklaneczkę...
— Pan de Chatelux nie miał serca odmówić prośbom.
— Niechajże i tak będzie, rzekł z rezygnacyą, zasiadając obok panny Wirginii, gdy tymczasem Julek Boulenois pobiegł do restauracyi po nakrycie i szklankę.
— No, a ty co porabiasz Amadeuszu?... zapytał wice-hrabia.
— Pracuję ciągle przy tapicerze, panie Fabianie.
— Przy ojcu?...
— Nie... Ojciec mój ma charakter troszkę fantastyczny i trochę za ciężką rękę... Urządziłem się na własną rękę z Wirginia, moją narzeczoną, którą mam honor przedstawić oto panu...
Młoda kobieta zarumieniła się po same uszy i skłoniła się nieśmiało.
— Uczciwa to w całem znaczeniu dziewucha!... ciągnął Amadeusz. Mamy oboje wielkie do siebie przekonanie i chcieliśmy się pobrać zaraz. Ojciec odmówił mi pozwolenia, pod pozorem żem jest za bardzo młody jeszcze.
Najlepszy to w świecie człowiek ten mój ojciec, ale jest jak powiedziałem fantastyk trochę... Ponieważ otóż, ani mnie ani jej, czekać się jakoś nie chciało, połączyliśmy się na rachunek przyszłości.. Ni-ni szyje na maszynie, ja także nie próżnuję... Zgadzamy się jaknajlepiej na świecie i jak tylko będę trochę starszy, zaraz każemy się wywiesić na tablicy w merostwie... Nie prawda Ni-ni?...
— Tak jest Amadeuszu...
Fouine powrócił uzbrojony w butelkę i szklankę.
— Oto... piwonia — zawołał, ja sam, moją własną ręką panu naleję...
Napełnił szklankę i postawił przed Fabianem.
— Jesteście zatem szczęśliwi?... odezwał się Fabian, zwracając się do Wirginii i Amadeusza.
Ten ostatni nie dał czekać na odpowiedź.
— Czy jesteśmy szczęśliwi?... rzekł, zapewniam pana, że jesteśmy. Mamy zawsze sto lub dwieście sous przy duszy... roboty nam nie brakuje nigdy... niewinniśmy nikomu ani grosza, i oczekujemy cierpliwie na małą rentę, jaka kiedyś nam się dostanie...
— Oj renta! renta!... westchnął Fouine kochana mała renta... Sprawić sobie nowe czółno, nabyć jaki maleńki domek ponad rzeką... zarzucać sieci i zastawiać więcierze... oto marzenie moje!...
Jeszcze ze dwa lata cierpliwości i będziemy mogli mieć kawałek moru przy ulicy i pyszny fioletowy Chablis codziennie przy śniadaniu!..
— Jak Amadeusz odbiorze swoje, wtrąciła Wirginia, zaraz ślub ze sobą weźmiemy, bo spadek wcale mu nie przeszkodzi ożenić się ze mną, i nakupimy sobie kaczek, gęsi, kur, indyków i królików...
— Oto jak się to rozegra — zawołał Julek Boulenois. W dniu w którym skończę lat dwadzieścia jeden, popędzę na ulicę Vaugirard, udam się wprost do pałacu pana hrabiego de Thonnerieux, przedstawię się temu najszlachetniejszemu człowiekowi i okażę mu mój medal! Nie rozstaję się z nim nigdy ani na chwile... ani dniem... ani nocą... Mam go tu oto zawsze — rzekł Boulenois, uderzając ręką w piersi. — Panie hrabio! powiem, oto mój dowód i moje świadectwo toż samości... wszystko w największym porządku!... Jeżeli to istotna prawda, że pan hrabia chce mnie wyposażyć trochą monety, będzie mi bardzo przyjemnie...
— Amadeusz zrobi zapewne tak samo! — zauważyła panna Wirginia. Skoro dojdzie do lat dwudziestu jeden, zwrócę mu medal, który noszę zawsze przy sobie, w obawie aby on go nie zgubił — i pójdzie do swego starego dobroczyńcy po nasz udział. Po „nasz“ powiadam, bo za te pieniądze zaraz wyprawimy sobie wesele...
— No, no! więc to panieneczka ma w zachowaniu ten amulet — zawołał Fouine, widząc, że młoda kobieta odpina stanik, po za którym pomiędzy dwu mocno apetycznemi wyniosłościami, zachowany miała w woreczku na cieniutkim srebrnym łańcuszku, obiecujący medal złoty...
— A tak... mój stary — odezwał się Amadeusz — ja mam głowę czem innem zaprzątniętą….. mam nieraz dużo roboty i muszę się nieraz kręcić pomiędzy chmarą robotników rozmaitych. Wirginia utrzymuje, że w tłoku łatwo mógłby mi kto wyciągnąć tę metrykę i schowała ją po za gorset! Ktoby jej chciał stamtąd to wyciągnąć, byłby odpowiednio przyjęty...
— Nie pleć tylko mój Amadeusza!... ofuknęła Wirginia. Nikt tam ręką sięgnąć nie może.
Wszystkie te zdania były tak szybko jedno po drugiem wypowiedziane, że Fabian de Chatelux niemiał możności wtrącić się choćby słówkiem.
Chwilowa cisza, jaka zapanowała po odezwania się Wirginii, pozwoliła mu przemówić:
— Czem się więcej przysłuchuje, rzekł, tem większe zdziwienie mnie ogarnia. A toż wy nie widzę nie wiecie co się stało miesiąc już blizko temu...
Jakób i Marta, w altance sąsiedniej nadstawiali uszu ze zdwojoną ciekawością, o czem wspominać nawet niema potrzeby.
— Co takiego? — odezwali się naraz dwaj mężczyźni i Wirginia, nie bez pewnej obawy w głosie — co się takiego stało?...
— Przede wszystkiem hrabia de Thonnerieux nie żyje...
— Umarł?... powtórzyli trzej słuchacze osłupieni.
— Tak jest — a powtóre jego kamerdyner stary Jerome Villard, został aresztowany...
— Aresztowany? — krzyknął Julek Boulenois. A to za co?... Czyby padało jakie podejrzenie, że zamordował swego pana?...
— Nie, ale oskarżono go o zrabowanie części fortuny hrabiego i zatracenie, testamentu...
— Jakto? — bąknął pobladły Amadeusz — więc przechowywalibyśmy nasze medale dla króla pruskiego jak to mówią!.. Zatracono testament hrabiego de Thonnerienx!...
— Jesteśmy okradzeni! — krzyknęła Wirginia.
— Ależ możemy protestować — zauważył La Fouine.
— Niestety! — powiedział Fabian, jeżeli Villard nie przyzna się do zbrodni i nie zwróci testamentu, jeżeli go notabene nie zniszczył, to wszystkie bodaj nadzieje stracone...
Amadeusz, Julek Boulenois i panna Wirginia spoglądali po sobie w milczeniu.
Mieli miny sukcesorów, których powiadomiono, że zmarły ich bogaty krewny nie zapisał im ani sous złamanego.
Marta myślała:
— Biedne matczysko moje, gdyby żyła jeszcze, jakżeby cierpiała strasznie!...
Tyle pokładała nadziei w tym majątku zagrabionym.
— Nikczemny Jerome Villard! — huknął Julek Boulenois, uderzając w stół pięścią — a ja tak o nowem pięknem czółnie marzyłem...
— Jeżeli medal nie wart już teraz nic więcej, to niema go interesu przechowywać — oświadczyła Wirginia. Sprzedasz go Amadeuszu i kupisz mi szafkę na szkło...
— Nigdy w życiu moja dziewuszko!.. Kto wie jeszcze, co się stać może... kto wie czy nie odnajdzie się testament! Gdyby się to stało i gdybyśmy nie posiadali medalu, ładnie byśmy wtedy wyglądali!.. Wcale ci przecie nie przeszkadza na szyi. Pilnuj go tylko dobrze, bo ja wolałbym umrzeć z głodu niż go stracić... Czy nie mam racyi panie Fabianie?...
– Najzupełniejszą — odrzekł młody człowiek. Bardzo często żałuje się swojej nieostrożności i nigdy nie ma się jej zanadto.
— Bądź co bądź moi panowie! — mruknął La Fouine, zwijając papierosa, nie mamy wcale szczęścia!
— Jeżeli jesteśmy zrujnowani zanim zostaliśmy bogaczami, to nie racya ażeby oddać się rozpaczy i zapomnieć o obowiązkach — odezwała się Wirginia do Amadeusza. — Idź gdzie masz iść, zrób co masz zrobić... ja tu zostanę, zapłacę, i będę oczekiwać na ciebie haftując kołnierzyki... Przyniosłam z sobą wszystko co mi potrzeba...
— Przepraszam wtrącił La Fouine, — ja płacę do połowy...
— Przypominam, powiedział Fabian, żeś obiecał zaprowadzić mnie do mojego przyjaciela Pawła Fromentala!...
— Na to dość będzie kilku sekund!... A oto pan gospodarz... zregulujemy należność i pójdziemy.
Rachunek został zapłacony, Amadeusz podążył do Petit-Castel, La Fouine zabrał do czółna vice-hrabiego de Chatelux i powiózł go do Pawła — zwracającego bezustannie wzrok ku brzegowi, czy nie ujrzy gdzie czarodziejki wczorajszej.
Przybycie Fabiana sprawiło naszemu rybakowi niezmierną radość, ale po przez tę radość przebijała dość wyraźnie wielka niecierpliwość. Nie był już sam.
Potrzeba było zająć się gościem i wyrzec na dziś wszelkiej nadziei...
Paweł kochał serdecznie Fabiana, ale rodząca się miłość zawsze bardzo źle na przyjaźń oddziaływa.
Pomimo też, że syn Rajmunda gorąco ściskał rękę kolegi, wolałby był, żeby wizyta nie na dziś była przypadła.
Siedząca obok w altance restauracyjnej Marta, zadumała się tak bardzo, iż potrzeba było aby Jakób Lagarde był tak jak był pochłonięty, żeby tego nie zauważyć.
Marcie także wydało się niezmiernie dziwnem, to znalezienie się naraz w obecności trzech jakichś mężczyzn urodzonych tego samego dnia co i ona i tak jak ona wymienionych w testamencie, który zniknął i pozbawił obdarowanych wszelkiej nadziei dziedzictwa.
Ale nie z tej wcale przyczyny pochodziła jej zaduma.
Zamyśliła się o młodym człowieku, którego jak słyszała nazywano Pawłem Fromentalem.
O, jakże radaby się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie wczorajszy jej znajomy.
Ażeby się o tem przekonać, potrzeba by opuścić wyspę, powrócić do parku Petit-Caste, zajść pod kasztany gdzie czytała wczoraj, i zobaczyć do kogo to udał się Fabian de Chatelux w towarzystwie La Fouin‘a.
Na nieszczęście było to niepodobieństwem.
Nie podobna jej powiedzieć doktorowi Thompson, aby powracał do willi.
Jakób Lagarde myślał sobie tymczasem:
— Biedni wy, zawiedzeni sukcesorowie, powinniście prosić gorąco Boga, ażeby „Czerwony Testament“ dostał się spokojnie w moje ręce, bo wtedy podniosę sobie wasze części i pozostawię was w spokoju!...
W przeciwnym razie potrzebne mi będą wasze medale i gorzej będzie z wami!... daleko gorzej!...
W kwandrans później życzenia Marty zostały spełnione.
Mniemany Thompson zapłacił za śniadanie i powrócili do Petit-Caste, gdzie przybyły przed chwilą przedsiębiorca, dawał właśnie instrukcye Amadeuszowi Duvernay, tapicerowi.
Skoro tylko weszli w dziedziniec, Marta opuściła doktora.
Przebiegła park szybkim krokiem i cienistą aleją wyszła nad brzeg Marny, przekonana, że znajdzie tu wytłomaczenie zagadki, jaka ją zajmowała.
Nie tak się atoli stało.
Nie było żadnego czółna pod wierzbami.
Sierota doznała bolesnego zawodu i smutna powróciła do willi.
Wieczorem Jakób, powracał do Paryża, zupełnie upewniony, iż za dwa dni wszystko będzie w Petit-Castel gotowe.
Za dwa dni tak samo będzie też wszystko w zupełnym już porządku w pałacu przy ulicy de Miromesnil — i powrotowi Marty nic już nie stanie na zawadzie.
Fabian de Chatelux przybył, aby przepędzić kilka dni z Pawłem, co Magdalenę zachwycało, a młodemu Fromentalowi wcale nie było na rękę.
Miłość jest niezmiernie egoistyczną i zatraca wszelkie inne w około siebie uczucia, zwłaszcza, skoro jeszcze nie zupełnie pewna jest wzajemności.
Miłość mówiła Pawłowi nie bez racyi, że obecność przyjaciela, będzie mu wielką przeszkodą, że nie będzie można myśleć o wycieczkach nad brzeg Marny dla ujrzenia czarodziejki.
Naturalnie, że zwierzyć się Fabianowi nie chciał i nie mógł jeszcze.
Bądź co bądź nie da wcale poznać Fabianowi, że mu on nie na rękę.
Wycieczka na ryby została postanowioną na jutro.
Na dowódzcę zaproszony został pan Juliusz Boulenois.
Przyrzekł uroczyście młodym ludziom nietylko płotki i kiełbiki, ale także ryby grubszego gatunku.
Kiedy to małe zdarzenia następowały jedno tak po drugiem w Port-Créteil, Rajmund Fromental i dobrani przezeń jego pomocnicy, nie przestawali poszukiwać sprawców kradzieży w bibliotekach, ale poszukiwania te dotąd żadnego nie miały skutku.
Nie odnaleziono żadnej wskazówki, na żaden ślad nie natrafiono.
A Bóg wie jeden, jakich Rajmond dokładał gorliwych starań!...
Wolno mu było, jak wiemy, mieć nadzieję, iż po rozwikłaniu tej tajemniczej zagadki, prośba, jaką zamierzał podać do ministra sprawiedliwości, będzie z pewnością przyjętą i z pewnością uwzględnioną.
Podniecany tą nadzieją, biedny człowiek — nie tracił ani jednej chwili na próżno.
— Wszystkie biblioteki, księgarnie i antykwarnie odwiedzał kolejno.
Ale na próżno wypytywał, na próżno zastawiał zasadzki, nie dowiedział się nic zgoła.
Dodajmy jednakże, że niepowodzenia nie zrażały go wcale.
Pewnego poranku, stawszy się w ubraniu anglika zupełnie niepodobnym do siebie, poszedł do jednego z antykwaryuszów, którego mu wskazano, jako zajmującego się specyalnie sprzedażą rzadkości książkowych.
Jegomość ten, niejaki Duchenin, mieszkał przy ulicy Dauphine i zajmował całe pierwsze piętro dużego domu.
Przybywszy do drzwi, na których była karta z nazwiskiem księgarza, Rajmund zadzwonił, a gdy ma otworzono, zapytał akcentem czysto brytańskim.
— Czy zastałem pana Duchenin? Jest panie odpowiedział jeden z chłopców księgarskich — niech pan raczy wejść.
I poprowadził gościa do gabinetu pryncypała.
Ten ostatni widząc, z pierwszego spojrzenia, że ma do czynienia z cudzoziemcem, a bogaci cudzoziemcy dużo kupują i drogo płacą, przybrał stosowną minę i zapytał gościa o cel wizyty.
— Panie, odpowiedział Rajmund — renoma pańska doszła mnie w Anglii...
Tak jak pan jestem, zapalonym amatorem dzieł rzadkich i wydań pierwotnych, i zbieraniu takich osobliwości poświęcam całą moję egzystencyę...
— A! pan jest bibliofilem! — zawołał księgarz z głębokim ukłonem...
— Do usług pańskich!... Jestem bibliofilem zapamiętałym, a jeżeli wolno powiedzieć, bibliofilem znającym się nawet trochę na rzeczy... Zbieram osobliwości nie dla tego, aby je trzymać, bo jakkolwiek posiadam dosyć znaczną fortunę, nie mógłbym pozwolić sobie na gromadzenie skarbów nieprodukcyjnych, ale ażeby je odstępować amatorom milionerom, którym wolno na takie zbytki...
— Czy mogę zapytać pana, jakiego rodzaju rzadkiemi dziełami zajmuje się pan specyalnie?...
— Wszelkiemi rodzajami bez wyjątku — odrzekł Rajmund. — Od książek, które nabywam, żądam tylko, ażeby były bardzo rzadkie i cenne... Stosunki jakie mam w najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej — ułatwiają mi zbyt i zawsze zapewniają zarobek...
— No, to szczerze panu winszuję, wykrzyknął Duchenin!...
Fałszywy anglik skłonił się i mówił dalej.
— W tej chwili jestem w Paryżu po to, aby sprokurować jeśli się da kilka tomów, za które jeden z moich współziomków, właściciel całego prawie kwartału w Londynie, dać by gotów bajeczną sumę. Panu temu przyszła fantazya, ażeby koniecznie posiadać te książki w swojej bibliotece. Nie będzie dbał o cenę, byleby mógł zadowolić swoje fantazye... Mówiono mi o bogatych zbiorach pańskich, przyszedłem więc zapytać pana, czy nie posiadasz czasami tego, czego poszukuję... Widzi pan, że stawiam rzecz prosto i otwarcie, że powiadam z góry, jaką wysoką cenę myślę nałożyć na te dzieła.
— Jeżeli je posiadam, to zrobimy wspólnie dobry interes, czego panu i sobie życzę... Jakież to książki?
— Mam tu małą notatkę...
— Racz mi ją pan pokazać...
Rajmund wyjął z kieszeni książeczkę w której pomiędzy rozmaitemi tytułami dzieł rzadkich, znajdowały się tytuły dzieł ukradzionych. Wzruszenie zdradzi go zapewne. Śledził uważnie ale napróżno. Twarz księgarza nie zdradzała nic zupełnie.
— Żałuję bardzo, odezwał się po przejrzeniu spisu Duchenin — żałuję bardzo, ale nie posiadam żadnego z dzieł wypisanych na liście... Kilka może by się znalazło — (nie mam jednak pewności) — ale jest jedno, którego bezwarunkowo nie znajdziesz pan nigdzie, bezwzględu na cenę jaką byś chciał ofiarować...
— Dla czego?...
— Bo są tylko trzy egzemplarze.
— No to przecie jeden z tych trzech możnaby dostać.
— Nie — z powodu, że dwa znajdują się w Paryżu w bibliotece narodowej, a trzeci w Amsterdamie...
— Tytuł tego dzieła?
— „Czerwony Testament. Pamiętniki pana de Leffames“.
— No... trudno, nie mówmy o tem, ale inne?...
— Powtarzam panu, że nie mam żadnego z tych dzieł... ale mało brakowało, ażebym jednego z nich nie posiadał...
— No!... wykrzyknął żywo Rajmund, przewidując natrafienie na ślad jakiś.
— „Zycie Ojca Józefa“, rzecz również bardzo rzadka, ale nie tak ma się rozumieć jak „Czerwony Testament“...
— Co panu przeszkodziło go posiadać?...
— Nie chciałem kupić.
— Zapewne żądano za zbyt wysoką cenę...
— Ej nie to, wcale nie to...
— Cóż więc takiego?...
Słowa te wymówił Rajmund, tak pośpiesznie i z tak dziwnym akcentem w głosie, że zdziwiony księgarz spojrzał na swojego interlokutora, spostrzegł błyszczące jego spojrzenie, i pomyślał, że nieznajomy może mieć jakiś specyalny powód wypytywania, nie tyczący się wcale bibliomanii.
Że jednak nie miał żadnego interesu i nie miał ochoty się tłómaczyć, odpowiedział dosyć sucho.
— Bo mi się nie podobało.
Rajmund zrozumiał, że popełnił grubą niezręczność.
Pragnienie pochwycenia jakiego śladu, usiłowanie wydobycia jakiejś kategoryczniejszej odpowiedzi, wzbudziło podejrzenie w umyśle Duchenin’a.
— Jak naprawić to złe i wymódz na tym człowieku ażeby coś powiedział?...
pomyślał sobie.
Głośno zaś się odezwał:
— Żałuję żeś pan nie nabył tej książki... zapłaciłbym bez targu co byś był zażądał...
— Co się stało, to się nieodstanie — odrzekł księgarz...
— Oto wykaz pański: nie posiadam żadnej z książek w nim wymienionych.
I podał papier anglikowi.
Ten odpowiedział:
— Czy nie mógł byś pan przynajmniej powiedzieć, gdzie mógł bym znaleźć ten egzemplarz „Życie Ojca Józefa“, który panu ofiarowywano?...
— Nie mogę tego panu powiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo osoba, która mi go chciała odprzedać, była mi zupełnie nieznaną.
— Ba, to też dla tego zapewne nie chciałeś pan z nią traktować?...
— Naturalnie, że to także przyczyna.
— Może także przypuszczałeś pan, że to cenne dzieło zostało ukradzione?...
Mówiąc to Rajmund wpatrzył się tak w księgarza, jakby chciał go zamagnetyzować.
Duchenin odpowiedział:
— Nie miałem żadnej przyczyny do podobnego przypuszczenia, chociaż, taka rzadka książka w rękach tego co mi ją ofiarowywał, wydała mi się rzeczą podejrzaną...
W r. 1874, kiedy rząd przeniósł się do Wersalu, wielka liczba dzieł rzadkich, zabraną została z Biblioteki narodowej.. Ta mogła być w ich liczbie...
— Musiała też nosić pieczęć Biblioteki narodowej?...
— Nie, ale pewne znaki pozwalały przypuszczać, że pieczęcie takie musiały się kiedyś znajdować. Teraz racz mi pan powiedzieć, dla czego tak uparcie wypytujesz mnie o to?
— Dla tego — odrzekł Rajmund głosem swoim naturalnym — dla tego, że poszukuję sprawców nie zaborów jakie mogły mieć miejsce podczas komuny w Bibliotekach narodowych, ale złodziejstw, jakie zostały popełnione przed kilku tygodniami... Spis jaki panu przed chwilą przedstawiłem, zawiera tytuły wszystkich prawie książek ukradzionych... Przychodzono do pana z propozycyą kupienia jednej z nich. — To bardzo ważna wskazówka, która może doprowadzić do wykrycia winowajców...
— Będzie pan zapewne wezwany do prefektury i do sądu.
Nagłej zmianie głosu swojego interlokutora, księgarz nie wiele się zadziwił.
Już od kilku chwil podejrzewał o co chodzi, ale że był człowiekiem uczciwym, że nie miał się czego obawiać, odpowiadał na wszelkie pytania anglika.
— Jeżeli będę wzywany, stawię się bezzawodnie — ale po nad to co do pana powiedziałem, nic już nie będę miał do nadmienienia...
Żałuję bardzo, iż nie mogę dostarczyć pewnych jakich objaśnień, bo kradzieże tego rodzaju uważam, za świętokradztwo. Inaczej ich nazwać nie można i nigdy nędzników tego rodzaju dostatecznie ukarać niepodobna...
— Tak więc — odrzekł Rajmund, powinszowawszy Ducheninowi jego zapatrywań — nie znasz pan wcale osoby, która przyniosła panu „Życie Ojca Józefa“.
— Nie panie.
— Nie widziałeś jej pan nigdy?...
— Nigdy... a nigdy...
— Ponieważ jednak nie kupiłeś pan tej książki, to ją prawdopodobnie zaniesiono do kogo innego...
— To nie tylko prawdopodobne, ale pеwnе...
— Musisz pan naturalnie znać wszystkich księgarzy i antykwaryuszów, którzy książki rzadkie kupują...
— To czego pan, jak się domyślam, żądać odemnie zamierza, jest sprawą bardzo draźliwa!... Czy mi podobna rzucać podejrzenia na moich kolegów?
— Pomyśl pan, że za jaką bądź cenę potrzeba wykryć łotrów, których sam pan nazwałeś świętokradcami!...
— I stanowczo tak ich nazywam, ale czyż to powód, abym brał na siebie rolę oskarżyciela...
— Bez wyraźnego oskarżenia, mógłbyś mnie pan na pewien ślad naprowadzić...
Po chwilowym namyśle, Duchenin zdecydował się i zapytał.
— Czy poznałeś pan Clovisa Hennego.
— Poznałem odrzekł Rajmund.
— Depreta? Corneta? Sauly?
— I tych także.
— A Bardon?
— Również.
— A byłeś pan u Fauvela?
— Nie, u tego to nie byłem. Któż to jest ten pan Fauvel?
— Antoni Fauvel jest jednym z moich kolegów, erudyt znakomity, ale nie bardzo skrupulatny, zajmuje się on po trochu wszystkiem, ma znajomości z różnego rodzaju ludźmi...
— Czy sądzisz pan, że to człowiek, który nie pyta zkąd pochodzą przyniesione mu towary?...
— Tego stanowczo nie powiadam, bo każdy może być oszukanym — ale wiem, że kupuje od pierwszego lepszego, że nie żąda zbyt dokładnych wyjaśnień zkąd pochodzą sprzedawane mu książki... Należałoby zatem, abyś się pan zręcznie u niego wywiedział...
— Zrobię tak proszę pana…..
— Nie powiedziawszy mu naturalnie, że ja pana do niego przysłałem.
— O, możesz pan być zupełnie spokojny.
— Pozwoli pan dać sobie pewną radę?
— Uprzejmie proszę…..
— Nie pokazuj pan Fauvelowi listy książek, które pan życzysz sobie niby nabyć, bo to książki po większej części kradzione... mogłyby obudzić uwagę nie dowiedziałbyś się pan niczego...
— Dziękuję za radę i będę z niej korzystał. — Gdzie mieszka Fauvel?
— Ulica Guenegand, Nr. 9, ztąd zatem bardzo do niego niedaleko.
— Jeszcze jedna prośba. Czy nie mógłbyś mi pan dać rysopisu osoby, która panu proponowała nabycie życia ojca Józefa?
— Byłto jakiś młody dwudziesto piecioletni mężczyzna, szczupły z błąd włosami. Ubrany bardzo przyzwoicie.
Rajmund wyraził jeszcze raz panu Duchenin swoje wdzięczność i odszedł.
Opuściwszy ulice Dauphine, udał się bezzwłocznie na ulice Guenegaud, palony żądzą dowiedzenia się, czy natrafi na ten ślad pożądany, którego dotąd szukał daremnie.
Dowiedziawszy się u odźwiernego, gdzie mieszkał antykwaryusz, wszedł na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi.
Podług zwyczaju otworzył mu sam pan de Fauvel.
Przebiegły spekulant miał węch i niewiarę lisa.
Trzymał się ciągle na baczności.
Każdego kto się doń zgłaszał bez rekomendacyi, uważał za podejrzanego.
To też bardzo uważnie przyglądał się nowo przybyłemu.
Rajmund przybrał na nowo akcent brytański.
— Master Fauvel? — zapytał z ukłonem.
— Tak jest proszę pana.
Szybkim rzutem oka, objął fizyonomię antykwaryusza, ale fizyonomia ta nic nie mówiła i nie dawała żadnej wskazówki, z której by można wyczytać z jakim człowiekiem ma się do czynienia.
— Chciałbym pomówić z panem — odezwał się znowu anglik.
— Proszę.
Antoni Fauvel, przepuścił gościa i wprowadził do drugiego pokoju, który służył zarazem za pracownię i skład książek.
— Co to może być za ptaszek? — myślał sobie, naprzód podążając. — Nie wiem dla czego, ale mu niedowierzam.
Rajmund rozpoczął rozmowę temi słowy:
— Przychodzę zaproponować panu dobry interes...
— Dobry interes — powtórzył śmiejąc się Fauvel ja lubię bardzo takie interesa... Na nieszczęście zdarzają się bardzo rzadko w naszych czasach... — Ale tem są też pożądańsze, gdy się kiedy trafią. O cóż to chodzi mianowicie?...
— Jestem anglikiem, szanowny panie.
Domyśliłem się tego z pańskiego akcentu...
— Czy nie zdarzyło się słyszeć panu kiedykolwiek o lordzie Jerzym Dudley’u?...
— Nazwisko to, nie jest mi bynajmniej obcem.
— Lord Dudley, to najzapamiętalszy biblioman trzech królestw połączonych, a ja mam zaszczyt być jego sekretarzem.
— Lordowi Dudley wiadomo, żeś pan jest poszukiwaczem niestrudzonym, że pan wiesz zawsze o każdym „białym kruku” doskonale... i że u jednego pana tylko możnaby jeszcze wynaleźć coś takiego, coby godnem było jego biblioteki wspaniałej. Z tego otóż powodu, lord Dudley, polecił mi udać się do Francyi,
do Paryża i poznajomić się z panem i pańskimi kolegami... Byłem już u Clovi-Henne, u Depret’a, Cornet’a, Sauly, Dachenin’a i zostałem jak najmilej przez nich przyjęty. Pana zostawiłem sobie, że się tak wyrażę na deser i przychodzę zapytać, czy nie znalazłbym u niego jakiejś rzadkości, jakiegoś, gdyby to być mogło unikatu, jakiegoś jednem słowem druku, który mógłby być dumą i radością bibliofila, prawdziwie godnego tej nazwy...
— O! — odpowiedział Fauvel, wysłuchawszy z uwagą całej tej przemowy — więc pan już porobiłeś nawet pewne zakupy?...
— A tak i to na wcale pokaźną sumę... Głównie u Duchenin’s...
— Masz pan zapewne wykaz książek jakich poszukujesz?...
— Nie, nie mam żadnego wykazu, bo nie chodzi mi ani o rodzaj ani o epokę rzeczy wartościowych.
— Skoro tak, to pozwolę sobie zapoznać pana z tem co mam tu najcenniejszego.
— Bardzo, będę wdzięczny panu za to.
Księgarz Fauvel wziął z biurka kajet cały zapisany i rzekł podając go gościowi:
— Oto katalog rękopismów i dzieł rzadkich, które mam w posiadaniu. Racz no pan przerzucić go tylko okiem, a jako znawca zobaczysz, że zbiorek to niebagatelny...
Raymond wziął katalog i zaczął z uwagą wiersz za wierszem odczytywać.
Fauvel mówił dalej:
— Czerwone krzyżyki przy dziełach niektórych, znaczą, że bodaj ja je tylko jeden posiadam, są też to wszystko rzeczy dobrze drogie...
Nagle oczy Raymonda wlepiły się w jeden tytuł napotkany w katalogu i jakby żadną miarą oderwać się od niego nie były w stanie.
Antykwaryusz śledzący bacznie każdy gest pseudo-anglika, zapytał:
— Znalazłeś pan coś, co ci się podobało?...
— Tak. Znalazłem tytuł dzieła, o które lord Dudley i ja od dość dawna zabiegamy...
— Któreź to dzieło, jeżeli łaska?...
— Życie ojca Józefa...
Mówiąc to Raymund, obserwował uważnie Fauvela.
Ton ostatni za zbyt przebiegły, aby nie zauważyć tego egzaminu tak zręcznie maskowanego, odpowiedział:
— Rzeczywiście, posiadam to dzieło.
— I mógłbyś pan mi go pokazać?...
— Z przyjemnością.
Antykwaryusz powstał, wziął z jednej z półek małą ośmnastkę z czerwonemi brzegami, oprawną w pargamin mocno przez czas wyżółkły i podał ją anglikowi.
Raymond chwycił książkę pożądliwie, otworzył na kartę tytułową i spojrzał na datę publikacyi.
— Wydanie Chambery’ego z 1701 r. wtrącił Fauvel, studyując ze swej strony swego gościa, który najspokojniej odpowiedział:
— Widzę to właśnie i przekonywam się, że nie tego niestety poszukuję.
— Sądziłeś pan zatem, że masz w ręku wydanie pierwsze, wydanie prawdziwie piękne, prawdziwie wspaniałe, wydanie jednem słowem neapolitańskie z 1665 roku?...
— Tak sądziłem...
— Marzenie to całkiem płonne łaskawy panie, tego ani u mnie ani u nikogo innego pan nie znajdziesz... Wydanie z r. 1665 zupełnie zaginęło. Może jeden, może dwa najwyżej egzemplarze, znalazłyby się i to w bibliotekach państwowych...
Fauvel, który stawał się coraz bardziej podejrzliwym, wypowiedział te ostatnie wyrazy, z pewnym umyślnym naciskiem.
Raymond położył książkę na biurku, antykwaryusz ze zdwojoną czujnością śledził mniemanego sekretarza lorda Dudleya.
Fromental, ucharakteryzowany i ubrany artystycznie nie podobnym był do rozpoznania, ale nie mógł nie zdjąć na wizycie kapelusza i szczwany handlarz bibuły, dostrzegł, że jego gość naturalne swoje włosy, skrył bodaj pod jasno blond peruką.
— Rozumiem co się święci — powiedział sobie w duchu — to stanowczo wyżeł policyjny, przysłany tu na przeszpiegi...
Raymond skończył przegląd katalogu.
— No i cóż, szanowny panie?... — zapytał Fauvel.
— A no!... — odpowiedział anglik, nie uchybiając wartości pańskich zbiorów, nie znalazłem w nich nic takiego, coby mi mogło odpowiadać z wyjątkiem dwóch czy trzech książek, co do których jednakże, muszę najpierw porozumieć się listownie z lordem Dudleyem... Zawiodłem się co prawda trochę, byłem przekonany, żeś pan zasobniejszy w osobliwości. U pana Duchenin, znalazłem ich daleko więcej...
— I cóż tam znalazłeś pan takiego?... zapytał Fauvel, pragnąc ze swej strony pociągnąć za język podejrzanego gościa.
Pomiędzy wielu rzeczami innemi znalazłem np. „Pamiętniki hrabiego de Rochefort’a....
— Jakie wydanie, jeżeli łaska?...
— Z 1649 r.
— Fauvel parsknął ironicznie.
— To stanowczo niepodobne do prawdy!... — powiedział następnie. — W całej Europie, jak długa i szeroka, jest tylko jeden egzemplarz tego wydania... i znajduje się w bibliotece przy ulicy Richelien... Duchenin w błąd pana wprowadził, albo sam może jest w błędzie...
— Patrzyłem na datę memi własnomi oczami...
— Data nic a nic nie znaczy... Bywają przeróżni majstrowie... Potrafią sfabrykować tytuł... potrafią zmienić cyfry... Drukuje się okładkę na starym papierze, starym szryftem, farbą trochę wybladłą i jest... Gdyby to była rzetelna edycya z 1649 r. możnaby na niej dorobić się majątku... Tak panie... możnaby na niej, powtarzam, dorobić się ma...jąt...ku!...
— Nabawiłeś mnie pan strachu doprawdy... Czyż mógł bym być oszukanym?...
— Trzebaby zobaczyć książkę... Jeżeli to nie falsyfikat, czego na pamięć, twierdzić żadną miarą nie mogę, to z pewnością egzemplarz skradziony z Biblioteki publicznej, bo ta tylko jedna go posiadała... Nie byłoby i w tem nic tak bardzo nadzwyczajnego, bo nie raz już jacyś nędznicy podkradali zbiory narodowe!... Należałoby przedsięwziąć środki bardzo energiczne, aby podobne łotrostwa nie mogły się powtarzać w przyszłości!...
— Jakto?... okradają istotnie biblioteki?... — odezwał się Raymond, z doskonale udanem ździwieniem...
— Nie wiem tego, czy je dziś jeszcze okradają, ale wiem, że przed laty skradziono z nich nawet sporo.
— A czy pochwycono złodziei?...
— Nie wiem, ale wątpię, ponieważ nie słyszałem nigdy, aby toczyła się sprawa podobna. Policya jest niedołężna!...
Raymond pomyślał:
— Albo Duchenin jest w błędzie, co do tego człowieka, albo też stary to łotr wytrawny, który trzyma się na baczności i nie da łatwo pochwycić.
Powstał z siedzenia i powiedział:
— Bardzo mi przykro, że zabrałem panu kawał czasu bez pożytecznie... Skoro tylko otrzymam odpowiedź lorda Dudley’a, co do dwóch czy trzech książek, które sobie wynotowałem z katalogu pańskiego, będę miał honor odwiedzić pana znowu...
— Zawsze gotów do usług szanownego pana — odpowiedział Fauvel z głębokim ukłonem.
Raymond wyszedł.
Schodząc ze schodów myślał.
— Co to za ptak ten pan Fauvel?... Oszust czy nie oszust? Trzeba go będzie dobrze mieć na uwadze.
Antykwaryusz zamykając drzwi, mówił sobie ze swej strony:
— Z pewnością, że się nie mylę... Jeden rzut oka, wystarczył mi jak zwykle do pomiarkowania, z kim mam do czynienia!... Oho! nie mnie łapać na plewy, kochany panie sekretarza lorda Dudleya!... Poszukujecie panowie policyanci złodziei bibliotecznych!... A i owszem... szukajcie sobie ile wam się żywnie podoba!... Tylko, że ci złodzieje, są trochę od was sprytniejsi i rady sobie z nimi nie dacie!... Muszę zaraz uprzedzić mego Abrahama!... Stary gracz niechno się dobrze pilnuje!...
Fauvel przeszedł do gabinetu.
— Ponieważ mam teraz wolną chwilę mówił dalej do siebie zrobię z pewnością dobrze, gdy sprobuję odgadnąć ów logogryf z „Czerwonego Testamentu,“ to jest, gdy postaram się dowiedzieć, co znaczą wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem... Potem dopiero niech się weźmie Gendrin do zmywania!...
Ten amerykanin, doktór Thompson, kupi zapewne i tę książkę i Życie ojca Józefa... amator... człowiek bogaty i nie lubiący się targować... Będzie z
niego klient doskonały!...
Postaram się wsunąć mu także „Pamiętniki hrabiego Rochefort’a... W ten sposób uwolnię się od wszystkiego... Nie pozostanie mi już w takim razie nie więcej do umieszczenia, jak tylko rękopism, przyrzeczony przez Abrahama...
Znam kogoś w Niemczech, który mi porządnie za niego zapłaci...
Powiedziawszy to co wyżej, Fauvel nacisnął sprężynę, która wykręciła szafę biblioteczną i odsłoniła skryte drzwi czarnego gabinetu.
Wszedł tam, wziął „Czerwony Testament“ zamknął drzwi z powrotem, zasunął szafę, powrócił do biurka i otworzył książkę w miejscu, które założył kawałkiem papieru.
Potem wziął lupę i zaczął badać wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem na stronicach 20, 21 i 22-ej.
Dostrzegł wiersze podznaczane punktami i wyrazy podkreślane linijkami.
— Co mogą znaczyć to hieroglify? — mruczał zaciekawiony. — Ten, który to robił, miał i pewnością jakiś powód ku temu, miał w tem jakąś myśl ukrytą... Ale jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki... Czytałem kiedyś jakąś rozprawkę o korespondencyi tajnej, prowadzonej za pośrednictwem dzienników, w których wyrazy popodkreślane, tworzyły zdania odpowiednie... Składało się je bądź od prawej, bądź od lewej strony dziennika... Czyżby dziwak jakiś, uciekł się tu do podobnego sposobu?... Sprobujemy się przekonać.
Antoni Fauvel wziął pióro w rękę, dobył z biurka arkusik listowego papieru i zaczął na nim zapisywać jedne pod drugimi litery i wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem.
Praca ta, jakkolwiek łatwa, trwała jednakże dosyć długo, trzeba było bowiem dobrze uważać, aby czegokolwiek nie przepuścić.
Skoro wszystko zostało zrobione, wyrazy i litery zebrane, utworzyły co następuje:
Châteudes Grangesdemer la Fontainedix septiemedallenoirdelachapelleencomptant àpartirducoingauche.
Fauvel przeczytał to w jednym ciągu.
— Zdaje mi się rzekł, że jest w tym jednakże sens jakiś i zabrał się znowu do oddzielania wyrazów:
Château des Granges de-mer-la-Fontaine; dix septieme dalle noir de la chapelle; en comptant à partir du coin gauche.
(Pałac des Granges de-mer-la Fontaine; siedmnasta płyta czarna w kaplicy; licząc od lewej strony).
— A no i mamy tedy trzy zdania całkiem przyzwoite — mruknął antykwaryusz. Nie ma najmniejszej wątpliwości, iż ukrywają one jakąś ważną tajemnice... Czyż
bym trafem nie znalazł się w posiadaniu jakich skarbów zaklętych?... Zaczął studyować zdania według ich szczegółowego znaczenia, a potem przeliczył wyrazy które się na nie złożyły.
— Dwadzieścia jeden wyrazów... mruknął... czyli trzy zdania siedmio wyrazowe...
— To zanadto skombinowane — rzekł, aby miało być przypadkowem tylko... Ta liczba słów musi mieć swój cel i swoje znaczenie...
I znowu się zabrał do czytania.
— Château des Granges de Mer-la-Fontaine... Nazwa ta nie jest mi tak bardzo obcą powiedział, zatrzymując się chwilę. Słyszałem ją gdzieś kiedyś... jestem zupełnie tego pewny... Ale gdzie i kiedy?... Od kogo?... Nie pamiętam, muszę sobie jednakże przypomnieć...
Podparł się łokciem o biurko, ujął głowę rękami, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać.
Nagle podniósł głowę do góry... Już wiem, zawołał prawie głośno. Pałac de Granges-Mer-la-Fontaine, jest własnością zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
To siostra moja niejednokrotnie nazwisko to powtarzała...
Pomyślał jeszcze chwilę i powiedział:
— Jestem przekonany, że znalazłem. Zobaczmy no raz jeszcze... Ujął znowu za pióro i głosem drżącym ze wzruszenia, prawił rozgorączkowany. Trzy zdania, każde z siedmiu wyrazów... Medale pamiątkowe rozdane dzieciom urodzonym w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, mają każdy po trzy wyrazy po jednej stronie, a wyrazy te w zestawieniu tworzą trzy zdania oddzielne... Oto gdzie zagadka... do rozwiązania której klucz w tej chwili posiadłem.
Antoni Fauvel wypisał jedno pod dragiem trzy zdania odcyfrowane.
„Pałac des Granges-de-Mer-la-Fon-taine.
Siedmnasta płyta czarna w kaplicy.
„Liczyć od strony lewej.“
Zrobiwszy to, wyrazy i sylaby w trzech idących po sobie wierszach pooddzielał linijkami, co stworzyło tabliczkę następującą:
Pałac | des | Granges | de | Mer | la | Fontaine |
Siedm | nasta | płyta | czar | na | w | kaplicy |
Li | cząc | od | stro | ny | le | wej. |
Potem badał każdy wiersz wzdłuż i w szerz oddzielnie.
— Miałem słuszność — rzekł, utkwiwszy wzrok w wierszu ostatnim. Takie sto wyrazy wyrżnięte są na medalu mego siostrzeńca, syna adwokata Labarre’a... Każdy medal znajdujący się w ręku dzieci innych, ma również trzy wyrazy, czyli że wszystkie medale ułożone obok siebie tworzą te same trzy zdania to powyżej. Dla czego jednak u licha oznaczono je w tej książce, w taki zagadkowy sposób?...
Po pewnym namyśle rzekł:
— Ej... nad czem tu łamać sobie głowę... A toż to jest wyraźne objaśnienie gdzie schowaną została fortuna hrabiego... Czyli, że jegomość co skradł testament zostanie z kolei okradzionym! Przypuszczał, że w testamencie znajdzie Wszystkie potrzebne mu wskazówki i złapał się fatalnie nieboraczek!... Hr. de Thonnerieux oznaczył w nim zapewne jedynie książkę, z której o jego milionach dowiedzieć się będzie można...
Skoro książka została wyniesioną z biblioteki narodowej, wszelki ślad przepadł ostatecznie!.. Policya wypuściła sfory swoje na zwiady, ale szukajcie sobie wiatru w polu!... Nęci was sekret złoty, ale to mój sekret tymczasem, mój bo w moich łapkach ta książka... Miliony hrabiego de Thonnerieux znajdują się w pałacu des Granges de Mer-la-Fontaine... i do mnie... do mnie... należeć będą!
Gdy sobie pomyślę, że ja stary osioł chciałem sprzedać tę książeczkę, będącą takim dla mnie skarbem... takim kolosalnym majątkiem... przechodzącym stokrotnie wszystkie marzenia moje, to mi krew do głowy uderza!... O! już teraz kochaneczko nie wymkniesz się z rąk moich!... Gotów bym życie poświęcić, gdyby go w obronie twojej oddać było potrzeba...
W ciągu ośmiu dni najdalej muszę znaleźć sposób spenetrowania kaplicy w pałacu des Granges... Zastosuję się skrapulatnie do wskazówek i dotrę do siedmnastej płyty czarnej od lewej strony!... Pod tą to właśnie płytą znajdują się kapitały hrabiego... Całe to stosy papierów bankowych i niezliczone rulony złota!... Wszystko to moje... wyłącznie moje!..
Antoni Fauvel miał w tej chwili wygląd człowieka zdenerwowanego i rozgorączkowanego nadzwyczajnie.
Oczy miał błędne, ruchy dzikie i bezładne.
Pot strumieniem zlewał mu skronie.
Z pewnym rodzajem namiętności przyciskał drogocenne dzieło do piersi.
W tej chwili dźwięk dzwonka rozległ się nagle po mieszkaniu.
Fauvel natychmiast oprzytomniał jakby w zimnej wodzie skąpany.
W dwóch susach, jakby młodziutki jaki chłopak, podskoczył do ściany, nacisnął sprężynę, która wprawiała w ruch szafę biblioteczną, wrzucił do czarnego gabinetu „Czerwony Testament,“ doprowadził wszystko z powrotem do zwykłego porządku i potem dopiero poszedł otworzyć.
Niecierpliwy gość zadzwonił właśnie po raz drugi.
Gościem tym był Jakób Lagarde.
— Dzień dobry! kochany panie Fauvel — odezwał się do księgarza, podając mu rękę na powitanie.
— Moje uszanowanie panu doktorowi — odpowiedział stary wyga, ściskając dłoń sobie podaną — co to za szczę śliwa gwiazda sprowadza pana do mnie? Proszę... bardzo proszę...
I poprowadził pseudo Thompsona do gabinetu.
— Miałem w tych stronach interes pewien do załatwienia, postanowiłem więc skorzystać ze sposobności i odwiedzić pana... Chciałbym oto prosić pana, abyś raczył jak najprędzej dostarczyć mi pewne wydawnictwo niezbędnie mi potrzebne.
— Które?...
Jakób Lagarde wymienił tytuł „Przeglądu naukowego“ wydawanego od lat wielu w poszytach miesięcznych.
— Czy szanowny pan, pragnie cały komplet posiadać?...zapytał Fauvel.
— Caluteńki... kochany panie.
— To się da zrobić, labo o pierwsze numery będzie dosyć pewno trudno, bo są prawie zupełnie wyczerpane. Postaramy się jednakże... postaramy...
— Kiedy pan będziesz mi mógł to dostarczyć?...
— Jutro wieczorem... Najpóźniej pojutrze z rana...
— Doskonale. A teraz pogadajmy o czem innem... Jakie daleko postąpiły układy pańskie, co do tych białych kruków, o których mi pan powiadałeś i które koniecznie bym pragnął pozyskać dla mojej biblioteki?...
— Co to za białe kruki?... — zapytał antykwaryusz, udając, że nie rozumie o co chodzi.
— Czyż masz pan tak krótkę pamięć?... — odpowiedział, śmiejąc się Thompson mniemany. — Chodzi o, „Życie ojca Józefa” i, „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemas.”
— Ah!... prawda... przypomniałem sobie. Daruj mi szanowny pan... ja mam tyle doprawdy na głowie... Często bardzo nie mogę się połapać na razie o co chodzi. Nie mogę zresztą dać pomyślnej na to żądanie odpowiedzi... Potrzeba wyrzec się nam, panie doktorze, tych rzadkości bibliograficznych...
— Dla czego?... — zapytał Jakób Lagarde, z widocznem pomieszaniem.
— Z powodu bardzo prostego, a nieodwołalnego.
— Otrzymałem dziś rano list z zawiadomieniem, że pewien amator, rosyanin, człowiek milionowy, zakupił bibliotekę, którą miałem ja nabyć i w której właśnie były obie te osobliwości.
— Ah!... więc dostałeś pan dzisiaj, taką wiadomość fatalną?... — odparł doktór, tonem niedowierzającym.
— Tak jest szanowny panie... mam ten szkaradny list w moim pokoju i mogę go okazać panu, jeżeli pan sobie tego życzysz...
Jakób miał ochotę odpowiedzieć: proszę — aby pochwycić Fauvela na gorącym uczynku kłamstwa, ale się powstrzymał.
— Czyżby tajemnica, jaką zawiera książka, została odkrytą?... Trzeba go na wszelki wypadek zaoszczędzić, a mieć doskonale na oku pomyślał sobie w duszy — a głośno odpowiedział: O, nie... żadnych mi piśmiennych dowodów nie potrzeba... Wierzę zupełnie słowu pańskiemu, kochany panie Fauvel! Ale ze względu na siebie i na pana, bardzo żałuję, że się to stało...
— Ja bardziej z pewnością niż pan nad tem boleje, bo pan traci to tylko, że nie może uczynić zadość miłości własnej, ja zaś stracę bardzo gruby zarobek na który na pewno liczyłem.
Ale „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ mam zawsze do dyspozycyi pana doktora...
— Wezmę je!... Przyślij mi je pan jutro z kompletem, który mi pan przed chwilą przyobiecałeś...
— Z przyjemnością.
— Ale... ale... odezwał się nagle Jakób Lagarde. Ja także widzę zapomniałem, że mam jeszcze jedne prośbę do pana...
— Zawszem gotów służyć szanownemu panu. Co pan rozkażesz?...
— Dowiedziałem się, że jest w okolicy Paryża ładny zbiór książek do sprzedania.. Wyśledził to mój sekretarz...
— A zatem?...
— A zatem nie chciałbym wdać się w kupno bez porady człowieka doskonale znającego się na tych rzeczach. Myślałem otóż o kochanym panu!... Czy zechcesz pan być moim doradcą?... Ma się rozumieć, że wynagrodzę trudy pańskie jak najprzyzwoiciej...
— Służę najchętniej szanownemu panu i to bez żadnych pretensyj do zapłaty, chcę bowiem z całego serca wyświadczyć panu taką bagatelną przysługę...
— Jesteś pan widzę galantem co się nazywa.
— Nie panie, ale pan jest klientem, któremu należy się zasługiwać... Kiedy będę potrzebnym panu?...
— Za jakie dni cztery... pięć najdalej...
— O! do licha!... odezwał się Fauvel z zakłopotaniem.
— Czy jest trudność jaka?...
— A właśnie. Od dziś za cztery lub pięć dni muszę wyjechać koniecznie.
— Nie możesz się pan zatrzymać?...
— Żadną miarą.
— A jak długo nie będziesz pan obecnym?... zapytał Jakób ciekawie.
— Nie potrafię dokładnie powiedzieć tego jeszcze... To rzecz względna bardzo. Jadę w interesie. Interes jak zwykle może dłużej lub krócej zatrzymać mnie w drodze.
— No, to ja się postaram o to, aby wcześniej zrobić co jest do zrobienia.
— Czy to daleko od Paryża tam gdzie pojechać mamy?...
— Nie... pod Créteil... Posiadam willę w tamtej stronie... Możemy u mnie zanocować, a nazajutrz rano dojedziem do sprzedawcy...
— Jeżeli tak, to wybornie... Oddaję się panu na trzy dni do zupełnego rozporządzenia... Następnie niech pan nie liczy na mnie aż po powrocie. Wyjadę w poniedziałek przyszły...
— My załatwimy się w tym tygodniu. O dniu ekspertyzy uprzedzę pana i w wigilię wieczorem zabiorę go do siebie.
Dwaj rozmawiający na pożegnanie uścisnęli się za ręce, tak samo jak zrobili to przy powitaniu, i Jakób Lagarde wyszedł z taką miną, jakby naprawdę po za sprawą, którą opowiedział, nic go zgoła nie obchodziło.
— Gdzie to stare bydle może jechać?... medytował tymczasem w duszy.
„Dla czego nie chce już teraz sprzedać mi „Czerwonego Testamentu“, który ma z pewnością w swoich łapach?...
„Czyżby odkrył tajemnicę, jaką ta książka zawiera i myślał o zawładnięciu majątkiem hrabiego de Thonnerieux?...
„Podobne odkrycie wydaje mi się nieprawdopodobnem, ale jest jednakże możliwem.
„Zmywając stemple Biblioteki narodowej, wyciśnięte na stronicach książki, Szczwany lis dostrzegł naturalnie podkreślane czerwonym atramentem litery i wyrazy i to go zaciekawiło... Zaczął badać coby to takiego być mogło i odnalazł wyrazy logogryfu.
„A niechaj piorun trzaśnie!.. zawołał nagle mniemany Thompson. Nazwisko Fauvel toż samo przecie wystarcza do wyjaśnienia całej tej sprawy!... Siostra tego szołdry była żoną adwokata Labarre’a. Jej syn otrzymał medal, a medal siostrzenica dał w rękę wujaszkowi klucz do odgadnięcia zagadki!... To żadnej nie ulega wątpliwości, stary lis posiadł tajemnicę nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux i postanowił zagrabić jego fortunę.
„Oto dla czego wyjeżdża.
„Oto dla czego nie chce sprzedać „Czerwonego Testamentu“.
„Wszystko to byłoby bardzo pięknie, bardzo mądrze obmyślane, gdybym się ja w to nie wmieszał!... Ale że ja w tem jestem, to zobaczymy jeszcze mości Fauvel!...
Po przybyciu do pałacu na ulicę Miromesnil, Jakób Lagarde opowiedział Pascalowi wszystko co się przez umysł jego przewinęło.
— Potrzeba działać, odpowiedział kamrat.
— Ma się rozumieć, ale nie działać nie mogę, dopóki roboty w Petit-Castel nie będą zupełnie wykończone...
— Potrzeba zatem załatwić się z niemi jeszcze prędzej...
— Udam się tam jutro i zabiorę Martę...
— Czy pracownia moja gotowa?...
— Najzupełniej.
— To dobrze. Bądź tak dobry i każ mi zaprządz.
— Gdzie jedziesz?...
— Na ulice Barbette do Marais‘go, muszę kupić potrzebnych mi przyrządów chemicznych... Będę miał dość do roboty dziś wieczorem... Będę też potrzebował pewnej dozy antracitu i węgla drzewnego...
— Znajdziesz wszystko z powrotem w pracowni... Nic więcej nie masz mi do zalecenia?..
— Nic w tej chwili.
— Pójdę wydać rozkazy alzatczykowi...
Pascal oddalił się z pokoju.
W dwadzieścia minut potem powóz zajechał i doktór Thompson udał się na ulicę Barbette.
Po powrocie do domu, Raymond Fromental zastał na biurku lakoniczny bilecik, wzywający go o bezzwłoczne przybycie do prefektury.
Przebrał się w tej chwili i poszedł.
Naczelnik, który oczekiwał, przyjął go zaraz i zaraz zapytał:
— No i cóż kochany Raymundzie, czy nic ci się nie udało jeszcze?...
— Niestety!.. panie naczelniku, odpowiedział smutnie Fromental. A zdawało mi się, że dziś rano byłem już na doskonałym tropie...
Opowiedz mi wszystko szczegółowo.
Raymond w krótkich wyrazach zdał sprawę ze swojej działalności, opowiedział o swych wizytach u księgarza Duchenina i antykwaryusza Antoniego Fauvela.
— Dobrze, mój kochany pomocniku, oświadczył naczelnik, gdy wysłuchał wszystkiego, muszę ci powiedzieć jednakże, że gdy tak zabiegle poszukujesz nędzników, oni też wcale nie próżnują!... A oto, masz no ten raport komisarza policyi z kwartału Świętej Genowefy, donoszący, że popełniono kradzież w bibliotece tego kwartału...
— Znowu... szepnął Raymond znękany.
— I bądź jaknajzapełniej pewnym, że to nie ostatni bynajmniej figiel... Złodzieje widząc, że dzienniki nie piszą nic o ich łotrostwach, przypuszczają, bez najmniejszej wątpliwości, że ich łotrostwa uchodzą niepostrzeżenie i nie przypuszczają też także, że rozciągnięto nad nimi baczny dozór. Bezkarność ośmiela ich do coraz większego zuchwalstwa!...
— Tak jest panie naczelnika — odparł Raymond z pewną wściekłością w głosie. Wszystko ma na świecie swój koniec, skończy się też i ta bezkarność nędzników!... W ciągu para doi najdalej nałożę rękę na łajdaków!... Racz mi pan powierzyć raport komisarza policyjnego...
— Proszę cię... Bodajby się udało... A pamiętaj, że pracując dla nas, pracujesz również dla siebie, dla wolności, której tak pragniesz...
— Nie zapominam o tem szanowny naczelniku...
Raymund wsiadł w fiakr, którym przyjechał do prefektury i kazał się zawieźć do Biblioteki Świętej Genowefy, aby pomówić z bibliotekarzem, z którym znał się dobrze...
— Przybywam do pana rzekł, ponieważ się dowiedziałem, że znowu pana okradziono...
— Rzeczywiście!... nadzwyczaj cenny rękopism dziś wyniesiono...
— Czy był już wciągnięty do regestrów?...
— Był... zapisano go na i żądającym. A o to jest ten biuletyn. Nie potrzeba mi naturalnie wspominać, że obejmuje adres fałszywy, zgodny rzecz prosta z nazwiskiem i adresem zapisanym w biuletynie osobistym, jaki otrzymuje każdy czytelnik przy wejścia i jaki oddać musi przy odejściu, gdy wrócił wydane sobie dzieło... To ten oto biuletyn osobisty, z wizą rozumie się fałszywą.
— Czy nie zapamiętałeś pan przypadkiem fizyognomii tego, który zażądał rękopismu!...
— Przypominam go sobie bardzo niedokładnie, w chwili bowiem gdy zapisywałem na biuletynie wskazówki moje dla poszukiwania, zmuszony byłem odpowiadać jakiemuś czytelnikowi mówiącemu bardzo źle po francuzku i którego zaledwie byłem w stanie rozumieć... cudzoziemiec jakiś... żyd... jak mi się zdaje... domagał się dzieł w języku hebrajskim...
— Czy nie zdaje się to panu prawdopodobnem, że ten żyd był wspólnikiem złodzieja... że umyślnie zagadywał pana, aby odwrócić twoję uwagę od złodzieja, który zażądał rękopisu?...
— Bardzo prawdopodobne... Ale pan rozumie, że na razie nie mogłem wpaść na to przypuszczenie...
— Tego, który zażądał rękopismu nie zauważyłeś pan z pewnością dokładnie, ale bądź co bądź, musiałeś go pan choć cokolwiek zapamiętać...
— Widzę go jakby przez mgłę, jak to mówią... Figura blada, mizerna...
— O włosach blond — nieprawda?...
— Tak jest rzeczywiście...
— No, to na pewno złodziej!... zawołał Raymund — to ten sam młody człowiek, który przychodził sprzedać Ducheninowi, „Życie Ojca Józefa“. Jestem zatem na śladzie...
— Czy pan znasz tego człowieka?... zapytał co żywo bibliotekarz.
— Nie jeszcze, ale poznam się z nim niebawem... Jeszcze słówko: jakim sposobem można wynieść egzemplarz ukradziony, bez zwrócenia na to uwagi panów w tej chwili?...
— Istnieją dwa na to sposoby. Najpierw potrzeba się zaopatrzyć w czyste sfałszowane biuletyny osobiste, takie same jak te, na których zapisywane bywają dzieła powierzone do czytania. Biuletyn prawdziwy chowa się do kieszeni razem z książką, a przy wyjściu oddaje się biuletyn czysty, jakby się korzystało tylko z encyklopedyj, które tak samo jak katalogi leżą na półkach i z których każdy może korzystać swobodnie.
W drugim wypadku potrzeba podrobić wizę na biuletynie.
— Rozumiem proszę pana. Jutro od chwili otwarcia biblioteki będziesz pan tu miał łapaczy, którzy zostaną odpowiednio przed tem poinformowani.
Raymund powrócił do prefektury, wybrał sobie pomocników, na których liczył przedewszystkiem, naznaczył im spotkanie na jutro i ponieważ na dziś nie miał już nic do zrobienia, wrócił do siebie i oddał się rozmyślaniom o swoim ukochanym Pawle, którego już od dwóch dni nie widział.
∗
∗ ∗ |
Doktór Thompson, jak jużeśmy powiedzieli, wyjechał na ulice Barbette, do magazynu aparatów fizycznych i chemicznych, których nabył tam już poprzednio znaczny zapas dla swojej pracowni.
Właściciel zakładu poznał go i zapytał:
— Mogę zatem jeszcze czemś służyć panu doktorowi nie prawda?...
— A tak łaskawy panie, potrzebuję pulweryzatora do ciał ciekłych, Dewar’a, komplet... Czy będziesz pan łaskaw dać mi taki jeden...
— Jaki numer?...
— Chciałbym aby flakon pomieścić mógł sto do stu piędziesięciu gramów chloroformu lub heroformu...
— To numer pierwszy panie doktorze... Czy pan chce go zaraz zabrać?...
— Zabiorę... mam powóz ze sobą...
Właściciel zakładu polecił przygotować przedmiot żądany, a sam zwrócił się z zapytaniem do Thompsona.
— Czy pan doktór stosuje keroseline przy inhalacyach panie doktorze?...
— Tak... bardzo często.
— Chloroformu nie uznaje pan za właściwy?...
— Przekładam bezwarunkowo keroseline...
— Dla czegoż to proszę pana?...
— Działa dokładniej, szybciej i zapach ma mniej charakterystyczny od chloroformu, który w użyciu jest przy tem bardzo niebezpieczny.
— We Francyi keroselina jest wogóle stosowaną bardzo mało.
— Wiem o tem, ale u nas w Ameryce posiłkujemy się nią powszechnie przy operacyach medycznych i chirurgicznych.
— Ile też czasu potrzeba p. doktorowi na uśpienie chorego przy pomocy keroseliny?...
— Dwie minuty conajwyżej. Często mniej nawet jeszcze.
— Uśpienie jak jest długie?...
— Może trwać dwanaście minut bez żadnego zgoła niebezpieczeństwa.
— Z zupełnem znieczuleniem wrażliwości?...
— Z najzupełniejszem...
Subjekt przyniósł pulweryzator, który uznany został za całkowicie odpowiedni.
Aparat o jakim mowa, składał się z pudełka, w pośrodku którego umieszczony był flakon zaopatrzony u szyi w rurkę, przeciętą inną poprzeczną rurką, zamkniętą kluczem.
Na jednym z końców rurki poprzecznej przymocowana była rurka gutaperkowa z dwoma kulkami okrągłemi, do rozdmuchiwania cieczy.
— Czy umiesz się pan z tem obchodzić? — zapytał kupiec doktora.
— O! i jak jeszcze... Po otworzeniu z klucza, dość przycisnąć ostatnią kulkę, aby rozpryskaną cieczą znieczulić miejsce żądane. Posługiwałem się już nieraz takim przyrządem... Zamknij pan pudełko...
Subjekt spełnił żądanie.
Jakób zapłacił, zabrał pakiet, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Siedział tam długo jeszcze po północy.
Pozostawmy go przy jego zajęciach mocno podejrzanych, a powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Ojciec Pawła, dręczony przypuszczeniami, o których już wiemy, spał jak najgorzej, a właściwie nie spał prawie wcale.
Wstał do dnia i udał się do mieszkania przy ulicy Meslay, gdzie naznaczył schadzkę pomocnikom wybranym wczoraj w prefekturze.
Spotkanie oznaczone zostało na godzinę ósmą punktualnie.
Stawili się nań wszyscy.
Rajmund opowiedział pokrótce przybyłym uwagi swoje co do kradzieży książek w bibliotekach, wskazał agentom stanowiska obserwacyjne i sposób w jaki dozór ma być rozciągnięty.
Dwaj ludzie otrzymali polecenie udania się do biblioteki świętej Genowefy.
Dwaj zostali przeznaczeni do biblioteki Mazarini.
Dwaj do biblioteki Arsenału.
Dwaj wreszcie do biblioteki przy ulicy Richelieu.
Fromental przyłączył się do tych ostatnich.
Odźwierny znajdować się miał na salach pracy od chwili otwarcia, aż do zamknięcia gmachu, miał udawać mocno zajętego jakiemś poszukiwaniem i miał jak najtroskliwiej obserwować czytelników, którzy żądać będą podania sobie dzieł rzadkich i cennych i które doręczane im będą przez urzędników instytucyi.
Dzień spełzł na niczem, nie przyniósł żadnych rezultatów i agenci po złożeniu raportu Rajmundowi w miejscu umówionem, rozeszli się, aby nazajutrz rozpocząć znowu tę samą swoję służbę.
Porzućmy ich na chwilę i poprośmy czytelników, aby nam raczyli towarzyszyć ponownie do Saint-Maur, do Petit-Castel.
Marta, po odejściu doktora, poszła zaraz do parku i skierowała się ku brzegowi, przy którym Paweł Fromental łowił był niegdyś ryby, usadowiony w czółnie.
Jakieś uczucie nieokreślone pociągało w tę stronę młodą kobietę. Nie rozumiała i nie starała się zrozumieć co się w niej działo, ale nie myślała bynajmniej staczać walki z temi nieznanemi jej nigdy dotąd wrażeniami.
Paweł — czyli ten jej młody człowiek, który jak przypuszczała, nosi to imię, owładnął wszystkiemi jej myślami.
Nie zastanawiała się wcale, czy to, co czuje jest miłością, ale pragnęła za jaką bądź cenę zobaczyć tego rybaka, pomówić z nim, wsłuchać się w miły głos jego, który dotąd dźwięczał jej w uszach, a wszystkie tętna jej serca zmuszał do żywszych ruchów.
Te rozkoszne, te słodkie marzenia, których dotąd nie doznawała, napawały ją jednocześnie obawą i błogością.
Zadrżała cała, gdy jej doktór był powiedział:
— Najdalej za dwa dni zabiorę cię do Paryża...
— Do Paryża!... Więc porzucić tak zaraz, tak niespodziewanie Petit-Castel i nie zobaczyć się już ze swym młodym rybakiem, a tym sposobem może go już nigdy nawet nie zobaczyć?
O, ten nieznajomy, ten nieznajomy!... przeczuwała to instynktownie, że jej życie byłoby bez niego złamane.
Być na zawsze z nim rozłączoną, to nie żyć.
Paweł tymczasem, owładnięty przez przyjaciela swego Fabiana de Chatelux, nie stawił się pod wierzby.
Nazajutrz po nocy przepędzonej w gorączce i wśród snów najokrutniejszych, Marta spędziła ranek nad brzegiem rzeki.
Pawła znowu nie było i czas wlókł się straszliwie.
Znękana i tak już nocą źle spędzoną, zasmuciła się teraz bardziej jeszcze.
Nic do ust nie była wziąć w stanie.
Usiadła na ławeczce pod kasztanami różowemi z książkę w ręku, której jednakże wcale nie czytała i spędziła w ten sposób kilka godzin, spoglądając coraz ku rzece, pochłaniając wzrokiem wszystkie czółna przemykające po Marnie, spodziewając się ciągle, a niestety napróżno, ujrzeć młodego człowieka.
Paweł lubo nie stawiał się na posterunku, był, jak wiemy, zakochany po uszy i myślał ciągle o swej Czarodziejce z nad Marny.
On to wczoraj wraz z La Fouinem i Fabianem postanowili wycieczkę rybacką...
Pragnąłby był być w pobliżu wybrze2y Petit-Castel, ale La Fouine był innego zdania i postanowił udać się w inną stronę rzeki.
Paweł nie chcąc się zdradzić, przystał na to postanowienie.
Nazajutrz wyjechali bardzo rano, i wkrótce pozostawili po za sobą Petit-Castel przeglądający się zalotnie w Marnie.
Wierna Magdalena obiecała przynieść młodym ludziom śniadanie o 11-ej rano, w miejsce oznaczone.
Wyznaczono odpoczynek na czas tego śniadania.
La Fouine zabrał Pawła i Fabiana do swojej łodzi.
Łowiono ryby, rozmawiano, śmiano się, jedzono i znowu łowiono, a wieczorem powrócono do domu z transportem ogromnym.
Pomimo wszystkich tych przyjemności, Paweł smutny był i cichy przez dzień cały, smutny tak, że Magdalena przypisując to cierpieniu fizycznemu, zarzucała go nieustannemi zapytaniami i otaczała szczególną troskliwością.
Paweł milczał, nie chcąc się zdradzić ani przed Magdaleną, ani przed Fabianem.
Stara poczciwa sługa, lubo nie zupełnie przekonana, musiała w końcu uwierzyć, że paniczowi nic nie jest.
Fabian zauważył również smutek przyjaciela, ale nie chciał go przez delikatność wypytywać o przyczynę, bojąc się zaś być przeszkodą, odjechał do Paryża wieczorem, pomimo że miał zamiar zabawić w Port-Créteil jeszcze dni kilka...
Paweł został sam i wolny — a uczucie tej wolności sprawiało mu radość niewymowną.
Obiecywał sobie podążyć jutro na rzekę i zająć miejsce w pobliżu Petit-Castel.
Gdyby śmiał, pobiegłby tam natychmiast, aby choć zdaleka wśród ciemności, ujrzeć mieszkanie Czarodziejki z nad Marny.
Pomimo wielkiego zmęczenia, nie spał wcale tej nocy, a wydała mu się nieskończoną.
Zerwał się o świcie, ubrał natychmiast, wskoczył w czółno i puścił się w kierunku posiadłości doktora Thompsona...
Nie spodziewał się ujrzeć tak zaraz czarodziejki, którą ubóstwiał, chciał tylko być pod jej bokiem.
Któż zdoła wyrazić jego ździwienie, gdy spostrzegł Martę na wybrzeżu, z oczami na siebie zwróconemi.
Gwałtowne bicie serca obezwładniło mu ręce, czółno bieg zwolniło...
Wychodząc z domu miał tylko jednę myśl, jedno pragnienie: ujrzeć Martę, paść przed nią na kolana, wyznać jej gwałtowną swoję miłość i błagać o wzajemność!..
Teraz, gdy był tak blizkim celu, gdy mógł urzeczywistnić to najgorętsze pragnienie, poczuł się jakby skamieniałym.
— Nie mogę, nie powinienem tej cudnej dziewczynie nic mówić o miłości...
pomyślał — zkąd pewność, że ona jest wolna?
Po chwili myślał znowu:
Ale... z pewnością wolna, z jej słów to poznałem, tylko, że nie ośmielę się nigdy!... Bo gdyby mnie odtrąciła, gdyby mi wypowiedzieć się nie pozwoliła?...
Siły go opadły, łódź bieg zwolniła i prawie stanęła, poruszana zaledwie kołysaniem wody.
Paweł nie przestawał jednakże ścigać wzrokiem „czarodziejkę“, a ona go poznała i z ręką na serca, oczekiwała jego przybycia.
Nieruchoma, pełna gracyi i naturalności, wyglądała niby najpiękniejsza statua.
Naraz Paweł zadrżał i zbladł śmiertelnie.
Gwałtowne wstrząśnienie moralne d reszty go sił pozbawiło.
Bo oto z po za gęstwiny krzaków wyszedł młody jeszcze mężczyzna, stanął niespodziewanie za Martą i dotknął jej ramienia.
Młoda kobieta odwróciła się przestraszona, lecz za chwilę podała z uśmiechem rączkę przybyłemu, a ten nachylił się i w czoło ją pocałował.
Na widok tego pocałunku, Paweł zatrząsł się cały.
Zazdrość szarpała mu serce.
— Ten człowiek za młody jest na jej ojca... — powiedział z wściekłością... —
Czyżby to mąż?... Czy kochanek?...
Zaledwie postawił sobie to pytanie, zobaczył, że młoda kobieta ująwszy mężczyznę pod rękę — oddaliła się z nim, ale rzuciła na odchodnem pełne smutku ku Marnie spojrzenie.
To, o czem Paweł nie wiedział, wiedzą dobrze czytelnicy nasi.
Nowo-przybyły, był to Jakób Lagarde, czyli doktór Thompson.
Przybył on do Petit-Castel przed chwilą, i nieznalazłszy Marty w mieszkaniu, poszedł jej szukać w parku.
— Już wstałaś, drogie dziecię!... — zawołał. — Nie myślałem, że taki z ciebie ranny ptaszek...
Marta zbudzona niespodziewanie ze swych marzeń miłosnych, znalazła się w kłopocie, ale, zanadto była córką Ewy, aby nie potrafiła zapanować zaraz nad sobą, zanadto była kobietą, aby nie potrafiła wynaleźć na poczekaniu sposobu odwrócenia w inną stronę uwagi.
— Bardzom źle spała tej nocy, panie doktorze — powiedziała — obudziłam się bardzo wcześnie i postanowiłam wyjść odetchnąć świeżem powietrzem.
— A czemu się przypatrywałaś z taką wielką uwagą dzieweczko?... — zapytał znowu Jakób Lagarde.
— Łódce... i rybakowi, który ryby tu łowi... Chciałam zobaczyć, czy też uda mu się co złapać.
Odpowiedź była znakomita.
Pseudo Thompson, lubo niezmiernie podejrzliwy, był całkiem z niej zadowolony.
— Ale pan, panie doktorze — rzekła Marta z kolei — pan widzę wcześniejszy jeszcze odemnie ptaszek, skoro o tej godzinie, znalazłeś się już w Petit-Castel.
— Przyjechełem bardzo rano, to prawda — bo chciałem się przekonać naocznie jak też tu robota idzie.
— Przedsiębiorca mówił mi wczoraj, że na dziś wieczorem, wszystko już będzie skończone.
— I mnie tak zapewnił przed chwilą.
— A czy — zapytała Marta, głosem nieco wahającym — czy pan doktór raczy tu z nami cały dzisiejszy dzień przepędzić?...
— Przyjechałem po ciebie, kochane dziecię i razem wybierzemy się do Paryża...
Posłyszawszy ten wyrok, biedna córka Periny, zadrżała całem ciałem.
Jakób odczuł to drżenie.
— Co tobie?... zapytał i spojrzał uważnie na Martę.
— Ależ nic a nic doktorze... — wyszeptała młoda kobieta.
— Przeciwnie moje dziecię — czułem żeś najpierw zadrżała, a teraz widzę, żeś zbladła znowu śmiertelnie...
— Zapewniam pana...
— Dla czego starasz się coś skryć przedemną?... — przerwał Lagarde łagodnie. — Powiedz no mi szczerą prawdę...
otwarcie... powrót do Paryża, nie sprawia ci przyjemności.. przejmuje cię nawet obawą?...
— Nie... nie... panie doktorze... zapewniam pana, że tak nie jest. Jeżeli istotnie, jak pan powiada, zadrżałam... jeżeli zbladłam także... to dla czego innego zupełnie.
— Dla czego?...
— Pomyślałam sobie oto, że ja biedrą opuszczona zupełnie dziewczyna, mam się przenieść do pańskiego pałacu i zamieszkać tam wśród zbytku, wśród tego świata wielkiego, którego nie znam wcale i w którym bodaj, czy się śmieszną jeszcze nie będę wydawać.
— Ty... śmieszną... moje kochane dziecię?... Ty śmieszną być nigdy nie możesz! — zawołał Jakób Lagarde, śmiejąc się w duchu z naiwności Marty. — Świat, do którego wejdziesz, przyjmie cię z pewnością życzliwie.
— Przekładam wieś nad miasto i czułam się tutaj z łaski twojej doktorze prawdziwie, ale to prawdziwie szczęśliwa...
— Żal ci zatem opuszczać tego ustronia wiejskiego?...
— Żal i to bardzo doktorze.
— Przykro mi w takim razie, kochane dziecię, że nie mogę cię tu już dłużej pozostawić, lubo chciałbym wszystkim pragnieniom twoim zadość uczynić, bo obecność twoja w Paryżu niezbędnie jest potrzebną.
— Jedźmy zatem doktorze — wyszeptała Marta — wiem, że wszystko, co pan robisz, jest dowodem twojej niezasłużonej dla mnie dobroci...
— Nic cię tu zresztą nie zatrzymuje, powiedział Jakób, tknięty nagłem podejrzeniem, w chwili właśnie, gdy córka Periny mówiła mu o zaufania.
— O! nie! najzupełniej nic! — odpowiedziała sierota, ukrywając swoje pomieszanie.
— Nie będziesz zresztą wcale żałować Petit-Castel, bo w Paryżu tak będziesz miała czas zajęty, iż go na nudy nie starczy... Zresztą przyrzekam ci i to, że będziemy tu przyjeżdżać od czasu do czasu.
— Czy on tylko jeszcze tu będzie, gdy my przyjedziemy? — zapytała się siebie Marta po cichutku — a głośno dodała: — Kiedy więc jedziemy panie doktorze?...
— Skoro tylko zapakujesz swoje rzeczy i ubierzesz się do drogi... Powóz już czeka na nas...
— Wybiorę się natychmiast.
— Chwileczkę jeszcze — mamy ze sobą jeszcze coś do pomówienia...
— Do pomówienia? — powtórzyła ździwiona Marta — a o czem?...
— Zaraz się dowiesz, kochane dziecię...
Doktór i młoda dziewczyna, podeszli pod dom, do ławki w cieniu drzew ustawionej.
— Siadaj Marto — rzekł Jakób wskazując ławkę — i uważaj co ci powiem.
Ta uroczysta przemowa, zaniepokoiła młodą kobietę.
Zapytywała się w myśli, czy doktór nie odgadł przypadkiem rodzącej się w niej miłości.
Zaczynała się obawiać, czy się czasami ze swemi uczuciami nie zdradziła, czy nie poznano się na jej kłamstwie.
Jakób Lagarde prosił aby usiadła i zastosowała się do tego żądania.
— Kochane dziecię — odezwał się mniemany Thompson, wlepiając wzrok w pannę Grand-Champ w sposób, który był by ją uderzył z pewnością, gdyby nie miała przymkniętych oczu — jesteś bardzo młodą i bardzo piękną, napotkasz więc bez wątpienia na swej drodze wielu takich, co się w tobie nie na żarty zakochają...
Marta zaczerwieniła się cała.
— O! panie doktorze... — szepnęła.
— Pozwól no tylko kochanko. Wejdziesz w stosunki zupełnie nowe, ukażesz się w świecie, którego nie znasz jeszcze wcale, muszę ci więc zrobić kilka uwag koniecznych.
W Paryżu prowadzić będę dom otwarty, przyjmować będę sporo osób, a ciebie do czynienia honorów przeznaczam...
— Ja temu nie podołam, panie doktorze!.. — wykrzyknęła Marta wystraszona.
— Jestem pewny, że wywiążesz się z zadania doskonale — odrzekł Jakób Ľagarde z uśmiechem. — Początek będzie może trochę trudny, ale bądź spokojną zupełnie...
Pomiędzy zaproszonemi, będzie dość naturalnie ludzi młodych w części przeżytych, a zatem nie niebezpiecznych, w części jednak i takich, którzy pełni sił, pod promieniami pięknych twoich oczu, zapalać się będą jak chemiczne zapałki.
Znajomość z tymi ostatnimi jest zawsze bardzo niebezpieczną dla młodej słabej kobiety, a zwłaszcza dla kobiety obdarzonej wyjątkową urodą i nadzwyczajnym wdziękiem...
Ostrzegam cię o tem, lubo się o ciebie nie obawiam, wiem albowiem, żeś jest panienką rozumną, że masz silną dusze!...
Przebyłaś szkołę nieszczęść, a ta kształci najlepiej, najlepiej uzbraja w doświadczenie...
Nie przywiązujże żadnego znaczenia do komplimentów, któremi młodzi panowie stereotypowo obsypują każdą ładną twarzyczkę i nie daj się zdurzyć niemi.
Ja zresztą będę zawsze przy tobie, a będę czuwać troskliwie...
Wierzysz wszak w życzliwość moję, nieprawda?...
— O! wierzę... wierzę... najszczerzej! odpowiedziała Marta wzruszona — wiem, że pan jesteś dobrym i wspaniałomyślnym... przekonaną jestem, że mnie kochasz...
— I bardzo cię nawet kocham, moje dziecię, kocham cię więcej nawet niż sądzisz...
Mówiąc to Jakob Lagarde wziął Martę za rękę i uścisnął gorąco.
Bez nieufanści, bez żadnego podejrzenia, sierota podała tę rękę Thompsonowi, najzupełniej pewna, że żywi on dla niej uczucie głębokie, a czysto rodzicielskie...
Pseudo Thompson mówił dalej:
— Jestem dość jeszcze młody, cu prawda, ale przeszedłem już tyle na świecie, żem poznał życie z każdej strony... Ta twoją piękność nadzwyczajną, to dar bardzo cenny, ale bardzo pod pewnemi względami niebezpieczny... Będziesz obleganą przez wielbicieli i zakochanych mniej lub więcej prawdziwie, to ci z góry przepowiadam, i z tego powodu uznaję za konieczne wskazać ci drogę postępowania po której idąc — nie narazisz się na niebezpieczeństwo...
— Ależ — przerwała Marta — nie rozumiem zupełnie o jakich mówisz pan niebezpieczeństwach... Któż śmiałby mi ubliżyć w pańskim domu?...
— Nikt a nikt bezwarunkowo, to też nie mówię o tem, aby mógł kto ubliżyć twojemu honorowi, ale chodzi mi o niewinne twoje serce, chodzi mi aby ono bezwiednie nienaraziło się na utratę swojej wolności...
Marta znowu się po same uszy zaczerwieniła, wspomniawszy o swoim rybaku, którego obraz nosiła w duszy, i o którym ciągle myślała...
— O! panie doktorze — odpowiedziała niezupełnie pewnym głosem — oto wcale się nie potrzeba obawiać...
— To też ja do pewnego stopnia nie bardzo się obawiam o ciebie, a będę zupełnie spokojny, jeżeli się do rad moich zastosujesz i ściśle podług nich postępować będziesz, co zresztą nie będzie wcale trudnem... Potrzeba być po prostu legendową Salamandrą i potrafić przechodzić zwycięzko w pośród płomieni, które oczy twoje wytwarzać będą... Pozwól się kochać w sobie, ale sama nie kochaj nikogo!.. Słuchaj z uśmiechem wszystkich czułości, a nie odpowiadaj na żadne nigdy!... Przyjmuj hołdy wszystkich, a nie licz na nikogo... Posądzą cię o kokieteryę. Tem lepiej. Kokieterya jest siłą, jest bardzo wielką siłą!...
W miarę jak Jakób Lagarde rozwijał teorye swoje, coraz większe zdziwienie wybijało się na twarz Marty.
— Jakto panie doktorze! — wykrzyknęła skoro skończył chcesz pan abym spokojnie słuchała czułości, zaklęć, obietnic, westchnień, jednem słowem, abym pozwoliła starać się o siebie?...
— Czy widzisz co w tem takiego złego? — zapytał doktor.
— A jeżeliby na nieszczęście, jeden z tych, o których wspominasz, pokochał mnie naprawdę?...
— Nie będzie to nic zgoła warto, jeteli ty go kochać nie będziesz...
— Jeżelibym z przyjemnością słuchała wyznań miłosnych, dawałabym mu tem samem prawo do spodziewania się...
— Twoja obojętność dowiedzie mu, że był w błędzie...
— Naraziłabym go na cierpienia…..
— Cóż to szkodzi? — Będzie to jego własną winą, a nie twoją! — Na polu bitwy nie zważają wcale na rannych, chyba tylko aby ich odwieźć do ambulansu. Ci co im zadali rany, nie czują żadnego wyrzutu sumienia...
— Życie jest polem walki... Bądź — raz ci jeszcze powtarzam, kokietką... bo to najlepszy sposób do pozostania wolną!...
Oto wszystko co miałem do powiedzenia kochana Marto!... Myślę żeś mnie zrozumiała?...
— Zrozumiałam cię panie doktorze.
— I będziesz się do tych rad stosować?...
— Przynajmniej będę się starać o to...
— Przymus zresztą jaki sobie zadawać będziesz, nie będzie trwał zbyt długo….. może nawet nie będzie potrzebnym wcale... Zależeć to będzie od pewnych okoliczności, jakie zajdą niezadługo... Bardzo być może, że zajdzie w moim życiu zmiana, niwecząca wszelkie teraźniejsze moje projekta... Wtedy porzucę pałac przy ulicy de Miromesnil... wyjadę zupełnie z Paryża...
— Wyjedziesz pan z Paryża?….. szepnęła młoda dziewczyna z przestrachem prawie.
— Tak, porzucę nietylko Paryż, ale i Francyę zupełnie.
— Na długo?
— Zapewne na zawsze.
Sierota zachwiała się i zbladła.
Jakób nie poznał się na prawdziwej przyczynie tego gwałtownego wzruszenia. Myślał, iż Marta obawia się, aby nie pozostała znowu samą i opuszczoną jak była po śmierci matki, więc też zaraz dodał pieszczotliwie:
— O! nie obawiaj się kochana Marto o siebie. Cokolwiek nastąpi nie opuszczę cię moje dziecię ukochane... ty zawsze przy mnie pozostaniesz... i... kto wie... kto wie... co przyszłość dla ciebie zachowuje?... Pomówimy o tem innym razem...
Marta wcale już tego nie słyszała...
Myślała tylko, że jej powiedziane o opuszczeniu Paryża... Francyi...
Ależ wtedy straconaby była wszelka nadzieja, wtedy nigdyby już z pewnością niezobaczyła nieznajomego którego pokochała – i którego jak się w tej chwili przekonała, kocha z całej swojej duszy...
Jeżeliby to nastąpiło, serce by pękło jej z żalu... nie przeżyłaby tego na pewno...
— Ponieważ uspokoiłaś się kochane dziecię rzekł doktór — więc idź teraz i przygotuj się do wyjazdu. — Czekam na ciebie...
Marta oddaliła się szybko, aby ukryć swoję rozpacz i łzy, które powstrzymywała zaledwie.
Znalazłszy się w swoim pokoju, padła na kolana i rozpłakała się głośno.
— Matko ukochana — szeptała ze łzami — czyś na to mnie pozostawiła na świecie, abym tak strasznie cierpiała?
„Ja ciebie tak kochałam, tak cię ubóstwiałam prawdziwie.
„Pan Bóg mi zabrał ciebie, a tyś była mojem jedynem szczęściem na świecie...
„Dzisiaj serce moje już nie należy do mnie, przepełnione jest uczuciem wcale niepodobnem do tego, jakie żywiłam dla ciebie i to właśnie uczucie ma być nową dla mnie boleścią...
„Poradź mi ukochana moja matko!... W tobie cała nadzieją moją, ty tam z góry czuwaj nad biednem dziecięciem swojem.
„Młodzieniec, którego przypadek postawił na mojej drodze, młodzieńca którego z nazwiska nawet nie znam, pokochałam... Czuję, że gdybym nie miała go zobaczyć więcej, nie byłoby już dla mnie szczęścia na ziemi, a tu potrzeba wyjeżdżać... trzeba opuścić kraj w którym on przebywa... trzeba się oddalić, nie widząc się z nim nawet, kiedy dusza moja przywiązała się do niego na zawsze, kiedy życie jego jest mojem życiem!...
„O! matko moja wesprzyj mie!... doradź mi!..“
Marta długo płakała i modliła się i zdawało się jej, że jakiś głos tajemniczy odpowiada na jej wezwanie.
Głos ten dodał jej nadziei.
Podniosła się wzmocniona i pocieszona.
— Słyszałam cię droga matko — szeptała oczy ocierając. Pan Bóg pozwolił ci odpowiedzieć na prośby moje... Wróciłaś mi siłę i odwagę... Wiem, że czuwasz nademną. O, nie opuszczaj mnie matko kochana!...
Spakowała coprędzej swoje rzeczy, ubrała się i zeszła na dół.
Doktór Thompson rozmawiał z przedsiębiorcą.
— Marta posłyszała urywek z rozmowy:
— Tak, więc dzisiaj wieczór wszystko będzie skończone? — powiedział doktór.
— Wszystko... proszę pana... Pozostanie tylko wstawienie drzwi podwójnych i zdjęcie rusztowań.
— Proszę abyś się pan nie oddalał z willi przed zupełnem wykończeniem wszystkiego... Mam zamiar wybrać się jutro w podróż, o której panu mówiłem. Dziś wieczór około szóstej, przyślę tu stangreta po zabranie niektórych rzeczy, jemu więc oddasz pan klucze z łaski swojej...
— Zrobię jak pan sobie życzy...
Jakób zwrócił się do Marty.
— Chodź kochane dziecię — rzekł.
I wyszli razem z willi.
Sierota rzuciła smutne spojrzenie na dom, park i brzeg rzeki.
Z daleka po przez gałęzie drzew spostrzegła czółno płynące ku małej łasze.
Na ten widok serce jej się ścisnęło na nowo.
Poznała młodego człowieka, któremu duszę oddała.
Powóz stał niedaleko peronu.
Doktór podsadził Martę i sam obok niej zasiadł.
Przedsiębiorca zamknął drzwiczki i otworzył bramę, a stangret podciął konia.
Paweł błądził z czółnem nad brzegiem parku.
Miał nadzieję, że zobaczy „Czarodziejkę z nad Marny“.
Nadzieja ta, jak wiemy, musiała spełznąć na niczem.
Powrócił do domu bardzo zasmucony.
Magdalena czekała go ze śniadaniem.
Widząc panicza tak smutnego, stara wierna służąca zaniepokoiła się bardzo.
Próbowała go wybadać, ale próżne były usiłowania.
Zaledwie zjadł śniadanie, wyszedł z domu, wsiadł z powrotem do czółna i do wieczora przesiedział nad brzegiem, udając, że go tak łowienie ryb zajmuje.
Zdawało mu się co chwila, że ukochanej postać, ukaże mu się uśmiechnięta, promienna.
Niestety jego „Czarodziejka“ nie znajdowała się już w Petit-Castel!
O szóstej wieczorem, roboty wskazane przez doktora Thompsona, zostały w zupełności ukończone — i pan Demichel, przedsiębiorca, oddał klucz alzateczykowi, pełniącemu a doktora obowiązki stangreta, który przybył po rzeczy Marty i i zaraz odjechał.
Petit-Castel pozostał opustoszały.
Tego samego dnia około dziesiątej wieczorem, prywatny jakiś powozik zaprzężony w dobrego konia, zatrzymał się przed bramą willi.
Wysiadł zeń jakiś człowiek, otworzył wyjętym z kieszeni kluczem i odezwał się do stangreta:
— Wjedź wolno...
Za chwilę powóz zatrzymał się przed peronem.
Stangret zeskoczył z kozła.
— Czy odprządz konia i odprowadzić go do stajni?
— Nie... nie potrzeba... zabawimy to bardzo krótko... Weź klucze z powozu i otwórz... Ja sam pakiet zabiorę...
Po wzięciu kluczy, stangret wszedł na schody peronu i otworzył drzwi główne.
Za nim szedł jego towarzysz, z pudełkiem dosyć dużem bo mającem ze czterdzieści centymetrów szerokości, a z pół metra długości w ręku.
Stangret wszedł pierwszy do czarnego jak noc przedsionka.
Wyjął z kieszeni liberyi latarkę, odsunął zamykającą ją blaszaną zasuwkę, a światło oświeciło ich twarze.
Człowiek co miał pudełko, był Jakóbem Lagarde, jego niby stangretem był Pascal Saunier z faworytami przyprawionemi.
— Najprzód schowamy to do szafy, odezwał się Jakób — później zobaczymy czy wszystko w porządku...
Pascal otworzył drzwi od sali jadalnej i rzucił okiem na dokonane roboty, najpierw tu, a następnie w izbie czeladnej, Jakób zaś wstawił pudełko do szafy, zamknął ją i klucz wyjął.
— Zapal-no jakie światło... — odezwał się następnie — bo ja przy tej latarni nic a nic nie widzę!...
Pascal zapalił świecznik dwuramienny.
— A no tak, to co innego! — powiedział Jakób. — Teraz obejrzyjmy roboty.
Oto otwór od tuby, która prowadzi z izby czeladnej do pokoju jadalnego. — Nie podobna się jej domyśleć, tak doskonale umieszczona!... Zobaczmy drzwi...
Po obejrzenia zasuwek, Lagarde zaczął znowu:
— Z tej strony zdają się silne. — Zaraz zresztą zrobimy próbę... — Przejdźmy do sali jadalnej.
Obejrzał zamki sekretne i zdawał się być zupełnie zadowolonym.
— Zamknij się tutaj... — rzekł — ja wyjdę i gdy zasztukam ze dworu do okiennicy, ty krzycz jak tylko najgłośniej potrafisz, tak jak byś wzywał pomocy. Rozumiesz?...
— Rozumiem... odrzekł Pascal. — Idź...
Jakób wyszedł i wkrótce zastukał do okiennicy od sali jadalnej, do której zaraz potem przyłożył ucho.
Przysłuchiwał się czas jakiś, znowu zastukał i znowu zaczął słuchać.
— Nic a nic nie słyszę... — mruknął i powrócił do sali jadalnej.
— Krzyczałeś?... — zapytał Pascala.
— Z całych sił; — prawie, że ochryp — Czy nie słyszałeś nic?...
— Nic. — Próba wypadła zadawalniająco. — Chodźmy teraz do antresoli...
— Otworzono drzwi obite żelazem, wypróbowano zamki i przekonano się, że Wszystko zostało wykonane z jak największą dokładnością.
Nie pozostawało nic zgoła do życzenia.
Z izby czeladnej przeszli do sionki, w której okna zostały zamurowane.
Żelazne kółko silnie było przymocowane do ściany.
— Tutaj znowu zrobimy próbę — powiedział Jakób. — Zamknij się, a skoro zastukam w mur, zacznij znowu krzyczeć!... Jeżeli ochrypniesz zupełnie, to cię przyrzekam wyleczyć — dodał ze śmiechem.
— Drugie doświadczenie, wypadło równie pomyślnie.
Jakób powrócił do Pascala.
— W kuchni muszą być zapewne żelazne kółka i kawałki blachy — przynieś mi je tutaj...
Pascal poszedł i przyniósł przedmioty żądane.
— Oto kran, który pod dostatkiem przepuszcza wodę ciągnął pseudo — Thompson, wskazując ręką na kran żelazny umieszczony po nad szerokim kamieniem, wydrążonym w formie miski. To dobrze... — A teraz chodźmy po lampę...
Hak, o którym mówił Jakób, był wbity w samym środku sufitu.
Pod hakiem tym stał duży stół dębowy kuchenny.
— Skoro skończony przegląd — rzekł Pascal — sądzę, że zechcesz mi wytłómaczyć, do czego służyć mają te wszystkie przygotowania...
— Nie będę ci nic potrzebował tłómaczyć... bo jutro sam wszystko zobaczysz... odpowiedział Jakób. — Tymczasem pomóż mi tylko...
Dwaj wspólnicy weszli do małego pokoiku starannie umeblowanego, który wieczorem oświetlać miała lampka zawieszona u sufitu, na mosiężnych łańcuszkach. Zdjęli ją i zawiesili na haku, jaki wskazał Jakób Lagarde.
— Czy lampka gotowa do zapalenia?.. zapytał tenże.
— Tak jest — odpowiedział Pascal — jest w niej pełno oleju i knot zupełnie nowy.
— Doskonale! — Teraz więc tylko potrzeba przynieść jeszcze pakiet, jaki pozostał w powozie.
— Zaraz go przyniosę...
Pascal wyszedł i wkrótce powrócił z zawiniątkiem, owiniętem w szare grube płótno i owiązanem sznurami.
Jakób odwiązał sznurki, rozwinął płótno i wyjął zeń dwa ubrania czarne kauczukowe, z formy podobne do tych jakie przywdziewają rybacy, kiedy się rzucają w wodę, powiązane u rąk, szyi i nóg.
Do ubrań tych należały także dwie pary podróżnych butów futrzanych, które można było kłaść nie zdejmując obuwia.
Doktór otworzył kufer, włożył wen różne przedmioty, jakieśmy wyliczyli, następnie wyjął z kieszeni paczkę białych bandaży, jakich używają lekarze przy opatrunkach i zakorkowaną szczelnie butelkę.
Bandaże i flaszkę schował także do tego samego kufra i zamknął go na klucz.
— Idźmy z powrotem na górę... i pozamykajmy za sobą...
Poszli i zrobili wszystko.
Jakób spojrzał raz jeszcze dokoła i wykrzyknął uradowany:
— Wszystko idzie jak najlepiej!... w drogę!...
W kilka minut później bramy Petit-Castel starannie były pozamykane, a powóz toczył się po drodze z Grevelle do Charanton.
W Charanton Pascal skręcił na prawo ku laskowi Vincennes.
Wjechawszy do lasku zatrzymał się zeszedł z kozła i obejrzał do okoła.
Droga była zupełnie pusta i ciemna, wszędzie głębokie panowało milczenie.
Pascal zdjął kapelusz razem z peruką i faworytami, zdjął także liberyę i podał to wszystko Jakóbowi, który schował to znowu zaraz do walizy powozowej, a podał w zamian Pascalowi niewielki kapelusik fantazyjny. Zmieniwszy w ten sposób przebranie swoje, wspólnik Lagarda usadowił się znowu na koźle, podciał konia i pojechał pośpiesznie.
Po kilka minutach godna para wyjechała z lasu, i dotarła do Saint Mande i alei Vincennes.
O drugiej z rana doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert, stanęli w pałacu przy ulicy Miromesnil, gdzie alzatczyk konia poprowadził do stajni, a powóz wtoczył do wozowni.
Pomimo głębokiego smutku z powodu opuszczenia Petit-Castel, w którem serce pozostawiła, Marta szczerze się ucieszyła jednak, ze spotkania z Angelą.
Ex-modystka, stosując się do danych sobie instrukcyj, trzymała w największej tajemnicy wszystko, co dotyczyło Jakóba i Pascala, a wysadzała się jednocześnie na udane sympatye i serdeczności dla sieroty, lubo w duszy z powodu niezwykłej urody młodej kobiety, wcale jej nie lubiła.
Oddała zaraz Marcie, jako gospodyni domu, wszystkie klucze i zaczęła oprowadzać po pałacu.
Córka Periny, przywykła do skromności a nawet do ubóstwa, została odurzoną spotykanym na każdym kroku zbytkiem iście książęcym i pomyślała, że pan Thompson, który może ponosić tak olbrzymie wydatki, musi też posiadać bajeczną poprostu fortunę.
Angela poprowadziła ją na samym ostatku do pokojów, które były dla niej przeznaczone i dla niej odpowiednio urządzone.
Tu Marta aż zawrotu głowy doznała. Trudno bo naprawdę wyobrazić sobie coś bardziej rozkosznego i coś bardziej eleganckiego, nad ten apartamencik panieński.
Po zdaniu sobie wszystkiego, Marta Grand-Champ, objęła zarząd domu, za strzegła sobie jednakże, że będzie się bardzo często odwoływać do rady i pomocy Angeli, zwłaszcza w kwestyach gostronomicznych, na których albo nie zna się wcale, albo się zna bardzo mało.
Obie kobiety, co już do wyjątków należy, porozumiały się jak najlepiej i jak najzupełniej, i żadna najmniejsza chmurka nie poróżniła ich ze sobą — ta dobra jednakże harmonia nie była w stanie wyrugować z serca Marty owych wspomnień rozkosznych, o których z żalem rozpamiętywała.
Skoro tylko znalazła się sama w pokoju, padła na fotel i zaczęła płakać rzewnemi łzami.
Położyła się spać bardzo późno, a przez dzień cały nic prawie w ustach nie miała.
Jakób i Pascal jakkolwiek bardzo także późno udali się na spoczynek, powstawali bardzo rano i odbywali jakąś naradę w gabinecie doktora.
Rozmowa ich tyczyła się głównie reklam zamieszczonych przez dzisiejsze dzienniki poranne.
Te reklamy napisane bardzo zręcznie a opłacone bardzo drogo, zapowiadały dzień ostatecznego urządzenia i otwarcia kliniki doktora Thompsona, sławnego specyalisty amerykańskiego, leczącego skutecznie anemie, za pomocą wyдalezionej przez siebie metody.
Doktór Thompson — głosiły reklamy, wyleczył już tysiące osób, a nie miał ani jednego wypadku aby mu się kuracya nie powiodła.
Artykuły, do których Jakób dał treść i zaprawę naukową, a które Pascal przyodział w odpowiednią, bardzo udatną stylową formę, wywarły poważne na publiczność paryzką wrażenie.
— W ciągu jakich dni ośmiu — powiedział Lagarde — powinienem już mieć pacyentów i popróbować szczęścia... Co dalej robić wypadnie, potem dopiero zobaczymy.
— Czy masz nadzieję posiąść „Czerwony Testament?“ — zapytał Pascal.
— Naturalnie!... Gdybym nie liczył na to, nie byłbym z pewnością myślał o robotach, jakie w Petit-Castel przeprowadziłem...
— Rozumiem trochę te roboty, ale nie rozumiem nic a nic tych jakichś doświadczeń, jakieśmy tam ubiegłej nocy wyprawiali...
— Powtarzam ci, że wszelkie pod tym względem objaśnienia, uważam za zupełnie zbyteczne. Zobaczysz sam wszyatko swemi własnemi oczami... Tymczasem zajmijmy się lepiej tem, czego w odwłokę puszczać nie wypada... Potrzeba nam oto przede wszystkiem skompletować służbę domową...
— Domownicy są wrogami — odpowiedział Pascal.
— Prawda, ale obejść się bez nich nie sposób... Zresztą nic się tu nadzwyczajnego dziać nie będzie nic przedewszystkiem tajemnego i podejrzanego... Będziemy owszem postępowali z jak największą otwartością... Czegóż u licha mamy się obawiać znowu?... Nie będziemy kryli się z niczem, nie będziemy zatem obudzać żadnych podejrzeń... Potrzeba nam szwajcara bardzo pokaźnego do przedsionka, lokaja do przedpokoju i młodego chłopaka „pazia“ do drzwi mojego gabinetu... Liberya szwajcara powinna być jak najświetniejsza, rajtrok granatowy z kołnierzem suto haftowanym złotem, kamizelka i spodnie czerwone, pończochy niciane białe, dobrze obciśnięte na łydkach (łydki pokaźne koniecznie). Lokaj, ma mieć czarny frak, biały krawat; paź, kurtkę krojem angielskim o trzech rzędach guzików na piersiach,
— Podejmuję się tego wszystkiego... a na pazia mam już nawet kandydata... Chłopiec lat trzynastu do czternasta, bardzo przyjemnej powierzchowności i bardzo dobrze zbudowany... A jakże co do służby kobiecej?...
— Potrzeba nam kucharki wyśmienitej, geniusza w swoim rodzaju.
— Można ją będzie znaleźć. Kogóż, więcej?...
— Nikogo a nikogo, alzatka pełnić będzie obowiązki pokojowej przy Marcie i Angeli... a w dnie przyjęć, wynajmie się marszałka dworu i odpowiednią liczbę lokai... To praktykuje się powszechnie.... Teraz potrzeba mi obmyśleć i ułożyć pewien planik, pod pozorem którego ściągnę tu dzisiaj wieczór księgarza Fauvela i ztąd do Petit-Castel powiozę...
— Czyż go nie uprzedziłeś, że potrzebujesz jego pomocy, przy trafiającem ci się nabycia biblioteki prywatnej?...
— Tak, ale proponować mu przybycie na noc, może być dość niefortunne... może w tak szczwanym lisie obudzić podejrzenie...
— Zaproś go więc na obiad, a po obiedzie zabierzemy go do Petit-Castel.
— Kiepski koncept!... odpowiedział Jakób wzruszając ramionami. Nie można aby go ktokolwiek widział tutaj za dnia, jeżeli światła dziennego nie ma on już oglądać więcej...
— Prawda.
— Mam pewną myśl, ale aby ją w czyn zamienić, potrzeba mi będzie współpracownictwa Angeli... Możemy wszak, jak powiadasz, zaufać jej bezwzględnie?...
— Możesz na niej tak jak na mnie polegać... Biorę za to wszelką odpowiedzialność na siebie... Nie zna ona żadnych głupich przesądów i pragnie widzieć nas bogatymi, bo wierzy, że się z nią podzielimy, albo ja przynajmniej. Co do środków zbogacenia, wszystkie uznaje za dobre, byle tylko dość pewne były... W dniu, w którym okazałaby nam się potrzebną ręką dość silna do sprzątnięcia kogokolwiek — możesz jej śmiało użyć. Nie zawaha się ani na chwilę..
— To dobrze... zadzwoń no z łaski swojej.
Pascal nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i alzatczyk się ukazał.
Jakób odezwał się do niego:
— Idź no, powiedz pani Angeli, że bylibyśmy jej bardzo wdzięczni, gdyby zechciała pofatygować się do nas...
W kilka minut potem ex-modystka weszła do gabinetu doktora.
— Dzień dobry kuzynie!... rzekła śmiejąc się i wyciągając rękę do Jakóba Lagarda. Czy to kuzyn mnie potrzebowałeś?...
— Tak jest kochana Angelo — odpowiedział mniemany Thompson.
— Czyż mogę mieć nadzieję, iż przydam się panu na cokolwiek?...
— Dam ci właśnie wielką ku temu sposobność. Bardzo mi dziś potrzeba twojej pomocy...
— Ah! ah!... zawołała przyjaciółka Pascala z pewnem uczuciem radości. Może zatem zaczniemy coś działać nareszcie?... Czasby już był wielki na to, jeżeli zwłaszcza nie macie zamiaru zepchnąć mnie na plan ostatni!... Siedząc z założenemi rękami, nic a nic nie wysiedzicie... daję wam na to moje słowo honoru... No ale o cóż to idzie?...
— Będziemy dziś mieli kogoś na obiedzie.
— No to już do Marty przecie należy nie do mnie...
— Marta nie może nic zgoła wiedzieć o obiedzie, jaki chcę wyprawić dziś wieczorem jednemu z przyjaciół moich...
—
Więc to nie będzie tutaj w pałacu?...
— Nie... to tam będzie...
— W Petit-Castel?...
— Tak właśnie. Gdy przyjedziemy tam około siódmej wieczorem, powinnaś być zupełnie gotową... stół nakryty, okna pootwierane, jak gdyby dom był zamieszkany...
— To głupstwo. Kogo mam zabrać?...
— Nikogo...
— Ba... to znowu nie będzie tak łatwo!... Zaledwie starczy mi przecie czasu na przygotowanie potrzebnych zapasów... jeżeli je tam jeszcze znajdę. Nie zdaje mi się to takiem pewnem...
— Nie potrzeba ci się w nic a nic zgoła zaopatrywać w Petit-Castel. Weź powóz, każ się zawieźć do jakiego wielkiego składu spożywczego i kup tam wszystko co wypada. Niech będzie zupa żółwiowa, którą się tylko na miejscu odgrzeje, niech będą wątróbki z truflami, drób, nowalje, owoce i wszystko zresztą co może dogodzić smakoszowi. O wino nie kłopocz się wcale, jest go w piwnicy poddostatkiem...
—— Rozumiem... Bądź pan spokojny...
— Szczególniej zaś, dodał Jakób z pewnym na te wyrazy naciskiem, szczególniej nie chciej dziwić się niczemu, co tam zastaniesz na miejscu...
— Ja dziwię się jednej tylko jedynie rzeczy, a to temu mianowicie, że nie macie jeszcze dotąd w swoich rękach całej fortuny zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
— Zrobimy właśnie dziś wieczorem jedno w tym kierunku staranie, kochana kuzyno...
— A zatem — odpowiedziała z cynicznym uśmiechem ex-modystka, a zatem będzie to obiad pożegnalny dla waszego przyjaciela.
— Coś w tym rodzaju...
— Doskonale!... Nie zaniedbam niczego z mojej strony... Dajcie mi klucze od Petit-Castel...
— Proszę kuzynki.
Jakób wydostał klucze z jednej z szuflad swego biurka, i doręczył je Angeli mówiąc:
— Czy zaraz wyjeżdżasz kuzynko?...
— W tej chwili.. Śniadanie zjem na mieście, aby nie tracić czasu... Ubiorę się, wyjdę, wezmę powóz, pojadę do magazynu spożywczego i ztamtąd do Petit-Castel. Zabiorę wszystko oprócz chleba...
— Potrzeba ci pieniędzy?...
— Nie... mam jeszcze... Potem się policzymy...
— Nie oszczędzaj mnie tylko...
— Bądź i o to spokojny.
— Jeszcze słówko... Marta z pewnością będzie ciekawa wiedzieć, gdzie się udajesz... Wynajdź że sobie jakiś pretekst...
— Powiem jej oto, że jadę do Wersalu odwiedzić jednę z przyjaciółek moich i, że może nawet zanocuję u niej. To przecie powód zupełnie naturalny!...
— O! widzę, że nie jesteś w ciemię bita... Do widzenia kochana kuzynko!..
Do wieczora!..
— Do wieczora!... A przyrzekam ci obiadek, po którym palce jak to mówią oblizywać!...
Angela ucałowała Pascala, uścisnęła Jakóba za rękę i wypadła jak szalona.
— Ona pragnie tylko działać, jak widzisz — zauważył ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Tak... jestem zachwycony... To świetny naprawdę nabytek... Pomyślmy teraz o Fauvela... Ile nam potrzeba czasu, aby przejechać naszym powozem, prostą drogą z Paryża do Petit-Castel?...
— Pięć kwadransy...
— Potrzeba zatem uprzedzić starego lisa, że o kwadrans po piątej poślemy po niego...
— Uprzedzić... a to w jaki sposób?...
— Listownie...
— Nie. List byłby olbrzymiem głupstwem. Mogliby go odnaleźć i masz dyabła nie tracza. Alzatczyk pójdzie...
— Dobrze, ale jeżeli chcesz posłuchać mojej rady, naznacz mu spotkanie w którejkolwiek kawiarni, gdzie zaczekamy na niego.
— Masz racye... To lepiej niż posyłać przed jego dom nasz ekwipaż.
— Jeszcze uwaga... Alzatczyk zobaczy tego poczciwca... To już będzie wcale nie dobrze.
— Prawda, ale jakże zrobić?...
— Fauvel, jak mi mówiłeś, mieszka na trzeciem piętrze...
— Tak i ma na drzwiach swój szyldzik...
— A zatem ja tam pójdę, udam się doń bez opowiadania się odźwiernemu i uprzedzę go, że wieczorem, o piątej, wstąpimy po niego i zabierzemy do którejkolwiek kawiarni, do której wszakże wstępować nie będziemy wcale potrzebowali... Dość będzie dać znak naszemu człowiekowi. Zostaw mnie przeprowadzenie tego wszystkiego i bądź spokojny, że się na żadne a żadne niebezpieczeństwo nie narazimy...
— Kiedy pójdziesz?
— Już idę... Powrócę na śniadanie.
— Idź zatem... a spisz się dobrze.
Pascal ubrał się pospiesznie i poszedł na ulice Guénégaud; punkt o dziesiątej znalazł się u celu podróży i zadzwonił do drzwi Antoniego Fauvela.
Antykwaryusz poszedł otworzyć i zapytał młodego człowieka, którego nie poznał wcale, co sobie życzy od niego?...
— Jestem sekretarzem doktora Thompsona — odpowiedział Pascal — i on mnie tutaj przysyła...
— Racz pan wejść, szanowny panie, powiedział antykwaryusz, usuwając się dla zrobienia miejsca gościowi. Domyślam się co pana sprowadza. Doktór jest rozsierdzony na mnie, więc i pan przychodzisz jeszcze z wymówkami...
— Z wymówkami? — powtórzył Pascal. Niech mnie Bóg broni, łaskawy panie. Zkąd pan przyszedł do podobnego przypuszczenia...
— Obiecałem był wczoraj dostarczyć panu Thompsonowi zamówione przezeń dzieło, a tymczasem nadzwyczajne, a nieprzewidziane przeszkody, nie pozwoliły mi dotrzymać danego słowa.
— Ani wspomniał o tem opóźnieniu...
— O co idzie zatem?
— O radę pańską, o którą prosił już pana...
— Ah!... bardzo dobrze... Przypominam sobie... Chodzi o bibliotekę trafiającą się do nabycia gdzieś w okolicy Port-Créteil. Czy już dzień na ekspertyzę został oznaczony?....
— Odbyć się ma jutro rano.
— Brawo!.. to się złożyło doskonale. Jestem gotów oddać się cały do rozporządzenia pana doktora Thompsona, mego szanownego klienta. Pan doktór mówił mi, że w wigilię wieczorem pójdziemy do jego willi i tam oszacujemy...
— Trwa właśnie ciągle przy tym zamiarze i kazał mi zaprosić pana dziś na obiad do Petit-Castel.
— Jestem gotów do usług... O której godzinie mam się stawić?...
— O piątej punktualnie...
— A gdzie?...
— Może pan życzy sobie aby doktór tutaj wstąpił po pana?...
— O, nie!... Mam parę jeszcze interesów, które z południa zatrzymają mnie po za domem... O wpół do piątej muszę być na bulwarze Strasburskim... Czy nie zgodziłbyś się pan abym oczekiwał na pana Thompsona w kawiarni „Dziewiętnastego wieku?“
— Jestem pewny, że i doktorowi będzie to bardzo na rękę...
— A zatem rzecz ułożona. Na kilka minut przed piątą będę siedział na tarasie...
— Doktór nie pozwoli panu czekać na siebie... punktualnym jest jak nikt chyba...
Pascal odszedł, a Fauvel wybrał się za interesami.
Przed wyjściem przywołał Gendrin’a, swego robotnika.
— Jutro niedziela — rzekł — i jak sądzę, nie myślisz o robocie na jutro.
— O, nie, proszę pana... Chciałbym pójść z żoną odwiedzić mego chłopczynę, któregośmy oddali mamce pod Melun na wychowanie. Gdyby pan nawet dziś mnie już nie potrzebował, to byśmy dziś jeszcze pojechali...
— Nie mam nic przeciwko temn — odparł Fauvel. Jedź sobie choćby zaraz, jeśli ci się podoba. Posunąłeś znacznie naprzód robotę, należy ci się zatem odpoczynek... Tylko pamiętaj, abyś w poniedziałek stawił się z samego rana... Muszę koniecznie wyjechać w poniedziałek na dni kilka i muszę ci wskazać co będziesz miał do zrobienia...
— Będę z pewnością przed ósmą.
— To dobrze. A może potrzebujesz co pieniędzy?...
— Gdyby pan raczył mnie wspomódz, to bym był bardzo wdzięczny. Mógł bym kupić co w takim razie dla pędraczka, zrobić jaki mały podarek dla manki, coby żonę moję uszczęśliwiło...
— To masz-że sobie sto franków.
Gendrin wziął niebieski papierek z rąk Fauvela i podziękował mu gorąco.
— No, zmykaj już sobie teraz — dodał antykwaryusz. — Potrzebuję wyjść, więc chcę zamknąć drzwi za tobą.
— Zaraz, proszę pana... wezmę tylko paltot i uciekam...
W pięć minut potem, Fauvel zasunął mocne zasuwy, w które drzwi od pokoju służącego były zaopatrzone.
W chwili, gdy sam wychodził z mieszkania, zatrzymał się nagle.
— A bodajże cię!... — mruknął — a toż zapomniałem dzieła przyrzeczonego dr.
Thompsonowi...
Cofnął się, poszedł dostać z czarnego gabinetu: „Pamiętniki hrabiego de Rocheforta,“ wpakował je do kieszeni ubrania zwierzchniego i po starannem pozamykaniu wszystkich zamków, wyszedł.
Zatrzymał się przed izbą odźwiernego, aby mu powiedzieć, iż wróci dopiero jutro rano, ale zastał drzwi zamknięto i lokalik pusty zupełnie.
Trochę niezadowolony z tego powiedział:
— Poczciwa kobiecina poszła sobie pogawędzić trochę, ale mniejsza oto, ma przecie klucz swój własny. Jutro rano pójdzie jak zwykle uporządkować mi w pokoju i zobaczy, że nie powróciłem jeszcze.
I poszedł.
Rajmund Fromental, jak już wiemy, porozdzielał swych podwładnych po różnych bibliotekach Paryża.
Sam z dwoma agentami, których szczególnem zaszczycał zaufaniem, czuwał od dwóch dni w bibliotece narodowej.
W ciągu tych dwóch dni, nie zaszło nic ważniejszego.
Możnaby było przypuszczać, że złodzieje książkowi odgadli, że się coś święci niedobrego i cofnęli przezornie.
— Nie możemy zrażać się niepowodzeniem... — oświadczył Rajmund swoim ludziom. Będziemy dotąd pilnować, dopóki nie przyłapiemy łajdaków. Zdwoimy owszem czujność...
O dziesiątej rano w sobotę, w chwili, gdy otwarto gmach biblioteki przy ulicy Richelieu, trzej ludzie zmieniali jeden po drugim przy wejściu do sali pracy i zamieniwszy po parę słów z urzędnikiem siedzącym przy wejścia, otrzymywali od niego biuletyny osobiste.
Ci trzej ludzie, różnego wieku, ubrani byli przyzwoicie, ale bez najmniejszej przesady, jak zwykle ubierają się ludzie przybywający do biblioteki w colu poszukiwań naukowych, lub uzupełnienia swych studyów.
Wszyscy trzej mieli lornetki z sobą.
Każdy z nich miał też pod pachą teczkę wypchaną papierami.
Byli to: Rajmund, — Pradier i Bouvard.
Bouvard umieścił się w pierwszej ław ce od wejścia z prawej strony.
Pradier zasiadł na lewo w ławie korespondentów.
Rajmund zbliżył się do estrady bibliotekarzy i porozmawiawszy coś z jednym z nich po cichu, zajął pierwsze miejsce na ławce pod sama estradą.
W ten sposób mógł był wzrokiem porozumiewać się z urzędnikami, co wśród okoliczności nadzwyczajnych, w jakich się znajdował, zastępowało mowę ustną w zupełności.
Według zwyczajów przyjętych w bibliotece i aby się nie zdradzić, nowo przybyli zachowywali się jak zwyczajni pracownicy, każdy zażądał biuletynu informacyjnego i każdy wypisał na nim tytuły dzieł, które otrzymać pragnął.
Dostarczono im te dzieła i zabrali się do ich przeglądania, udając, że robią wyciągi, a właściwie spoglądając to na prawo to na lewo i pilnie bacząc na wszystko, cokolwiek działo się w sali.
Ta sala zapełniała się powoli.
Około pierwszej z południa, było w niej ze dwustu pracowników różnego wieku, od uczonych starców wertujących wydania stare i nieznane do reporterów dziennikarskich; poszukujących tematów do artykułów i starych anegdot do odświeżenia.
Były także trzy czy cztery jakieś kobiety.
Pomimo tak znacznej liczby czytelników, panowała tu cisza najzupełniejsza, cisza naruszana jedynie szmerem kart przewracanych, piór ślizgających się po papierze i krokami dozorcy przesuwającego się pomiędzy ławkami i pilnującego porządku.
Cały ten tłum nie był bynajmniej nieruchomym.
Ciągle się ktoś to tam to owdzie uwijał, ten żądał wydania sobie książek, tamten zapytywał o katalogi.
Rajmund nie spuszczał z oka bibliotekarza, który odzywał się doń od czasu do czasu, ale żadnym gestem, żadnem spojrzeniem, nie pozwalał przypuszczać aby dzień dzisiejszy miał być od poprzednich szczęśliwszym.
Naraz Fromental zadrżał cały.
Wzrok bibliotekarza zatrzymał się na nim znacząco i po raz pierwszy, jakby mu mówił: Jest coś nowego!...
Fromental podniósł się i podszedł spokojnie ku estradzie.
Bibliotekarz rzekł półgłosem:
— Podano mi w tej chwili żądanie, o dostarczenie książki wyjątkowo rzadkiej, która od miesiąca zaledwie znajduje się w bibliotece... Powróć pan na swoje miejsce i nie spuszczaj mnie z oka ani na jednę chwile... Gdy książka zostanie doręczoną czytelnikowi, dam panu znak niezrozumiały dla nikogo, oprócz pana jednego; wystarczy panu odwrócić się nieznacznie, aby zauważyć osobistość podejrzaną.
— Opisz mi pan te osobistość.
— Człowiek młody, blady i szczupły.
— Blondyn?...
— Nie brunet i to bardzo mocny brunet... W ubraniu duchownego...
— Ksiądz!... — szepnął Rajmund. — To nie podobne do prawdy. To z pewnością nie złodziej.
— Naturalnie, że byłoby niepodobne gdyby to był ksiądz prawdziwy, ale jeżeli przebrał się tylko w ten sposób?...
— Prawda... które miejsce zajmuje ten jegomość.
— Numer 198.
— Dobrze. Nie zajmuj się pan mną więcej i zostaw mnie w spokoju.
Rajmund siadł z powrotem na swojem miejscu.
Wziął kapelusz, portfel, papiery i książkę, którą otrzymał niby do czytania i poszedł usiąść naprzeciwko młodego człowieka, młodego księdza prawdziwego czy fałszywego, na którego zwrócono mu uwagę.
Z tego miejsca był w możności widzieć, każdy najmniejszy ruch obserwowanego.
Usadowiwszy się, rozłożył przed sobą książkę i zdawał się być najzupełniej pochłonięty czytaniem.
Obok księdza, po jego stronie prawej, siedział człowiek około pięćdziesięcioletni z binoklami w szyldkret oprawnemi na nosie, ze wstążeczką Legii honorowej w dziurce od surduta.
Po lewej znów stronie tegoż księdza, znajdowała się kobieta lat około dwudziestu siedmiu, wcale nieładna i niedbale ubrana, jak większość kobiet przybywających za poszukiwaniami do biblioteki.
Trójka ta zdawała się być najzupełniej pogrążoną w czytaniu.
Kobieta i mężczyzna udekorowany, robili ustawicznie jakieś notatki.
Ksiądz przeglądał przewodnik, który trzymał w ręku.
W tej chwili, jeden z urzędników za żądał odeń biuletynu osobistego, wziął takowy i powrócił ku estradzie bibliotekarzy.
Bouvard i Pradier, którzy od czasu przybycia do czytelni, nie spuszczali oka z Rajmunda, widząc, że powstał i zmienił miejsce, zrozumieli, iż znaczy to:
— Baczność!... bo jest coś nowego!...
Jednocześnie zamienili też znaczące ze sobą spojrzenia.
Urzędnik przyszedł zwrócić księdzu jego biuletyn i przyniósł mu zarazem książkę zapotrzebowaną, którą przed nim położył.
Rajmund dostrzegł, że kobieta z lewej i mężczyzna udekorowany z prawej strony, zerknęli na tę książkę pożądliwie.
Mężczyzna udekorowany zrobił ruch, jakby chciał szukać czegoś w swoim portfelu i szepnął coś po cichutku tak, że Fromental, labo nie mógł dosłyszeć tego, pomyślał sobie w duchu jednakże:
— Aha... to napewno ptaszki, na które poluję... Ciekawa rzecz, kto z trojga sprzymierzonych, wyniesie książkę? Oj, będę miał ładny kąsek!...
I zdwoił baczność.
Młody człowiek, w ubraniu duchownego, otworzył książkę i zabrał się do czytania, ale podczas tego czytania znalazł sposób, nieznacznego podsunięcia swego biuletynu kobiecie, która w zamian swój mu przesunęła, a jednocześnie zgniotła w ręku i schowała do kieszeni ten, który jej dopiero co został podsuniętym.
W kilka sekund potem, książkę, jaką czytała, położyła po przed księdzem.
Ksiądz zrobił to samo i oboje zabrali się do spisywania notatek z kartek oddzielnych.
Potem i ksiądz i kobieta wzięli do rak książki, z tą różnicą, że ksiądz wziął tę, jaką otrzymała kobieta i przeciwnie, — To ta jejmość, wysunie się z pewnością pierwsza... — pomyślał Rajmund.
I myślał już opuścić swoje miejsce, gdy spostrzegł, że mężczyzna udekorowany, wyciągnął ze swego portfelu biuletyn czysty i wsunął go w rękę księdzu, który z kolei podał go znowu kobiecie.
Ta wzięła pióro i wypełniła blankiet.
Kości zostały rzucone.
Rajmund podniósł się, złożył na półeczce wszystkie przybory swoje, skierował się ku drzwiom wychodowym i zajął miejsce obok Bouvarda, siedzącego w pierwszej ławce.
— No i cóż?... zapytał ten ostatni.
— Mamy ich już!... Czy widziałeś gdziem siedział ostatecznie?...
— Widziałem... po za księdzem.
— To właśnie złodziej!...
— Czyż to możliwe?...
— Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe. Mężczyzna udekorowany, siedzący po prawej i kobieta po lewej stronie, to godni jego wspólnicy. Kobieta ma przy sobie książkę skradziona... Ona też wyjdzie pierwsza prawdopodobnie... Ja pójdę za nią.. Ty, Bouvard, weźmiesz w opiekę tego ze wstążeczką i nie opuścisz go dotąd, dopóki się doskonale nie przekonasz gdzie mieszka.
— Rozumiem!... Rajmund powstał znowu, odszukał Pradiera i rzekł mu:
— Mamy ptaszków.
— Gdym zobaczył, że pan zmieniasz miejsce, zwątpiłem o tem... szepnął Pradier.
— Czy widzisz tam na tej ławce, tego młodego niby księdza, po za którym siedziałem?...
— Widzę...
— Skoro wyjdzie, nie straćże go z oczu ani na jedne chwilę...
Potrzeba koniecznie sprawdzić czy to jest jak się domyślam oszust przebrany i dowiedzieć się o jego mieszkania.
Rozumiem!... Dopilnuję go na pewno!...
Rajmund podniósł się po raz czwarty, powiedział kilka słów po cichutku do dozorcy umieszczonemu przy wyjściu, opuścił czytelnię — a potem gmach biblioteczny i zaczął się przechadzać po chodniku obok skweru Louvois, z oczami ku drzwiom głównym zwróconemi.
W jakie pięć minut najwyżej na twarzy jego wybiła się radość niezwykła.
Złodziejka ukazała się na ulicy.
Nie namyślając się wcale zwróciła na lewo i poszła w ulicę Richelieu.
Rajmund pozwolił odejść jej o dwadzieścia kroków i poszedł za nią.
Po dojściu do placu Karazelu, złodziejka minęła le Pont des Arts, poszła ulicą Świętego Piotra do ulicy St. Jakóba, zwróciła na lewo w tę ulicę i weszła do kawiarni bardzo przyzwoicie wyglądającej.
Fromental zatrzymał się ze dwie minuty i następnie wszedł również do kawiarni.
Umieściwszy się w głębi sali przy stoliku ustawionym w cieniu, w samym kącie, złodziejka zapijała coś ze szklanki.
Rajmund usiadł na przeciwnej stronie sali, kazał podać sobie lampkę wina i wziął w rękę jakiś dziennik, aby dodać sobie kontenansu.
Gości było bardzo niewiele w zakładzie.
Jedni grali w kości, drudzy w karty, inni w domino.
Niektórzy paląc czytali.
Wypiwszy jedne szklankę, złodziejka kazała podać sobie drugą.
Upłynęło pół godziny w ten sposób.
Te trzydzieści minut wydały się nieskończenie długiemi Rajmundowi, który widział się u celu swych poszukiwań i czuł się już zupełnie wolnym niezadługo.
Nagle zatrząsł się cały.
Udekorowany jegomość z biblioteki ukazał się we drzwiach kawiarni.
Rzucił on uważnie wzrokiem dookoła siebie, zauważył swoję wspólniczkę, podszedł ku niej i usadowił się obok, odgrywając komedyjkę jakby spotkanie to było całkiem wypadkowe.
Bouvard zjawił się zaraz także.
Zobaczył Rajmunda i zbliżył się do niego.
— Mamy już dwoje zatem — odezwał się ojciec Pawła. — Usiądź naprzeciwko mnie, każ sobie podać cokolwiek i przybierzmy takie miny, jakbyśmy rozmawiali o najobojętniejszych w świecie rzeczach. Ja pilnuję łotrzyków.
— Proszę o kieliszek koniaku — wołał Bouvard w stół uderzając.
— Garson spełnił polecenie, a Rajmund kiwnął nań i zapłacił zaraz co się odeń należało, aby go nic nie zatrzymało gdy trzeba będzie pójść za złodziejką.
Abraham, ponieważ on to był tak doskonale przebrany, po kilku nic nieznaczących wyrazach na głos wypowiedzianych, zawiązał ze wspólniczką taką rozmowę tajemniczą:
— Twardo w kieszeni?...
— Ma się rozumieć — odpowiedziała kobieta — po tysiąc franków na każdego.. cała rzecz w tem... kiedy to odbierzemy?...
— Spodziewam się, że dziś wieczorem, o dziewiątej... Ja będę zaraz iść do mój kupiec... dawaj mnie nasza sztuka...
— Masz...
Powiedziawszy to, złodziejka wyciągnęła z kieszeni drogocenne dzieło i oddała Abrahamowi, z zapytaniem:
— Więc wieczorem... o dziewiątej?...
— Ja — odpowiedział żyd zawijając książkę w serwetkę. — Uprzedź Edmunda...
— Pójdziemy razem...
Rajmund spostrzegł książkę skradzioną, przechodzącą z rąk kobiety do rąk Abrahama.
— Pójdź za złodziejka — szepnął Bouvard’owi. Ja udam się za mężczyzną, aby wyśledzić pasera.
I wyszedł zaraz z kawiarni.
Abraham przyzwał garsona, zapłacił i wyszedł także.
Fromental obserwował go z zagłębienia drzwi.
Żyd poszedł ulicą Jakóba, następnie udał się na ulice Sekwany, a z tej na Guénégaud.
— Stawiam sto przeciwko jednemu, te zdąża do Fauvela — pomyślał Rajmund, przyspieszając kroku aby podążyć za złodziejem.
Nie mylił się naturalnie.
Abraham wszedł do domu, w którym mieszkał antykwaryusz, a za nim wszedł też tam i Rajmund.
Żyd udał się na trzecie piętro i zatrzymał przed mieszkaniem zajmowanem przez Fauvela.
Rajmund przeszedł obok niego, wszedł na piętro czwarte i tu się zatrzymał nadstawiwszy uszu.
Złodziej zadzwonił.
Nikt nie przyszedł mu jednakże otworzyć.
Zadzwonił mocniej poraz drugi ale znowu bezskutecznie.
— No... co to jest... jego nie ma?... powiedział żyd dosyć głośno, tak, że było słychać na czwartem piętrze. To dziwna rzecz!... Trzeba się wracać!.. No...
co to może znaczyć?...
I zeszedł zirytowany.
Rajmund udał się zaraz zanim.
Znalazłszy się na ulicy, Abraham zwrócił się w stronę wybrzeża.
Gdy tu przybył, zdawał się wahać, jaką obrać dalszą drogę, ale wahanie nie trwało długo.
Poszedł w kierunku Pont-Neuf.
Dwóch strażników miejskich stało przy skręcie na ulice Dauphine.
Rajmund zbliżył się do nich, okazał im swoją kartę i powiedział:
— Wzywam was o udzielenie mi pomocy. Oto złodziej, którego ścigam od dwóch godzin przeszło... Chodźcie za mną i uważajcie...
Żyd postępował zwolna, z głową na dół spuszczoną, jakby zamedytowany.
Fromental, za którym znajdowali się tuż dwaj strażnicy, dopędził go w kilku krokach i położył rękę na jego ramieniu.
Abraham odwrócił się nagle i zrobił minę jakby się bronić zamierzał, ale gdy rozpoznał twarz człowieka, którego widział dopiero co na schodach mieszkania Fauvela, a po za nim dojrzał kepi urzędowe strażników bezpieczeństwa publicznego, zrozumiał co się święci i pobladł śmiertelnie.
— Ani słówka... ani najmniejszego usiłowania ucieczki — rzekł doń Fromental z cicha. Pilnuję cię od chwili wyjścia Biblioteki narodowej... Nic ci więcej powiadać nie potrzebuję, wiesz już z pewnością doskonale o co chodzi...
Żyd zrozumiał, że jest zgubionym, nie chciał jednakże uledz tak bezwzględnie i próbował się tłómaczyć, strażnicy jednakże miejscy przerwali mu zaraz jego przemowę, pochwyciwszy go pod obie ręce tak energicznie, iż o bronieniu się ani mowy być nie mogło.
Lubo cała scena odbyła się spokojnie i cicho, przechodnie widząc kogoś zaaresztowanego, zaczęli się zatrzymywać. Jeszcze kilka minut, a tłum się dokoła zgromadzi.
— Idź dobrowolnie — odezwał się Rajmund, jeżeli się nie chcesz narazić na postronki...
— Boże Izraela, Abrahama i Jakóba, mruknął żyd, wznosząc obłudnie oczy ka niebu i oświadczył, że pójdzie spokojnie gdzie mu każą.
— Gdzie poprowadzić jegomościa?... zapytał jeden ze strażników.
— Do prefektury! — odpowiedział Rajmund.
W dziesięć minut potem, żyd został zdany komu należało, a Fromental udał się do gabinetu szefa służby bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
Była piąta wieczorem.
Elegancki pojazd zatrzymał się na bulwarze Strasburskim, po przed kawiarnią „XIX wieku.“ Fauvel oczekiwał tam już od kwadransa, siedząc przy jednym z małych stoliczków na tarasie i grog zapijając.
Dojrzał powóz i siedzącego w nim doktora Thompsona, a że miał zwyczaj płacić należność zawsze naprzód, podniósł się w tej chwili, aby pójść do niego.
— Dziękuję serdecznie kochanemu panu za jego punktualność wzorowa — ozwał się Jakób, ściskając za rękę księgarza. Siadaj pan... bardzo proszę...
Fauvel zajął miejsce obok mniemanego Thompsona.
— Czy długą mamy drogę przed sobą — zapytał antykwaryusz.
— Nie... Za pięć kwadransy najdalej będziemy już na miejscu... Spróbujemy mojej madery, bo zdaje mi się, że wcale niezła... wypalimy cygara, a mam prawdziwe hawańskie, przejdziemy się po parku, o siódmej siądziemy do stołu — a sądzę, że i z obiadku będziesz pan zadowolony zupełnie. Po kawie znowu cygarko na świeżem powietrzu pod cieniem drzew, a o dziesiątej spać... Czy nie masz pan nic przeciwko temu programowi, kochany panie Fauvel?...
— Niepodobna aby się komukolwiek nie podobał.
— No to dobrze — a jutro ekspertyza.
— W poniedziałek będzie pan miał wszystko u siebie...
— A tę osobliwość przyrzeczoną, czy dostanę?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta?...
— Tak właśnie.
— Chciałem zrobić panu przyjemność i zabrałem ze sobą...
— Uprzejmy z pana człowiek jak rzadko.
Powóz toczył się dobrym kłusem.
Stangret, którym był Pascal Saunier zmieniony do niepoznania przez przyprawione faworyty, dotarł bulwaru do place Bastylii, skręcił w ulicę Lyon i wjechał w aleje Daumesnil.
O szóstej minut dwadzieścia przybyli do Petit-Castel.
Pascal zszedł z kozła, otworzył kratę, pociągnął za dzwonek aby uprzedzić Angelę, a potem zajął znowu swoje miejsce i zajechał przed dom, przed którym Lagarde i Fromental wysiedli.
Angela ubrana bardzo elegancko, ale mocno zaczerwieniona, bo w tej chwili dopiero oderwała się od komina, wyszła na spotkanie przybyłych.
Kochana kuzyneczko! — zawołał wesoło mniemany doktór Thompson, przedstawiam ci oto jednego z najznakomitszych bibliofilów, pana Fauvela, o którym nieraz już odemnie słyszałaś!... A ty łaskawy panie Fauvel, pozwól mi ze swej strony, zaprezentować sobie, kuzynkę moję panię Angelę. Cioteczna siostrzyczka moja, kobietka dzielna, a dobra, a życzliwa mi jak nikt na świecie Dopóki nie urządzę się ostatecznie w pałacu moim w Paryżu, siedzi tu biedaczka sama jedna i nudzi się naturalnie okrutnie...
— Jakto — zawołał kłaniając się Fauvel, sama pani w domu wiejskim, oddalonym i w dodatku na brzegu rzeki!...
— A cóż to szkodzi szanowny panie. Man przy sobie służącą, chociaż niestety zwichnęła sobie wczoraj nogę i dziś ani się ruszyć nie jest w stanie...
— I pani wcale się tu nie obawia?...
— Czegóżbym się miała obawiać, Wielki Boże?...
— Dzienniki zapełnione są opisami przeróżnych zbrodni, przytrafiających się w okolicach Paryża...
— Sądzę, że w tych opisach jest bardzo wiele przesady i dla tego nie wiele z nich sobie robię...
— Odważna pani nielada...
— Drzwi są wszystkie szczelnie pozamykane... Posiadam rewolwer, którym potrafię się posiłkować i bardzoby nie tego zapewne wyszli rabusie, którzy mieliby myśl nieszczęśliwą wybrania się do mnie z wizytą... Sypiam też najdoskonalej... jakto mówią na oba uszy...
— Jest pani prawdziwie dzielną.
— Przyjmuję kompliment jako kompliment, pomimo to dziękuję zań panu bardzo... Ale niechże się pan raczy rozebrać i rozgościć.
— Tak... powiedział Jakób, urządź się pan jak panu najwygodniej... Chcesz pan może kapelusz słomiany?... Jesteśmy na wsi przecie...
— Najchętniej — odpowiedział Fauvel.
Angela wzięła odeń palto, wydostała z jednej z szaf wielki kapelusz słomiany i podała go handlarzowi książek, który nie miał słów na wypowiedzenie swej za tę uprzejmość wdzięczności...
— Do stołu zasiądziem o siódmej, wszak tak kuzynko? — zapytał Jakób.
— Punktualnie o siódmej... — odpowiedziała ex-modystka – ażeby zaś zająć panów, tymczasem każę wam podać absynt i maderę, pod kasztany...
— Pamiętasz zawsze o wszystkiem kuzynko!... — zawołał śmiejąc się pseudo Thompson. — Uwielbiam cię, słowo honoru!...
W tej chwili zjawił się Pascal, wyglądający jak zwyczajnie, to jest bez przyprawionych faworytów i nie w furmańskiej liberyi.
— Drogi, kochany Rambercie, — odezwał się doń doktor, — ty pójdziesz także z nami na kieliszek madery lub absyntu.
Trzej panowie udali się do sali zielonej, gdzie czekała już na nich zakąska i butelki, zostawimy więc ich tutaj — a sami powrócimy do Pawła Fromentala, do jego domku nad brzegiem.
W dzień wyjazdu Marty; zobaczył przy niej, jak wiemy, jakiegoś mężczyznę, którego rysów, z powodu dość znacznej odległości, dobrze dojrzeć nie mógł, ale który wyglądał na młodego.
Mężczyzna ów podszedł do „Czarodziejki z nad Marny“ i pocałował ją w czoło, a potem młoda kobieta oddaliła się z nim razem, pod rękę, w sposób całkiem familijny.
Wtedy jakaś boleść ciężka, pognębiająca, boleść, jakiej nie znał nigdy dotąd zakradła się nagle do jego serca.
Pierwszy raz w życiu doznawał podobnej boleści.
Nazajutrz przez cały dzień od samego rana uwijał się w czółnie po Marnie, wzdłuż parku, spodziewając się zobaczyć Martę.
Nasi czytelnicy wiedzą już, że nadzieje ziścić się żadną miarą nie mogły, bo Marta w towarzystwie Jakóba Lagarda odjechała do Paryża.
Noc przepędził w gorączce i prawie nie spał wcale.
Z rana Magdalena ku wielkiej zgryzocie swojej zauważyła, że był daleko bledszym niż zwykle i że na policzki wystąpiły mu silne wypieki.
Przekonana z góry, że się niczego nie dowie, stara służąca nie zapytywała wcale o przyczynę, ale postanowiła: napisać do Rajmunda i donieść mu jak niekorzystną zmianę dostrzegła w jego synu.
— Wieś, zamiast pomódz, zaszkodziła... — mówiło sobie poczciwe kobiecisko — powietrze tutejsze zupełnie mu widać nie służy….. albo też ma może jakieś zmartwienie, do którego nie chce się przyznać... Bądź co bądź, nie może być tak jak jest żadną miara!... Trzeba uprzedzić pana i niechaj co poradzi...
Skoro się tylko ubrał, — Paweł ustępując Magdalenie, która nie mogła znieść, aby na czczo wychodził, wypił filiżankę mleka i wyszedł z domu.
Tym razem nie podążył do swego czółna — udał się na drogę wysadzoną drzewami tuż nad samą rzeką, z wysokości której mógł widzieć wnętrze parku Petit-Castel.
Stanął na przeciwko małej łachy płynącej wzdłuż posiadłości Thompsona, przy brzegu której stała grupa kasztanów różowych.
Ztąd zapuścił wzrok w głąb alei zacienionych, prowadzących do Petit-Castel, które widział z po za liści.
Serce mu się ponownie ścisnęło.
Nie tylko aleje te przedstawiały obraz opuszczenia, ale wszystkie także okiennice w domu były pozamykane.
— Czyżby wyjechała?... — zapytywał się młody chłopak z goryczą.
Padł na trawę najzupełniej zgnębiony.
Pośród łąki, ciągnącej się na jakie co najmniej trzysta metrów, stało pięć czy sześć szycht drzewnych.
Pod jedną z takich szycht, jakiś człowiek łowił ryby na wędkę.
Zwrócony tyłem do Pawła nie zważał on wcale na to, co tam się po za nim działo.
Rybakowi nie wiodło się wcale.
Ryby zupełnie mu nie brały.
Zniecierpliwiony tem nareszcie, wyciągnął wędkę z wody, położył ją na szychocie, podniósł się i pogwizdując, zaczął skręcać papierosa.
Paweł, pogrążony w swojej zadumie z oczami w Petit-Castel wlepionemi, nic nie widział i nic nie słyszał.
Ale ocknął się nareszcie ze swych kontemplacyj, gdy w pobliżu imię jego wymówiono.
Zwrócił się wtedy w stronę szychty i spostrzegł Julka Boulenois nazywanego zazwyczaj La Fouine, który, odwróciwszy się dla zapalenia papierosa dojrzał go i poznał.
— Co to, co to, panie Pawle — wołał La Fouine. Jesteś pan tu i bez wędki w ręku, a to znowu do czego podobne?...
— A no, bez wędki istotnie... odpowiedział Paweł.
— I dla czegoż to u licha?...
— Znudziło mi się łapanie.
— Ho! ho!... to zupełnie niepodobne do prawdy!... zawołał młody chłopak wdrapując się na łąkę, aby pójść uścisnąć rękę syna Rajmunda. Jakto pan, który zdajesz się być takim stałym w swoich zamiarach, pan, z którego ja byłem dumny, jako z ucznia, pan, który powiadałeś, że przekładasz wędkę nad wszelkie przyjemności, pan tak zaraz ni z tego ni z owego, z dnia na dzień, z godziny na godzinę byłbyś w stanie uznać łowienie ryb za głupstwo i wędkę w kąt porzucić?... Wolne żarty kochany panie... To nie leży wcale w pańskiej naturze i wcale w to nie wierze!... Czy pan nie jesteś słabym panie Pawle?...
— Nie, mój przyjacielu!... Dla czego pytasz mnie oto?...
— Boś pan jakiś mizerny i blady... Wyglądasz pan na zupełnie zdekonfiturowanego. A zmieniłeś się pan tak dopiero od onegdaj, odkąd pana nie widziałem. Czyżby pobyt nad brzegiem rzeki nie służył panu?... O jej... To także się przytrafiaj.
— Nie sądzę... odpowiedział Paweł.
— Jednakże jest coś panu... Nie jesteś pan wcale w zwykłym swojem usposobieniu... To widać przecież z oczów...
— Niedyspozycya bez znaczenia... niedomaganie chwilowe... nie potrwa to sadzę długo.
— Daj Boże... Potrzeba się panu rozerwać czem trochę. Nic tak nie pomaga jak rozrywka... Karpie nie chcą wcale brać dzisiaj...
Czy nie poszedłbyś pan ze mną na płotki i kiełbiki do małej łachy?...
— Nie... dzisiaj nie mogę...
— No to siadaj pan ze mną na szychcie i pogadamy...
Paweł zawahał się, ale naraz przyszła mu myśl do głowy, aby się La Fouina zręcznie o Petit-Castel wypytać...
Wiedząc, że młody rybak ani dniem, ani nocą nie opuszcza brzegów Marny, pomyślał sobie:
— Kto wie czy nie od niego najprędzej się dowiem czegoś...
— No... no... namyśl się pan... nastawał Julek Boulenois...
— Dobrze! niech tak będzie.
— Brawo... Chodź pan zatem, a uważaj, abyś się nie ześliznął. W pańskich bucikach łatwo to się może przytrafić i stoczyłbyś się pan pod szychtę jak płotka...
La Fouine szedł ciągle i mówił dostał się na szychtę i wyciągnął rękę do Pawła, który dotarł doń bez wypadku.
— Czy chcesz pan wędki?... zapytał Boulenois.
— Nie, będę się przypatrywał tylko...
— Jak się panu podoba.
— Czyś tutaj noc przepędził?
— Nie, alem tu przyszedł o świcie.
— I szczęście ci dopisało?...
— O co to, to wcale!... zajrzyj no pan do woreczka.
Paweł pochylił się nad szychtę, i wyciągnął woreczek siatkowy zanurzony na sznurku w wodzie.
— Widzisz pan... odezwał się La Fouine — oto cała zdobycz moja... dwa leszcze nieosobliwe i płotka... Gra stanowczo nie warte świeczki. Ale może się odmienić nareszcie...
Zarzucił wędkę na nowo.
Syn Raymunda opuścił woreczek siatkowy na poprzednie miejsce i zwrócił oczy ku Petit-Castel.
— O!... rzekł pół głosem Julek Boulenois... czuję, że się coś uwija koło robaka. Poznaję dużą rybę po sposobie brania. To będzie karp na pewno.
Paweł nic nie odpowiedział i patrzył ciągle w jedną stronę.
— Za czem pan tak śledzi u kaduka panie Pawle?... zapytał La Fouine zdziwiony tą cichością.
— Za niczem szczególnem, co prawda!... Czy nie znasz tej oto willi?...
— Której willi?...
— A tej na wprost oto...
— Znam jak najdoskonalej... To Petit-Castel... tak ją nazywają... Jedna z
moich licznych posiadłości.
— Jedna z twoich posiadłości?... powtórzył Paweł. Jakto?...
— Skoro spędzam noc na łowieniu i skoro się poczuję za bardzo już zmęczonym, wtarabaniam się tam zaraz pod drzewo i zasypiam jak w najpyszniejszem łożu... Tym sposobem jestem współwłaścicielem...
— Byłeś więc nieraz w parku?...
— I nieraz i nie sto razy... Nietylko nocą ale i we dnie także...
— A gdyby cię złapano?...
— Nie ma oto obawy. Pustka. Była to przed sprzedażą coprawda...
— A więc willa została sprzedaną?...
— Tak... w ostatnich czasach... jest temu dni piętnaście, albo może trzy tygodnie...
— Czy nie wiesz kto ją kupił?...
— Doprawdy, że nie... Wszystko co wiem, to tylko, że są tam dwie kobiety...
— Jakto!... zawołał Paweł dwie kobiety?...
— A no tak — dwie kobiety... jedna mogąca mieć lat trzydzieści kilka do czterdziestu, która musiała być bardzo apetyczną za młodu i która zaręczam panu, wcale jeszcze nie dała za wygranę.
— A... druga?... zapytał co żywo syn Raymunda.
— O! ta druga to bodaj czy ma więcej niż ośmnaście lub dziewiętnaście... Musi to być córka tego obywatela, z którym widziałem ją razu jednego na wyspie i którego poprzednio już tam także kiedyś spotkałem. O! panie Pawle — śliczności powiadam panu dziewczyna.... Wierz mi pan albo nie wierz, ale powiadam ci, te malowidła najświetniejsze w muzeach, malowidła przedstawiające najpiękniejsze księżniczki i królewny, to poprostu głupstwo przy niej. Te wszystkie najpiękniejsze nie warte są rozwiązywania rzemyka u jej trzewiczków...
— I tę ślicznotę... spotkałeś był w restauracyi na wyspie z tym człowiekiem?...
— Tak... Jest to nowy właściciel willi... jak mi się zdaje.
— Czyś jest pewnym, że ta młoda osoba mieszka w Petit-Castel?...
— Boże drogi... Toć ją tam nietylko widziałem, ale z nią rozmawiałem nawet...
— Ty!... A to zkąd znowu?...
— Poszedłem zapytać czyby ryb odemnie nie nabyli. Spotkałem dwie kobiety, starą i młodą w alei.. Pokazałem moje kiełbiki — młoda chciała je nabyć... wyczytałem to z jej oczu, ale stara kazała mi iść precz sobie. „Wiesz wszakże kochana Marto powiedziała, te obiad dzisiejszy gotowy, a do jutra rybki te zupełnie by się popsuły.“ No i nic nie zrobiłem...
— Aha, a więc na imię jej Marta... mruknął Paweł, który nie był w stanie pokryć swego wzruszenia.
— To więcej jak pewno, że jej Marta na imię!... Ale ba!... ale możnaby sądzić, że to pana bardzo obchodzi... Czy nie widziałeś jej pan przypadkiem?...
— O! tak... widziałem ją... widziałem!... odpowiedział młody człowiek z mimowolnym zachwytem. Piękną jest jak madonna, a śpiewy aniołów mogą być tylko równie dźwięczne jak jej głosik...
— Ho! ho! ho!.. powiedział śmiejąc się La Fouine i spoglądając na Pawła... to wcale się teraz nie dziwię, żem pana potrafił namówić na pogawędkę... ho! ho! ho!... Chciałeś pan o niej się coś dowiedzieć!... Ba!... i jak pan masz miłować się teraz w rybołóstwie, kiedyś pan całkiem co innego umiłował!...
Paweł zrozumiał, że się zdradził i cały pokraśniał.
Rybak ciągnął dalej:
— A ta inna rzecz którąś pan umiłował, to młoda dama z Petit-Castel. Oto dla czego jesteś pan taki smutny i zamyślony... Oto dlaczegoś pan taki blady... O! ja się znam na tem panie Pawle!... To klin w pańskiej głowie!... Wyrażając się dobrą francuzczyzną, jesteś pan pochłonięty przez panienkę...
Młody człowiek spuścił głowę.
— Chciałbym się koniecznie dowiedzieć, bąknął, czy to istotnie córka tego człowieka z którym ją widziałeś w restauracyi na wyspie...
— Co do tego, to objaśnić pana nie potrafię.
— Jesteś pewnym, że willa została sprzedaną?...
— Sprzedaną, albo wydzierżawioną... dowód w tem, że stała pustką, a teraz jest od niedawna zamieszkałą.
— Jej tam nie ma już jednakże... wszystkie wejścia są pozamykane, wszystkie żaluzye w oknach pospuszczane.
— Być może, że nowi dziedzice gdzieś sobie wyjechali...
— Czy nie możnaby się przekonać o tem?...
— Bardzo łatwo i to zaraz...
— W jaki sposób?...
— Sprowadź pan oto swoje czółno, popłyniemy do łachy, a ja wsunę się do willi pod pozorem, że mam ryby do sprzedania... Przecie powinienem tam znaleźć kogoś... Przez tego kogoś można się będzie dowiedzieć co potrzeba... a może dostać adres.. postaramy się...
— Udasz się sam do willi?...
— Rozumie się...
— Idę po czółno.
Paweł oddalił się i skierował ku swej przystani.
Nie upłynął kwadrans czasu, gdy już był z powrotem.
— Jestem!... zawołał do La Fouine’a... — Idę... tylko ryby muszę zabrać, bo to mój pretekst przecie... Inaczej mogliby mnie wziąć za złodzieja...
Złożył swój woreczek z rybami na przedzie statku, ujął w rękę wiosła i puścił się ku łasze do miejsca, z którego przed kilkoma dniami Paweł wręczał „Czarodziejce z nad brzegów Marny“ książkę, którą z rąk wypuściła.
Dopłynęli wkrótce tutaj.
La Fouine wysiadł i znikł niebawem w głębi parku.
Jego nieobecność nie trwała długo.
— No co?... — zawołał Paweł.
— A no miałeś pan racyę!... Ani żywego ducha... wszyscy wyjechali...
— Tak ci powiedziano?... — zapytał syn Rajmunda, bardziej jeszcze pobladły.
— Nie, alem widział to na moje własne oczy... nie ma ani kawałka stróża...
pustka najzupełniejsza...
Możesz pan sam także zajrzeć, jeżeli masz ochotę.
Paweł podszedł do La Fouine’a i obaj przejrzeli wszystkie kąty willi.
Nie można było wątpić...
Wszystko było szczelnie pozamykane.
— Pojechali... — szepnął smutno Paweł. — I ona pojechała!... Co może być jednak za przyczyna tego nagłego wyjazdu?... Chyba, że to nie na długo... zaledwie przed trzema dniami prowadzono tu różne roboty... Marta wróci zapewne niebawem...
— To bardzo prawdopodobne a nawet zdaje się pewnem... — odpowiedział La Fouine. I ja zamiast psuć sobie krew jak pan robisz, czekałbym cierpliwie na ten powrót; przychodziłbym tu na ryby co rano i co wieczór, łapałbym to leszcze, to znów płotki lub kiełbie, aby sobie urozmaicić zabawkę. To byłoby najmądrzej panie Pawle, słowo honoru panu daje... To żadna racya, żeby nabijać sobie zaraz głowę tysiącem najrozmaitszych przypuszczeń i chudnąć gwałtownie dla dzierlatki... Potrzeba być koniecznie filozofem i gdybym śmiał.... to powiedziałbym coś panu...
— Co takiego?... — zapytał Paweł, spodziewając się, że La Fouine poda mu jaki sposób odnalezienia Marty.
— To najlepiej wyrazić przez porównanie... Jak jestem na rybach w dobrem miejscu... nie prawda... no, pan rozumiesz co chcę powiedzieć...
— Rozumiem...
— Jeżeli jednak jestem w miejscowości, w której ryby brać nie chcą, to co robię?... Proszę pana, odpowiedz mi na to...
— Przenosisz się gdzieindziej...
— Naturalnie!... I oto przykład do naśladowania... Jeżeli się nie wiedzie w danej miejscowości, puszczaj w trąbę tę miejscowość.
— Czyli radzisz mi, abym poszukał zapomnienia w innej miłości?...
— To się wie!... Wypływaj pan na pełne morze!... Kobiety to tak samo jak ryby... potrzeba się brać na sposoby, aby je ściągnąć w matnię... Jeżeliś zapuścił wędkę w jednem miejscu, a nie biorą, ruszaj gdzieindziej i probuj szczęścia gdzieindziej... Oto cała sztuka. Co pan masz przeciwko temu?...
— Wracajmy... — rzekł Paweł za całą odpowiedź.
Usadowili się w czółnie i La Fouine powrócił do szycht, nie chcąc stracić wyników pracowicie przygotowanej roboty.
Paweł opuścił go, uwiązał łódź w przystani i z sercem ściśniętem wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju.
Biedne chłopię cierpiało istotnie ogromnie.
Brakowało mu sił do tej walki — a filozofii, aby ją sobie wytłomaczyć.
Pogrążył się w rozpaczy.
La Fouine wziął się do łowienia ryb i w swoim charakterze filozofa (a miał się za takiego, z najlepszą w świecie wiarą), zaczął się zastanawiać nad wyznaniem, co się Pawłowi Fromentalowi wyrwało.
— Ej do wszystkich piorunów — mruczał — a to się biedny chłopak zaszłpał!... Okrutne to głupstwo, że nie można nigdy okiełznać tego paskudnego zwierzęcia, które się „miłość“ nazywa!... Skoro cię tylko raz trąci, wściekasz się i rady dać sobie nie możesz, nie mówiąc, że czasami możesz nawet klapnąć z tego powodu. Gdyby się to jemu przypadkiem przytrafić miało, słowo honoru, że wielka byłaby szkoda? Ogromnie lubię tego chłopca i gdybym mógł kiedykolwiek przydać mu się na co, usłużyłbym mu z przyjemnością. Ale co mnie to do dyabła obchodzi!...
W tej chwili przerwał medytacye z okrzykiem:
— Aha!... teraz to cię już trzymam w garści.
Odnosiło się to do ryby, którą wyciągnął i zręcznie z haczyka zdejmował.
— Teraz, gdy się znajdziesz w mojej siatkowej torbie, będę mógł napewno twierdzić, że zjem porządne śniadanie.
Ryba musiała być dosyć dużą, bo La Fouine z ciężkością wyciągnął ją z rzeki i po dosyć długiem usiłowaniu, na brzeg wydobył.
Był to przepyszny karp złoty, około pięciu funtów wagi.
— Dajże pokój, mój stary! — prawił La Fouine, przytrzymując skaczącą rybę — po co się szarpiesz napróżno, po co się wyrywasz, kiedy widzisz, że zapoznasz się niebawem z bulionem i czerwonem winem pana restauratora z wyspy... — Najmądrzej zrobisz, jeżeli będziesz siedzieć spokojnie.
Wsadziwszy rybę do torby siatkowej, wyskoczył na brzeg, pozostawiając wszystkie narzędzia rybackie w czółnie, które ukrył pod krzakami.
Odniósł rybę do kuchni, otrzymał pieniądze, zjadł pośpiesznie śniadanie, wsiadł w stare czółno, którego nikt nie używał, i popłynął z powrotem na brzeg lasku i wziął się znowu do łowienia.
Niezwykłe dopisywało mu dzisiaj szczęście.
Raz po raz wyciągnął jeszcze trzy karpie, które co do wielkości, wcale nie ustępowały pierwszemu.
Miał znowu zapuszczać przygotowaną starannie wędkę, gdy nagle przerwał sobie robotę, wytrzeszczył oczy i otworzył usta.
Po drugiej stronie Marny na skręcie alei w parku Petit-Castel, spostrzegł kobietę.
Była nią Angela.
Ex-magazynierka przybyła tu na żądanie Jakóba Lagarda i zanim zabrała się do swojej roboty, wyszła użyć przechadzki.
— Ano! ano!... mruczał La Fouine, jeżeli się nie mylę, to to jest ta damulka dojrzała, ale dobrze utrzymana, która nie pozwalała tej prześlicznej małej kupić wtedy ryb odemnie... — Więc nie wyjechali widocznie ci państwo, właściciele tego ustronia!... a raczej wyjeżdżali ale tylko na dni kilka!... Wywiem się, czy już powrócili i kto to wie, może jaką dobrą nowinę będę mógł zanieść panu Pawłowi...
Wskoczył do czółna, zabrał torbę z rybami i wiosłując zręcznie, skierował się ku Angeli, która się zatrzymała i przypatrywała mu ciekawie.
Przybywszy do brzegu, przystanął.
— Czy pani dziś ryb nie potrzebuje?... zapytał.
— A! to ty; coś już nam chciał kiedyś sprzedać swój towar?... — zapytała, poznając go Angela.
— A ja, do usług pani!...
— Cóż masz na sprzedanie?...
— Karpie...
— Duże?...
— Spodziewam się!.. — Najmniejszy waży przynajmniej ze trzy fanty...
— A nie masz węgorzy?...
— Mam dwa dosyć ładne w rezerwoarze przy czółnie... — z tych węgorzy i jednego karpia, można mieć wspaniałą potrawkę!...
— Ile chcesz za to wszystko?...
— Dwanaście franków, dla tego tylko, że to dla pani...
— No to podpłyń bliżej sztachet i daj dwa węgorze i karpia.
La Fouine ujął wiosła i znalazł się wkrótce w miejscu wskazanem.
Wskoczył na schody z torbą ryb żądanych.
Angela czekała nań obok domu.
Drzwi i okna były narozcież pootwierane.
— Oto żądane trzy sztuki, proszę pani... kto je będzie jadł, ten z pewnością pani powinszuję... zaniosę je do kuchni i jeżeli pani sobie życzy, to zajmę się oskrobaniem...
— A najchętniej...
Ex-magazynierka poszła przed Juljuszem Boulenois, a ten idąc za nią wypytywał niby najobojętniej:
— Państwo byli w podróży?...
— Dla czego?...
— Bo ja byłem tu wczoraj wieczorem z prześlicznym leszczem i zastałem pozamykane...
— Tak!... nie było nas wczoraj w domu...
— To też ja sobie pomyślałem... że zapewne pani pojechała z mężem do Paryża rozerwać się trochę...
— A któż to taki mój mąż?... — zapytała Angela, patrząc na rybaka podejrzliwie.
— No, ten piękny pan z brodą, którego tu widziałem.
— To nie mój mąż... mój kochany...
— Ah!... a ja myślałem... No ale napewno jest pani jego kuzynką... albo może gospodynią...
Angela nic nie odpowiedziała.
La Fouine ciągnął skrobiąc dalej karpia.
— A panna Marta, czy jest pani córką?...
— A ty zkąd wiesz, jak jej imię — wykrzyknęła ździwiona magazynierka.
— Cóż to takiego dziwnego!... Przecie pani tak ją nazywała przy mnie, wtedy, jak to pani nie pozwoliła jej ryb kupić odemnie...
— Może córka tego pana z brodą?...
— Być może...
— To ma się naprawdę czem pochwalić... bo takiej ślicznej panny... nie zdarzyło mi się widzieć na świecie!...
— Bądź no cicho gaduło i śpiesz się, bo ja nie mam czasu do tracenia...
— Zabieram się do węgorzy... — Tak więc państwo już powrócili...
— Widzisz przecie, że jestem!...
— Pani tak, ale panienka?...
— Co cię to może obchodzić, czy panienka jest czy jej nie ma?...
— Zawsze przyjemnie przecie patrzeć na taką piękną osobę...
— Takim jesteś amatorem pięknych buziaków? — powiedziała ze śmiechem Angela.
– I znawcą jestem... mogę się tem pochwalić...
— No to przywdziej żałobę mój chłopcze, bo nie zobaczysz już nigdy panny Marty...
— A! no! — więc wyjechała?...
— Wczoraj... — do Ameryki.
— Nie jest to tak bardzo blisko!... — wyjechała z ojcem?...
— Z jakim ojcem?...
— Ten pan z brodą... — zdawało mi się, że pani mówiła, iż to jej ojciec.
— To ci się źle zdawało... — To wcale nie ojciec, tylko krewny...
— Jeżeli pojechała do Ameryki, to muszę się naturalnie pocieszyć. — Z pewnością nie pojadę tak daleko, ażeby ją jeszcze raz zobaczyć... — Pani przepędzi tu całe lato?...
— Nie... ale będę tu przyjeżdżać czasami dla wypoczynku...
— Wybornie!... a mieszkać pani będzie w Paryżu?...
— Nie, w Chinach...
— W Chinach?... — powtórzył Julek Boulenois — pani sobie ze mnie żartuje!...
— I dopiero teraz się na tem poznałeś? — zapytała ex-magazynierka, wzruszając pogardliwie ramionami. — No dosyć już tych wszystkich wypytywań! — Jesteś za bardzo ciekawym mój kochany, a ja tego wcale nie lubię!... — Odpowiadałam ci, bo mnie to bawiło, ale dosyć już tego!...
— Niech się pani łaskawa nie gniewa! — rzekł La Fouine pokornie. — Jeżeli panią o co pytałem, to tak tylko, aby trochę pogadać i nic więcej! — Niech pani wyjeżdża do Paryża albo do Chin, to mi zupełnie wszystko jedno... nic mnie to zgoła nie obchodzi!... — Ja staram się o to tylko, abym sprzedał moje ryby...
Pani je odemnie kupiła i oto gotowe do rądla... — Niech mi pani raczy zapłacić i idę sobie w swoję drogę..
— Oto twoje pieniądze.
— Czy pani nie będzie łaskawa co do rzucić za oskrobanie karpia i odarcie ze skóry węgorzy...
Angela śmiać się zaczęła.
— No mass dwadzieścia sous jeszcze.
— Bardzo dziękuję pani... — Może się dowiedzieć jutro, czy pani nie będzie czego potrzebować?...
— Nie. — Jutro nie będziemy tutaj, bo pan doktór jutro wyjeżdża...
— Al to doktór ten pan z brodą?... — zawołał Juljusz Boulenois z widocznem zaciekawieniem — a spostrzegłszy, że Angela zagryzła wargi, dodał spiesznie:
— Jeżeli go spotkam kiedy, muszę go o jedne rzecz poprosić...
— O co takiego?...
— O lekarstwo, któreby mnie uwolniło od mojej macochy...
Ex-magazynierka nie była w stanie zachować poważnej miny.
Po raz drugi zaczęła się śmiać na głos cały — a La Fouine tymczasem wyszedł i powrócił do czółna, w którem pozostawił wędki.
— No, no... — mruczał — biedny pan Paweł... dopiero sobie krwi napsuje. — Jego ukochana pojechała do Ameryki! Nie... nie zawiozę mu tej nowiny, bo bym mu za dużo zrobił zmartwienia! —O! to mądry ptak, ta jakaś jejmość tutejsza! Od razu zrozumiała, żem ją chciał pociągnąć za język! Nic nie szkodzi... — wiem, com chciał wiedzieć, to i dosyć…..
Ukręcił papierosa i wziął się znowu do roboty — a szczęście wyjątkowo mu sprzyjało.
— Niezadługo wyciągnął znowu piękną sztukę.
— O ho! — mraknął — widocznie miejsce tu wyborne... — trzeba tu powrócić na noc, a bodaj, że się czasu nie straci na próżno!...
∗
∗ ∗ |
Zostawiliśmy pseudo-Thompsona, jego pseudo sekretarza i księgarza Antoniego Fauvela, pod cieniem drzew, przy zakąsce przed obiadowej.
Rozmowa była nader ożywiona.
Antykwaryusz w wybornym był humorze.
Świeże wiejskie powietrze i zapach kwiatów, tego człowieka żyjącego w atmosferze starych papierów, upajały prawdziwie.
— Masz pan przepyszną posiadłość, kochany panie doktorze! — wykrzyknął nagle. — Czy nie raczył byś pan pokazać jej szczegółowo?...
— Najchętniej... zaraz ją zwiedzić pojedziemy — odpowiedział Jakób Lagarde.
Trzej panowie powstali i zaczęli się przechadzać po cienistej alei nad brzegiem Marny.
Fauvel co chwila wydawał okrzyki zachwytu.
Wyszli nad brzeg większej odnogi Marny.
Antykwaryusz wskazał ręką na stronę przeciwną.
— Spojrzyjcie no tam, na wprost, panowie — rzekł — to jakiś rybak, co zna swoje rzemiosło! — z pewnością nie powróci on z niczem z połowu...
Jakób i Pascal spojrzeli we wskazanym kierunku i zobaczyli La Fouine’a, zajętego wyciąganiem z wody dużego karpia, który się silnie szamotał.
Pascal poznał odrazu Juliana.
— A! — odezwał się — to filozof z restauracyi na wyspie...
— Jakto filozof? — zapytał Fauvel. ― Nie można by go posądzać o to, patrząc na jego łachmany.
Jakób Lagarde zabrał głos i odpowiedział, wpatrując się bystro w antykwaryusza.
— To bardzo oryginalna osobistość... Chłopak to dziewiętnastoletni, który ma podobno odziedziczyć znaczną fortunę... Opowiedział on mi kiedyś swoje historyę i z powodu tej właśnie historyi przezwaliśmy go filozofem...
— Odziedziczyć ma znaczną fortunę! powtórzył Fauvel. — Nie wygląda wcale na sukcesora! — Po kim że u dyabła może otrzymać spadek?... — Czy miał w rodzinie swojej ludzi bogatych?...
— Wcale nie... — Majątek, jakiego się spodziewa, ma mu się dostać od osoby zupełnie ma obcej... od jakiegoś hrabiego de Thonnerieux...
Fauvel usłyszawszy to nazwisko, zadrżał pomiwoli.
Drżenie to spostrzegł Jakób Lagarde i pomyślał:
— Stary łotr, zna tajemnice „Czerwonego Testamentu.“
A głośno dodał:
— Hrabia de Thonnerieux, jeżeli można wierzyć temu, co młody rybak nam opowiadał, chciał obdarzyć majątkiem sześcioro dzieci urodzonych tego samego dnia co jego córka, w okręgu w którym mieszkał...
— To bardzo ciekawe — odrzekł antykwarysz, zapanowawszy nad sobą — ale ja jednakże powtarzam to, co już powiedziałem przed chwilą... Patrząc na tego poczciwca w łachmanach, łowiącego ryby na wędkę, trudno by się domyśleć, iż to kapitalista przyszłości!...
Fauvel mówił z uśmiechem na ustach.
La Fouine, pakując do siatkowej torby złowionego przed chwilą, karpia, spostrzegł trzech mężczyzn stojących na przeciwnym brzegu rzeki, na skraju parku i nieznacznie ich obserwował.
— Aha! — mruknął jegomość z brodą, to doktór ze swymi gośćmi... Panny Marty nie ma z nimi... prawdą jest zatem, że wyjechała. Nie miałem zresztą żadnej co do tego wątpliwości, podstarzała damulka nie potrzebowała mnie obełgiwać... A to po co?...
Jakób Lagarde zaproponował Fanvelowi powrót do mieszkania.
Angela ukazała się w tej chwili.
— Przyszłam zaprosić panów do stołu — rzekła — obiad już podany.
— Proszę cię o trzy minuty zwłoki, kochana kuzynko — odpowiedział Jakób.
— Dobrze... byle nie dłużej tylko.
— Pójdę tylko przebrać się lżej cokolwiek — a ty podczas mojej nieobecności, racz zabawić szanownego pana Fauvela.
— Idź więc, a spiesz się...
Doktór poszedł do pałacyku — Pascal wezwany mrugnięciem, udał się zaraz za nim.
Przeszli przez salę jadalną, w której stół zastawiony był bardzo apetycznie i weszli do kredensu.
— Prędko! zawołał Jakób — przysuń stół do otworu wyżłobionego w murze.
Pascal spełnił żądanie i postawił mały stoliczek pod otworem rury, o której mówiliśmy powyżej, Jakób zaś wyjął tymczasem pudełko ze skrzyni, jaką przywiózł był wczoraj, postawił je na stoliku i otworzył.
W pudełku znajdował się pulweryzator, kupiony w składzie przy ulicy Barbette...
Umieścił go na pudełka i wprowadził rurkę pionową w otwór tuby przechodzącej po przez ścianę.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Pascal.
— To sen dla Fauvela.
— Czy ten sen nieprzespany?...
— Nie — ale... przygotowawczy przynajmniej.
Uważaj no tylko... masz tu oto flakon... napełniony keroselena, substancya ulatniającą się jak chloroform. Substancya ta pod działaniem jednej z kulek gutaperkowych zakończających rurkę przyrządu, rozwieje się w parę... mgłę leciutenka... Ta mgła posłuszną poruszeniom kulki — znajdzie ujście po przez tubę i doszedłszy do Fauvela, pogrąży go w sen głęboki... a wtedy rozumiesz?...
— Czy nie domyśli się tylko czego?...
— Bądź zupełnie spokojny... wszelkie środki ostrożności przedsięwzięte — keroselena zmieszana jest z perfumami... Uśnie sobie jak na kwiatach... Pod koniec obiadu uważaj bacznie na mnie i bądź gotów na każde skinienie moje...
— Będę z pewnością gotów...
— Czy świece są w pokoju?...
— Są...
— A zapałki?...
— Są także...
— Drzwi od sali jadalnej zamknij zaraz na klucz...
— Już zamknięte.
— Żeby usprawiedliwić naszę nieobecność; przebierzmy się i wracajmy co prędzej do Fauvela...
Za chwilę ubrani elegancko, dwaj wspólnicy udali się do antykwaryusza i Angeli.
— Jesteście już!... to bardzo dobrze — proszę zatem do obiadu...
Jakób poprowadził Fauvela i niedługo wszyscy trzej zajadali smaczno.
Angela nie siadła z nimi, wymówiwszy się chorobą służącej, a zatem potrzebą dozorowania kuchni.
Fauvel jadł za czterech, a pił jak najęty — trzymając się zasady wyłożonej w tej starej pioзnce:
Napełniaj szklankę co duchu.
A jeszcze ją prędzej opróżnij!...
Głowę miał dobrą a wyborne wina jakie spijał umysł mu rozjaśniało.
O ósmej, Angela zapaliła świece w kandelabrach i z powodu, że wiatr się niby zrywa — pozamykała nietylko okna, ale i okiennice zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne, w które jak wiemy, okna były zaopatrzone.
— No, teraz jesteśmy całkiem u siebie rzekła — możemy rozmawiać, możemy śmiać się swobodnie — możemy nawet podchmielić sobie trochę — nie lękając się ciekawych...
Czuję się bardzo wesołą dzisiaj...
Kuzynku dajno szampana!...
Jakób ponalewał w tej chwili kieliszki. — Po pierwszej butelce, poszła niebawem druga i trzecia...
Fauvel czuł się zupełnie zadowolonym tak miłego towarzystwa — i zaczynał być coraz rozmowniejszym.
Pseudo Thompson dał znak Angeli.
— Pójdę zobaczyć czy gotów pokój dla naszego gościa — powiedziała zaraz ex-magazynierka powstając.
Zostawiwszy panów przy stole, pobiegła, aby pozamykać pozostałe okna i okiennice na parterze.
Petit-Castel zdawał się znów opuszczony jak z rana. W parku panowała cisza zupełna, kiedy niekiedy dolatywał tylko z oddali turkot powozu lub szczekanie psa.
— Niech pana nie zasmuca chwilowa nieobecność mojej kuzynki szanowny panie Fauvel, zawołał śmiejąc się Lagarde... i ponalewał znowu szampana... Ale — dodał zaraz, otóż zapomnieliśmy zupełnie o „Pamiętnikach hrabiego Rocheforta“, które pan przywiozłeś z sobą.
— A przywiozłem — odpowiedział księgarz — i oto one... dodał zaraz wyciągając z kieszeni książkę, którą podał Jakóbowi.
— „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ rzekł Pascal, wtrącając się do rozmowy,
to dzieło rzadkie i ciekawe, to kopalnia dla powieściopisarzy i dramaturgów...
Dumas znalazł w nich temat do „Milady“ z „Muszkieterów“ ze znamieniem lilii na ramieniu... Będzie to prawdziwa ozdoba biblioteki pana doktora...
— Zkąd pochodzi ta książka?... zapytał Jakób promieniejącego Fauvela.
Mówiłem już panu żem kupił to na wyprzedaży — razem ze stosem innych szpargałów...
Wolne żarty! — odparł Jakób wesoło...
Zmieszany tem trochę księgarz, spojrzał uważnie na Thompsona.
— Nie rozumiem dla czego pan wątpisz o tem... przysięgam panu...
— Nie przysięgaj — przerwał Jakób śmiejąc się ciągle. — Jeżeli ci to sprawia przyjemność to i owszem, będę ci wierzył... Żałuję bardzo jednakże, że nie mogę posiadać dwóch innych unikatów, które przyrzekłeś mi przed kilku dniami...
— O jakich unikatach mówi pan doktór?...
— O „Życiu Ojca Józefa“ i „Czerwonym Testamencie“...
— Niestety, nie mogę ich panu dostarczyć bo mnie zawiedziono, rzekł Fauvel wzdychając... Nie wątpisz pan, że byłbym bardzo szczęśliwy... gdybym mu mógł dogodzić...
Jakób odwrócił głowę, wlepił w Fauvela przeszywające spojrzenie i głosem coraz bardziej szyderczym powiedział:
— Blagierze!...
Antykwaryusz zadrżał od stóp do głów i poczuł, że się coś święci niedobrego.
— Co to jest?... rzekł z widocznem zaniepokojeniem.
— Czy pan przypuszczasz zatem, tem jest w posiadaniu tych książek?...
— Ja bynajmniej nie przypuszczam, jam jest jak najbardziej o tem przekonany... jak najbardziej, powtarzam ci to głośno i raz jeszcze...
Fauvel struchlał, ale nie chciał dać tego poznać po sobie i usiłował się uśmiechać.
— No... no... no... bąkał... rozumiem dobrze, że pan żartujesz...
— Ja wcale a wcale nie żartuję... odpowiedział chłodno Jakób.
— A zatem co pan chcesz właściwie powiedzieć?...
— To tylko co już powiedziałem... Posiadasz w swoim ręku i „Życie Ojca Józefa“ i „Czerwony Testament“ i bardzo wiele innych dzieł rzadkich a drogocennych, wykradzionych z bibliotek publicznych, bądź osobiście przez ciebie, bądź przez wspólników twoich...
— Panie, panie... zawołał Fauvel powstając i tłumiąc gwałtowne zaniepokojenie.
Pascal i Jakób pozostali przy stole, Pascal jako widz niby bardzo zajęty tą sceną, Jakób jako traktujący rzecz najzupałniej obojętnie.
— Uspokójże się tylko, kochany panie Fauvel, odezwał się mniemany doktór Thompson do wystraszonego antykwaryusza, bo nie masz się czego obawiać... Nie myślę panu zrobić nic złego, bądź oto spokojnym zupełnie. Tak jest, posiadasz pan w swojem ręku książki, których tytuły wymieniłem, tak samo jak posiadasz — te oto „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“. Odstąpiłeś mi te ostatnie, gotów mi jesteś odstąpić wiele innych, ale nie oddasz mi za żadną cen „Czerwonego Testamentu“... No ale siadajno, bardzo cię proszę i wypij no jeszczo jeden kieliszek szampana... Jesteśmy u dyabła przyjaciółmi, znamy się już doskonale, a niebawem jeszcze się lepiej poznamy...
Antykwaryusz padł na krzesło zgnębiony.
Rozpacz malowała mu się na twarzy.
— Czy naprawdę nazywasz się Fauvel — zapytał Jakób — czy to pseudonim tylko, czy to nazwisko dla ostrożności jedynie przybrane?...
— Jestem Fauvel — odpowiedział księgarz głosem wzruszonym.
— I jesteś krewnym, bliskim krewnym niejakiej z Fauvel’ów, wdowy po adwokacie Labarre?...
— Ta kobieta, to moja siostra.
— A zatem młody człowiek, o którym wspominałeś mi kiedyś, i którego chciałeś mi powierzyć w kuracyę, jako syn siostry, jest siostrzeńcem twoim?...
— Naturalnie.
— No, więc w takim razie, nie myliłem się bynajmniej w przypuszczeniach moich...
— W jakich przypuszczeniach?... wybąkał Fauvel.
— W tych, które miałem honor wypowiedzieć przed chwilą. Oświadczam to raz jeszcze, że posiadasz pan u siebie „Czerwony Testament“...
— Zaprzeczam stanowczo!...
— Nic a nic mnie to nie obchodzi!... Fakta mówią mi całkiem co innego. Aby nie oddać mi tej książki, wymyśliłeś historyjkę zarówno głupią jak nie prawdopodobną, a zaraz ci powiem także, dla czegoś uciekł się do kłamstwa. Przeglądając kartki aby powywabiać z niektórych stempel Biblioteki narodowej, natrafiłeś na litery i wyrazy popodkreślane atramentem czerwonym... Odkrycie to nie mogło nie wzbudzić ciekawości w takim jak ty starym opryszku i zacząłeś dochodzić, coby znaczyły to podkreślenia tajemnicze. Wsparty wyrazami wyrżniętemi na medalu ofiarowanym twemu siostrzeńcowi, odnalazłeś naturalnie klucz do rozwiązania zagadki. Rozjaśniłeś w ten sposób ciemności, jakiemi zapis swój otoczył zmarły hrabia de Thonnerieux, dowiedziałeś się, gdzie są pochowane fundusze przeznaczone przez nieboszczyka dla sześciorga dzieci, urodzonych w tym samym dniu co jego córka — i postanowiłeś zagarnąć te skarby, co nie byłoby bardzo szlachetnem, ale byłoby za to niezmiernie sprytnem... No, kochany panie. Fauvel, proszę cię o trochę szczerości... Wiesz przecie, żem jest najlepszym twoim przyjacielem!... Nie żyj, nie kręć, nie udawaj i przyznaj się otwarcie... Czy nie prawda, że tak jest jak powiedziałem?...
Antykwaryusz wysłuchał Jakóba Lagarda jak największem osłupieniem.
Podniósł nerwowo ręce i oparł się na atole....
Twarz pokryła bladość śmiertelna, oczy latały błędne, wargi drżały febrycznie... Nie był w stanie zdobyć się na żadnę odpowiedź.
— No, czy nieprawda? że tak jest jak powiedziałem — powtórzył mniemany Thompson. Ale zaraz dopowiem ci jeszcze i resztę... Zauważ sobie przedewszystkiem, że nie myślę cię bynajmniej szykanować i że twoje zamiary uważam za najzupełniej naturalne... Na nieszczęście jednakże dla ciebie i twoich świetnych projektów, my tak samo jak ty, odkryliśmy zagadkę i tak samo jak ty, mamy chęć na tę fortunę.
Fauvel, który wydawał się zgnębionym, obezwładnionym, nie zdolnym do żadnego poruszenia, zerwał się nagle, jakby trup zgalwanizowany pod działaniem maszyny elektrycznej.
Wyciągnął rękę do Jakóba Lagarda i zawołał:
— A... więc to pan skradłeś teɛt ment hrabiego de Thonnerieux!...
— Naturalnie!... tak samo, jak pan skradłeś „Czerwony Testament“ — odpowiedział doktor. Testament Czerwony, o którym dowiedzieliśmy się z ostatniej woli hrabiego de Thonnerieux i który obejmuje wiadomość, gdzie są pieniądze przechowane... Ty nas uprzedziłeś, ale ty też z wyjątkową niezręcznością, naprowadziłeś mnie na ślad drogocennej książki, o posiadania której przez ciebie, nigdybym się domyśleć nie potrafił... Jesteś zanadto rozumnym i praktycznym, abyś był mógł przypuszczać, że pozwolimy sobie za jaką bądź cenę wydrzeć cztery miliony franków...
— Cztery miliony!... — krzyknął antykwaryusz, a oczy zaświeciły mu blaskiem niezwykłym, czy to aż cztery miliony tego?...
— A-no tak... cztery miliony, a może i więcej trochę... Zrozumiesz też teraz zapewne, kochany przyjacielu, że dla zdobycia takiego grosza, nie żal było poświęcić obiadku, jakiśmy mieli ci oto zaszczyt ofiarować..
Antykwaryusz powtórzył po raz trzeci z pewnym rodzajem zachwycenia: Cztery miliony!...
A potem dodał zaraz:
— A więc... idziemy do spółki... i odkrywam tajemnice... Przecie poczciwiej znaleźć się niepodobna... czy prawda?...
Jakób Lagarde i Pascal Saunier przyjęli propozycyę Fauvela wybuchem śmiechu, który ściął krew w żyłach księgarza.
— Do spółki — zawołał Pascal — a to z pana, jak widze, strasznie jeszcze naiwny człowiek, kochany panie Fauvel.
My współek nie lubimy i nie chcemy... Spadek po hrabim Thonnerieux do nas wyłącznie należy.
— Kiedy tak, to nic nie będziecie mieli — odparł Fauvel wzburzony.
— Tak pan sądzisz?...
— Takie jest moje niewzruszone przekonanie, mam bowiem w swoich rękach książkę, bez której nic zrobić nie potraficie... Ja tylko jeden na świecie posiadam tę tajemnice... ani wy, ani nikt inny nic bezemnie nie zrobicie...
Pseudo Thompson wzruszył ramionami.
— Nie udawaj głupiego i nie chciej z nas robić głupców, kochany panie Fauvel, mój najzacniejszy przyjacielu, rzekł z zagadkowym uśmiechem i głosem, którego słodycz wcale obiecującą nie była. Nie zechcesz, jestem najzupełniej pewny zmusić, nas do tego, abyśmy potrzebowali zgładzić jednego po drugim wszystkich obdarowanych przez pana de Thonnerieux, dla zdobycia ich medalów... Te medale razem zgromadzone, dałyby nam, jak wiesz, te same objaśnienia, jakie się, w Czerwonym Testamencie znajdują.
Fauvel zadrżał.
Że jego okrutny interlokutor nie zawahałby się zrobić tak jak powiedział, o tem w tej chwili nie wątpił już bynajmniej.
Głosem złamanym zapytał zatem.
— No. a cóż ze mną myślicie zrobić?
— Jakto nie domyślasz się tego poczciwcze? — zawołał Jakób.
— Nie.
— Zadziwiasz mnie doprawdy!... Dziecko jesteś czy co?... Ale mniejsza, powiem ci teraz co z tobą zrobić zamierzamy... Wychodząc z mieszkania zabrałeś naturalnie klucze od niego ze sobą... Masz je tu u nas w którejkolwiek pierwszej lepszej kieszeni. Weźmiemy je otóż i udamy się zaraz jutro rano do Paryża, około 1-ej z południa zajdziemy na ulice Guénégaud, obszukamy cały lokal pocichutku a tak dokładnie, że za skutek wyprawy z góry ci poręczamy i powrócimy z książką, która nam jest potrzebną...
— Ale ze mną? — wybąknął Fauvel po raz drugi, ale ze mną co zrobicie?
— Ty pójdziesz spać tymczasowo...
Słowom tym wypowiedzianym z pewnym akcentem szczególnym, towarzyszył także pewien gest, który przeraził antykwaryusza.
Paweł i Jakób powstali.
Pierwszy otworzył drzwi prowadzące z pokoju jadalnego do przedsionka i udali się tam obaj.
Gdy Fauvel namyślał się czy iść za nimi, drzwi się zatrzasnęły, jednocześnie klucz się obrócił w zamku.
To wyjście zostało zatem dla niego straconem.
Posunął się ku drzwiom innym ale i te oparły się wszelkim usiłowaniom uwięzionego.
Wtedy przejęty zgrozą, zaczął wrzeszczeć na głos cały:
— Ratunku!.. ratunku!.. pomocy!...
Wiemy już, że na zewnątrz głos się wcale nie wydobywał.
Wyszedłszy sali jadalnej, Jakób i Pascal spotkali się z Angelą.
— Prędzej na dól! — zawołał Jakób.
Poprowadzeni przez ex magazynierkę trzymającą światło w ręku, obaj wspólnicy pobiegli do wiadomego im pokoju.
Tu dochodziły ich jakby szmery jakieś oddalone, krzyki, i wołania antykwaryusza, który walił z całych sił pięściami w ściany, w drzwi i okiennice wewnętrzne.
Jakób zbliżył się do aparatu, ustawił go na stole, wziął w prawą rękę jednę z kul kauczukowych wydrążonych i ścisnął ją silnie.
Pulweryzator zaczął działać w tej chwili.
Keroselina zamieniona w parę, przeniknęła w rurkę metalową a po przez tę do sali jadalnej i tu zmieszała się z powietrzem, którem oddychał Fauvel.
Człowiek ten mający wygląd człowieka który zmysły postradał, latał jak wściekły tam i z powrotem po pokoju, z włosami rozczochranemi, z policzkami rozpalonemi, z oczami miotającemi pioruny.
Naraz stanął jak wryty.
Poczuł jakiś zapach szczególny i doznał jednocześnie jakiegoś szczególnego, | uczucia.
Powieki, pomimo stawianego oporu, gwałtownie mu na oczy zapadały.
Zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Machinalnie wyciągnął ręce poszukując jakiegoś przedmiotu, o który mógłby się oprzeć i w ten sposób podtrzymać.
Nie napotkał nic takiego i poczuł nagle. że leci w przepaść jakąś.
Upadł istotnie lecz do izby, w której znajdował się Jakób z Pascalem i Angela, nie doszedł wcale odgłos upadku.
Lagard naciskał jedną ręką banię kauczukową, w drugiej trzymał zegarek i liczył minuty.
W chwili w której Fauvel upadł jakby bryła jaka zawołał:
— Dość tego... Śpi już jak zabity...
Zegar w pokoju stołowym wybił właśnie godzinę dziesiątą.
Punktualnie o tej godzinie, naczelny prokurator rzeczpospolitej, w towarzystwie naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, Rajmunda Fromentala i kilku agentów, znalazł się po przed domem nr. 9, na ulicy Guénégaud.
Drzwi wchodowe były zamknięte.
Jeden z agentów zadzwonił.
Otworzono natychmiast i przedstawiciele prawa wkroczyli po cichutku w bramę słabo oświetloną, rozkazując ją zamknąć zaraz za sobą.
Odźwierna była sama jedna w swojem mieszkania.
Zobaczywszy tylu mężczyzn, wydała okrzyk przestrachu łatwy do zrozumienia.
Co to za ludzie(jacyś i czego oni chcieć tu mogą?...
Niepewność pod tym względem trwała bardzo niedługo.
— Czy tu mieszka pan Fauvel?... zapytał naczelnik policyi departamentu Sekwany.
— Tu proszę pana... odpowiedziała zapytana.
— Czy jest w domu?...
— Nie mogę objaśnić panów bo nie wiem... Zdaje mi się jednakże, że go nie ma...
— Na którem piętrze zamieszkuje?...
— Na trzeciem w tym oto budynku naprzeciwko.
— Zaraz tam idziemy.
— Ale ba!... nie macie się panowie po co fatygować... Pan Fauvel nikogo wieczorem nie przyjmuje! Choćby był nawet to nie otworzy…..~
— Moja pani, odezwał się urzędnik, ja jestem prokuratorem rzeczpospolitej i przychodzę tu, aby być obecnym przy rewizyi, jaka ma być dokonaną w mieszkania tego lokatora.
— Rewizya... powtórzyła odźwierna przerażona. Czyżby poczciwy pan Fauvel został o co niedobrego posądzonym?...
— Oskarżonym jest o winy bardzo ciężkie... Czy on jest czy go nie ma, musimy zrewidować jego mieszkanie... Ponieważ schody nie szczególnie są oświetlone, weź pani świecę i chciej nas poprowadzić!...
— Ale, proszę pana...
— Na nic wszelkie gadania... Rozkazuję w imieniu prawa!...
Podczas gdy biedna kobiecina prawie nieprzytomna z przestrachu, poszukiwała lichtarza i znalazłszy go nareszcie — zapaliła drżącą ręką, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego wydał jednemu z inspektorów policyjnych instrukcye jakieś, które zakończył temi słowy:
— Czy pan zrozumiałeś?... Pozwolisz pan wchodzić wszystkim przybywającym do domu, ale nie pozwolisz pan wyjść z niego nikomu, pod żadnym bezwarunkowo pozorem.
— Dobrze, panie naczelniku.
Odźwierna wzięła świecę, wyszła z loży i chciała zamknąć za sobą.
— Niech drzwi pozostaną otwarte — odezwał się naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego... Nie potrzebujesz się pani niczego zgoła obawiać... jeden z moich ludzi zastąpi cię przez czas, który spędzisz z nami...
— Dobrze proszę pana...
— Czy są schody inne, boczne, w tym domu?... zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Są panie.
— Którędy się na nie wchodzi?...
— Tamtędy panie.
Powiedziawszy to odźwierna, wskazała niewielkie drzwi umieszczone w korytarzu tuż obok jej loży.
— Czy są oświetlone o tej porze?...
— Nie, proszę pana.
— Panie naczelniku służby bezpieczeństwa publicznego, racz pan postawić tam paru ludzi zaopatrzonych w latarki służbowe.
Na znak naczelnika dwóch agentów stanęło zaraz przy wejściu na schody, urzędnicy zaś i towarzysząca im służba niższa, udali się schodami głównemi na trzecie piętro do mieszkania Fauvela.
Zadzwoniono.
Czytelnicy nasi wiedzą, że antykwaryusz miał najlepszy w świecie powód do nieotworzenia, w tej chwili bowiem w stanie zupełnej nieświadomości leżał w sali jadalnej willi Petit-Castel.
— Czy pani przypuszczasz, że lokatora nie ma w domu?... — zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Ja proszę pana, jak to już raz powiedziałem, nie umiem dać na to żadnej odpowiedzi. Pan Fauvel nie lubi wdawać się w żadne a żadne rozmowy, a choć mu posługuję, nigdy mi się ze swych zamiarów nie zwierza... To człowiek okrutnie skryty...
— Potrzeba zrobić wezwanie... — odezwał się prokurator do naczelnika bezpieczeństwa publicznego, który w swoim charakterze komisarza policyjnego, wypowiedział zaraz głosem donośnym sakramentalne:
— W imieniu prawa, proszę otworzyć!...
Ponieważ nikt nic nie odpowiedział, prokurator rzekł:
— Proszę posłać zaraz po ślusarza.
— Jeżeli chodzi o otworzenie drzwi, proszę pana, to nie potrzeba — powiedziała odźwierna. — Ponieważ ja panu Fauvel posługują, mam więc klucz swój drugi.
— W loży?...
— Nie, proszę pana, w kieszeni.
— No to dalej... otwieraj...
Odźwierna nachyliła się, wydobyła z głębi kieszeni pęk kluczy, wyszukała jednego z pomiędzy nich i włożyła w zamek.
Drzwi zaraz się otworzyły.
Prokurator wszedł do mieszkania w towarzystwie Rajmunda Fromentala i czterech czy pięciu agentów i obszedł Wszystkie pokoje od sali stołowej do sypialni.
Fauvela nie było w domu.
— Wróci prawdopodobnie zaraz — powiedział prokurator rzeczpospolitej — więc będziemy czekać na niego i robić co do nas należy... Gdzie mieści się księgarnia czy magazyn?... — dodał zwracając się do Fromentala.
— Tutaj, panie prokuratorze — odpowiedział ojciec Pawła i wskazał na drzwi prowadzące do gabinetu księgarza.
— Zamknięte na klucz... — objaśnił naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, po przekonaniu się, że nie można otworzyć.
I zwrócił się zaraz potem do odźwiernej.
— Czy klucza od tego zamku, nie masz pani?...
— Nie proszę pana... Tam mi wcale wchodzić nie wolno...
— No to może wysadzić?...
— Nie da się... — powiedział Rajmund, ale wszakże ten oto pan, ma wytrychy ze sobą.
Na dany znak, zbliżył się agent wskazany i zabrał do roboty.
Robota to była i trudna i długa, ale udała się nareszcie.
My znamy już gabinet Fauvela.
Lampa, zupełnie do zapalenia przygotowana, stała na stole.
Zapalono ją, odesłano odźwierną martwą raczej niż żywą, a sekretarz prokuratora usadowił się przy biurku, aby pisać protokół rewizyi, którą zaraz odbywać miano.
— Książki mają być najdokładniej przeglądane jedna po drugiej — odezwał się prokurator, wskazując na zawalone półki, meble i podłogę — potrzeba koniecznie znaleźć choćby z parę tomów, pochodzących z biblioteki narodowej.
Agenci i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zabrali się bezzwłocznie do poszukiwań.
Rajmund, przepatrywał wszystkie kąty mieszkania i zastanawiał się.
— Panie prokuratorze naczelny — odezwał się, po upływie paru minut — zdaję mi się, że zabraliśmy się do roboty całkiem próżnej... Nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby dzieła skradzione, mogły się znajdować na widoku... Fauvel, to gracz wytrawny, to łotr wyjątkowo sprytny, nie popełniłby z pewnością takiej nieostrożności, aby materyalne dowody swojej winy, na oczach pozostawiać... musi on mieć tu jaką skrytkę i najlepiej zrobimy, jeżeli się zajmiemy odszukaniem takowej...
— Szukajcie zatem...
Mówiąc to, Rajmund Fromental podszedł do drzwi prowadzących do introligatorni i udał się do niej z agentem niosącym światło w ręku.
Na niewielkim stole, pośród przerozmaitych foliałów i mnóstwa kubków, zauważył ojciec Pawła, książkę jakąś otwartą.
Wziął ją, obejrzał, wydał okrzyk radosny, powrócił do prokuratora i podając ma co znalazł, zawołał:
— A oto dowód niezbity!... Życie ojca Józefa... jedno z dzieł zrabowanych ostatnio z Biblioteki narodowej. Patrz no pan, panie prokuratorze... patrz no pan!...
Prokurator wziął książkę z rąk Rajmunda i zaczął ją ze swej strony uważnie przepatrywać.
Na wielu stronicach, były pieczątki biblioteczne.
— Masz pan racye! — rzekł-dowód to jak najbardziej stanowczy!... Fauvel jest zatem paserem... Musi on mieć pełno tutaj książek pochodzących z kradzieży... Trzeba koniecznie wynaleźć wszystkie...
Rajmund powrócił do introligatorni, ale po paru minutach wyszedł z niczem.
— Nic a nic więcej!... — zawołał gniewnie. — To... przypadkiem... przez zapomnienie tylko się tam pozostało... Istnieje jakaś skrytka bezwarunkowo... Ale gdzie?...
— Utrzymujesz pan zatem nieodwołalnie, że istnieje jakaś skrytka, jakieś schowanie?... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej, posłyszawszy ostatnie wyrazy.
— Tak jest panie prokuratorze, jestem o tem jak najbardziej przekonany, odpowiedział Rajmand — logika i adrewy rozum mi to dyktują!... Jak możną przypuścić, aby taki jak Fauvel egzemplarz, nie miał jakiegoś kąta tajemniczego, jemu tylko znanego, jakiegoś kata, w którym przechowuje papiery osobiste, książki kompromitujące i pieniądze, ponieważ jest jak powiadają człowiekiem bogatym?... Racz pan zwrócić uwagę, że z wyjątkiem „Życia ojca Józefa,“ nic a nic więcej nie znaleźliśmy przecie... Dowodzi to, że nie szukamy gdzie trzeba...
— Potrzeba zatem zrewidować ściany i podłogi.
— Właśnie.
Rajmund miał w ręku laskę z gałką z kości słoniowej i okuciem żelaznem.
Rozsuwał laską tą książki na półkach poukładane, potem uderzał nią w ścianę i przykładał zaraz ucho do muru po każdem uderzeniu.
Naraz zatrzymał się i jakaś wielka radość wybiła mu się na twarzy.
Pod uderzeniem laski, odezwała się pustka w murze.
— Zdaje mi się, że już znalazłem ― rzekł. — Za tą ścianą jest zapewnie skrytka... prędzej, odsuwajmy deski...
Z pomocą dwóch agentów, zrzucił na podłogę książki, któremi ściana była za kryta i stara się odsunąć szafę biblioteczną.
Wysiłki były próżne — drzewo przymocowane było do ściany i nie chciało ustąpić.
Wtedy Rajmund zaczął przesuwać ręką po ścianie i niespodzianie poczuł zimno metalu.
Zawadził palcem o guzik miedziany zaledwie trochę wypukły i bezwiednie go nacisnął...
W tej chwili jedna ze ścian biblioteki odsunęła się i odsłoniła przejście do gabinetu tajemniczego.
Fromental wydał okrzyk tryumfu!
— Światła co prędzej! — zawołał i wpadł do czarnej skrytki, a za nim podążyli prokurator rzeczypospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Oto jest kufer okuty! — zawołał Rajmund — a oto półki pełne książek — nie mogłem się omylić!
Przysunął światło do półek:
— Same skradzione dzieła... Słuchajcie panowie... i czytał głośno tytuły najznakomitszych utworów, a w końca Testament Czerwony, zawierający zagadkowe tłomaczenie testamenta hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Prokurator rzeczypospolitej rozkazał zabrać wszystkie książki i odstawić je razem z kufrem do sądu.
Rajmund był uszczęśliwiony.
— Po tej sprawie — mówił upojony nadzieją — niepodobna, abym nie odzyskał wolności. Nakoniec, będę panem siebie...
Sekretarz prokuratora spisał protokół — zostawiono dwóch agentów dla pilnowania mieszkania z rozkazem aresztowania Fauvela, odłożywszy do jutra przesłuchanie Abrahama, kobiety i fałszywego księdza, których Bouvard i Pradier odprowadzili do prefektury.
Raymund wrócił do swego mieszkania przy ulicy Saint-Louis-en l’Ile.
∗
∗ ∗ |
Opuściliśmy Petit-Castel w chwili, gdy Fauvel padł na podłogę i leżał jak nieżywy w sali jadalnej.
— Prędko, otwieraj drzwi jak najprędzej zawołał Jakób.
Angela zastosowała się do rozkazu — doktór tymczasem schował pulweryzator.
To uczyniwszy wszedł do pokoju, gdzie leżał nieszczęśliwy antykwaryusz i rozkazał Pascalowi przygotować windę.
Pascal otworzył szafę, w której się maszynerya znajdowała i zapytał:
— Co mam zrobić teraz?...
— Ustaw przyrząd, aby bez najmniejszego wstrząśnienia — przenieść gościa naszego do apartamentów dolnych...
Dwaj wspólnicy unieśli ciało nieruchome, podobne do trupa, złożyli na podstawie, która za przyciśnięciem sprężyny zagłębiła się w podłogę i opuściła na dół.
— Droga Angelo — zawołał doktór do ex-magazynierki — nic nie masz dziś do roboty, idź na stacyę i zmykaj do Paryża jutro się zobaczymy.
— A my Pascalu — biegnijmy na dół!…..
W kilka chwil Angela była w drodze do Paryża.
Jakób z Pascalem udali się do windy, gdzie naturalnie Fauvel leżał jak bez duszy.
— Co teraz z nim zrobimy? — zapytał Pascal.
— Położymy go na stole, będzie miał wygodniej jak w łóżku...
I uniósłszy handlarza książek za głowę i nogi, umieścili go na stole.
— Żyje jeszcze... powiedział Pascal przykładając rękę do serca Fauvela...
— Byłem tego pewny — nie miałem przecież zamiaru zabić go w ten sposób...
— Więc cóż teraz z nim uczynisz?...
— Muszę się zająć, aby nie zostawić Blada keroseliny w jego organiźmie, mogłoby mnie to skompromitować, na wypadek, gdyby sąd... rozumiesz...
— Nie rozumiem wcale.
— Zrozumiesz później... a teraz rozbierzmy go prędko.
— Za chwilę Fauvel był nagi.
— Jakób wydostał z szafy flakon mocno zakorkowany i nalał z niego ośm do 10-ciu kropli na kawałek płótna.
— Weź ten kompres — powiedział do Pascala i trzymaj pod nosem starego łotra. Trzeba żeby uśpienie przeciągnęło się.
Pascal zastosował się do rozkazu, Jakób tymczasem wyjmował z szafy kostium kauczukowy, przyniesiony w przeddzień razem z flakonem, wkładał na siebie i obuwał buty, o których wspominaliśmy.
Odebrał potem kompres z rąk Pascala i trzymając znów pod nosem Fauvela:
— Ubieraj się i ty co najprędzej — zawołał, wskazując mu drugie takie samo ubranie.
W parę minut Pascal był gotów.
— Teraz — ciągnął Jakób — weź duże naczynie miedziane z kuchni, przynieś je tutaj i postaw na taborecie przy mnie.
Młodzieniec zastosował się we wszystkiem do rozkazu doktora.
Pokój na dole przedstawiał niezwyczajny widok.
Dwóch ludzi ubranych dziwacznie, czarno, z blademi twarzami, stało nad ciałem zupełnie nagiem, rozciągniętem na stole; padające światło z góry, oświetlało obraz przerażający, straszny, straszniejszy niż słynna „Lekcya anatomii“ Rembrandt’a...
A jednakże nie był to jeszcze koniec...
— Prędzej — szepnął Jakób już czas...
— Wziął skalpel leżący na stole — poszukał palcami arteryi na szyi Fauvala, i naciął ją w podłuż, ze spokojem i zręcznością chirurga. Krew strumieniem się polała, spływając do miednicy. Pascal, świadek tego okrucieństwa, nie zadrżał nawet.
— Nie pojmuję po co tyle zachodów, rzekł dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux — wszak mogłeś go pozbawić życia odrazu za pomocą twojego aparatu?...
— Wiem, że mogłem lecz niechciałem...
— Dla czego?...
— Już ci mówiłem lecz nie zrozumiałeś mnie... Co myślisz że zrobiemy z trupem?... Wrzucimy go w wodę, lub pozostawimy gdzie przy drodze... W jednym jak drugim razie znajdą go i odstawią do Morgi, a tam poddadzą sekcyi... Cóżby się stało, gdybym nie usunął wraz z krwią śladów keroseliny?...
Keroselina jest produktem amerykańskim, nieużywanym prawie we Francyi, na kogóżby więc padło podejrzenie?... Na Thompsona, doktora amerykańskiego, mającego stosunki z Fauvelem handlarzem książek...
A tak — jak teraz postępuję — ani kropla krwi, a zatem ani odrobina keroseliny nie zostanie w trupie...
— Czy to nie logiczne?
— Rozumiem — odrzekł Pascal — ale cóż zrobisz z raną w szyi, zostanie ona i będzie dowodem zbrodni...
— Zaledwie ją znać będzie; przypuśćmy nawet, że ją odkryją, to i cóż, gubić się będą w domysłach, lecz nigdy prawdy nie dojdą.
Pascal przestał stawiać zarzuty, przypatrywał się tylko pilnie temu, co czynił jego wspólnik.
Ten ze zręcznością niezrównaną masował ciało Fauvela, naciskał żyły i do ostatniej kropli krew wysączał.
Nakoniec ciało przybrało kolor wosku przezroczystego, ani kropli krwi w niem nie pozostało.
Jakób Lagarde wyjął z kieszeni flakonik, wlał z niego kilka kropli na talerzyk, umoczył gąbkę w płynie i obmył nią ranę na szyi Fauvela.
Po kilku minutach pokazał Pascalovi miejsce gdzie była rana i rzekł: — Przypatrz się teraz dobrze...
Pascal dla lepszego obejrzenia wziął lornetkę i patrzał z miną najobojętniejszą:
— To zadziwiające CAS rzekł ― nic nie widzę, rana się zrosła...
— Nauka cuda czyni — odpowiedział Jakób z uśmiechem, lecz nie czas teraz na rozbieranie kwestyj naukowych, zostawmy to na później, a usuńmy ztąd natychmiast wszelkie ślady krwi...
— O! to najłatwiej... na podłogę ani kropla nie spadła, z miednicy wyleję w Marne a ze stołu zmyję płótnem zwilżonem... Bądź spokojny, już ja to potrafię...
— Nie chwal się tylko sprzątaj — odrzekł Jakób, zacierając ręce.
W dziesięć minut później nie pozostało najmniejszego śladu zbrodni ohydnej, spełnionej w Petit-Castel.
Jakób i Pascal zdjęli ubrania kauczukowe, umyli je i schowali.
A co teraz zrobimy? zapytał Pascal...
— Zabierz klucze i papiery Fauvela.
Młody człowiek przetrząsł kieszenie Fauvela i zabrał, co się w nich znajdowało.
— Portmoneta pełna rzekł jest — w niej bilet bankowy na pięćset franków, drugi na sto i prócz tego sporo złota...
— Nie waż się ruszyć tego! — zawołał Jakób — zostaw, gdzie było... Weź tylko klucze i papiery... papiery spalimy, klucze nam otworzą drogę do naszego głównego celu, do „Czerwonego Testamentu“.
— Nie zapominajmy, że kapelusz i palto są w przedpokoju — ciągnął dalej Jakób.
— Bądź spokojny — nie zapomnę.
— A co zrobimy z ubraniem nieboszczyka?...
— Ależ ubierzemy go w nie natychmiast...
Antoni Fauvel ubrany kompletnie i położony na windzie, przeniesiony został do sali jadalnej, a pokój na dole przyprowadzono zaraz także do zupełnego porządku.
Jakób i Pascal udali się za trupem.
— Trzeba się pozbyć jak najprędzej tego gościa niemiłego — rzekł doktór wskazując na ciało.
Dwaj wspólnicy ubrali je w paltot i kapelusz, unieśli za głowę i nogi i złożyli na trawniku przed mieszkaniem.
— A co dalej? — zapytał Pascal.
Jakób odpowiedział zapytaniem:
— Czy możemy dostać się do Paryża, płynąc łódką z biegiem Marny?...
— Możemy.
— Więc szykuj łódkę... Włożymy w nią naszego poczciwca...
— Żeby go zawieźć?...
— Tak — ale jak najdalej ztąd, żeby zmylić policyę. Dotarłszy do Paryża, wrzucimy ciało do Sekwany — niech płynie z biegiem wody... Potem, powrócimy tu, zostawimy łódkę, a sami udamy się do Paryża powozem... Po takich manewrach, to gdyby sam dyabeł chciał coś odkryć, straci darmo czas i pieniądze...
Petit Castel został zamknięty — ciało Fauvela włożone do łodzi i za chwilę New York City (tak się łódź nazywała) sunęła szybka po powierzchni rzeki.
Wybrzeża Marny były spokojne i okryte ciemnością, które zwiększała jeszcze mgła powstająca z wody.
Jakób i Pascal wiosłowali cicho, choć nie było podobieństwa, żeby ich kto śledził o tej porze.
W chwili, gdy północ biła na wieży nadbrzeżnej, znajdowali się na Sekwanie, pomiędzy Bercy i Charenton.
W miejscu tem rzeka jest szeroka.
Starali się przy tem być zawsze na środku, aby uniknąć spotkania.
Odpocznijmy trochę — rzekł Jakób, opuszczając wiosło...
— Oj, odpocznijmy — odrzekł Pascal — ręce mi zupełnie zemdlały...
Łódź pozostawiona sobie, płynęła z wodą, przybierając bieg ukośny... Pascal i Jakób zapalili papierosy, patrząc w milczeniu na czarne kontury Paryża, oświeconego bladem światłem księżyca.
Łódź zbliżała się do mostu Bercy.
Nagle Jakób zadrżał, przechylił się i ujrzał punkt czarny, zarysowujący się po za nimi na rzece.
Był to zapewne cień małego statku z światełkiem w pośrodku, jakby od latarki.
Jakób wyciągnął rękę w kierunku zjawiska i rzekł po cichu do Pascala:
— Co to za dyabeł być może?
Pascal obejrzał się, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, głos ostry dał się słyszeć:
— Hej! łódź — podjeżdżać do rewizyi!...
— Do pioruna — rzekł Pascal, to jest statek celniczy, wysłany na rewizyę jakiegoś galaru, a taki statek jest zarazem biurem komory wodnej... idzie on w górę rzeki ale nas już mają na oku i nie z tym to z innym się spotkamy... strażnicy zechcą się zapewnić czy nie wieziemy kontrabandy... zobaczą trupa... Nie pomyślałem o tem....
— Co czynić teraz?
— Pozbyć się nieznośnego ciężaru, rzucając go do wody, zanim spotkamy się z celnikami, trzeba zawrócić na miejscu i uciekać na Marne; — prędko, Jakóbie, podnieśmy ciało i rzućmy w wodę bez hałasu.
Wspólnicy schwycili ciało antykwaryusza i wrzucili w Sekwanę.
A był już czas po temu. Sto metrów zaledwie ich oddzielało od biura komory wodnej.
— Do wioseł prędzej! zawołał Pascal uciekajmy.
O drugiej godzinie nad ranem, łódź była już uwiązana w przystani, a Pascal zaprzęgał do powozu, do którego wsiadł Jakób — i udali się spiesznie do Paryża. Dzień się robił, gdy zajechali w podwórze pałacu, przy ulicy Miromesnil.
Alzatczyk zbudzony zabrał konia i powóz, a dwaj nędznicy poszli używać spoczynku.
O dziewiątej rano ubrani i wypoczęci zeszli się przy śniadaniu.
— Pójdziemy do Fauvela, nieprawdaż? zapytał Pascal.
— Ma się rozumieć. — Czy masz klucze?...
— Mam wszystko, co potrzeba.
— Idźmy więc...
O dziesiątej Pascal i Jakób byli już na ulicy Guénégaud. Cicha i mało uczęszczana w dnie powszednie ulica ta jest prawie pustą w święta.
Tej jednak niedzieli, chociaż pogoda piękna powinna była zachęcić mieszkańców do wycieczek zamiejskich, tłumno i gwarno było na ulicy.
— Co się ta dzieje?... mruknął Pascal... cóż to za zbiegowisko nieznośne...
— Przejdziemy w tłumie niepostrzeżeni, odrzekł Thompson — to jeszcze lepiej dla nas...
— Jestem innego zdania — odpowiedział ex-sekretarz zaniepokojony. — Chodnik przed domem Fauvela, cały zapchany... Spójrz tylko...
Jakób spojrzał i przekonał się, że jego spólnik miał słuszność.
Przeszło pięćdziesiąt osób zebrało się przed drzwiami Nr. 9, a kilku ludzi ze służby bezpieczeństwa na próżno starali się porządek utrzymać.
— Masz racyę — rzekł Jakób — coś nadzwyczajnego się tu dzieje... Ale co to być może?...
— Zaraz się dowiemy...
— Jakim sposobem?...
— Najprzód słuchając, co mówią, a potem pytając...
— Ostrożnie!...
— Bądź spokojny!...
Godni kamraci zbliżyli się do małej grupy — w pośrodku której, jakiś pan rozwlekle opowiadał o wypadku, a wszyscy go z przejęciem słuchali.
Na nieszczęście Jakób i Pascal przyszli na koniec opowiadania.
— Czy już uwięziony? — zapytał jakiś głos z tłumu.
— Ale gdzie tam... wcale nie... — odrzekł narrator — jeszcze nawet nie aresztowany, jak to wam mówiłem... czy nie zrozumieliście mnie?... A jednak jasno się wyrażam... Gdy policya zeszła do niego, wczoraj wieczorem o dziesiątej, nie było go w domu i dotąd nie powrócił.
— Oh! to był kuglarz — odezwał się jakiś handlarz z pomiędzy słuchaczów.
Spodziewał się rewizyi z pewnością... Znam od piętnastu lat starego łotra, zawsze podejrzewałem coś nieczystego w jego handlu — i byłem pewny, że dziś, jutro, zły koniec go nie minie. Dowodzi to, że się znam na ludziach.
Pascal dotknął ramienia handlarza i rzekł z najgrzeczniejszym ukłonem:
— O kim pan mówisz?... jeśli wolno zapytać...
— Mówię o Antonim Fauvelu.
Usłyszawszy to nazwisko, Jakób i Pascal zamienili szybkie spojrzenie.
Dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux pytał dalej:
— Któż to jest, ten Antoni Fauvel?...
— Handlarz starych książek... antykwaryusz, który mieszka pod Nr. 9.
— I pan powiada, że policya odbyła rewizyę u niego?...
— A tak, wczoraj wieczorem.
— O cóż był obwiniony?...
— Obwiniony był, o kradzież dzieł rzadkich w bibliotece narodowej.
— A czy były jakie poszlaki, potępiające go?...
— Pokazuje się, że były, ponieważ zabrano skrzynię wielką okuta i masę książek... Dwie dorożki pełne były tego... A oto patrz pan — jeszcze jedna wyjeżdża z domu Fauvela, pełną szpargałów i strzeżona przez dwóch policyantów... Zapewne jadą do prefektury. Od rana tak zabierają a wywożą!...
— Dziękuję panu za objaśnienie...rzekł Pascal — i biorąc Jakóba pod rękę odszedł z nim na stronę.
Obydwa byli bladzi — obydwa przerażeni...
Gdy się oddalili, młodszy się odezwał:
— Nie mamy szczęścia o jeden dzień za późno wzięliśmy się do dzieła! Policya ma lepszy węch niż my! Testament Czerwony wymknął się nam...
— Tak — odpowiedział Jakób głosem stłumionym. — Testament Czerwony nam się wymknął... ale miliony będą nasze!... Tem gorzej dla posiadaczy medalów!... Dla nas trochę opóźnienia, nic nie znaczy..
Rajmund Fromental, ścigając złodziei książek z Biblioteki narodowej, wykrywając paserów i oddając w ręce sprawiedliwości dzieła skradzione w Bibliotece narodowej, między któremi znajdował się Testament Czerwony, nie wiedział, że podpisuje wyrok śmierci na syna swego!...
Chociaż Jakób Lagarde i Pascal Saunier nie chcieli uznać się za zwyciężonych, przegrali jednak pierwszą stawkę — mając atuty w ręku i to im na chwilę odwagę zachwiało.
Nie trwało to wszakże długo...
Wiemy już, jaki sposób został jeszcze Thompsonowi do odzyskania skarbów; sposób okrutny, od którego na razie odstąpił, spodziewając się dojść do celu za pomocą śmierci Fauvela.
Przypadek zawiódł rachuby...
Fauvel zginął, zamordowany okrutnie, a zbrodnia okazała się nieużyteczną...
Trzeba było zaczynać na nowo... zgładzić, wymordować spadkobierców hrabiego de Thonnerieux, wydrzeć im medale, zestawić razem i dowiedzieć się o tajemnicy Testamentu Czerwonego.
Do Pascala należało teraz napędzać w sidła zręcznie zastawione spadkobierców, na których działać nie będzie można za pomocą urody Marty, z powodu ich położenia towarzyskiego.
Co do Fabiana do Chatelux, Pawła Fromentala i René Labarre’a tych pseudo-Thompson miał nadzieję do swoich ściągnąć salonów.
Pascal więc zajmie się: Juljuszem Boulenois, tak zwanym la Fouine, rybakiem zawziętym, którego znamy, Amedeuszem Duvernay, tapicerem i Marta-Emilia Berthier.
Ażeby to ostatnią zgładzić, trzeba będzie udać się aż do Genewy, gdzie podług testamentu hrabiego de Thonnerieux znajdować się miała.
Dodajmy tutaj, iż hrabia de Thonnerieux nie wiedział o małżeństwie Periny Berthier i o tem, że córka jej przy brała także nazwisko Grand-Champ.
Dwaj zbrodniarze, zamknięci w gabinecie doktora, naradzali się i układali program działania na przyszłość.
— Mówiłeś zdaje się rzekł Pascal, te Amadeusz Duvernay, medalu nie nosi przy sobie?...
— Tak, mówiłem, że bojąc się go zgubić, oddał młodej dziewczynie, z którą mieszka i z którą po dojściu do pełnoletności zamierza się ożenić...
— Jak się nazywa ta dziewczyna?
— Wirginia... zanotuj to sobie...
— Ja zawsze i wszystko notuję...
Wyjął notatnik, zapisał naprędce imię dziewczyny i podnosząc głowę mówił:
— Nie widzę potrzeby zajmowania się Amadeuszem Duvernay...
— A to dla czego?
— Nie będąc w posiadaniu medalu, nie zawadza nam... Wirginię należy usunąć...
— Masz racyę, lecz tylko pozornie, gdybyśmy pominęli Amadeusza, to po zniknięciu kochanki, wszcząłby alarm i poszukiwania, nie tylko o nią, ale rozgłosiłby, że posiadała medal, że go na szyi zawieszony nosiła, tego tylko trzebaby było, aby obudzić czujność policyi i sprowadzić śledztwo, mogące nas zgubić... Precz ze skrupułami...
Nie zrobisz jajecznicy, jaj nie rozbiwszy... Energii mój kochany i to podwójnej nam potrzeba!
— Tej mi nigdy nie zbraknie, a skrupułów nie mam żadnych... Za tydzień ani Duvernay ani jego kochanka zawadzać nam nie będą...
— Liczę na twój spryt i odwagę... co do La Fouina...
— O! z tym to najłatwiej — przerwał Pascal.
— Ty będziesz się zajmował interesami po za domem, a ja tymczasem stanę się doktorem Thompsonem do szpiku kości, oddam się na usługi pacyentom, których sądząc z listów jakie otrzymuję, chmara będzie.
— Ukończywszy sprawy na miejscu, zapytał były sekretarz hrabiego, czy niezwłocznie pojadę do Genowy?...
— Zobaczymy. — Zajmiemy się Marta Berthier na samym końcu. Kto wie, może medale zebrane tutaj, wskażą nam gdzie skarb się znajduje, a wtedy usunięcie młodej dziewczyny stanie się niepotrzebnem.
— Bardzo to prawdopodobne, wreszcie zobaczymy... Więc od jutra zaczynasz przyjmować pacyentów?
— Od jutra, wszystkie dzienniki wieczorne już to opiewają...
— A kiedyż urządzisz przyjęcie, na które zamierzasz zaprosić książąt nauki i całą śmietankę towarzystwa?
— Najdalej za dni pięć. Pamiętaj, każ przygotować listy zapraszające...
— Już dawno są gotowe, trzeba tylko wpisać daty i porozsyłać.
— Wszystko dobrze idzie, spiesz się, bo czas to pieniądz. Przekonałeś się co kosztowało nas opóźnienie o kilka minut!... Kto wie, czy kamerdyner hrabiego, tak głupio posądzony o kradzież testamentu, nie posiada choć małej części tajemnicy... Przy badaniu gotów się wygadać przed sędzią i obudzić podejrzenia policyi...
— O to możemy być spokojni — odrzekł Pascal.
— Ciekawy jestem dla czego?
— Dla tej prostej przyczyny, że gdyby Wawrzyniec co wiedział, jużby dawno się wygadał, aby się tylko uniewinnić... Podejrzenie niedorzeczne lecz prawdopodobne, które na nim cięży, jest naszą tarczą ochronną...
— Rozumiem to dobrze, lecz idziemy pe ślizkiej drodze, zewsząd grożą nam niebezpieczeństwa. Trzeba przewidzieć wszystko, wszystko uprzedzić... Zbytek ostrożności nikogo nie zgubi!... Czy masz dzienniki poranne?
— Mam wszystkie.
— Nic nie piszą o sprawie Fauvela?
— Ani słowa. Zapewne nic nie wyłowiono...
— Już trzy dni wpłynęło. Sekwana miała czas zanieść daleko śmiertelne szczątki... Będzie wszystko dobrze, tak się spodziewam...
Zapukano do do drzwi i lokaj zawiadomił, że śniadanie podane.
Thompson i jego sekretarz, zeszli się z Angelą i Martą w sali jadalnej.
Od powrotu do Paryża wyraz smutku i melancholii, osiadł na ślicznej twarzyczce Marty.
Jakób to dostrzegł i pragnął poznać przyczynę, lecz biedna sierota odpowiadała wymijająco.
Nieświadomy ostatnich przygód Marty, przypisywał smutek jej — żalowi po stracie matki, którego czas jeszcze nie ukoił...
Jakób wpatrywał się w Martę z uwielbieniem, z zachwytem, oczu od niej oderwać nie mogąc... uczucie jakieś nowe, nieznane dotąd jeszcze, pełne rozkoszy i rozpaczy zarazem, budziło się w sercu tego potwora...
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental — jak mówiliśmy przejęty był głęboką radością, gdy mu się udało oddać w ręce sprawiedliwości trzech złodziei książek Biblioteki narodowej; radość ta jednak nie była zupełna, sprawiedliwość wymagała, aby odszukał Fauvela, pasera, najgłówniejszego winowajcę, łotra, któremu kradzież najwięcej korzyści przyniosła.
Pomiędzy papierami, zabranemi u Fauvela, były wskazówki, że jest więcej wspólników. Koniecznie trzeba było odszukać antykwaryusza, który chcąc się ratować wyda ich, aby zyskać dla siebie pobłażliwość sędziów.
Przypuszczano, że miał jakieś podejrzenie, coś przeczuwał i uciekł ze strachu...
Na wszystkie strony wysyłano telegrafem rozkazy rozesłano rysopis jego do wszystkich miast, a także agentom zagranicznym francuskim.
Oddziały żandarmów przetrząsały okolice Paryża, śledziły, wypytywały; nie zaniedbano żadnego środka, aby odnaleźć Fauvela i skonfrontować ze złodziejem i złodziejką, trzymanymi w więzienia.
Fromental ciągle na nogach. zmęczony piekielnie, postanowił jechać do syna, aby choć trochę wypocząć.
W dniu, w którym zaczyna się ta druga część naszego opowiadania, odebrał list od Magdaleny.
Poczciwa stara sługa, nie chcąc zatrwożyć swego pana, nie pisała o swoich obawach, znać tylko było przymus w tym liście, a biedny ojciec Pawła przeczuwał, że coś złego się stało.
— Pojadę dziś zaraz do Créteil — pomyślał przeczytawszy list — odniosę raport naczelnikowi i poproszę o urlop na dni kilka... Nie odmówią mi przecie tej małej nagrody...
Wyszedł zaraz do prefektury i udał się do gabinetu szefa bezpieczeństwa, lecz ten zajęty był sprawami pilnemi i nie mógł go przyjąć w tej chwili.
Rajmund musiał czekać.
Dopókiż — myślał łańcuch ten ciągnąć będę za sobą — czyż nigdy nie zabłyśnie mi swoboda. — Serce ciągnie mnie do Pawła, jedynej mojej miłości na ziemi, a obowiązek czekać każe na pozwolenie.
Oczekiwanie trwało przeszło godzinę, która mu się wiekiem wydała.
Nareszcie naczelnik wezwał go do swego gabinetu.
— Kochany Fromentalu — rzekł wyciągając rękę na powitanie — szczęśliwym jest, że cię widzę... Mam ci dobrą udzielić nowinę...
— Dobrą nowinę?... wykrzyknął Rajmund drżąc cały.
Czyżby?... rzekł i nie był w stanie skończyć.
— Jeszcze nie... odparł naczelnik domyśliwszy się o co idzie — ale nie długo mam nadzieję, doręczę ci upragnione uwolnienie.
Tymczasem o co innego chodzi... z polecenia prefekta, a w nagrodę za trudy, przyznano ci 2,000 franków!... Oto przekaz do kasy.
— Ślicznie dziękuję panu, a nieskończenie wdzięczny jestem panu prefektowi — odpowiedział Rajmund chłodno, doznawszy okrutnego zawodu.
— Nie pieniędzy się spodziewałeś, czuję i widzę to dobrze — zauważył naczelnik, ale bądź cierpliwym jeszcze trochę... i licz zupełnie na mnie... Korzystaj z chwili i podawaj zaraz prośbę, ja cię zaś polecę kilku osobom wysokiego stanowiska... no i sam zrobię co trzeba, lubo widzi Bóg, jak mi żal tracić takiego jak ty pomocnika...
— Na pana, panie naczelniku, liczę najwięcej, odrzekł Fromental — i błagam cię dopomóż mi, bo syn mój jak mi się zdaje będzie musiał powrócić do Pa ryża. A wtedy znowu wszystkie obawy moje odżyją...
— Będzie musiał powrócić!... A to po co?... Czyż pobyt na wsi nie jest dlań korzystnym i czyż nie możesz go tam odwiedzać ile razy ci się podoba?...
— Otrzymałem dziś rano list od starej mojej służącej, która wypiastowała Pawła, i którą przy nim umieściłem. List to nie dość jasny i nie dość wyraźny, pozwala mi się jednakże domyślać, że stan zdrowia chłopczyny pogorszył się przez kilka dni w ciąga których go nie widziałem...
— No, no... czy się tylko nie próżno trapisz urojonemi przypuszczeniami...
— Daj Boże aby tak było... Bądź co bądź jestem zaniepokojony nadzwyczajnie i chciałem prosić pana naczelnika o urlop na kilka dni.
— Aj!... drogi, kochany Fromentalu, zawołał naczelnik z widocznem niezadowoleniem w głosie, w jakże niefortunną znowu chwilę występujesz z żądaniem.
— A jednakże, panie naczelniku... zaczął Rajmund ździwiony...
Naczelnik przerwał mu jego słowa.
— Niefortunnie wybrałeś chwilę!... powtórzył. Żądanie twoje nie może być żadną miarą uwzględnione...
— Ależ dla czego, nareszcie?...
— Bo naczelny prokurator rzeczpospolitej domaga się aby tobie koniecznie poruczyć odnalezienie Fauvela i spodziewa się, że zaraz najenergiczniej rozpoczniesz poszukiwania.
— Wiecznie zatem łańcuch i łańcuch! jęknął Fromental złamany.
— Trzeba spełnić obowiązek, to trudno...
— Ależ panie naczelniku, zapominasz pan widocznie, że ja ojcem przecie jestem, że moje dziecko może w tej chwili śmiertelną jest złożone chorobą... Jeżeli nie zajmę się nim zaraz, jeżeli nie przedsięwezmę środków do zapobieżenia złemu, może to skończyć się fatalnie!.. Powiedziano mi, że dni syna są policzone... że umrze... jeżeli nie zabiorę się do niego w tej chwili, jeżeli czuwać nad nim nie będę... Czyż możliwem jest, abym był w stanie w okolicznościach podobnych pełnić te nużąca służbę, która cały czas mi pochłania, a wymaga energii i przytomności?... Błagam pana, panie naczelniku, ulituj się nademną... błagam pana jako także ojca, uwolnij mnie na trzy miesiące... Zapewniano mnie, że w ciągu tego czasu będzie można wyprowadzić Pawła z niebezpieczeństwa!...
Naczelnik bezpieczeństwa publiczne go powstał i zmarszczył brwi.
— Panie Fromental — rzekł głosem suchym, nie mam stanowczo możności uczynić zadość życzeniu, które mi pan wyraziłeś. Jesteśmy wierzycielami pańskimi jak dobrze panu o tem wiadomo. Wszystek czas pański... zarówno dniem jak i nocą, wyłącznie do nas należy!... Ale nic a nic panu nie przeszkadza zajmować się synem i nam służyć jednocześnie!... Miłość ojcowska nie sprzeciwiała się nigdy i nigdy się nie sprzeciwi spełnieniu obowiązku. Uwalniam pana na dzień jeden. Skorzystaj z tego czasu, zobacz się z synem, a jutro o godzinie pierwszej z południa, zobacz się ze mną dla odebrania instrukcyj...
Rajmund zrozumiał, że wszelkie dalsze nastawanie byłoby całkiem bezskuteczne... że nic by z pewnością wskórać nie potrafił.
Miał w tej chwili do czynienia z innym zupełnie człowiekiem!...
Nie był to już ten co przed chwilą protektor łaskawy, który najprzyjaźniej gawędził z protegowanym, był to naczelnik.. zwierzchnik...
Nieszczęśliwy ojciec nie odpowiedział ani jednego słowa.
Rozumiał do czego obowiązuje go subordynacya służbowa i stłumił przemocą łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły.
Twarz naczelnika nie wyrażała nic więcej nad determinacyę stanowczą, ale wargi szeptały:
— Biedny Fromental... uważa mnie za okrutnika... za potwora bez serca... ale jakże myli się straszliwie!.. Nie mogłem nie zrobić dlań więcej jak zwolnić go na dzień jeden... Mam przecie także swoje do spełnienia obowiązki!...
Rajmund Fromental wyszedł z prefektury, zataczając się jak pijany.
Dwaj młodsi agenci, którzy zobaczyli go wychodzącego, spojrzeli po sobie i jeden rzekł do drugiego ze śmiechem:
— A niechże go... jakże się zerżnął straszliwie... ledwie jest w stanie utrzymać się na nogach. No, dobrze by wyglądał, gdyby go tak zobaczył naczelnik...
Nieszczęśliwy ojciec, którego sądzono tak niesprawiedliwie, myślał sobie tymczasem:
— Nie istnieją zatem dla mnie prawa ojxa!... nie wolno mi kochać mego syna!... nie wolno mi zająć się jego ocaleniem!... No, ruszaj... psie gończy...
zgłusz w sobie wszystkie uczucia podły niewolniku!...
Wskoczył w fiakr i kazał wieźć się jak najprędzej na dworzec drogi Venseńskiej, kupił bilet i w godzinę potem przybył do Port-Créteil.
Zobaczywszy go zajeżdżającego Magdalena wydała okrzyk radości.
— No, prędzej powiadaj mi co się z Pawłem dzieje?... — zawołał ojciec zaniepokojony.
— Oh! kochany panie, od czasu jak pan nie był u nas, zmizerniał i pobladł okrutnie...
— Cóż to za przyczyna u licha?...
— Alboż ja wiem nieszczęśliwa?...
—
Pytałaś go jednakże?...
— Ma się rozumieć żem pytała.
— I cóż odpowiedział?...
— Mój drogi panie, jego pytać, toż to to samo, coby pytać jednej z tych wierzb, co stoją nad wodą. Na wszystkie pytania, on ma zawsze jedną odpowiedź: Zdaje wam się... nic mi a nic nie jest!... Nigdy żadnej innej odpowiedzi... ale pomimo to nie sypia.. a jada tyle tylko ile gwałtem do podtrzymania sił potrzeba... O! biedny panicz, aż przykro patrzeć na niego.
I poczciwa służąca zaczęła szlochać głośno.
— Zobaczymy, zobaczymy, moja dobra Magdaleno — powiedział żywo Rajmund — nie upadaj no tylko na duchu!...
— A czy to możliwe, proszę pana?...
— Potrzeba, aby tak było... Musimy koniecznie ukrywać przed Pawłem nasze obawy, bo to by pewnością miało jak najgorszy wpływ na jego zdrowie... Gdzie się obraca w tej chwili?...
— A czy ja wiem?... Najprędzej nad brzegiem Marny.. Wysiaduje tam całemi godzinami z oczyma nieruchomo wlepionemi w brzeg przeciwny.
— Czy wysiaduje zawsze w jednem i tem samem miejscu?...
— Zawsze w jednem i tem samem.
— Gdzie mianowicie?...
— Na przeciwko Charenton.
— Dobrze, pójdę go tam poszukać... Powrócimy razem tutaj...
— Czy pan zje u nas śniadanie?…..
— I obiad nawet... pozostanę tu przez dzień cały i wyjadę dopiero jutro rano...
Paweł istotnie wysiadywał zawsze w jednem miejscu.
Jego oczy zwracały się zawsze w stronę parku Petit-Castel, zawsze się spodziewając ujrzeć pomiędzy jego drzewami śliczną postać Czarodziejki z nad Marny.
Przepędzał tak długie godziny, w zadumie, jakby pragnął łagodzić miłemi wspomnieniami ciężką, boleść, która go przytłaczała.
La Fouine’a nie widział już od dość dawna, od czasu mianowicie, gdy tenże dowiedział się od Angeli, iż Marta wyjechała do Ameryki.
Poczciwy chłopak nie chciał zakomunikować tej wiadomości młodemu Fromentalowi, a że sobie nie dowierzał, iż potrafi utrzymać język za zębami, postanowił nie pokazywać mu się wcale.
Ażeby uniknąć spotkania, nie przychodził na połów w tę okolicę od dni kilku i przeniósł się w stronę Joinville le Pont.
Paweł pozbawiony został zatem i tej jedynej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa o jego miłości z jedynym w tym względzie jego powiernikiem.
A nic na świecie nie przynosi takiej ulgi, jak zwierzenie się z boleścią.
Syn Rajmunda nie chciał zdradzić się przed Magdaleną, a to zupełne, w jakiem był osamotnienie, podwajało jego strapienie.
Oczy miał mocno podsiniałe, na zarumienionej gorączkowo twarzy znać było i łzy przelewane i noce spędzane bezsennie.
W tej chwili wysiadywał także na brzegu, na tem samem miejscu, oczami jak zwykle w Petit-Castel zapatrzonemi.
Rajmund Fromental idąc według wskazówek udzielonych mu przez Magdalenę, dostrzegł go z daleka w tej pozycyi i przyspieszył kroku.
Wkrótce, bardzo już mała przestrzeń oddzielała go od syna, ale ten, tak był w myślach swoich pogrążony, że nie słyszał wcale nadchodzącego, że nie dostrzegł cieniu, przesuwającego się obok po trawniku.
Rajmund przystanął nagle.
Blada, cierpiąca, posmutniała twarz jego dziecka, uderzyła go boleśnie.
— Co jemu jest takiego, temu chłopcu?...
— Im bardziej wpatrywał się w Pawła, tem smutniejsze opanowywało go ździwienie.
Piersi mu falowały gwałtownie.
Łzy płynęły po policzkach.
Naraz, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośnem tkaniem.
Zbudzony tak niespodziewanie ze swych marzeń, Paweł, odwrócił głowę i zobaczył ojca wyciągającego doń ramiona.
Zerwał się na równe nogi i z okrzykiem radości, pośpieszył ku przybyłemu.
Przez kilka chwil nie było nic słychać więcej, jeno szum rzeki i uściski ojca i syna.
Paweł pierwszy zapanował nad sobą.
Domyślił się odrazu, że poczciwe ojczysko przychodzi badać przyczynę jego smutku. Potrzebował więc odzyskać krew zimną, aby módz trzymać się ostro, aby módz ustrzedz drogą swoję tajemnice, aby potrafić odwrócić wszelkie podejrzenia od tego, który bardziej niż ktokolwiek na świecie, miał prawo wiedzieć wszystko.
— O, kochany, dobry ojczulku!... zawołał całując Rajmunda w oba policzki, jakżem prawdziwie z twego przybycia szczęśliwy.
— A ja, drogie dziecię moję, jestem jednocześnie i szczęśliwy i zrozpaczony, odpowiedział Fromental, wpatrując się w syna uważnie.
— Zrozpaczony!... powtórzył żywo Paweł, a to dla czego mój ojcze?...
— Bo widzę żeś jest słabszym niż byłeś!... Nie omyliłem się, wcale czytając list Magdaleny...
— Więc Magdalena pisała do ojca?...
— Tak... to było jej świętym obowiązkiem... Poczciwa kobieta kocha cię całem sercem, więc tak samo jak ja w tej chwili, przeraziła się widoczną w tobie zmianą... Napisała do mnie, ale mi całej prawdy powiedzieć nie miała odwagi... Zażądała abym ja wybadał przyczynę złego... Pawle, synu mój, dziecko moje ukochane, co tobie?...
— Ależ nic a nic ojczulka... odpowiedział młody chłopiec z przekonaniem. I ojciec i Magdalena najniepotrzebniej się dręczycie...
Rajmund wzruszył ramionami.
— Najniepotrzebniej? — powtórzył.
— Tak jest, ojcze kochany.
— Wytłómacz że mi zatem, dla czego taka boleść wybija się na twej twarzy, dla czego takie masz wypieki na policzkach, dla czegoś daleko bledszy niż przed ośmiu dniami?... Oczy twe straciły resztę ognia jaki w nich gorzał do niedawna. Ty cierpisz moję dziecię...
Paweł usiłował się uśmiechać.
— Nie ojczulka — powiedział, ja wcale nie cierpię...
— Nie wierzę ci... nie wierzę... Nie chcesz mi powiedzieć prawdy aby mnie nie zmartwić, ale cały wygląd twój przeczy słowom — twoim...
— Więc ten wygląd mój, kochany ojcze, w błąd cię wprowadza bo naprawdę fizycznie jestem zdrów najzupełniej, przysięgam na to uroczyście...
— Fizycznie być może, ale w takim razie masz jakieś cierpienie moralne?...
Paweł poczuł, te serce silnie mu w piersiach skakać zaczęło, że coś go za gardło chwyciło.
— Przezwyciężył się atoli i wyszeptał:
— Cóżby to być mogło za moralne cierpienie, cóż mi brak naprawdę do szczęścia?...
— Ja tego wiedzieć nie mogę odpowiedział ojciec. Pomimo najczulszej jaką mam dla ciebie miłości, czyż mi podobna odgadnąć myśli twoje, przeniknąć twoje potrzeby lub żądania?...
— Mój najlepszy, mój najukochańszy ojcze... nie mów tego i wierz mi, że ci powiedziałem szczerą prawdę!... — zawołał Paweł. — Nie trwóż się na próżno... nie przypuszczaj bez potrzeby złego... Mam wszystko, czego pragnę... Robisz dla mnie więcej, niż możesz...
— W głosie młodego chłopca, gdy wymawiał te wyrazy, czuć było tę serdeczność, która zawsze Rajmunda do głębi duszy wzruszała.
— Pawle, ty nie jesteś otwartym ze mną — odpowiedział ojciec, patrząc prosto w oczy synowi.
— Ja... ojcze?... — bąknął Paweł.
— Tak, mój drogi... masz jakąś tajemnicę, którą przedemną ukrywasz... masz boleść, którą gwałtem tłumisz w sobie...
Paweł poczuł dreszcze w całem ciele.
— A więc... kochany ojcze... — odparł pospiesznie — ponieważ chcesz wszystko wiedzieć koniecznie, przyznaję ci się, że cierpię... ale to z nudów tylko... wyłącznie z nudów...
— Z nudów?...
— Naturalnie... Siedzę tu sam jeden Magdaleną i zapadam nieraz w melancholie bez żadnej z goła przyczyny... Opanowywa mnie jakiś smutek... jakieś jakby zniechęcenie... Śmieszne to doprawdy i muszę pozbyć się tego!... Muszę pokonać tę słabość... będę się starał rozrywać... będę walczył... i zwyciężę... jestem zupełnie siebie pewny!... Wina to mojej wątłej konstytucyi... mego temperamentu nerwowego... Ale nie mam żadnej zgoła tajemnicy, kochany ojcze, nie dolega mi żadna boleść...
— Co za powód tego skrywania się upartego, pomyślał Rajmund tymczasem.
— I oto — zaczął znowu Paweł — jestem już w tej chwili bardziej ożywionym, bardziej wesołym... Nuda zaczyna mnie opuszczać... twoje odwiedziny, to najlepsze dla mnie lekarstwo... Przy tobie, tatusiu kochany, odżyłbym bardzo prędko... Wszakże przepędzisz z nami dzień dzisiejszy?...
— Przepędzę go z tobą moje dziecko!... pragnąłbym z całego serca pozostać dłużej, ale żadną miarą nie mogę...
— Nie skończyłeś zatem jeszcze zajęć swoich?...
— Nie... i bardzo jest prawdopodobne, że zajmą mnie daleko dłużej, niż przypuszczałem pierwotnie... Zmuszony jestem zrobić kilka jeszcze wyjazdów na prowincyę... Chciałbym jednakże, ażebyś ty udał się do Paryża na dni kilka...
— Do Paryża!... — powtórzył Paweł przerażony na raz myślą oddalenia się od Petit-Castel, w którem spodziewał się ujrzeć przecie kiedy swoją Czarodziejkę z nad Marny. Chcesz ojcze, abym się wyniósł ze wsi?...
— Chwilowo, tak... mój synu... Chcę cię mieć, koniecznie przy swym boku, aby się zająć tobą energicznie... aby rozproszyć twoje myśli czarne... aby smutki, jakie cię trapią, pokonać...
— Powiedziałeś wszak przed chwilą, ojcze, że masz kilka pilnych podróży przed sobą...
— Powiedziałem to i powtarzam, skoro jednak nudzisz się tutaj...
— Bodaj, że w Paryżu bardziej jeszcze nudzić się będę, gdy ciebie przy mnie nie będzie...
— Będziesz mógł odwiedzać tymczasem dobrych znajomych naszych... Będziesz mógł zaglądać do przyjaciela swego, Fabiana de Chatelux... będziecie chodzić razem... będziecie się zabawiać razem...
— Nie... nie... ojczulku... to na nic!... Wolę pozostać tutaj!...
— Samotność jednakże...
— Wolę samotność, niż wrzawę paryską...
— A to coś zagadkowego doprawdy!... — pomyślał Rajmund. — Nie chcę się rozstać z Créteil, gdzie nudzi się śmiertelnie... Dla czego to?... Stanowczo ukrywa coś przedemną!...
— To przecie całkiem naturalne, mój ojcze — zaczął znowu Paweł — że wole sam z Magdalena być tu raczej niż w Paryżu, skoro ciebie tam nie będzie... Tu mam przynajmniej słońca i powietrza pod dostatkiem!... To byłoby bardzo nie dobrze, abym nie korzystał z pięknej pory i zamknął się w ponurem trochę mieszkanku naszem na wyspie Świętego Ludwika... Zastanów się tylko trochę, kochany tatusiu, a przyznasz mi z pewnością racyę...
— Zrobię, kochane dziecko, wszystko co ci się tylko podoba — odparł Rajmund — ale mam pewien projekt, który muszę przeprowadzić koniecznie.
— Jakiż to projekt ojcze?...
— Chcę się poradzić o ciebie!...
— Doktora?...
— Tak jest, pewnego bardzo sławnego doktora... pewnego specyalisty amerykańskiego, który przybył do Paryża, rozpoczął dopiero co konsultacye i już zdobył sobie wzięcie szerokie!... Widziałem się z nim i mówiłem mu o tobie...
— Ależ ojczulku, ty wmawiasz we mnie gwałtem chorobę...
— Choroby... nie... kochany Pawle, aleś jest w ogóle bardzo wątły i delikatny, jak dobrze sam wiesz o tem, nic więc chyba dziwnego, że pragnę, aby cię wybadano, że chce, aby ci wskazano środki wzmocnienia organizmu. To najprostszy obowiązek dobrego ojca...
— Tyś jest najlepszym z ojców, drogi tatusiu!... zawołał Paweł, rzucając się w ramiona Rajmunda. — Chętnie chcę ci być posłusznym, a więc idę do amerykańskiego doktora...
— I przyrzekasz mi ściśle się do rad jego stosować?...
— Przyrzekam.
— Poddasz się wszystkiemu, co ci zaleci?...
— Najzupełniej.
—Będziesz brał lekarstwa, jakie ci zapewne przepisze?...
— Najskrupulatniej, bo mi oto chodzić będzie, aby tobie uczynić zadość...
— O, drogie dziecko, jakąż mi sprawiasz radość prawdziwą!...
— Więc w Paryżu samym mieszka ów doktor?...
— Tak jest... w Paryżu...
— Udam się do niego choćby zaraz i chodzić będę tyle razy, ile razy wypadnie potrzeba...
— Przyrzekam?...
— Przysięgam ci mój ojcze! Dziś więc po obiedzie, udamy się razem do Paryża, a jutro rano pójdziemy obaj do doktora, który oznaczy ci dnie przyjęć następnych...
— Będę punktualnym jak zegarek angielski. Widzisz ojcze, że nie przestrasza mnie myśl leczenia i że nie chcę ci się w niczem sprzeciwiać...
— Ja zaś nie chciałbym nadużywać władzy mojej nad tobą...
— Widzisz, że jej się poddaję z przyjemnością prawdziwą ojczulku!... Twoje odwiedziny zbawiennie na mnie podziałały...
Ale teraz idźmy co przejeść... bo mi głód dokuczać zaczyna.
Utrzymując, że jest głodnym, Paweł dopuszczał się kłamstwa, chodziło mu oto jednakże, aby wlać w ojca przekonanie, że cierpienia moralne na jego stan fizyczny nie tak źle znowu oddziaływały.
Obawiał się i oto zresztą, aby ojciec ponownie go badać nie rozpoczął, usiłował więc być wesołym.
Ale stary Fromental zanadto był człowiekiem wytrawnym, aby się dał zdurzyć pozorom.
Paweł nie był w stanie przekonać go o swej szczerości.
Biedny ojciec był stanowczo przekonany, że syn ukrywa przed nim jakieś cierpienie moralne, podkopująco jego delikatne zdrowie.
Dodajmy, że nie wątpił, iż wcześniej trochę, czy później trochę potrafi przeniknąć te ciemności.
Dzień na pogawędce upłynął bardzo prędko ojcu i synowi.
Magdalena czuła się szczęśliwą.
Zdawało się jej, że na niebie rodziny, którą przywykła uważać za swą własną, nie masz najmniejszej nawet chmurki.
Rajmund powiadomił ją o zamiarze poradzenia się doktora co do Pawła, a poczciwa sługa przyklasnęła temu projektowi z całej duszy.
Wieczorem z radością, prawie, od prowadziła obu kochanych panów do przystani, a żegnając się z nimi powiedziała do młodego:
— Do widzenia panie Pawle... do jutra... przygotuję panu doskonały co się nazywa obiadek...
Fromental i syn jego przybyli dosyć późno do Paryża, do mieszkania na ulicy św. Jakóba, gdzie młody człowiek, jak to wiemy, zajmował pokój zupełnie od pokojów ojca oddzielny, od którego klucz własny posiadał.
Znalazłszy się sam nareszcie, Paweł popadł w swoje zadumę zwyczajną.
Położył się do łóżka, ale spał niespokojnie, trapiły go jakieś bowiem widzenia okrutne.
We śnie przed oczami, zdala w pośród ciemności nocnych, przesuwało mu się ciągle Petit-Castel, otoczone staremi swemi drzewami.
Nagle w pośród tych ciemności zaczęło majaczyć drobne światełko jakieś.
Z tego światełka rozniecił się pożar gwałtowny, ogniste języki objęły całą willę i zmieniły ją niebawem w stos płonący. Runęło wszystko, a w pośród zgliszcz jakiś się cień biały zarysował.
Tym cieniem była Marta.
Marta skazana na śmierć najstraszniejszą, Marta wołająca ratunku, którego jej podać nie można było.
Paweł przebudził się nagle zlany cały zimnym petem, przerażony, drżący.
Skoro po pewnym czasie owładnął go ponownie sen febryczny, znowu ukazał mu się Petit-Castel w świetle zupełnie innem, ale tak samo okrutnem...
Nie z ogniem miał teraz do czynienia, ale z krwią.
Całe mury pokryte były czerwonomi plamami, jakby mary szlachtuza lub kośnicy, a po przez jedno z okien Marta ubrana w białą suknię, usiłowała wydobyć się z tego domu fatalnego. Ale daremnemi były wszystkie jej usiłowania... Paweł ocknął się znowu zimnym potem oblany, znowu przerażony i drżący.
Cała ta noc długa, była dlań męczeństwem... tortura... O brzasku dopiero zasnął na godzinę, czy dwie — i wzmocnił się cokolwiek.
Rajmund zaraz jak tylko rozstał się z synem, zamknął się u siebie i gorąco dziękował Bugu.
Uczucie dosyć skomplikowane usposobiło go do wdzięczności.
Pomimo najgłębszego przekonania, że niechętne oddalenie się Pawła z Port-Créteil, kryło w sobie tajemnicę jakowąś, cieszył się mocno z tego, iż syn jego pragnie na wsi pozostać koniecznie.
Przynajmniej poczciwe chłopię nie będzie świadkiem nocnych wycieczek swego ojca, nie będzie się im dziwiło, nie będzie ich potrzebowało podejrzewać.
Gdyby był przed tem powrócił do Paryża, sytuaya wcale by taką nie była, tak przynajmniej przypuszczać można było.
Fromental uwielbiał swego syna.
Nie mając nikogo więcej do kochania, złożył w nim wszystkie nadzieje swoje, całe życie swoje niepodzielnie.
Nagła zmiana jaką zauważył w wątłym z natury młodzieńcu, przeraziła go śmiertelnie.
Chwilę jakąś zdawało mu się, że widzi dziecko swoje na marach — i rozpacz go ogarnęła.
Napróżno starał się zasnąć — sen uciekał mu z powiek.
Zerwał się z łóżka, na które się był rzucił, otworzył drzwi od balkonu i wyszedł nań, przypuszczając, że świeże powietrze nocne orzeźwi go i uspokoi.
Ani spokój, ani sen, nie przyszły wcale jednakże.
Trząsł się jak w febrze, skronie miał rozpalone, w gardle zaschło mu zupełnie, w umyśle ciągle jakieś, coraz posępniejsze snuły się obrazy.
— Trzeba wyjść — szepnął — ruch tylko jeden potrafi pokonać to wzruszenie moralne, które mną owładnęło...
Ubrał się jaknajpospieszniej.
Pierwsze brzaski dzienne zaczęły przecierać ciemności.
Udał się w aleje i z głową smutnie zwieszoną, szedł naprzód gdzie go oczy niosły, usiłując rozważaniem nowego posłannictwa jakie nań włożono rozświecić gnębiące go myśli. Odnaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości antykwaryusza Antoniego Fauvela, oto jego główne obecne zadanie.
Paryż spał.
Rzadko tylko, od czasu do czasu, spotykał Fromental jakiego zabłąkanego przechodnia nocnego, którego mijał obojętnie, nie zwracając żadnej nań uwagi.
Zajęty swojemi rozpamiętywaniami, postępował ciągle naprzód, bez celu.
W chwili gdy brzask wyraźniejszy zaczął występować na wschodniej stronie nieba, właściciel dużego statku ładownego winem, który wczoraj wieczorem nie zdążył dotrzeć do przystani, szedł zbudzić swoję załogę.
Urządzony pomost prowadził z brzegu do statku.
Właściciel ów przeszedł po tym pomoście i uderzając pięścią w drzwi kajuty, wołał ile mu sił starczyło, bo miał do czynienia ze snem ludzi spracowanych.
— Hej! chłopcy!.. wstawajcie!... Biały dzień już na niebie!...
Na skutek tego wołania, dał się słyszeć hałas jakiś.
Był to widocznie głos ludzi budzonych, bo drzwi kajuty zaraz się otworzyły.
Trzech tęgich dziarskich chłopów, poziewających, przeciągających się, przecierających oczy, ukazało się na pokładzie.
Czyśmy nie zaspali trochę panie patronie? — zapytał jeden z nich witając chlebodawcę.
— Nie, moi bracia, ale już czas przygotować się do drogi. O czwartej punktualnie wyruszymy, Podnosimy więc kotwice?...
— Tak... przygotować wszystko... Jedna lina na galar, który stoi przed nami... wielka lina do łódki... wiosła... słowem co tylko trzeba... Trzecia już wybiła... Śpieszcie się...
— Nie ma strachu przecie patronie... staniemy na czas niezawodnie — odpowiedział flisak interpelowany, który zaraz też odezwał się do swych kolegów i zawołał: Hejże, staruszki, bierzmy się! Ty, Jolivet, popchnij naprzód czółno aby można zarzucić linę.
— Jedziemy, towarzysze — a tak pręciutko się prześlizgniemy, jak śliwka.
przez gardło...
Mówiąc to, Jolivet wyciągnął z kieszeni woreczek z baraniej skóry, wyjął z niego porządną porcyę tytuniu i wpakował w lewą stronę gęby.
— Już kaloryfer napełniony — rzekł, bierzmy zatem się do roboty.
Pesunął się do tyłu statku chcąc go odczepić i puścić w ruch, gdy raptem zatrzymał się i krzyknął ze złością:
— A to co znowu, coś ty za jeden!?... wstawaj śpiochu, nie żenuj się! Cóż to bierzesz pasz statek za hotel, gdzie się zajeżdża o północy?...
Słowa te zwrócone były do człowieka rozciągniętego na łodzi i chrapiącego smacznie.
Człowiek ten rozbudzony nagle, zerwał się na równe nogi.
— He? Co to jest! Co się stało... bąkał przecierając oczy.
— Co się stało?... powtórzył Jolivet, przedrzeźniając... Kpisz czy o drogę pytasz?...
— Widzisz sam... mój stary... więc się nie potrzebuję tłómaczyć — uciąłem drzemkę...
— No to teraz — daj nogę — w tej chwili... zmykaj... pókim dobry.
— No, no, nie żołądkuj się tylko, nie przyszedłem zjeść twojej krypy — przyszedłem na połów w nocy z narzędziami — rybki nie brały i... zasnąłem...
— Dobrze, dobrze. — ale umykaj mości La Fouine...
— Patrzcie go... to on zna moje nazwisko zawołał rybak z łodzi.
— Jakto! to ty się tak nazywasz?... a to bardzo wygląda na ciebie... Nazwałem cię tak, boś podobny do kiełbika, ale nieznam cię ani z Adama, ani z Ewy...
Powiedziawszy to Jolivet zeszedł do łódki.
Patron statku zbliżył się do La Fouina, czyli do dobrego naszego znajomego Julka Boulenois w jego własnej osobie, i rzekł:
— Wiesz chyba dobrze mój chłopcze, że nie wolno jest wchodzić nocą na statki...
— Oj, oj... wiem o tem bardzo dobrze panie patronie, ale przyszła mi chętka zadrżeć z prawem dzisiejszej nocy.. A zresztą nic się złego przecie nie stało...
— Mógłby cię był zobaczyć strażnik, — i zapoznać z kozą...
— I z kozy musiałbym także wynieść się zaraz rano...
— No zmykaj... bo statek odbija...
— Rozumiem panie patronie i... ulotnię się w tej chwili... chyba, że mi pan pozwolisz pożegnać się z załogą i podziękować za gościnność...
— Dobrze — dobrze!... zawołał Jovilet wesoło, choć no mi tędy mój paryżaninie... to pomożesz nam podnieść kotwicę...
— Służę wam chętnie, mój stary, a znam się z tem wyśmienicie! Nie jedne już podnosiłem...
Podbiegł do przewoźników i pomógł im w robocie.
— Ho! ho... rzekł Jolivet... lubim widzę łowić rybki?...
— To jedyna namiętność moja!.. A jednakże... tutaj... nie prędko napewno zarzucę moję wędkę...
— Dla czego?...
— Bo to miejsce nic nie warte. To samo co wybrać się na połów na plac Zgody, i zasiąść na obelisku.
— Marna, to co innego!... W nią mi graj!.. Tam się czasu napróżno nie traci...
— Wracaj kiedy tak na Marnę radzę ci szczerze!...
— Możesz być pewnym że wrócę, tylko zatrzymam się może trochę w dole Sekwany, pomiędzy Suresnes a Argenteuil... bo bardzo lubię podróżować. Podróże ogromnie, rozwijają młodych ludzi — a ja dorastam właśnie...
— Stop! — krzyknął Joliwet — trzymaj tam węzeł liny...
— Spieszcie się chłopcy — bo wpadniemy na wir, za jakie dwadzieścia minut.
— Hejże do kotwicy... — odezwał się jeden z marynarzy. — Trzymajcie się Wszyscy ostro, bo tu przejście niebezpieczne...
Jolivet zwrócił się w tył, gdzie była łódź przyczepiona i w którą zeszło trzech ludzi.
— Razem chłopcy!... — zawołał — razem zgodnie a ostro.
Trzej ludzie chwycili razem za linę.
Kotwica zagrzęzła na dnie błotnistem i zaledwie po licznych wysiłkach podnieść ją zdołano.
— A psia krew!... — krzyknął Jolivet, a to szelma, cięższa dziś niż kiedykolwiek.
— Prawda — potaknął ktoś drugi nigdy jeszcze taką nie była!...
— Może się jej jaka gruba ryba czepiła — zawołał la Fouine wesoło.
Ciągnięto tymczasem ciągle.
Naraz brzegi kotwicy ukazały się a na nich ciało ludzkie uczepione.
— Topielec! — zawołał Jolivet. — A niech go wszyscy dyabli, jaki ciężki!...
— Co tam macie? — zapytał patron.
— Topielec zawieszony na kotwicy.
Patron zaklął siarczyście.
— Włożyć go w statek — rzekł — a potem złożyć na brzegu. Nie możemy spóźnić się przez niego — tembardziej, że mu nic już nie pomożemy...
— Paryżanin zawiadomi o wypadku policyę i dostanie za to nagrodę.
— Dalej! — zawołał Jolivet — dalej! popchnąć razem!...
Flisacy zrobili ostatni wysiłek.
Kotwicę wraz z topielcem, wciągnięto nareszcie do statku.
— To jakiś stary człowiek — zauważył la Fouine — i nie bardzo dawno widocznie znalazł się w wodzie... Patrzcie no, patrzcie no tylko! Zegarek ze złotym łańcuszkiem, ma w kieszeni od kamizelki.
— A prawda... — powiedział Jolivet. Nie ruszajmy nic jednakże i złóżmy ciało na brzegu.
Trzej ludzie złożyli trupa na drodze prowadzącej do przystani.
Stróże bezpieczeństwa przechodzili nieopodal w tej chwili.
La Fouine przyłożył kulak do ust i zawołał:
— Hej! obywatele, chodźcie no tutaj!...
Stróże bezpieczeństwa, nie wiedząc, czy to do nich odnosi się to wołanie, przystanęli i spojrzeli ku brzegowi.
— Co tam takiego? — zapytał jakiś człowiek, który się do nich przyłączył i przystanął wraz z nimi.
Tym człowiekiem był Rajmund, który przypadkową, poranną swą a bezcelową przechadzkę, skierował w tę stronę.
La Fouine odpowiedział, podniósłszy głowę do góry:
— Hej... hej... panowie sierżanci miasta... przybywajcie... Wyciągnęliśmy topielca...
— Topielca?... — powtórzył Rajmund.
I wraz z sierżantami bezpieczeństwa publicznego, skierował się ku pochyłości, prowadzącej do brzegu.
Wioślarze zabrali się z powrotem do roboty.
Fromental i agenci zbliżyli się do trupa, którego twarz blada, oświecały pierwsze promienie słońca.
Spostrzegłszy Rajmunda, la Fouine nie mógł powstrzymać ździwienia i przypatrywał mu się z ciekawością:
— Fizjonomia tego faceta, nie jest mi bynajmniej obcą!... Gdzie ja go mogłem widzieć?...
Fromental pochylił się tymczasem nad trupem i zdawał się rozpoznawać jego rysy, nie zupełnie jeszcze zmienione.
Naraz wyprostował się i wykrzyknął prawie radośnie:
— Tak……. to on!...
— Pan znasz tego człowieka? — zapytał jeden z sierżantów.
— Znałem go.
— Będziemy mogli zatem spisać zaraz protokół.
— To do mnie należy... wy go po prosta podpiszecie tylko...
— Pan spiszesz protokół, a to jakim prawem? — zapytał jeden z policyantów.
— Prawem, jakie mi to oto nadaje — odrzekł Fromental, wyjmując kartę szczególnego formatu i koloru. — Ja zostałem wydelegowany do wyszukania i aresztowania tego człowieka...
Agenci skłonili się z uszanowaniem.
— Mucha! — mruknął la Fouine — ale ja go już gdzieś z tem wszystkiem widziałem. Tylko gdzie? — Nie mogę sobie przypomnieć żadną miarą...
— Jak i kiedy wydobyto tego człowieka? — zapytał Rajmund.
Właściciel statku opowiedział co zaszło i podał Fromentalowi kawałek papieru, na którym napisał kilka słów ołówkiem.
— Ja dłużej nie mogę z panami pozostawać, rzekł, oto moje nazwisko i nazwiska moich ludzi, a także adres mój dokładny... Statek nadchodzi, muszę odjeżdżać... Ten chłopiec dodał wskazując na la Fouina — był z nami i jest w stanie najdokładniej podać wszystkie potrzebne szczegóły.
— Dobrze... jedź pan sobie z panem Bogiem...
Patron wsiadł na statek i polecił ludziom, aby się skierowali ku parowcowi, który zbliżał się z hałasem, buchając ogromnemi kłębami czerwonego dymu...
Stanął sam u stera i popłynęli w górę Sekwany.
— Niechno który z was pójdzie do Morgi po nosze i ludzi — odezwał się Rajmund do agentów. Trzeba tam bezzwłocznie przenieść to ciało.
Jeden z policyantów poszedł natychmiast wypełnić rozkaz odebrany.
— Do Morginie zbyt daleko, nie trzeba będzie zapewne czekać zbyt długo.
Rajmund wpatrując się ciągle w twarz topielca, co raz bardziej w pierwotnem swem przekonaniu upewniał się.
— Nie mylę się rzekł. — To zpewnością zwłoki Antoniego Fauvela, antykwaryusza z ulicy Guénégaud... Zadanie moje spełnione, wyręczył mnie przypadek.
La Fouine bezskutecznie mordował swoję pamięć.
Nie mógł żadną miarą, przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział Rajmunda.
— A więc mój chłopcze — odezwał się ten ostatni — to podnosząc kotwice znaleziono to ciało?...
— Tak jest panie.
— Czy masz w tej chwili co do roboty?...
— Nie proszę pana... nic a nic... wolny jestem jak ptak...
— To pójdziesz zemną do Morgi, gdzie spiszę protokół.
— Jeżeli się panu podoba...
— Zresztą bądź spokojny, otrzymasz nagrodę, jaką ci odstąpili marynarze...
— E! to najmniejsza proszę pana... nie chodzi mi tak bardzo o te piętnaście franków... Mam dobre rzemiosło z którego żyję.
Agent posłany do Morgi powrócił wkrótce z dwoma ludźmi niosącymi nosze...
Złożono na nich ciało i ruszono w drogę w kierunku mostu Archevacho.
La Fouine pozbierał swoje rybackie narzędzia i pospieszył za orszakiem.
Po przybyciu do Morgi, zaniesiono zwłoki do amfiteatru, aby je tu wystawić...
Dozorca nie pozwolił rozbierać trupa i przeglądać ubrania, bez obecności sadu.
Rajmund uznał tę ostrożność i zabrał się do spisania protokółu, na mocy zeznań Prospers Juljusza Boulenois, przezwanego la Fouin’em.
— Przede wszystkiem zapytał go gdzie mieszka.
Julek podrapał się w ucho i odpowiedział z uśmiechem:
— Po trocha wszędzie i nigdzie... Jestem kosmopolitą proszę pana. Najczęściej jednak znaleźć mnie można w restauracyj na wyspie Saint-Maur.
Zdziwiony tą odpowiedzią Fromental, spojrzał na zeznającego i zapytał znowu.
— Zajęcie twoje?...
— Łowie ryby na wędkę dla restauratorów i osób prywatnych.
— Pamiętajno sobie tylko, że ja nie żartuję — ofuknął Rajmund.
— Ja takie szanowny panie... nie mam wcale ochoty do żartów, odpowiedział Boulenois.
— Odpowiadaj więc jak należy.
— Odpowiadam najszczerszą prawdę. Byłem stolarzem... zajęcie niepodobało mi się i zostałem rybakiem... Miałem do tego fachu prawdziwe powołanie... przynosi mi on daleko więcej, aniżeli hebel i piła... Zarabiam z łatwością tyle ile mi potrzeba na życie... Zapytaj pan restauratora z wyspy, najlepszego mojego klienta, to panu powie...
— Musisz mieć rodzinę?...
— O! naturalnie, że mam... Oto adres poczciwego mego ojca, Anastazy Boulenois, ulica des Recoltes Nr. 17.
Rajmund skończył protokół, ściągnął podpisy i uwolnił policyantów i młodego rybaka, który poszedł włóczyć się nad brzegami Sekwany, sam zaś wrócił do domu, z zamiarem zaczekania tamże do godziny, w której będzie można odnieść papier do prefektury.
Zbytecznem byłoby dodawać, jak szczerze błogosławił przypadek, który poprowadził go do przystani i pozwolił odnaleźć chociaż nieżywego nędznika, jakiego mu odszukać polecono.
Skoro Fauvel, nie żyje, jego zadanie skończone, może więc cieszyć się nadzieją, iż minister sprawiedliwości uwzględni jego żądanie i obdarzy nakoniec zupełną może wolnością.
W każdym razie nie odmówią mu teraz przynajmniej natychmiastowego urlopu, a tak go gwałtownie pragnął i potrzebował, aby przepędzić swobodnie kilku dni z synem i poczynić stosowne kroki celem poparcia prośby o ułaskawienie!
Godzina była bardzo jeszcze wczesna.
Paweł nie wyszedł jeszcze ze swego pokoju.
Do doktora amerykańskiego udać się mieli dopiero o pierwszej z południa, tu bowiem godzina naznaczona była na konsultacye, i publicznie ogłoszoną została we wszystkich gazetach i dziennikach.
Rajmund miał aż nadto dosyć czasu, do ułatwienia się w prefekturze i zobaczenia się z naczelnikiem służby bezpieczeństwa publicznego, nie chcąc jednakże zaniepokoić Pawła wyjściem tak wczesnem, napisał kilka słów tłomaczących to wyjście, i położył kartkę na stolika w przedpokoju, przez który młody człowiek musiał przechodzić, idąc do mieszkania ojca.
Gdy to uczynił, spojrzał na zegarek, i przekonał się, że była godzina ósma.
Wziął kapelusz i wyszedł.
Naczelnik, człowiek energiczny, czynny, niezmordowany, znajdował się już W swoim gabinecie.
Wprowadzony do niego natychmiast Fromental, przyjęty został zimno trochę, z powodu zapewne wczorajszego zajścia.
— Przybywasz pan po rozkazy? zapytał zwierzchnik.
— Tak panie... przynoszę i dobrą zarazem nowinę.
— Jakąż mianowicie?
— Mamy już antykwaryusza z ulicy Guénégaud, mamy przechowywacza książek kradzionych...
— Antoniego Fauvela!... wykrzyknął uradowany naczelnik.
— Tak, Antoniego Fauvela.
— Czy się dał wziąć bez oporu?...
— Niestety nie mógł się bronić.
— Jakto?...
— Nie żyje.
— Nie żyje?... powtórzył naczelnik.
— Utopił się lub został utopiony... oto jest raport objaśniający, w jaki sposób wyciągnięty został z rzeki w mojej obecności.
Mówiąc to Rajmund podał raport naczelnikowi a ten chciwie go przeczytał i zapytał zaraz potem:
— Czy przypuszczasz pan, że utopił się dobrowolnie?...
— Nie mogę na to pytanie dać panu żadnej odpowiedzi.
— Na ciele nie ma żadnych znaków po zwalających przypuszczać morderstwo?...
― Obejrzałem trupa jak najdokładniej.
— Fauvel więc sam pozbawił się życia?...
— Nie jest to pewne, ale jest bardzo prawdopodobnem... Dowiedział się, że jest grubo podejrzanym... boć odbyła się u niego rewizya, a przewidując rezultaty tej rewizyi, wolał skończyć ze sobą, aniżeli narazić na sąd i na pozbawienie praw i mienia...
— Zapewne, że i tak być mogło, jeżeliby jednakże dowiedziono, że miał przy sobie pieniądze, możnaby przypuszczać, że stał się ofiara rabusiów...
Rajmund potrząsnął głową przecząco.
— Co do tego, to nie. — Kradzież nie była przyczyną zabójstwa... Znaleziono przy nim zegarek i w jednej z kieszeni dobrze wyładowany pugilares.
— Czy zupełnie pewnym pan jesteś, że topielec jest Fauvelem, handlarzem książek?...
— Najzupełniej! — byłem u niego jak pan wiesz w wigilię rewizyi. Przypatrzyłem się dokładnie jego rysom... Poznałem je od razu i z pewnością się nie omyliłem...
— Niema w raporcie pańskim żadnej wzmianki, żeby znaleziono przy nim jakiekolwiek papiery...
— Bo nie znaleziono ich wcale... Zresztą jeżeli pan ma jakąkolwiek wątpliwość, łatwo się przecie przekonać.
— Jakim sposobem?...
— Konfrontując wspólników z trupem... można też zawezwać do Morgi siostrę jego, wdowę Laborre i siostrzeńca, wychowańca seminaryum świętego Sulpicyusza...
— To będzie zdaje się koniecznem... Na teraz poprzestaniemy na obejrzeniu zwłok przez jednego z lekarzów prefektury... Niech pan trochę na mnie poczeka... Pójdziemy zaraz do Morgi z doktorem...
W pół godziny później, naczelnik, Fromental i doktor, wchodzili z dozorca Morgi do amfiteatru zakładu.
Zbliżyli się do ciała nie rozebranego jeszcze.
Doktór egzaminował twarz.
— Powiadacie panowie, że ten człowiek wyciągnięty został z Sekwany? zapytał.
— Tak jest panie konsyliarzu — odpowiedział Rajmund — wyciągnięto go na brzeg w mojej obecności.
— Ale nie umarł on z utopienia, mogę o tem zapewnić stanowczo. Widać to dokładnie z twarzy...
— Co! — wykrzyknął naczelnik publicznego bezpieczeństwa, więc ten człowiek nie utonął?..
— Nie! stanowczo nie!... Nieżywego już wrzucono do Sekwany!...
— Nie widać jednakże najmniejszych śladów gwałtu — zauważył naczelnik.
— Kto wie, czy niema ich pod ubraniem... Potrzeba obnażyć zwłoki.
Posługacze amfiteatralni rozebrali zaraz trupa, ciało Fauvela było matowej bladości, albo raczej wyglądało jakby ulepione z wosku.
Członki nie przedstawiały wcale trupiej sztywności.
Żadnej jednakże rany, żadnego śladu walki.
Doktór zmarszczył czoło i stał zamyślony.
Badał członki jedne po drugich.
Arterye zachowały giętkość jak za życia.
— To coś szczególnego doprawdy!... odezwał się po chwili.
— Co takiego panie doktorze? pytał naczelnik.
— Ciało to przebywało przynajmniej ze trzy dni w wodzie, a niema na nim śladów opuchnienia, ani zepsucia, jest tak wolne, jak gdyby tylko co po skonaniu... Nigdzie niema ciemnych fioletowych plam, jakie zwykle występują w pewnych miejscach po nastąpionej kongestyi. Skóra zupełnie przezroczysta... Dziwna rzecz... bardzo dziwna... Jest w tem coś nadzwyczajnego, coś z czego na razie nie można zdać sobie sprawy... Muszę zbadać mózg dokładnie...
— Rób co chcesz panie doktorze... ale powiedz mi co przypuszczasz?...
— Nie mogę nic odpowiedzieć, bo nie rozumiem jakiem szczególnem mam do czynienia zjawiskiem... Tylko autopsja chyba rozwiąże mi te zagadkę...
Doktór wydał rozkaz asystującemu mu felczerowi i w krótce skalpel zagłębił się w piersiach, rozciągniętego na stole trupa.
Zdziwienie doktora przeszło wszelkie granice, gdy się przekonywał, iż w ciele zupełnie krwi nie było, iż ani jedna żyłka czerwonawa, lub sina nie odbijała od matowej białości ciała.
Kiedy wszystko zostało zrobione, doktora ogarnęło przerażenie po prostu.
Serce było próżne.
Wątroba nie zawierała ani odrobinki krwi.
Arterye i żyły zbadane najdokładniej przez lupę, okazały się tak samo próżne jak serce.
— Co to znaczy? — wykrzyknął doktór!...
To straszna jakaś tajemnica doprawdy!...
Zbadano wnętrzności.
— Człowiek ten ciągnął doktór, skończył życie wkrótce po podniesieniu się od stołu trawienie zaledwie rozpoczęte.
— Co to znaczy? — Zaraz... zobaczymy mózg jeszcze...
Odwrócono trupa i za pomocą małej piłki przepiłowano część czaszki.
W mózgu tak jak i wszędzie nie było krwi zupełnie. Żadnego śladu kongestyi...
— Coś niewytłomaczone... niepojęte!... mruczał zniechęcony doktór. — Gubię się doprawdy w tom wszystkiem!...
Nagle zadrżał gwałtownie...
Z tyłu szyi spostrzegł małe zadraśnięcie na dwa albo trzy centymetry długości, jeszcze bielsze od skóry.
— Co to jest? zapytywał sam siebie... Przyłożył palce do tego miejsca i lekko nacisnął.
Brzegi rany zadanej skalpelem Jakóba Lagarda, uchyliły się i przepuściły szczególniejszą jakąś wodę.
— Aha! — ot wykrzyknął doktór i jest rozwiązanie całej zagadki!... Patrz no pan z łaski swojej...
I dwoma palcami uchylił nietylko skórę, ale i ciało i pokazał otwór rozwarty.
— Ależ to rana!... zawołał naczelnik bezpieczeństwa publicznego. Czy czasem nie zranił się przypadkowo?...
— O nie... ugodzony został bardzo bardzo wprawną ręką... literalnie wytoczono krew z niego jak ze zwierzęcia... Nieszczęśliwy miał do czynienia z kimś dokładnie obzajmionym z anatomią, z kimś bardzo zręcznym w operacyach chirurgicznych!...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najzupełniej jestem pewnym i jaknajbardziej przerażonym... Ja sam nie lepiej bym natrafił na arterye... nie lepiej bym dokonał cięcia podobnego!...
Któż to więc taki popełnił to zbrodnię?...
— I w jakim celu? — mruknął naczelnik policyi.
— Tylko wspólnik, obawiający się denuncyacyi, mógł mieć interes w zamordowaniu Fauvela... zauważył Rajmund.
— No więc ten wspólnik ukończył kursa medyczne i włada skalpelem jak profesor!... To moi panowie tajemnicza jakaś sprawa... Od czasu jak należę do prefektury, nie spotkałem nic podobnego... Czy jesteście panowie pewni tożsamości tego człowieka?...
— Zaręczam za to... odezwał się Rajmund.
W tej chwili damo znać naczelnikowi, że przywieziono złodziei książek, po których posłano do więzienia.
Kazał ich natychmiast wprowadzić.
Wszyscy trzej poznali od razu antykwaryusza z ulicy Guénégaud.
Wdowa Laborre i jej syn sprowadzeni również potwierdzili, że nieboszcsyk był rzeczywiście Antonim Fauvelem.
Wątpliwość była niemożliwą.
Pani Laborre przygnębiona była morderstwem jakiego brat jej stał się ofiarą, młody zaś seminarzysta ukląkł przy stole i odmówił modlitwę za duszę wuja. — A biedna ta dusza potrzebowała pomocy bardzo!...
Siostra Fauvela, prosiła, aby jej pozwolono oddać ostatnią posługę bratu.
Odpowiedziano jej, że pochowanie nie będzie mogło mieć miejsca, bez pozwolenia prokuratora rzeczpospolitej, i że ją urzędownie zawiadomią, gdy pozwolenie to nastąpi.
Pani Laborre odeszła z synem.
Doktór zajął się pisaniem raportu o zrobionej autopsyi i swoich spostrzeżeniach.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego opuścił Morgę, ażeby pójść do prokuratora Republiki.
Rajmund wyszedł z nim razem.
Mógł swobodnie powrócić do domu, ale ta swoboda nie zadawalniała go wcale.
Pragnął otrzymać urlop kilkotygodniowy ale jak nam wiadomo niepowodzenie wczorajsze nie zachęcało go do wznowienia prośby.
Sytuacya zmieniła się jednakże. Misya jego była skończoną, bo sprawiedliwość dowiedziała się co stało się z Fauvelem, bo dowiedziała się, iż nie mogła go dostać w ręce żywego.
Tak więc, mógł mieć nadzieję, że jego zwierzchnik będzie dziś łaskawszym dla niego.
— Panie naczelniku — odezwał się — czy dzisiaj po chwilowem milczeniu szczęśliwszym będę niż wczoraj!...
— Szczęśliwszym?... powtórzył naczelnik — a to pod jakim względem?...
— Pod względem łaski, o jaką pana prosiłem.
— A! co do urlopu... Więc panu tak bardzo na tem zależy?...
— Bardzo, proszę pana, i jeżeli go o trzymam, będę pana niezmiernie wdzięcznym...
— Biorę więc na siebie zadowolenie pana, ale do pewnego tylko stopnia i z pewnemi zastrzeżeniami... Daję panu urlop na dni piętnaście, ale pozostawiam sobie prawo, przywołania pana, jeżeli w tym czasie, będziesz mi potrzebnym...
Więcej zrobić nie mogę.
Rajmund skłonił się uprzejmie.
— Robisz mi pan co możesz — i niech mi pan wierzy, że umiem to sobie cenić...
I rzeczywiście szczerze był wdzięcznym szefowi za to piętnaście dni, jakie ma pozwalał przepędzić przy synu.
Powrócił do domu, a naczelnik bezpieczeństwa poszedł do sądu.
W pałacu przy ulicy Miromesnil, byli Wszyscy od rana jak w gorączce.
Był to dzień wyznaczony na otwarcie gabinetu konsultacyjnego doktora Thompsona, a można było mieć nadzieję, że dzięki gorącym reklamom, zaciekawiającym do najwyższego stopnia publiczność, żądających porady, stawią się całe legiony.
Trzeba dodać, że profesorowie fakultetu medycznego i różne powagi naukowe, którym doktór amerykański poskładał wizyty i z którymi rozprawiał, uznali jego wysoką inteligencyę i rozległe wiadomości.
Nie zazdrościli mu wcale, pewni, że nie będzie im mógł szkodzić odbieraniem klijentów, poświęcił się bowiem wyłącznie leczenia bezkrwistości i zapewnił, że tem się tylko będzie zajmował.
Jakób Lagarde wierny przyjętej zasadzie, wymyślił jakieś lekarstwo, które podał do oceny fakultetowi, a uzyskawszy pochlebne uznanie, wyjednał sobie upoważnienie do osobistego przyrządzania tego środka, nie chciał bowiem swego sekretu powierzyć aptekarzom.
Inaczej mówiąc, monopol leku zachował dla siebie, ale zobowiązał się dostarczać go szpitalom, w takich ilościach, w jakich tylko żądać będą ordynujący lekarze.
Naturalnie lekarstwo, o jakiem mowa, lekarstwo którego składu nikt nie znał oprócz komisyi i którego skutków także jeszcze nie znano, w pośród publiczności uchodziło już za jakiś środek nieporównany, cudowny prawie.
Około południa, dwadzieścia z górą osób, oczekiwało już w salonie, przylegającym do gabinetu konsultacyjnego, do którego wpuszczano chorych po kolei.
Duży ów salon, umeblowany z przepychom, ozdobiony obrazami i rzeźbami wysokiej wartości, poprzedzony był przedpokojem, w którym chłopiec trzynastoletni w ubraniu pazia, podług mody angielsko-amerykańskiej, siedział za małem biureczkiem i rozdawał każdemu wchodzącemu numer porządkowy, ażeby uniknąć nieporozumień.
W głębi salonu znajdowały się drzwi zasłonięte ciężkiemi portyerami.
Drzwi te prowadziły do gabinetu, urządzonego w sposób zarazem elegancki i poważny, obitego materya ciemnozieloną z ozdobami z hebanu, a takież same biblioteki inkrustowane bronzem stały przy ścianach.
Duże biurko w tym samym stylu — biurko doktora — umieszczono pomiędzy oknami, tak, aby najlepsze światło padało na chorych, gdy sam doktór znajdował się w półcieniu.
Dwoje drzwi w rogach gabinetu, prowadziło do pokoju zamienionego w rodzaj apteki, gdzie na półkach stały przeróżne słoje i flaszki, różnemi opatrzone etykietami.
Na środku stał tu stół zarzucony cały małemi pudełeczkami jednakiej formy, owiniętemi w prospekta i instrukcye drukowane w czterech językach.
Marta siedziała przy tym stole, nad wielką księgą regestrową oprawną w skórę zieloną, z narożnikami z posrebrzanego metalu.
Młoda dziewczyna w grubej zawsze żałobie, miała na sobie czarną suknię krepową z bardzo zgrabnie zrobionym staniczkiem.
Przezroczysta materya, ukazywała, albo raczej pozwalała się domyślać posągowej zgrabności i piękności ramion.
Przepyszne blond włosy sieroty, podniesione bardzo wysoko, zdobiły jakby złotą koroną małą jej główkę, a loczki spadające figlarnie na czoło, czyniły tę niezwykłą piękność, prawdziwie czarującem zjawiskiem.
Jakéb Lagarde nie mógł jej się dość napatrzeć.
Dwadzieścia z górą osób jak powiedzieliśmy już poprzednio, oczekiwało na przyjęcie.
Były tam matki z dziećmi o bladych wychudłych twarzyczkach z zaczerwienionemi powiekami, z biednemi słowem istotami, które trawiła anemia, były kobiety światowe, zniszczone życiem, zawcześnie zwiędłe i złamane.
W jednym z rogów salonu, Rajmund Fromental, siedział obok swojego syna.
Prawie naprzeciw nich, jakaś kobieta, która wydawała się jeszcze młodą i ładną pomimo lat jakich czterdziestu, mówiła coś po cichu do wyrostka, o twarzy niezmiernie sympatycznej, ale bardzo bladej i wychudłej.
Młodzieniec ten miał na sobie ubranie duchownego.
Była to pani Laborre, która idąc za radą nieboszczyka swego brata, księgarza Antoniego Fauvela, przyprowadziła syna na poradę do specyalisty.
Pani Laborre, jak wiemy, nie bardzo kochała syna, bo się przy nim znacznie starszą wydawała, ale chciała, aby dożył do pełnoletności i doczekał końca procesu wytoczonego Jeromowi Villard, bo najpewniejszą była, iż kamerdyner hrabiego de Thonnerieux, powie nareszcie, co się stało z testamentem zmarłego pana.
Bo stałą myślą godnej wdowy — jak to już także wiemy, było chwycić w swoje ręce sukcesyę synowi przeznaczoną, Wobec tej myśli, zapomniała nawet o śmierci brata.
Zegar umieszczony na marmurowym kominku, wybił godzinę pierwszą.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i doktór Thompson stanął na progu.
Wszyscy powstali, aby mu się ukłonić.
Odpowiedział im lekkiem skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem, przeszedł wzdłuż salonu, otworzył drzwi do przedpokoju i powiedział po cichu jakichś kilka słów do pazia, rozdającego numery porządkowe.
Ubrany był jakby na bal miał zaraz jechać.
Miał no szyi biały krawat, na sobie czarny tużurek, szeroko roztwartą kamizelkę i śnieżnej białości bieliznę.
Ubiór ten, który rzadko kto umie nosić z dystynkcyą, nadawał się doskonale do jego wysmukłej figury, a ładna broda przycięta na sposób amerykański, nadawała mu pozór wcale niepospolity.
Przeszedł znowu salon i skierował się do gabinetu.
Rajmund z synem zastąpili mu drogę, Jakób od pierwszego spojrzenia poznał, że to ci sami ludzie, z którymi przed kilkoma dniami rozmawiał w restauracyi na wyspie.
— A! to pan odezwał się podając rękę Rajmundowi, którą tenże uściskał serdecznie — dziękuję panu za pamięć i zaufanie, jakiem mnie pan obdarzasz. Przypomniałeś pan sobie naszę rozmowę... ale i ja jej także nie zapomniałem. Który ma pan numer?...
— Pierwszy... — odrzekł z uśmiechem Rajmund — stawiliśmy się jeszcze przed dwunastą.
— Szczęśliwym jest, że będziesz pan pierwszym z moich klijentów i że nie będę potrzebował robić wyjątku, ażeby panów przyjąć natychmiast... To ten młodzieniec jest pańskim synem? — dodał, wskazując na Pawła.
— Tak panie... — odpowiedział Fromental.
— Poznaję go, chociaż tak krótko widziałem.
Paweł ukłonił się uprzejmie.
— Proszę panów do gabinetu... — powiedział następnie, uchylając ciężką portyerę i przepuszczając przed sobą ojca i syna.
Pseudo Thompson, dobrą miną i grzecznemi manierami, zdobył od razu sympatyę przyszłych klijentów swoich.
— Niech no panowie siadają tutaj bliżej mnie... musimy pomówić ze sobą. Zacznę od otwartego zaznaczenia, że od czasu jakem pana widział, zmienił się pan bardzo i to wcale nie na korzyść.
— Słyszę doprawdy z pewnem zdziwieniem, te mnie już pan doktór widział — szepnął Paweł, bo ja wcale sobie nie przypominam, żebyśmy się gdzie ze sobą spotkali...
— Nie zauważyłeś mnie pan... ale ja widziałem pana lubo z daleka! I w pańskiej nieobecności powiedziałem nawet ojcu pańskiemu co panu jest potrzebnem i co należy przedsięwziąć dla wzmocnienia sił pańskich i zwalczenia tej anemii czyniącej znaczne postępy... Bo pan jesteś anemiczny kochany panie...
— To modna choroba panie doktorze, nawet bardzo elegancka choroba — odrzekł Paweł śmiejąc się.
— Pomimo całej jej elegancyi, mam nadzieję zadać jej cios, z którego się nie podniesie. Potrzebuję zbadać krew pańską, pozwoli mi pan zatem jej kropelkę?...
— Czy mam się rozebrać?
—O! niema potrzeby... Pozwól mi pan tylko swoje rękę...
— Która?
— Którąkolwiek...
Paweł podał rękę lewą.
Pseudo Thompson ścisnął mu mocno jeden palec, a następnie złotą szpileczką ukłuł w sam czubek tegoż.
Kropla krwi ukazała się natychmiast.
Jakób zebrał ją na kawałek szkła, które podłożył pod mikroskop i zaczął się przypatrywać wcale nie jak szarlatan, pragnący imponować nieświadomym, ale jako człowiek uczony, poważny i zupełnie pewny siebie.
Pozostawmy go przy badaniach i przestąpmy próg pokoju sąsiedniego, w którym urządzonym był rodzaj apteki, w pokoju tym znajdowała się Marta.
Siedziała przy stole zastawionym pudełkami małemi i miała przed sobą księgę regestrową.
Nie zajęta niczem w tej chwili, młoda dziewczyna przeglądała jakiś romans pożyczony jej przez Angelę.
Słyszała jak doktór wszedł do gabinetu, słyszała jak z kimś rozmawiał, ale nie zwracała na to wielkiej uwagi.
— Wizyty rozpoczęte pomyślała sobie. I czytała dalej, oczekując, aż jaki klijent przyniesie receptę. Wpiszę ją zaraz do książki i odbierze zapłatę za wizytę.
Nagle zadrżała.
Głos który nie był wcale głosem Thompsona, doszedł jej uszu i chwycił za serce.
Zaczęła się przysłuchiwać z wielką uwagą.
Głos umilkł, a doktór znowuż coś zaczął mówić, ale teraz Marta słyszała każde słowo dokładnie.
Kiedy skończył pan Thompson, ten drugi głos, który ją uderzył, dał się słyszeć znowu.
Nerwowe drżenie poruszyło całem ciałem sieroty.
Teraz miała już pewność, że zna dobrze ten głos.
To głos rybaka z nad brzegów Marny, głos młodego człowieka, który jej podał książkę, z którym rozmawiała dosyć długo i o którym od tego czasu ani na chwilę myśleć nie przestawała; głos nieznajomego, który cudownym przypadkiem posłyszała znowu tu, tak blizko siebie na konsultacyi u doktora Thompsona.
Przyszedł się radzić.
Więc jest słaby!... więc się leczyć potrzebował?...
Serce Marty zabiło gwałtownie, ale tą razą z boleści i obawy.
Sierota starała się uspokoić, wmawiając w siebie, że to tylko podobieństwo głosów, ale nie mogła się przekonać.
Gdybym go mogła zobaczyć — szepnęła.
Wstała z krzesełka, zbliżyła się po cichu do drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza.
Ale nie wiele mogła zobaczyć, bo właśnie w tej chwili doktór wezwał Rajmunda i Pawła do mikroskopu.
Mimo to młoda dziewczyna pozostała przy drzwiach i przysłuchiwała się niepewna, drżąca.
Doktór mówił do Pawła, wskazując mikroskop.
— Patrzaj kochane dziecię i opowiedz to co zobaczysz...
Młody człowiek przybliżył oko do mikroskopu i patrzył uważnie w podłożony kawałek szkła.
— No cóż? — zapytał doktor.
Paweł odpowiedział:
— Szeroka kropla wody, a w pośrodku kropelka czerwona...
— Stanowiąca zaledwie dwunastą część kropli... nieprawda?
— Prawda.. panie doktorze.
— A więc ta czerwona plamka krwi otoczona jest płynem bezbarwnym, który także krwią być powinien... Teraz już wiem jaką ilość tejże krwi zawierają twoje arterye i żyły... Siadaj no przy mnie pogadajmy.
Doktor zajął miejsce w fotelu.
Paweł obok niego.
Marta ciągle patrzała z sąsiedniego gabinetu.
Dotąd widziała tylko przesuwające się figury, teraz kiedy usiedli, mogła zobaczyć twarze...
Paweł właśnie się na wprost niej znajdował.
Zobaczywszy te wybladłe policzki i usta, to zaczerwienione powieki, Marta nie mogła się od łez powstrzymać.
— Tak!... to on niestety — szepnęła, ale co za zmiana!... Jaki on musi być niebezpiecznie chory!
— Musisz być pracowitym?... nieprawda moje dziecię? — zapytał doktór.
— Tak jest panie doktorze, lubię bardzo pracować.
— W ostatnich czasach musiałeś dużo się uczyć...
— Bardzo dużo...
— Kiedy idziesz prędko, czy nie doświadczasz bicia serca?
— Doświadczam mniejszego lub większego, w stosunku sił utraconych...
— Czy bywasz czasami smutny bez żadnego powodu, zmęczony, grymaśny i łatwo się irytujący?
— To mi się często zdarza... zanadto nawet często... panie doktorze...
— Najzwyczajniejsze to objawy anemiczności. Czy sen miewasz niespokojny?...
— Prawie co noc źle sypiam...
— Oddech masz przyspieszony, puls nierówny... kompleksya twoja nie zbyt silna, nadmiar pracy bardziej jeszcze i to od dawna rozwinął anemie, ale nie obawiaj się niczego... Podejmuję się wyleczyć cię zupełnie i to bardzo prędko. Byleś mnie tylko słuchał...
— Najskrupulatniej panie doktorze wypełniać będę rozkazy pańskie. Wszystko co mi każesz zrobić, zrobię bezwarunkowo...
— Nie wątpię, ale nie o twoje posłuszeństwo mi chodzi... ja chcę mieć zaufanie twoje...
— Zapewniam pana doktora, że mam największe do pana zaufanie...
— Potrzeba mi dowieść tego będzie.
— W jaki sposób?
— Odpowiadając mi otwarcie na moje wszystkie pytania...
— Jestem gotów...
— Zobaczymy!.. Zdziwiła mnie otóż bardzo zmiana w twojej powierzchowności i to w tak krótkim czasie, bo w jednym tygodniu... Pewny jestem, że ten gwałtowny upadek sił tak widoczny na twojej twarzy — nie jest wcale skutkiem anemii...
Rajmund spojrzał na doktora z równą admiracyą jak ździwieniem.
— On także — pomyślał sobie — także odgaduje jakąś tajoną boleść... To prawdziwie cudowny doktor!..
I zadrżał.
Marta wzruszona wstrzymywała oddech, ażeby słyszeć dokładniej.
— Moje kochane dziecię — ciągnął pseudo Thompson znowu, doktór jest przyjacielem, któremu wszystko się powierza tak jak spowiednikowi... Nie wolno nic ukrywać przed pierwszym, gdy idzie o uzdrowienie ciała, niewolno mieć tajemnicy w obec drugiego, gdy idzie o uzdrowienie duszy... Otóż ty coś ukrywasz przed twoim ojcem i przedemną. Masz jakieś cierpienie, zmartwienie może... Powiedz nam co to jest — otwarcie.
— Pan doktór myli się, mruknął Paweł niechętnie, nic mi nie jest... zapewniam pana, że mi nic nie jest...
Jakob Lagarde wstrząsnął głową.
— Nie przekonasz mnie moje dziecko... znam zanadto dobrze ludzi, aby czytać w ich sercach i duszach jak w jakiej otwartej księdze... obok choroby fizycznej, którą znam i którą z łatwością też mogę usunąć, jest tutaj jakieś cierpienia moralne, którego nie mogęź leczyć nie znając jego przyczyny. To cierpienie cię zabija.
— Proszę cię... błagam cię... panie doktorze zawołał żywo młody człowiek — nie wypytuj mnie o to...
Rajmund wtrącił się teraz.
— Kochany synu — wykrzyknął — cóż za zły duch popycha cię do tego upartego milczenia. Czyż nie rozumiesz, że tu idzie o uratowanie ci życia, o przywrócenie zdrowia?... Ja także wszak odgadłem, że masz jakąś boleść, jakieś zmartwienie, jakiś kłopot!!...
— Mój ojcze... mój ojcze — błagał Paweł — zmiłuj się nademną...
— Pomyśl tylko moje dziecię — odezwał się Rajmund — pomyśl tylko... Jeżeli umrzesz, cóż się stanie zemną, gdy sam jeden pozostanę na świecie?... Pamiętaj o ojcu, który cię kocha, który ma ciebie tylko jednego... Powiedz nam otwarcie co ci dolega. Postaramy się ulżyć ci z pewnością... Opowiedz nam swoje zmartwienie, a ja poruszę świat cały, jeżeli tego będzie potrzeba, aby ci ulgę przynieść.
Paweł chwycił się obu rękami za głowę...
— Oh! moja tajemnica!.. moja tajemnica, zawołał przerażony —gotowi mi ją wydrzeć...
Jakób Lagarde miał uśmiech na ustach.
— Czy sądzisz — zapytał — czy sądzisz, że to tak bardzo trudno odgadnąć co ci dokucza, w twoim wieku?... Jedne możesz mieć tajemnicę do ukrycia... to jakąś miłość...
— Kochasz się? — wykrzyknął Rajmund.
Usłyszawszy to Marta, straciła oddech, chwyciła się za serce, ażeby powstrzymać gwałtowne jego bicie.
Czy Paweł odpowie?...
Czy ją wymieni?...
Czy kocha ją rzeczywiście?...
W obec tego potrójnego pytania, czuła się bliską zemdlenia.
Nagle młody człowiek powziął jakieś postanowienie.
— A więc tak! panie dokterze... tak ojcze! — wykrzyknął gorączkowo. — Nie mylisz się... kocham... i to kocham z całej duszy...
— I to, ta miłość cię zabija? — zapytał wystraszony Rajmund.
— Nie wiem czy mnie zabija... ale mnie wyczerpuje... pożera...
— Czy ta, którą kochasz nie jest cię godną!... zapytał Jakób Lagarde.
— Nie jest mnie godną?... Co za bluźnierstwo panie doktorze!...
Jest równie czystą jak piękną, jestem tego stanowczo pewnym, tak jak pewny jestem, że ją kocham...
— A więc! dla czegoż tak cierpisz? — czyż znajduje się między wami jaka nieprzezwyciężona przeszkoda?...
— Największa ze wszystkich jakie istnieją na świecie... Moja ukochana jest dla mnie stracona... Nie wiem gdzie ją odnaleźć... gdybym miał pewność, że nigdy się z nią nie rozłączę... nie cierpiałbym wcale... czekałbym cierpliwie.
— Jakże to być może abyś nie wiedział gdzie ją odszukać!... Przecież ją znasz jednakże...
— Nie znam... nie wiem jak się nazywa... nic o niej nie wiem... Zobaczyłem ją dnia jednego i olśniony zostałem jej pięknością...
Przemówiłem do niej słów parę... odpowiedziała mi... głos jej mnie oczarował... słowa jej mnie przykuły...
Od razu... od pierwszej chwili oddałem jej moję duszę... kocham ją na całe życie... zobaczyłem ją raz jeszcze, ale z daleka... Jakiś człowiek całował ją w czoło... Ten pocałunek sprawia mi męczarnie, jak gdyby mi kto gorące żelazo przykładał do serca... Odtąd nic o niej nie wiem... Wyjechała... Ani nie wiem gdzie... ani nie wiem czy powróci...
— Może ta młoda osoba jest mężatką?... zapytał Jakób Lagarde...
— Nie wiem... i ta niewiadomość doprowadza mnie do rozpaczy... Może ją kiedy odnajdę, i to po to, aby bardziej jeszcze cierpieć, jeżeli nie jest wolną..
— Teraz znasz ojcze moje tajemnicę, znasz moje cierpienie, panie doktorze!...
Widzicie panowie teraz że nie ma dla mnie lekarstwa, chyba odszukanie tej, której wspomnienie jest jedyną myślą mojego życia...
— Powiadasz, że wyjechała? zapytał Rajmund.
— Tak ojcze.
— A nie starałeś się dowiedzieć gdzie mianowicie?...
— Wypytywałem się bezskutecznie... Czyż mi zresztą wolno było czynić kompromitujące poszukiwania za tą, którą kochałem w sekrecie, a która nie dała mi prawa do tego kochania?...
— Poszukamy jej razem mój synu... znajdziemy ją... i będziesz szczęśliwy...
Rajmund powiedział te słowa, żeby ułagodzić boleść młodego człowieka, ażeby dodać mu trochę nadziei, ale nie wierzył sam w to co powiedział.
I wziąwszy Pawła za rękę mówił jeszcze:
— Odwagi moje dziecię!... odwagi!... Miłość nie powinna nas zabijaś!...
— Namówiłem chorego, ażeby nam wyjawił swoje dolegliwości... odezwał się pseudo Thompson — to już wiele... Teraz podzielmy się zadaniem... Ja leczyć będę ciało... a pan zajmiesz się wyleczeniem duszy... Co do ciebie kochane dziecię, bądź człowiekiem, nie zabijaj się się sam i myśl o swoim ojca... Zapiszę ci tu coś, ale przyrzeknij mi, że się zastosujesz do przepisów najdokładniej.
— Przyrzekam panu doktorowi...
Jakób wziął kartkę papieru i zaczął pisać.
W sąsiednim pokoju Marta słuchała z rozdzierającą radością wyznania Pawła.
Paweł cierpiał przez nią….. i dla niej...
A ona była tak blisko niego, drzwi tylko ich rozdzielały...
Mogła je popchnąć tylko, ukazać mu się i powiedzieć:
— Oto jestem... Miej nadzieję... Jestem wolną i kocham cię...
Niestety nie mogła tego zrobić — nie powinna była tego uczynić...
Jej dziewicza nieśmiałość i obowiązek, skazywały ją na milczenie.
Nagle przeszła jej przez głowę myśl, od której serce mocniej zabiło.
Narada zbliżała się do końca.
Paweł bez wątpienia przyjdzie, aby zapłacić za wizytę, i dać do zapisania receptę z numerem i nazwiskiem klijenta, zobaczy go zatem napewno.
Zmartwienie ustąpiło miejsca radości, nadzieja wstąpiła w serce.
Choroba moralna nie będzie już miała racyi bytu, uzdrowienie fizyczne nie zadługo nastąpi.
Znowu posłyszała głos doktora.
Konsultacya została ukończoną.
Marta pobiegła zająć swoje miejsce.
— Oto masz tutaj przepis kochane dziecię jak się masz zachowywać — mówił Jakób podając Pawłowi ćwiartkę papieru, a biorąc pudełko z biórka dodał: a tu są pigułki jakie będziesz zażywał... Za ośm dni przyjdź do mnie... ale z wesołą twarzą... spokojnem sercem... Pan ze swej strony rób co do pana należy... ciągnął zwracając się do Rajmunda, który odpowiedział:
— Bądź spokojny doktorze.
— Pamiętaj pan, że w tem tylko jest zbawienie.
— Zrobię co będę w stanie.
Po chwilowem milczeniu, Fromental odezwał się, z pewnem zakłopotaniem:
— Teraz pozwól panie doktorze zapytać się com winien za konsultacyę?...
— Syn pański kochany panie, odrzekł Jakób z uśmiechem — jest najpierwszym chorym, który się do mnie zgłosił... Uważam go jako przynoszącego mi szczęście —
i uważam się więc za obowiązanego...
Przywracając mu zdrowie, zapłacę mu tylko mój dług... Więc nie mówmy o honoraryum... Nic a nic nie przyjmę. Uważam panów za przyjacieli, nie zaś za klijentów. — A teraz do widzenia... Za ośm dni oczekuję...
Doktór podał rękę Rajmundowi i Pawłowi, którzy ją uścisnęli z wdzięcznością, i odprowadził ich do drzwi, które z gabinetu prosto do sieni prowadziły.
— Wyjdźcie panowie tędy rzekł... Nie ma potrzeby dzisiaj wpisywać waszej recepty.
Znowu uścisnęli się za ręce.
Ojciec i syn wyszli, drzwi się za nimi zamknęły.
Marta, jak wiemy, siedziała już od kilka chwil na swojem miejscu i nie mogła już słyszeć, co mówiono w gabinecie, ale uderzył ją odgłos otwieranych a następnie zamykanych drzwi.
Domyśliła się, że nie będą przechodzić przez pokój, w którym siedziała, pobladła i poczuła bolesne ściśnięcie serca.
Nadzieja zobaczenia Pawła spełzła na niczem.
— Zapomniałem zapytać o nazwisko pierwszego mojego klijenta... — pomyślał Lagarde. — Ale mniejsza o to... Za ośm dni poprawię pomyłkę.
Poruszył sprężynę dzwonka elektrycznego i ukazał się chłopiec przeznaczony do rozdawania numerów.
— Czy zauważyłeś tych dwóch panów, co wychodzili? — zapytał go doktór.
— Zauważyłem panie...
— Poznał byś ich?...
— Poznał bym panie.
— No więc jeżeli który z nich ta jeszcze przyjdzie, to nie będziesz mu dawał numeru... tylko wprowadzisz go zaraz do gabinetu.
— Numer drugi.
Weszła jakaś dama.
Pozostawimy chwilowe Jakóba Lagarde, ażeby się zająć jego sekretarzem Pascalem Saunier, albo raczej Pascalem Rambertem.
Pascal nie był w pałacu przy ulicy de Miromesnil, nie był też wcale na śniadaniu.
Od wczoraj, śledził tapicera Amadeuaza Duvernay, jednego z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i jego kochankę, piękną Virginię.
Jakób powiedział mu, że zależało wiele na pośpiechu, więc nie tracąc czasu, wywiedział się zręcznie o adres młodego człowieka i pilnował domu, w którym mieszkał.
W wilię wieczorem, widział, jak Amadeusz po wyjściu z roboty, zasiadł przy szklance wina w sąsiedniej winiarni, z jednym ze swoich kolegów, i wszedł tam za nimi.
Powiedzmy nawiasem, że dzięki wizycie w jednym z magazynów, dobrze zaopatrzonych przy ulicy de Puebla, Pascal wyglądał na członka jakiejś porządnej bardzo rodziny.
Zażądał szklankę madery, co mu nadało w oczach usługującego chłopaka, pozór dystyngowany.
Amadeusz rozmawiał o różnych rzeczach ze swoim towarzyszem, nic zwracając najmniejszej uwagi na nowo przybyłego.
— Późno coś dzisiaj wyszedłeś z roboty — rzekł doń towarzysz.
— A... — bo widzisz — pracowałem w Saint-Denis i tylko co ztamtąd powracam...
— Czy i jutro tam będziesz?...
— Nie... Jutro czwartek, obiecałem Virgini, że ją zawiozę na wieś!... bo ona za wsią przepada...
— Gdzie się udacie?...
— A! to zależy od Virginii. Kiedy odjeżdżałem na robotę, nie zdecydowaliśmy się jeszcze gdzie jechać, czy do Sevres, czy do Bougival, do Nogent-sur-Marne, lub do Corbeil... Spodziewam się, że jak powrócę, to ją zastanę zdecydowaną.
— Prześliczna to kobietka, ta Virginia.
— Wierzę ci mój stary!...
— Czy jak zawsze pracuje do magazynów?...
— Jak zawsze.
— Ma dość roboty?...
— Aż nadto... — Zręczna bo i bardzo robotnica!... Nie może nadążyć zamówieniom...
Pascal nie stracił ani słowa z rozmowy.
— Czyście się już przeprowadzili? — pytał dalej towarzysz.
— Nie — mieszkamy w tem samem ciągle miejscu, na rogu ulicy Julien-Lacroix... Virginii, bardzo się podoba to mieszkanko i nie opuściłaby go nawet dla przeniesienia się do Grand-Hotel!...
— A o małżeństwie, zawsze jeszcze myślicie?...
— Jakto, czy myślimy?.. — Bardziej, niż kiedykolwiek... i to na seryo!...
— Więc wesele zapewne, nastąpi niezadługo?...
— Musimy poczekać na moję pełnoletność... Inaczej ojciec nie da pozwolenia, a mama zrobi to, co i papa.
— Wiesz, coś mi obiecał?...
— Że będziesz na mojem weselu! Nie obawiaj się... nie zapomnę...
— A teraz płace i uciekam!...
— Śpieszy ci się tak bardzo?...
— O, bardzo... — I tak się już zapóźniłem idziemy na koncert!...
— Na jaki koncert?...
— Do Alhambry, na przedmieścia da Temple... Przyjdź tam także... Do widzenia stary.
— Do widzenia.
Obaj towarzysze się rozłączyli.
Pascal zapłacił za wino, przeszedł ulice Bilbuele i przedmieście du Temple aż do rogu ulicy Chateau-d’Eau, wszedł do jednej z restauracyj, gdzie kazał sobie podać obiad a po obiedzie udał się do kawiarni Alhambra na koncert.
Pełno tam było osób.
Śmiano się do rozpuku z kupletów, odśpiewanych przez ulubione divy, stałych tutejszych gości.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux poszukał sobie stolika.
Jeżeli młody tapicer doprowadzi projekt swój do skutku, to przyjdzie z pewnością nie tak zaraz jeszcze ze swoją Wirginia.
Umieścił się tak, aby widzieć kto wchodzi i kazał sobie podać mazagranu.
Dwóch czy trzech śpiewaków i parę śpiewaczek występowało po sobie, jedni błyszczeli dowcipem, drudzy mieli pretensye melancholiczne.
Pascal nie słuchał wcale i popijając podany sobie napój, oczu nie spuszczał ze drzwi.
Nagle uśmiechnął się i zajaśniały ma oczy.
Spostrzegł Amadeusza Duvernay, trzymającego
pod rękę Virginię, którą Pascal poznał od razu z opisu Jakóba. Młody człowiek szukał wolnego stolika, a nie znalazłszy takowego, zdawał się być bardzo zdekoncertowanym.
— Widzisz mówiła do niego Wirginia, z nadąsaną minką — przyszliśmy za późno... — Od strony orkiestry wszystkie miejsca są już pozajmowane...
Sprobujmy tutaj się gdzie pomieścić...
— Będziemy trochę za daleko.
— Ale za to nie będzie nam tak gorąco. — Patrzaj oto stolik, przy którym siedzi tylko jedna osoba... Chodźmy!...
Amadeusz wskazywał właśnie stolik, przy którym siedział Pascal Saunier.
Zbliżyli się.
Widząc zbliżających się, wspólnik Jakóba Lagarda uśmiechnął się i usunął, aby im pozostawić wolne miejsce.
— Przepraszam pana — odezwała się Virginia do Pascala, siadając obok niego — nie będziemy panu przeszkadzać?...
— Ale proszę pani... — odpowiedział uprzejmie, ex-sekretarz hrab. de Thonnerieux — proszę bardzo, siadajcie państwo... bardzo mi będzie przyjemnie...
— Dziękujemy panu...
Amadeusz zasiadł po drugiej stronie młodej kobiety.
— Co kazać podać? — zapytał Amadeusz Virginii, zobaczywszy stojącego przed sobą chłopaka.
— Piwa.
— No to chłopcze, dwa kufelki... — rzekł tapicer — tylko bez fałszywych kołnierzyków (faux-cols).
Chłopak się oddalił.
Pascal obrzucił badawczym spojrzeniem Wirginię.
Była to, jak nam wiadomo, ładna, świeża dziewczyna, ale jej piękność nie zajmowała wcale Sauniera.
Cała jego uwaga zwróconą była na cienki łańcuszek, błyszczący na szyi robotnicy.
— Na końcu tego łańcuszka, musi być zapewne medal — pomyślał sobie Pascal.
Chłopak przyniósł żądany napój i jednocześnie zapuszczono zasłonę małego teatrzyku.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
— Za twoje zdrowie — zawołała Wirginia, trącając w kufel Amadeusza, który po skosztowaniu kiepskiego piwa, zapytał:
— No, ale porozumiejmyż się nakoniec... — czy zdecydowaną jesteś odbyć jutro wycieczkę na wieś?...
— Najzupełniej... — uprzedziłam już nawet w magazynie, ażeby nie czekali jutro na mnie, bo im nic nie przyniosę...
— Skoro tak, to trzeba nam zaraz z samego rana wyjechać z miasta...
— Choćby pierwszym pociągiem...
— Ale trzeba naprzód wiedzieć, gdzie się udamy?...
— A prawda...
— Czy masz jaki projekt?...
— Chciałabym znaleźć, jakie miejsce odosobnione, gdzie byłoby dużo drzew i wody... coś w rodzaju bezludnej wyspy...
— Ale z restauracyą zapewne?...
— No restauracya wcaleby nie zaszkodziła.
— Jedźmy więc do Bougival?...
— O nie!...
— Dla czego?...
— Za mało tam cienia...
— Do Buttes-Chaumont?...
— Seryo mówisz, czy sobie żartujesz.
— Do Corbeil?...
— Tam niema drzew wcale...
— Do Bondy?...
— Tam wody nie ma zupełnie...
— No to wybierajże sobie sama...
— A co byś powiedział na lasek Chantilly?...
— Nie mam nie przeciwko niemu...
— Więc tam jedźmy.
— Czy tam jest woda i restauracya?
— Wszystko tam jest.
— Zkądże wiesz o tem?...
— Jedna z moich koleżanek z pracowni, przepędziła tam cały dzień w zeszłym tygodniu i opowiadała mi jak tam prześlicznie.
— Koleżanka pani powiedziała szczerą prawdę — odezwał się Pascal, wtrącając do rozmowy. — Las Chantilly jest rzeczywiście prześliczny...
— Pan zna tę miejscowość?... — zapytał tapicer.
— Bardzo dobrze, przebiegałem ją nie raz w różnych kierunkach... — Są tam śliczne ogromne stawy, otoczone I staremi jak świat drzewami... — Restauraoyi właściwie nie ma, ale są domki leśniczych, w których będziecie państwo mogli dostać rybę smażoną, omlet lub królika, a do tego szklaneczkę lekkiego wina i to wszystko bardzo tanio.
— Zgadzam się zatem na las Chantilly — a czy to daleko?...
— Godzina jazdy koleją.
— O, do licha, godzina...
— To istotnie długo — odezwała się pieszczotliwie Wirginia — ale jeżeli tam tak ładnie...
— O! prześlicznie! — dorzucił Pascal. — Nie znajdziecie państwo przyjemniejszego spaceru — a émiem nawet zapewnić, że jeżeli się udacie do Chantilly, nie będziecie żałować podróży.
— Jaką koleją się jedzie?...
— Północną.
— A gdzie trzeba wysiadać?...
— Na stacyi d’Orry la Ville, w samym środku lasu... — Jeżeli się państwo zdecydujecie — ciągnął Pascal — i pojedziecie pierwszym pociągiem, pokażę wam drogę do jezior...
— To pan tam jedzie?...
— Jadę do Orry, zapłacić pewnemu koloniście za siano, jakie mój pan zakupił...
— Pan jesteś w obowiązku? — zapytał Amadeusz.
— Tak panie... jestem rządcą w pewnym zamożnym domu. Obecnie pana nie ma w Paryżu... Jestem więc panem swojego czasu i mogę państwu służyć za przewodnika udając się do Orry...
— Daję słowo, że to nie do odrzucenia — odrzekł Amadeusz. — Ponieważ pan jedziesz w tamtą stronę i rozporządzasz swoim czasem, wielką nam zrobisz przysługę, jeżeli będziesz łaskaw wskazać nam jakie miejsce odpowiednie, nieprawdaż Wirginio?
— Alei naturalnie... Bardzo będziemy wdzięczni panu za tę uprzejmość... A zresztą ja się trzymam przysłowia... czem więcej waryatów, tem więcej śmiechu!..
— W dodatku — dorzucił Pascal — podejmuję się zamówić dla państwa bażanta u jednego z leśniczych.
— Basanta o tej porze!.. Przecież polowanie zamknięte!...
— Ale nie dla leśniczego... Przekonacie się państwo o tem...
Po za kortyną teatrzyku rozległ się dzwonek i orkiestra rozpoczęła jakąś uwerturę.
— Będą śpiewać odezwała się Wirginia słuchajmy...
— Czy można służyć panu kufelkiem piwa — zapytał Pascal Amadeusza.
— Przyjmę chętnie, jeżeli pan przyjmiesz nawzajem...
Chłopak przyniósł trzy kufle.
Trącono się ze sobą, a że właśnie podniesiono kurtynę, zwrócono całą uwagę na scenę i z ciekawością słuchano wesołych kupletów operetki.
Pascal jednak nie słuchał wcale.
Uwaga jego zwróconą była gdzie indziej.
Kombinował plany na jutro.
Po skończonej operetce, kurtyna zapadła wśród zapamiętałego brawa nie wiele wymagających widzów.
— Pani bardzo lubi teatr? — zapytał Pascal.
— Przepadam za nim — odpowiedziała Wirginia.
— To znaczy, że dałaby za wygranę obiadowi, byle polecić na jaki dramat, lub komedye. Byłbym atoli zdania, żeby dzisiaj nie czekać końca przedstawienia i pójść wypocząć przed jutrzejszą wycieczką...
— Cóż ty na to Wirginio?
— Ha!... lubię bardzo teatr, ale lubię i wieś także...
— Zobaczymy się tedy z panem jutro rano? — zapytał Amadeusz Pascala, który odpowiedział:
— Pojadę z pewnością pierwszym pociągiem...
— O której godzinie?
— Bądźcie państwo o trzy kwadranse na szóstą na dworcu północnym...
— Stawimy się punktualnie...
Przy wyjściu z kawiarni ścisnęli się za ręce, Wirginia z Amadeuszem poszli w stronę Balleville, Pascal zaś wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do mieszkania przy ulicy Pueblo.
Tutaj napisał bilecik do Jakóba, który nazajutrz rano zamierzał rzucić do skrzynki pocztowej, i położył się spać.
O szóstej rano był już na nogach.
Ubrał się w ten sam kostium co dnia poprzedniego i poszedł pieszo na kolej Północną.
Po drodze wrzucił list do jednej ze skrzynek pocztowych.
O wpół do szóstej stanął na stacyi.
O trzy kwadranse na szóstą zobaczył zajeżdżający powóz z Wirginia i Amadeuszem...
Młoda kobieta była w bardzo skromnym, ale w bardzo eleganckim kostiumie.
Pascal na przywitanie podał im rękę.
— A! jak to pięknie z pańskiej strony, zawołała uradowana Wirginia — mówiliśmy właśnie przed chwilą czy pan dotrzyma słowa...
— O pani, cokolwiek obiecuję, to dotrzymuje tego święcie.
— Wszystko jakoś dobrze idzie — powiedział Amadeusz i mam przeczucie jakieś, że się wyśmienicie zabawimy.
Kupmy bilety.
— Kupię je zaraz — odpowiedział Pascal.
— Dobrze... kup pan to się potem porachujemy...
— Nie troszczcie się państwo o taką bagatele...
Powiedziawszy to, wspólnik Jakóba Lagarde, udał się do kasy kolejowej.
— Bardzo jakiś miły chłopak... mruknął młody tapicer... ujął mnie bardzo...
— Rządca w dużym domu, to pozycya... wtrąciła Wirginia...
Musi mu to ładny dochód przynosić…….
— Z pewnością!...
Pascal wracał właśnie z biletami.
— Czas! czas!... państwo — wołał... Chodźcie co prędzej...
— Jakie pan wziął bilety!...
— Drugiej klasy... z panią nie podobna podróżować trzecią klasą... Nie pozwala na to galanterya...
Wyszli z sali wszystko troje i zajęli miejsca w przedziale, zupełnie pustym.
Rozległ się świst, maszyna ruszyła z miejsca.
Po piędziesięciu pięciu minutach pociąg przystanął — a konduktor wygłosił:
— Orry-la-Vile Coye...
— Przybyliśmy... rzekł Pascal.
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta wysiedli z wagonu.
Mała stacyjka do której przybyli, znajdowała się w samym środka lasu Chantilly, w równej odległości od dwóch wiosek ukrytych w zieleni drzew mało uczęszczanych przez spacerowiczów paryskich, Orry la Ville Coye.
Ze stacyi zupełnie odosobnionej szły dwie drogi w las, jedna w prawą, druga w lewą stronę, a prowadziły do wyżej Wspomnianych wiosek.
— Sapristi! — wykrzyknął tapicer, zobaczywszy się w głębi lasku.
Prześlicznie tutaj, ale tylko dla oka... Nie ma bo gdzie wypić szklaneczki wina i przegryźć choćby skórki chleba!...
— Z kawałkiem sera — dodała Wirginia, bo toby sił dodało...
— Ta nic niema, powiedział Pascal — ale w Orry-la-Ville, znajdziemy bardzo poradną karczmę i każemy zrobić sobie jajecznicy ze słoniną...
Przez czas, kiedy jajecznica będzie na ogniu, ja pójdę załatwić mój interes, a następnie zupełnie będę wolny...
— Niech tak będzie..
Wirginia zauważyła, że trzeba się poinformować kiedy odchodzi ostatni pociąg.
Pascal poszedł się dowiedzie i przyszedł z tą wiadomością.
— Ostatni pociąg w stronę Paryża rzekł, przechodzi o dziewiątej wieczorem.
— To zawcześnie mruknęła młoda kobieta — nie będziemy mieli czasu przy patrzeć się wschodzącemu księżycowi, a ja tak lubię się temu przypatrywać!...
— Nie troszczcie się państwo o powrót powiedział Pascal — mam pewien projekt...
— Jaki projekt?
— Powiem o nim później, gdy się przekonam, że jest możebnym do wykonania.
— O! możesz się pan pochwalić, że umiesz nas intrygować.
— Cierpliwości...
— Poszli drogą prowadzącą do Orry.
Wirginia odurzona świeżem rannem powietrzem i balsamiczną wonią lasu, zrywała kwiaty układała z nich olbrzymi bukiet.
Amadeusz i Pascal ożywieni jej wesołością, śpiewali jednę z piosenek zasłyszaną wczoraj na koncercie w kawiarni.
W Orry wstąpili do karczmy, bardzo skromnej, ale czyściutkiej, na szyldzie której widniał napis:
Jakiś barczysty chłop zamiatał izbę, w której stało kilka stolików dobrze zębem czasu draśniętych.
Amadeusz zadysponował jajecznicę ze słoniną i butelkę białego wina.
— Trzy nakrycia — odezwała się Wirginia.
— Butelkę i szklanki proszę podać zaraz... dorzucił tapicer — bo pić nam się, chcę szalenie... Przy jajecznicy będziemy mogli palnąć z powtórzeniem!...
— Widocznie, że lubi wypić — pomyślał Pascal! — to wcale dobra dla mnie wiadomość.
Karczmarz przyniósł butelkę i szklanki, a gdy żona jego zabierała się do sporządzenia jajecznicy, czternastoletnia córka gospodarstwa nakrywała do stołu.
Amadeusz napełnił szklanki lekkiem białem winem, wcale przyjemnem w smaku i daleko lepszem, aniżeli się wydawało z pozoru.
— Zaraz załatwię się z moim rachunkiem i zaraz powrócę — rzekł Pascal po wypiciu zdrowia Wirginii.
— Potem wyszedł z karczmy i znalazł się znowu w chwili właśnie, gdy podano jajecznicę.
Obleli ją trzema butelkami wina, nie licząc pierwszej wstępnej, i po tym wiejskim posiłku, ruszyli do stawów.
Wirginia i Amadeusz podnieceni trunkiem, byli w złotych humorach.
Pascal zdawał się podzielać ich radość, ale było to udanem.
— Dzień był prześliczny lekki wietrzyk chłodził gorące promienie słońca i pozwalał odbywać drogę bez wszelkiego znużenia.
Weszli do lasu, i szeroką drogą do tarli do jednego ogromnych stawów, które położone jeden obok drugiego zajmują przeszło milę przestrzeni, a ocienione dokoła są drzewami.
Na horyzoncie stanowiącym przepyszne tło obrazu, rysowała się elegancka sylwetka pałacyku de la Reine-Blanche i wielki wiadukt kolei Północnej, wzniesiony na arkadach na sześćdziesiąt metrów wysokości.
— Ah! — wykrzyknęła zachwycona Wirginia — tutaj daleko jeszcze piękniej aniżeli w Temple!..
Amadeusz mniej wrażliwy na malownicze widoki, mruknął tymczasem:
— Dziwna rzecz, jakie ten piękny krajobraz, sprawia mi okrutne pragnienie.
Pascal zaczął się śmiać.
— Jeżeli chce ci się tak pić ciągle od samego rana, to cóż to będzie wieczorem? — zauważyła Wirginia.
— Co będzie to będzie!... — odrzekł młody tapicer. — Już miesiąc prawie oprócz zaczerwienionej wody, nic a nic w ustach nie miałem. — Jeżeli sobie troszeczkę dziś podpije, nie będzie w tem nie tak dalece złego... — Com ja winien, że mam pragnienie!... — Zresztą, przyjechaliśmy tutaj po to, aby się zabawić trochę. Nie prawda panie?.... Ale... ale... powiedz — że nam pan swoje nazwisko... bo cóż mamy się ciągle panem nazywać, wygląda to jakbyśmy pozować chcieli...
— Nazywam się Izydor... — odpowiedział Pascal.
— A więc mój stary, Izydorze, muszę cię objaśnić, że ja kiedy pruję to pracuję, ale kiedy się bawię — to się bawię do upadłego!... — Mam racyę czy nie mam racyi?...
— Masz i to najzupełniejszą!...
— Słyszysz Wirginio... Izydor znajduje, że mam racyę... Niech żyje Izydor!... Jeden przynajmniej człowiek, który mnie rozumie!... Chodźmy zobaczyć ten tam pałac...
— Ja myślę — rzekł Pascal — że dobrze zrobimy, jeżeli przede wszystkiem obstalujemy sobie śniadanie w domku leśniczego.
— Widzę, żeś dzielny chłopak Izydorze!... Ruszaj zatem naprzód, aby pokazywać drogę, a my idziemy za toba!...
Pascal poszedł naprzód, a Amadeusz podążył za nim, ująwszy pod rękę Wirginię i nie zadługo dostali się do małej kolonijki, de Comèle.
Żona leśnika przyjęła spacerowiczów z przyjemnym uśmiechem, zapytując czegoby sobie życzyli.
— Chcielibyśmy zjeść tu śniadanie kochana pani — odrzekł wspólnik Lagarde. — Ja byłem już kiedyś u pani, a że doznałem dobrego przyjęcia, przyprowadziłem przyjaciół moich... Co nam pani dać może?
— Mam świeże karpie w piwnicy.
— Doskonale!
— Mogę dać także potrawkę z królika jeżeli się podoba państwu.
— Bardzo nam to się nawet podoba.
— Mogę dać także pieczoną kurę.
Pascal roześmiał się głośno.
— Możesz nam pani podać i kurę, ale rzekłszy szczerze, wolelibyśmy bażanta.
— Właśnie mąż mój, obchodząc rewir, znalazł jednego schwytanego w sidła przez leśnych złodziei... Oh! cóżto za szkaradne plemię, co kłusownicy!.. Upiekę go państwa na rożnie i przygotuję dobrą do niego sałatę…..
— Brawo! Na deser poziomki, jeżeli masz je pani... ser śmietankowy i kawa...
— Nie zapominaj o mnie mój Izydorze — szepnął tapicer do ucha Pascalowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział ten ostatni. Napijemy się burgunda, o którym powiesz mi swoje zdanie.
— Potem zwracając się znowu do żony leśniczego dodał:
— Łaskawa pani każe nam nakryć tu pod temi dużemi drzewami! Stawimy się punkt o dwunastej!...
— Wszystko będzie czekać gotowe...
Dwaj mężczyźni i Wirginia, poszli zwiedzić ruiny zamku de la Reine-Blanche i o naznaczonej godzinie powrócili na kolonię.
Śniadanie było wyborne, oceniono go podług wartości.
Butelki burgunda opróżniano jednę po drugiej z nadzwyczajną szybkością... Amadeusz nie wiedział już nic co mówi, Wirginia również zaczynała bredzić, oboje byli bardzo weseli.
O czwartej podano im kawę dobrze przyprawioną rumem i koniakiem.
— Poczciwy Izydorzo — bełkotał Amadeusz — jesteś miłym nadzwyczaj towarzyszem... i mogę ci przyznać, żeś nam urządził wycieczkę rozkoszną prawdziwie...
— O! tak... tak... potwierdzała Wirginia.
— To jeszcze wcale na tem nie koniec... powiedział z uśmiechem Pascal.
— Ale ba!...
— Nadoszła chwila wyjawienia wam mojego projektu...
— Mój... mój... przyjacielu... musi to być coś znakomitego... ten twój projekt...
— Otóż co wam zakomunikuje... Zamiast czekać tutaj aż do nocy i słuchać skrzeczenia żab, idźmy lasem na stacyę, poczekajmy tam na pociąg, i wracajmy do Paryża o ósmej, weźmiemy tam powóz i pojedziemy dokończyć wieczoru na wieś do willi mojego pana, którego jestem jedynym dozorcą. — Przyjmę was rakami, smażoną ryba, no i kilku butelkami szampana...
— Szampan i raki, ależ to marzenie moje — mruknęła z westchnieniem Wirginia.
— Gdzież to ma być? — zapytał tapicer.
— Nad brzegiem Marny.
— Znam brzegi Marny... miejscowość bardzo szykowna! — przyjmuję! — Ale gdzież spać będziemy?
— W domu mojego pana łóżek bynajmniej nie brakuje... Tam się prześpicie, a jutro rano świeży i wypoczęci powrócicie do Paryża.
— Niech żyje Izydor! — wykrzyknęła Wirginia. Amadeuszu zapłać rachunek...
— To do mnie należy... zawołał Pascal...
— Nie zupełnie — odparł Amadeusz, ja płacę śniadanie, ty dasz kolacyę z szampanem.
— Niechże sobie tak będzie!...
Po załatwienia rachunku puścili się zaraz w drogę.
Amadeusz taczał się i ledwie trzymał na nogach.
Wirginia się potykała.
Oboje śmieli się i śpiewali i odurzali coraz bardziej.
Ażeby dojść do stacyi, potrzeba było iść blisko godzinę.
Skoro przybyli, oboje upadli na ławkę...
Pascal zaś, który udawał tylko, że pije, był zupełnie trzeźwym, pobiegł do biura naczelnika i zapytał:
— Czy mogę proszę pana wysłać depeszę do Paryża?...
— Bardzo proszę...
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, wziął papier i napisał na nim wyrazy następujące:
Café de la Saint-Lazare.
O ósmej wieczór czekać z powozem na stacyi Północnej.
Była godzina w pół do szóstej.
— Jakób uprzedzony listem, wysłanym mu przezemnie rano, musi od szóstej czekać w kawiarni stacyi Saint-Lazare — mówił sobie Pascal — a że pociąg przybędzie na stacyę kolej Północnej dopiero... o ósmej minut dwadzieścia, Jakób będzie zatem miał czas przybyć i wszystko przygotować...
Dał się słyszeć świst lokomotywy.
Pascal wziął trzy bilety pierwszej klasy.
Poszedł po Amadeusza i Wirginię i wsadził ich do wagonu.
Śmiali się i cieszyli w najlepsze.
Lokomotywa zagwizdała na nowo i pociąg z wielką szybkością ’popędził ze stacyi Orry-la-Ville.
Powróćmy do doktora Thompsona do jego gabinetu przy ulicy Miromesnil.
Konsultacye zaczęte o pierwszej godzinie, miały się ukończyć o czwartej, jak to donosiły publiczności anonse po mieszczone w dziennikach.
Do trzeciej, dwadzieścia osób zostało zegzaminowanych przez specyalistę.
Otrzymane recepty, zapisane zostały w regestrze prowadzonym przez Martę.
Wezwano Nr. 21-y.
Wdowa Labarre i syn jej powstali i| zostali zaraz wprowadzeni do gabinetu Lagarda.
Pseudo amerykanin rozkazał uprzedzić sporą jeszcze liczbę oczekujących, że już dzisiaj nie będzie przyjmował, że ci co otrzymali numery, muszą się zgłosić jutro.
Zawiedzeni klijenci oddalili się niezadowoleni, ale z postanowieniem powrócenia nazajutrz.
Jakób rzucił ciekawem okiem na nowoprzybyłych.
Zobaczywszy seminarzystę zaledwie ukrył ździwienie.
— Niech pani raczy usiąść — rzekł wskazując wdowie krzesło, następnie dodał: Chodzi zapewne o radę dla tego młodego człowieka.
— Tak panie... dla niego... dla mojego syna...
Pseudo Thompson zrobił minę ździwioną.
— Syn pani! — powtórzył — To doprawdy trudne do wiary.
Pani wygląda raczej na starszą siostrę niż na matkę tego młodego człowieka.
Pani Labarre pochlebiło to bardzo.
Zarumieniła się z radości i powiedziała sobie po cichu:
— Ten doktór jest widocznie człowiekiem bardzo rozumnym.
Jakób mówił dalej:
— W jakim wieku jest syn pani?
— Ma lat dziewiętnaście... ale jest jak pan widzi komplekcyi bardzo wątłej... Źle bardzo wygląda...
Pseudo Thompson spojrzał uważnie na klijenta.
Oczy seminarzysty duże i piękne posępnie błyszczały w bladej anemicznie twarzy, nadawały fizyognomii wyraz niezadowolenia.
— Czy dawno pan w seminaryum?... zapytał Jakób.
— Trzy lata — odpowiedział lakonicznie młody człowiek.
— Od śmierci ojca, mego ukochanego męża... dorzuciła wdowa... Mąż mój był adwokatem... sławnym bardzo mówcą!... Przeznaczał on swojemu synowi tę samą także karyere, mnie jednakże się zdawało, że prawdziwe, wyjątkowe powołanie ciągnęło chłopca do stanu duchownego. Nie chciałam też sprzeciwiać się jego życzeniom...
Jakób chciał się przekonać czy prawdziwe są domysły, jakie powziął od chwili wejścia matki z synem do gabinetu i zapytał:
— Czy pani nie jest przypadkiem wdową po sławnym adwokacie Labarre?...
— Tak panie... czy pan znałeś mego męża?
— Nie... ale dużo i o nim i o pani słyszałem.
— Od kogo?...
— Od doktora pani, pana S... któremu złożyłem był wizytę w dowód czci mojej dla jego zasług olbrzymich. Doktór S. dowiedziawszy się, że zajmuję się wyłącznie chorobami anemicznemi, uprzedził mnie, iż namówi panią do przyprowadzenia mi swojego syna... seminarzystę...
— Właśnie tak zrobił i za jego to namową jesteśmy tutaj...
— Gdyby pani nie była dziś przybyła, miałbym był zapewne honor widzieć ją niezadługo, bo napisałem właśnie list, którym na mocy naszych stosunków z doktorem S... prosiłem panią o zaszczycenie swoją obecnością małego poufnego zebrania, jakie ma się odbyć u mnie za kilka dni...
— Jestem panu bardzo wdzięczną za tę uprzejmość, ale byłoby mi niepodobna skorzystać z pańskiego łaskawego zaproszenia.
— Dla czego?...
— Bo jestem jak pan widzisz w żałobie... w świeżej żałobie...
— Doznała więc pani jakiejś bolesnej straty? — zapytał żywo doktor, który wiedział doskonale, o co mu chodzi.
— O! tak panie, poniosłam bardzo bolesną stratę... straciłam brata... księgarza Antoniego Fauvela...
— Anotniego Fauvela?... powtórzył Jakób z doskonale udanem zdziwieniem.
— Czyś pani o nim co słyszał?...
— Ależ znałem go doskonale... jeżeli to ten sam co mieszkał na ulicy Guénégaud...
— Tam właśnie mieszkał...
— Mieliśmy ze sobą interesa... kupiłem od niego moje bibliotekę... Niepodobna mi wierzyć doprawdy. — Może ośm dni temu widziałem go poraz ostatni! — Zdawał się najzdrowszym, no i już nie żyje?...
— Niestety!...
— Jakaś gwałtowna choroba, zaskoczyła go niespodziewanie?...
— Nie panie, biedny mój brat został zamordowanym...
— Zamordowanym!... wykrzyknął doktór z oburzeniem.
— Tak... doktorzy dowiedli tego stanowczo po obejrzeniu ciała...
— To co mi pani powiedziała sprawia mi boleść prawdziwą, poważałem bowiem bardzo pana Antoniego Fauvel... odezwał się Jakób po chwilowem milczeniu.
— Czy morderca został schwytany?...
— Nie... odrzekła pani Labarre.
— A czy przynajmniej domyślają się kto mógł popełnić zbrodnię?...
— I tego nie.
— Co za przyczyna popchnęła mordercę?
Wdowa po adwokacie chciała odpowiedzieć, ale syn ją uprzedził.
— Antoni Fauvel, rzekł sucho, został zabity przez jednego ze wspólników swoich...
— Moje dziecko — przerwała żywo pani Labarre — czy też zastanowiłeś się nad tem coś powiedział?... To bardzo źle mówić tak o swoim wuju i zabraniam ci stanowczo...
— E! moja mamo, mówię jak jest, a mama wie o tem tak dobrze jak i ja — odparł seminarzysta.
— Ależ nie... nie...
— Powtarzam, że mama wie o tem tak dobrze jak i cały Paryż. — Do swojego uczciwego zajęcia księgarskiego, mój wuj włączył niestety operacye tajemnicze, kryminalne... — Rewizya policyjna przekonała się, że podejrzenia jej były uzasadnione... Nieboszczyk znalazł sposób uniknięcia kary i został zamordowany przez złodziei, od których nabywał kradzione książki, a którzy obawiali się wydania... Mama nosisz żałobę po swoim bracie, a ja nie mam prawa zabronić ci tego, co do mnie jednak nie mam ani krepy na rękawie ani żałoby na sercu. Ci, co po złych drogach chodzą, nie mogą we mnie budzić ani litości ani pobłażania!... Błagam gorąco Boga, ażeby raczył przebaczyć duszy Antoniego Fauvela, więcej nie zrobić nie jestem w stanie!...
— Mój synu, nakazuję ci milczenie. Obrażasz mnie ciężko, ubliżając w ten sposób pamięci swojego wuja!...
Jakób z ciekawością przypatrywał się seminarzyście, którego stanowczość była w rażącej z wątłym pozorem sprzeczności.
Pomiędzy synem a matką nie było żadnej wspólności w zapatrywaniach, żadnej nie było pomiędzy nimi sympatyj.
To biło w oczy widocznie.
Trudno by znaleźć dwie natury, równie do siebie niepodobne, zarówno pod względem fizycznym jak moralnym.
— Mój młody paniczu — odezwał się doktor do seminarzysty — pozwól mi nie podzielać twojego zdania... — W tragicznej śmierci twojego wuja, widzę ja jakąś tajemnico, o której niebezpiecznie jest tak się lekkomyślnie wyrażać. Policya nie jest nieomylną. Może nie zadługo przekonasz się pan o tem i żałować będziesz pospiesznego a surowego swego sądu. Co do żałoby pani, sądzę, że nie powinna ona odbierać mi nadziei zobaczenia pani w moim domu... Racz pani zważyć, że zebrania będą bardzo nieliczne, najzupełniej zaufane... Rozmowa, zawsze, interesująca w kółku dobranem, trochę muzyki... ot i wszystko. Pomówimy o tem jeszcze... Nie uważam się bynajmniej za pokonanego... Tymczasem proszę pani o pozwolenie zbadania syna...
— Proszę oto serdecznie...
— Chciałbym pierwszy zrobić panu zapytanie... — odezwał się seminarzysta, chciałbym ja pierwszy posłyszeć zdanie pańskie o mojej chorobie...
— Choroba to nie trudna do odgadnięcia — odparł pseudo Thompson z uśmiechem — jesteś pan anemicznym...
Jestem w krew bardzo ubogi, mam jej w sobie bardzo nie wiele... tak to prawda... wiem dobrze o tem...
— Pracujesz pan prawdopodobnie bardzo dużo i to wycieńcza pana...
— Pracuję tak samo jak koledzy moi, bo nie chcę pozostawać w tyle, ale zapewniam pana, że praca bynajmniej mnie nie zażywa, że jej się znów ze zbytnią namiętnością nie oddaje.... Natura obdarzyła mnie objęciem bardzo żywem i bardzo wielką pamięcią. Jeżeli należę do pierwszych uczniów, to winienem to owym właśnie zdolnościom wrodzonym, ale nie pracowitości.
— Prowadzisz pan życie siedzące?...
— O, tak... siedzę bodaj po dniach całych...
— Sposób odżywiania, do jakiego stosować się pan musisz, może jest nie zupełnie odpowiedni i powoduje zaburzenia w organizmie.
Młody człowiek wstrząsnął głową.
— Racz pan szukać innej przyczyny, powiedział pożywienie jest dostateczne, obfite nawet i zupełnie zdrowe...
— Czy nie musisz pan nieraz długo na czczo pozostawać?...
— Zapewne, ale gdyby zachodziła togo potrzeba, a raczej gdyby mi zależało na tem, mógłbym łatwo wykręcić się z pod przepisów i uczynić zadość apetytowi...
— Co ty pleciesz, moje dziecko?... — zawołała pani Labarre, zgorszona i źdsiwiona gadulstwem swego syna. — Gdyby tak posłyszeli cię twoi profesorowie, dopiero ładnego nabraliby o tobie przekonania.
— Nie profesorami przecie mam w tej chwili do czynienia, moja mamo — odciął się seminarzysta — jestem zdaje mi się u lekarza, który, jak utrzymujesz, jest w stanie bardzo pomódz mojemu zdrowiu... Doktór, aby mógł zwalczać cierpienia fizyczne, musi poznać dokładnie stan moralny swego klienta... Doktór jest, jak spowiednik... Ja się spowiadam w tej chwili...
Jakób Lagarde przygryzł wargi aby się nie roześmiać.
— Tak jest... pomyślał sobie — Pascal miał słuszność zupełną... Ten chłopak wcale nie z własnej woli wstąpił do seminaryum... Zmusiła go do tego mama!...
Potem odezwał się głośno:
— Jakiejże więc przyczynie przypisujesz pan słabość swoję?...
Syn adwokata odpowiedział bez namysłu:
— Nudom, szanowny panie doktorze, nieznośnym nudom, które mnie toczą i wkrótce zabija!...
Pani Labarro wtrąciła się znowu:
— René.. René!... powiedziała zirytowana... zdaje mi się, że ja śnię, gdy słyszę co ty wygadujesz... Co się dzieje tobą, mój drogi?...
— Nic się ze mną nie dzieje, moja mamo... jestem szczery i oto wszystko!... Aż do tej chwili nie miałem sposobności wypowiedzieć komukolwiek moich myśli... Tyś mnie wysłuchać nie chciała... Nie do ciebie też zwracam się i teraz przecie... Mówię do pana doktora... Chodzi ci o moje zdrowie... zależy ci na mojem życiu, nieprawda?...
— Czy mi oto chodzi?... odpowiedziała z hipokryzyą pani Labarre, głosem drżącym udającym niby wzruszenie. Czyż ma kogo takiego, któregobym więcej niż ciebie kochała na świecie?... Czyż nie jesteś jedynem dzieckiem mojem?... synem moim?... Kocham ciebie tylko, a kocham cię nad wszystko, kocham cię bardziej niż siebie sama, kocham cię jak matka syna kochać powinna!... Przypuszczam, że wcale nie wątpisz o tem... i nie będziesz wątpił nigdy...
Réné Labarre miał na wargach uśmiech ironiczny, ale nie odezwał się wcale.
Jakób przerwał milczenie.
— A zatem, szanowny panie, przypuszczasz pan, że życiu monotonnemu winien pan jesteś chorobę swoję? Niczemu bezwarunkowo więcej.
— Czy stan duchowny nie podoba się panu?...
— Nie mam doń najmniejszego powołania.
Pani Labarre pobladła trochę i utkwiła w suficie wzrok rozsierdzony.
— Czy sądzisz — odezwała się po chwili — że cię przyprowadziłam tutaj po to, aby słuchać twoich jakichś niepojętych dla mnie wybryków?...
— Czy mam kłamać przed doktorem, kochana mamo?..
— Czyżby stau duchowny nie wydawał się panu dość poważnym, dość świętym?... zapytał pseudo Thompson.
— Jest to stan godzien najwyższego szacunku, o tem wiem tak dobrze ja, jak wszyscy, alem ja tego stanu nie godzien. Kapłanem Chrystusowym można być tylko z najszczerszego, z najgłębszego przekonania, nigdy z jakichś rachub postronnych. Moje usposobienie pociąga mnie gdzie indziej... Z posłuszeństwa jedynie nie z poczucia osobistego, dostałem się do seminaryum... Moja matka jest jeszcze młodą i ładną... Moja przy niej obecność daleko ją starszą czyniła... Tak jej się przynajmniej wydawało... Dorosły syn przy jej boku nieznośnym był dla jej próżności...
— Dość... dość tego... cicho bądź... ofuknęła pani Labarre głosem syczącym, po przez zaciśnięte zęby...
— Dla czegóż to mam być cicho? — odparł chłodno René. Ani jeden wyraz mój nie jest kłamstwem... możesz mi pan wierzyć, panie doktorze... Usunięcie mnie z domu rodzicielskiego, rozwiązywało w zupełności ręce mojej matce... Była ona jak najbardziej przekonana, że gdy raz zostanę księdzem, skwituję ze wszelkich dóbr doczesnych, i zrzeknę się na jej korzyść majątku, w tej chwili bardzo zagadkowego co prawda, majątku, jaki powinienem odziedziczyć, jeżeli da się odnaleźć skradziony testament hrabiego de Thonnerieux. W szesnastym roku życia, zmuszony byłem zgodzić się na zamknięcie się w klasztorze.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mi wybrano karyerę najzaszczytniejszą — boć czyż może być coś wznioślejszego nad kierowanie rozumu ku dobremu, wznoszenie duszy ku Bogu, podtrzymywanie zwątpionych, pocieszanie strapionych, ostrzeganie możnych tego święta przed zarozumiałością i pychą, ćwiczenia się w poczuciu obowiązku, w zaparoiu się i poświęceniu, krzewienie słowa Bożego i popieranie zasad świętych, czynami odpowiedniemi?...
Ale posłannictwo takie spełniać trzeba z najżywszem przekonaniem, z bezbrzeżną bodaj miłością!...
Zbrodnią jest kierować się na kapłana gdy się czuje, iż nie stoi się na wysokości zadania!.. Zbrodnią jest kłamać cnoty, których się nie praktykuje, nikczemną jest obłudą wskazywać innym drogi po których się samemu nie chodzi!... Ohydą jest wygłaszać najszlachetniejsze zasady, a nie przyświecać odpowiednim przykładem w życiu, nikczemnością jest pokrywać cnotę — hipokryzyą, wadą najwstrętniejszą pomiędzy wadami!...
Nie czuję w sobie dość siły, aby pokonać ułudy tego świata!.. Sądziłem, że potrafię zwalczyć moję naturę... Zrujnowałem zdrowie i zostałem zwyciężonym...
Oto jedyny wynik moich usiłowań najszczerszych... Aby odżyć potrzebowałbym czystego powietrza, wolności, życia czynnego, pracy, potrzebowałbym poświęcić się zawodowi przemysłowemu, który jest także zawodem honorowym, uczciwym, który także pozwala czynić dobrze. Nie byłem w stanie pokonać się i wyrzec wszystkiego, ponieważ nie chce się niczego wyrzekać. Nie mogłem zaprzysiądz wiecznej czystości, bom do krzywoprzysięztwa niezdolny!...
René umilkł skoro wypowiedział to wszystko.
Pani Labarre podniosła się z siedzenia.
Znać było, że się hamowała gwałtownie kilkakrotnie otwierała usta, ażeby przerwać synowi, ale ten gestem nakazywał jej milczenie i mówił dalej z niezwykłem ożywieniem.
Twarz rozjaśniła mu się zupełnie.
W oczach gorzał ogień niezwykły.
Był w tej chwili prawdziwie pięknym mężczyzną i Jakób Lagarde nie mógł się dość wydziwić tej zmianie tak nagłej a tak uderzającej.
— Spodziewam się, że już skończyłeś nareszcie! — odezwała się wdowa ze złością.. Zapominasz zupełnie, żeś mi winien szacunek jako matce...
— Niech mnie Bóg strzeże! — odparł młody człowiek z powagą. Dusza moja wzburzona przez pokrywanie się zbyt długie, uniosła mnie być może nieco, alem wypowiedział szczerą prawdę, alem nie stracił ani przywiązania, ani poszanowania należnego ci moja matko!... Zdaje mi się nawet, żeś powinna być zadowoloną, iż znalazłaś sposobność poznania swego syna, zrozumienia jego usposobień prawdziwych, zrozumienia przyczyny złego, które cię zaniepokajają... Jestem pewny, że doktór Thompson potrafiłby doprowadzić mnie do wyzdrowienia, ale jestem zarazem jaknajbardziej przekonany, że pomimo całej wiedzy swojej, nie będzie w stanie nic uczynić, jeżeli zasadnicza przyczyna choroby usuniętą nie zostanie!..
Nie obawiaj się moja mamo, nie będę ci nigdy natrętnym, nie zgłoszę się nigdy do ciebie, jeżeli pierwszą mnie o to nie zawezwiesz. Jeżeli spadnie na mnie majątek, możesz być pewną, że ci go oddam cały w rękę... Co dla mnie znaczą pieniądze?... Nie dbam wcale o bogactwo, dbam tylko, o pracą, o stanowisko zgodne z usposobieniami mojemi!... Skończyłem panie doktorze!... Czy wystarczają pana moje wyznania?...
— Najzupełniej moje dziecię, odpowiedział Jakób.
— Co pan wnosi zatem z tego co pan posłyszał?...
— Żeś pan najzupełniej niezdolny do stanu duchownego...
— Mama pańska zrozumie to również z pewnością i pozostawi panu zupełną wolność w wyborze karyery, tem bardziej, że zamknięte życie seminaryjskie zrujnuje zdrowie pańskie doszczętu, a zdrowie jest skarbem najgłówniejszym. Zajmę się panem... wyleczę pana...
— Co do pani — dorzucił doktor, wyciągając przyjaźnie rękę do pani Labarre — za bardzo dobrą pani jesteś matką, abyś nie zrozumiała głosu własnego dziecka. Nie wolno pani i nie zechcesz pani z pewnością narażać go na dalsze męki!... Pozwól mu pani urządzić sobie życie według woli... Mężczyzna to mający dość woli, dość energii, dość od wagi, do zdobycia sobie stanowiska... A przytem, jeżeli zgodzicie się państwo na to, chciałbym chętnie zostać doradcą i przewodnikiem pana René...
— Przyjmuję to oświadczenie z największą radością! — zawołał René.
Jakób uścisnął zlekka rękę pięknej wdówki, której się serce rozpływało, a twarz rumieniła jakby u szesnastoletniej panienki.
— Doktorze — rzekła — gdyby mi René dawniej był wyznał szczerze to co dziś panu wypowiedział, nigdybym mu nie była narzucała mojej woli... Wierz mi pan. Jeżeli byłam ździwioną, to dla tego jedynie, że byłam jaknajbardziej przekonaną o powołaniu syna... Widocznie myliłam się niestety!... Nie mówmy już więcej o tem. Niechaj kochane dziecko moje robi z pomocą Bożą co za dobre dla siebie uznaje, niech rozrządza przyszłością... Byleby pamiętał tylko, że środki nasze są ograniczone...
— Mam pewną wiedzę moja mamo, a to więcej warte niż pieniądze!... Uczyłem się pilnie... poświęcę się więc prawu i zostanę sławnym jak niegdy ojciec adwokatem...
— Wiem, że nie zabraknie panu odwagi dorzucił Thompson — a ja przyrzekłem pomoc i święcie dotrzymam słowa.
Po krótkiem milczeniu doktór zaczął znowu:
— Teraz pozwoli mi szanowna pani, ponowić prośbę moję o zaszczycenie wraz z synem małego u mnie zebrania, o jakiem już wspominałem...
— Nie odmawiaj, mamo, proszę się o to, rzekł René, co do mnie, najszczęśliwszym będę gdy się znajdę u kochanego doktora.
— Ale żałoba... szepnęła pani Labarre, pragnąca być przekonaną przez Lagarda, którego spojrzenie rzucało na nią wielki urok.
— W żałobie, byłaby pani niewłaściwą na balu — ale nie na małym familijnym wieczorku... powiedział doktor.
— Ha, więc przyjmuję... ale... dla syna tylko — odpowiedziała wdowa, rzucając zalotne spojrzenie na doktora.
René uśmiechnął się złośliwie.
— Bardzoś łaskawa dla mnie moja mamo, rzekł, i dziękuję ci za to serdecznie...
— Teraz kiedy otrzymałem przyrzeczenie pani — oświadczył Jakób Lagarde — musimy skończyć konsultacye...
— Jesteśmy na rozkazy pana.
Doktór zadał kilka pytań jeszcze seminarzyście, odpowiadającemu z całą otwartością.
— Czy kaszlesz czasami?...
Bardzo rzadko.
— Muszę cię obsłuchać koniecznie...
René zdjął sutannę i obnażył piersi i ramiona.
Ramiona były chude, pierś wąska i zapadła. Jakób nie zdziwił się temu. O co innego mu zupełnie chodziło, chciał się przekonać tylko, czy René ma zawieszony na szyi medalion hrabiego de Thonnerieux.
I ujrzał go na piersiach seminarzysty w woreczku sukiennym, kształtu szkaplerza, na czarnym jedwabnym sznureczka.
— Oto — pomyślał pseudo Thompson, mam go niby w ręku, a posiąść nie mogę!...
Zbadał następnie młodego człowieka podług wszystkich reguł.
— Skończyłem już — oświadczył po kilku sekundach — możesz się ubrać moje dziecię... Musisz poddać się ścisłej kuracyi... Jeżeli będziesz wypełniać co ci nakażę uzdrowię cię, pomimo żeś bardzo chory... Potrzebujesz wzmocnienia i odżywienia... potrzebujesz najmniej sześciu miesięcy wypoczynku z oderwaniem się zupełnem od wszelkich zajęć umysłowych...
— Jeżeli opuścisz seminaryum — co jest prawdopodobnem wakacye... — to będą najlepsze...
— Zażądam najpierw uwolnienia na dni kilka — odpowiedział René Labarre — mama, gdy będę już u niej — uda się do przełożonego i zawiadomi go, że nie czując w sobie powołania, nie mogę być księdzem.
Jakób napisał receptę i podał ją pięknej wdowie.
— Chciejcie państwo przejść tędy — powiedział wstając — tam doręczą wam lekarstwo przepisane i zanotują receptę. Zresztą pójdziemy razem...
Powiedziawszy to, otworzył drzwi od pokoju w którym się Marta znajdowała i wprowadził matkę i syna.
Sierota siedziała przy biurku i czekała z piórem w ręku.
Skłoniła się pani Labarre i seminarzyście, którzy olśnieni jej urodą, aż zatrzymali się w progu.
Wdowa obrzuciła Martę wejrzeniem podziwu i zazdrości i zwróciła się do Jakóba z uśmiechem podejrzliwym, który tenże pojął od razu.
Uśmiech ten znaczył:
— Widząc taką śliczną dziewczynę, w domu człowieka młodego, wiemy co o tem sądzić...
Jakób uśmiechnął się także i powiedział:
— Prezentuję pani, kuzynkę moję, którą kocham jak własną córkę...
Marta skłoniła się powtórnie, a pani Labarre, uwierzywszy doktorowi, raczyła się uśmiechnąć łaskawie do zaprezentowanej.
René pożerał oczami młodą damę i uczuł jakiś nieznany ogień w żyłach.
Jakób poznał od razu jakie wrażenie zrobiła sierota na seminarzyście i winszował sobie w duszy trafności swoich wyrachowań.
— Kochana Marto — rzekł — bądź tak dobrą, zanotuj nazwisko pana René Labarre i wciągnij do księgi jego receptę...
Pani Labarre podała receptę młodej dziewczynie i zapytała:
— Ale szanowny doktorze, co ja jestem panu dłużną?...
— Policzymy się później, kochana pani, po zwalczeniu choroby... odpowiedział Jakób Lagarde. Syn pani nie jest dla mnie takim sobie klijentem zwyczajnym... Chcę aby miał u mnie rachunek otwarty...
— Dobrze panie doktorze.
Marta zrobiła kopię recepty.
— Służę panu przepis i lekarstwo... powiedziała do Renégo, doręczając mu wraz z przepisem butelkę i małą flaszeczkę...
Seminarzysta mając oczy nieruchomo w nią utkwione, wyciągnął rękę machinalnie.
Sierota sama nie wiedząc dla czego zarumieniła się mocno i wetknęła w tę rękę trzy wspomnione przedmioty.
Paluszki jej dotknęły pomimo woli palców młodego człowieka.
Ten ruch prawie niedostrzegalny, miał skutek nadzwyczajny. René poczuł w całem swojem ciele jakieś szczególne drżenie, nogi się pod nim zachwiały, wszystka krew jaką miał w sobie do głowy mu uderzyła i na chwilę zasłoniła oczy zupełnie.
— Do widzenia niezadługo, kochana pani... odezwał się Jakób, ściskając ponownie, w sposób serdeczny, czuły pra wie, rękę pięknej wdowy. Zaproszenie moje znajdzie już pani u siebie...
— Do miłego widzenia, kochany panie doktorze, wyszeptała słodziutkim głosem pani Labarre.
I ująwszy pod rękę syna, wyszła, przeprowadzona przez Jakoba aż do przedsionka.
— O! ten chłopak dojdzie bardzo daleko... jeżeli żyć będzie naturalnie... pomyślał mniemany amerykanin, spoglądając na wdowę i kleryka schodzących po schodach pałacu.
Skoro mu zniknęli z oczu, cofnął się do mieszkania, a było to dziesięć minut po czwartej.
Udał się wprost do Marty.
— Robota twoja jest na dzisiaj skończona, kochana panieneczko. Złóż księgi i do lasku z Angelą na zwykłą przejażdżkę...
— Dobrze panie doktorze.
— Każ sprowadzić wygodny powóz, który niech was dowiezie do jeziora, a ztamtąd pójdźcie pieszo i spacerujcie całą godzinę... To konieczne dla twego zdrowia... Nie wiem czy będę mógł dziś z wami obiadować... Mam kilka kursów do zrobienia... Nie czekajcie za tem na mnie.
Przysłowie powiada, że każdy początek trudny, ale my o dzisiejszem pierwszem przyjęciu wcale tego powiedzieć nie możemy... nieprawda?...
— Zebrałam dwadzieścia pięć luidorów...
— Gdyby dochód ten przyjąć za zasadę, znaczyłoby, że przez rok zbierzesz ośmdziesiąt dwa tysiące pięćset franków. Nie byłoby powodu do narzekań!...
— Pan doktór każe otworzyć kredyt panu René Labarre?...
— Bądź łaskawą zrobić to moję dziecię!... Do widzenia miłego z tobą!...
Jakób ucałował Martę w czoło w sposób całkiem rodzicielski, labo całusy jego były może gorętsze trochę niż ojcowskie, potem udał się do swych pokojów, zmienił toaletę i wyszedł.
W dziesięć minut potem, był już na dworcu Świętego Łazarza, wszedł do kawiarni znajdującej się pod arkadami i zwróciwszy się wprost do gospodyni siedzącej za bufetem, zapytał, czy nie nadszedł ta telegram pod adresem pana Garnier.
— Nie... odpowiedziała zapytana — ja wcale nie znam pana Garnier.
— Ja nim jestem — odrzekł Jakób z galanteryą. — Jeden z przyjaciół moich piał tutaj właśnie nadesłać depeszę, żądającą zapewne, abym pierwszym jaki będzie przechodził pociągiem, udał się do Wersalu... Byłbym bardzo wdzięczny pani, gdybyś raczyła przyjąć tę depeszę, a w nadziei, że nadejdzie, poproszę o absynt i zatrzymam się trochę...
— Proszę pana...
Jakób usadowił się w rogu kawiarni, popijał absynt i czytał dziennik jakiś.
O w pół do szóstej, kazał podać sobie obiad z butelka Pontet-Canet i zjadł a wypił wszystko z jak najlepszym apetytem.
W kilka minut po wpół do siódmej, zjawił się nareszcie woźny biura telegraficznego i położył na bufecie depeszę.
Gospodyni przeczytała adres i przez jednego z posługujących chłopców, doręczyła bezzwłocznie Jakóbowi.
Znamy już treść tej depeszy.
— O ósmej... — powiedział sobie mniemany Thompson, a zatem czas już wielki...
Wstał, zapłacił i wyniósł się co tchu kawiarni.
W chwili, gdy biła ósma na wieży dworca kolei Północnej, pojazd dwu osobowy, powożony przez brodatego woźnicę, przybył na stacyę i zatrzymał się a peronu...
O ósmej minut dwadzieścia rozległ się świst lokomotywy...
Pociąg idący z Chantilly wjeżdżał do Paryża.
Amadeusz i Wirginia jedno w jednym, drugie w drugim kącie przedziału pierwszej klasy, zasypiali jak zarżnięci, a Pascal sam jeden siedział z nimi i pomiędzy nimi.
Ten sen głęboki, był następstwem zabardzo przebranej miarki.
Pascal miał chwilowo zamiar skorzystać z nieprzytomności Wirginii i wyciągnąć jej medal wiadomy.
Ale się pomiarkował i powstrzymał.
Ta kradzież, mogłaby spowodować zawikłania najrozmaitsze i popsuć im wszystkie szyki.
Przede wszystkiem, musiałaby obudzić czujność innych posiadaczy medalów.
Postanowił trzymać się zatem planu jaki poprzednio ułożył.
W chwili przybycia na dworzec, kamrat Jakóba Lagarda potrząsnął silnie śpiochami, którzy zbudzili się bardziej jeszcze odurzeni niż na wyjezdnem z Orry-la-Ville, wino bowiem mieszane z najrozmaitszemi innemi trunkami, fermentowało im w łepetynach.
Aby dostać się na dworzec, zmuszeni byli uwiesić się jedno z prawej, drugie z lewej strony ramienia Pascala Saunier.
Noc zapadała.
Brodaty woźnica, którym był nie kto inny, jeno Jakób Lagarde, czuwał uważnie przy wejściu.
Spostrzegł w tej chwili troje podróżnych naszych i dał nieznaczny znak Pascalowi, który podszedł wprost do niego i zapytał.
— Czyś wolny i możesz nas odwieźć?
— Nie, obywatela — odpowiedział głosem ochrypłym, nie mogę, bo mam dwa tylko miejsca.
— Ja na koźle sobie usiądę... — odezwał się Amadeusz, który jakby oprzytomniał troszeczkę.
— Nie... nie... — odpowiedział Pascal co żywe — wy oboje umieścicie się w powozie... ja siądę na koźle, bo muszę drogę wskazywać...
— — Właź tedy... poczciwy Izydorku — wybełkotał tapicer — ale pamiętaj, że przed odjazdem, trzeba koniecznie ugasić pragnienie!... Pali mnie w brzuchu, jakbym miał w nim żywy ogień...
I wskazał ręką na usta spalone przez nadużycie trunku.
— Tak jest... — dorzuciła Wirginia ― koniecznie potrzeba się orzeźwić czemkolwiek.
— Naprzykład lampką zielonego perroqueta — odezwał się Amadeusz.
— Niech będzie perroquet, ale spieszyć się musimy... — powiedział Pascal.
Fiakr, biorę cię na godzinę... Wstąpimy do handelku... pojedź za nami — powiedział głośno, a ż cicha szepnął jeszcze:
— To im ostatecznie dobrze zrobi — nie będziemy mieli żadnego z nimi ambarasu.
Weszli do kupca winnego który sprzedawał absynt, jaki Amadeusz, wyrażając się językiem brukowym, nazwał zielonym perroquet’em.
— Oto rzetelna dziura!... — zawołał, śmiejąc się Pascal — w której znajdziemy co nam trzeba i w której nabierzemy apetytu na nasze raki...
— Nasze raki... — powtórzyła Wirginia. — Ale gdzież są nareszcie te nasze raki?...
— W piwnicy mojego pana, obok karpiów i węgorzów, których każemy sporządzić sobie wyśmienita potrawkę, a którą oblejemy potem szampanem, jak to wam przyobiecałem.
Młoda pracownica zerwała się na równe nogi.
— W drogę!... — zawołała — co duchu. W droge!... na raki i szampana!...
Amadeusz i Wirginia, zajęli miejsca w powozie i zaraz zasnęli.
Pascal zasiadł obok woźnicy, który podciął konia i wyciągniętym kłusem podążał w kierunku Vincennes.
∗
∗ ∗ |
Wychodząc z gabinetu doktora Thompsona, Rajmund Fromental, pomimo pewnej ulgi w swoich obawach, czuł się mocno zaniepokojonym z łatwych do odgadnienia powodów.
Zdobył najniespodziewaniej serdeczną tajemnice swego syna i obiecał mu odnaleźć przedmiot jego gwałtownej miłości.
W jaki sposób potrafi spełnić tę obietnice?...
Jeżeli nie będzie w stanie dotrzymać słowa, jakim sposobem można będzie uzdrowić serce i duszę Pawła, bez czego uzdrowienie go fizyczne, staje się bezwarunkowo niemożebnem?...
Przedewszystkiem potrzeba wypytać dobrze Pawła, ale tego tak zaraz w tej chwili uczynić nie podobna.
— Nie ma z resztą takiego znowu gwałtu — pomyślał poczciwy ojciec — pczekam do jutra rana.
— Czy kochany ojcze — zapytał Paweł — wrócimy zaraz do Créteil?...
— Sądzę, kochany chłopcze, że trzeba nam koniecznie skorzystać ze sposobności i złożyć uszanowanie pani hrabinie de Chatelux... Czy nie jesteś tego samego zdania?...
— Twoje zdanie ojcze, jest zawsze i mojem zdaniem.
— Zobaczysz się z Fabianem, a to wszak będzie ci bardzo zapewne przyjemnem?...
— Bezwątpienia.
Ton, jakim obie odpowiedzi zostały udzielone, zdradzał najzupełniejszą obojętność odpowiadającego.
Paweł zapadł ponownie w swój smutek nieprzezwyciężony i nic go na świecie nie obchodziło.
Rajmund wziął powóz i kazał zawieźć się do pani hrabiny Chatelux, na ulicę de Tourneu.
Hrabina, gdy przybyli się zaanonsowali, rozmawiała właśnie z Fabianem.
Młody człowiek, jak to było jego zwyczajem, wybiegł na powitanie przybywających.
Fani de Chatelux okazała się jak zwykle, nadzwyczaj ujmującą.
Poczuła w serca ból ogromny, z powodu zmiany, jaką dostrzegła w Pawle, ale żadnej o tem nie uczyniła wzmianki.
Postanowiła sobie pomówić o tem z Fromentalem, gdy się znajdą sam na sam z sobą.
— Kochany Pawełku — odezwał się Fabian — jestem podwójnie zadowolony, że cię widzę... — raz cieszę się ze sposobności, uściskania twojej ręki, a powtóre — chcę ci zapowiedzieć wizytę, jaką pragnę złożyć ci znowu w Créteil.
— Bardzo byś pięknie uczynił — odpowiedział Paweł, lubo poczuł przebiegające go zimne dreszcze. — Czy mogą liczyć, że trochę dłużej u mnie zabawisz?….
— To, moje dziecię, niemożliwem będzie — wtrąciła pani de Chatelax. — Nie będę mogła udzielić Fabianowi urlopu, jak na dzień lub dwa najwyżej... Gdy go nie mam przy sobie, jestem w ciągłej o niego trwodze!... Obawiam się ciągle, aby mu się nie przytrafiło jakie nieszczęście... Chorobliwe to, to prawda, ale cóż kiedy się nie potrafię przezwyciężyć...
Paweł uścisnął rękę przyjaciela.
— Kiedy przybędziesz? — zapytał.
— W sobotę.
— To znaczy pojutrze. Przybywaj zaraz z samego rana, abyśmy mieli czas pójść sobie na ryby trochę.
Fabian zwrócił się do matki i rzekł tonem proszącym:
— A gdybym, proszę mamy, pojechał w piątek wieczorem?... Urlopu bym w ten sposób nie nadużył, a zawsze zyskał na czasie...
— Dobrze, niechaj i tak będzie. Naradźcie się z sobą co do tego.
— Właśnie miałem taki zamiar, chodź Pawełku ze mną — powiedział Fabian.
Rzekłszy to, wyprowadził kolegę z salonu.
Hrabina została sama z Fromentalem.
— Kochany Rajmundzie — powiedziała zaraz, bardzom na wizytę twoję oczekiwała!...
Gdybyś się był dziś jeszcze nie pokazał, byłabym napisała do ciebie, abyś się stawił co najprędzej...
— Czy pani hrabina ma mi co ważnego do polecenia?...
— Zaraz dowiesz się o wszystkiem... Ale najpierw co do twego syna... Nie potrzebuję ci powiadać, żem w nim wielką zauważyła zmianę... Zauważyłeś sam z pewnością, że chłopiec niknie w oczach...
— Tak jest, niestety, pani hrabino, zauważyłem to tak dobrze jak pani i martwi mnie to straszliwie...
— Co może być powodem tej zmiany?...
— Przedewszystkiem, anemia...
— Anemia nie jest chorobą nie uleczalną.
— Zapewne... Na nieszczęście do tego jednego złego, przyplątało się drugie gorsze...
— Ale nie ma nic straconego jeszcze?...
— Mam nadzieję... Tylko, że środek leczący znaleźć będzie niezmiernie trudno...
— Nie rozumiem...
— Paweł spotkał przypadkowo na swej drodze pewną kobietę, w której zakochał się na zabój...
— Zakochał się na zabój?...
— Tak jest pani hrabino!...
Pani de Chatelux uśmiechnęła się sympatycznie...
— Zkądże zatem powiedziała, utrzymujesz kochany Rajmundzie, że tak trudno będzie o lekarstwo?...
— Bo tak jest pani hrabino.
— Jakim sposobem?... Paweł jest chłopcem bardzo przystojnym, a przedewszystkiem niezmiernie sympatycznym... Ta, której oczki ładne go ujrzały, potrafi go na pewno uleczyć...
Rejmund wstrząsnął głową.
— Pani hrabina tak sądzi, bo nie wie jak rzeczy stoją...
— Objaśnij mnie zatem co to takiego?...
Fromental opowiedział pani de Chatelux wszystko co z ust syna posłyszał.
— A zatem, rzekła hrabina po pewnym zamyśle, nie wie zupełnie kto jest ta pani, czy ta panna?...
— Nie wie nic zgoła pani hrabino.
— Jakże mu zdaje się jednak?...
— Nic a nic mu się nie zdaje... nie może robić żadnych przypuszczeń, wszystko bowiem jest dla niego najkompletniejszą tajemnicą.
— Czy żądałeś jakich wyjaśnień?...
— Nie jeszcze, ale zamierzam to uczynić i gdybym otrzymał jakiekolwiek choćby najmniejsze wskazówki, zabrał bym się do poszukiwań...
— A jestem pewną, że nie szukałbyś napróżno, stanowisko jakie masz w prefekturze ułatwi ci bardzo zadanie.
— O, pani, nic wszakże nie upoważ nia do twierdzenia, że samo odnalezienie nieznajomej, jest już rezultatem szczęśliwym... Paweł ma umysł poetyczny, duszę niezmiernie tkliwą. Jeżeli zakochał się w kobiecie, która nie jest wolną, albo która nie jest go godną, cóż będzie wtedy?... Podobna wiadomość może zdruzgotać jego serce, lub zabić nawet, boć on tak wątły fizycznie...
— Drżę doprawdy gdy myślę o tem.
— Pocóż tak źle przewidywać?... Dla czargóż nieznajoma niema być wolną i uczciwą?...
— Zapewne, ale któż wie oprócz tego do jakiej sfery społecznej należy?...
A może to osoba z wysokiego jakiego rodu? Czyż mój syn w takim razie mógłby marzyć o jej ręce... Nie posiada on przecie żadnego majątku, a jedynem jego dziedzictwem smutna, przeszłość je, go ojca...
Wymawiając te słowa ostatnie głosem złamanym, Fromental chwycił się oburącz za rozpalone czoło.
— Proszę pana, kochany panie Rajmundzie — powiedziała pani de Chatelux — nie rozpaczaj no pan naprzód!... Wszystkie przypuszczenia twoje, nie mają żadnego pewniejszego oparcia. Co do stanowiska twego, mam nadzieję, że niebawem wszystko się zmieni i że wkrótce będziesz mógł być najzupełniej niezależnym!... W tym to właśnie przedmiocie chciałam porozmawiać z tobą...
— Pani raczyła pamiętać o mnie, pani hrabino?...
— Ciągle jeszcze zajmuję się sprawą pańską. Widziałam się z bardzo wielu! wpływowemi osobami, które przyrzekły mi wstawić się za panom do ministra sprawiedliwości, mam także nadzieję, że poprze tę prośbę u ministra jego sekretarz przyboczny, cieszący się wyjątkowemi względami zwierzchnika, mam wreszcie i tę nadzieję, że w sobotę otrzymam odeń niezawodnie pomyślną dla pana wiadomość.
— O, pani!... jakżeś szlachetną i dobra!... — zawołał Rajmund, mając w oczach łzy radości i wdzięczności.
— Wiesz o tem, mój przyjacielu, jakbym z całej duszy pragnęła dopomódz ci do otrzymania wolności, na którą tak zasługujesz... Jesteś wszak — jak zawsze, najlepiej przez swych zwierzchników uważany, nie prawda?...
— Sądzę, że tytuły moje do ich względów, wzmogły się raczej niż zmalały... W ostatnich czasach, miałem sposobność dać ponowne dowody mojej pilności i użyteczności... Na osobiste żądanie prefekta, poruczono mi do przeprowadzenia sprawę wyjątkowo trudną, którą jednakże potrafiłem przeprowadzić pomyślnie.
— To doskonale, ponieważ mam nadzieję pozyskać wstawiennictwo prefekta. On i sekretarz ministra, zrobią Wszystko co trzeba.
— O! pani hrabino, czy można liczyć na to?... zawołał Rajmund, wyciągając ręce. Położenie moje, zawsze bardzo niewygodne. coraz cięższem się dla mnie staje. Dziś, gdy Paweł przy mnie się znajduje, zmuszony jestem wysilać się na ustawiczne kłamstwa, aby uchować moję tajemnicą, aby ukrywać życie moje przed dzieckiem mojem jak jaki nędznik, bandyta, jaki ze czci i wiary odarty niegodziwiec!.. Hańba, która wlecze się wszędzie za mną, toż to nieszczęście prawdziwe!... Wyobraź sobie pani, czy mój syn, przeniknąwszy moję tajemnicę, potrafiłby zachować dla mnie miłość i szacunek, jakie mi okazuje?... Musiałby się wstydzić, musiałby się obawiać rodzonego swego ojca!... Możeby mu złorzeczył nawet!... Czy pani jest w stanie odczuć tę straszną moją męczarnię?... Czy pani jest w stanie pojąć co znaczy obawa narażenia się na przekleństwo własnego dziecka?...
— Nie przesadzaj no tylko, mój kochany przyjaciela... — powiedziała pani de Chatelux. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby Paweł dowiedział się przypadkiem o tem, co musisz dziś przed nim ukrywać, byłoby to strasznym dlań ciosem; ale czuwając nad nim, postępując ze zwykłą ci roztropnością, unikniesz łatwo, wszelkiego pod tym względem niebezpieczeństwa!... Czekaj więc z wiarą i nadzieją rezultatu mojej przyszłej w twoim interesie wyprawy...
Jesteś na urlopie... Przepędź ten czas przy boku syna, staraj się pocieszyć jego biedne serce znękane i przychodź do mnie w poniedziałek... Spodziewam się, że będę mogła zwiastować ci pomyślną już wiadomość.
Grube łzy spływały po policzkach Rajmunda.
Hrabina wyciągnęła doń obie ręce.
Ujął je i okrywał gorącemi pocałunkami.
— Mój drogi Rajmundzie — powiedziała pani de Chatelux, po kilku sekundach milczenia — ty który znasz doskonale cały Paryż, potrafisz mi zapewne udzielić pewne objaśnienie...
— Co do czego, pani hrabino?...
— Co do tego cudzoziemskiego lekarza, który robi tyle hałasu w tej chwili, co do niejakiego doktora Thompsona... Czy nie znasz go przypadkiem?...
— Znam, proszę pani... To uczony amerykanin, zażywający bardzo zasłużonej sławy, który przybył osiedlić się w Paryżu... Byłem u niego z moim synem na konsultacyi i... nabrałem bezwzględnej w niego wiary...
— Więc to, zdaniem twojem, nie szarlatan?...
— Z pewnością, że nie!... To człowiek znakomity, bardzo poważny, i bardzo jednocześnie przystępny.
— Zatem źle zrozumiałam list jaki odeń otrzymałam.
— Jakto?... otrzymała pani hrabina list doktora Thompsona?... powiedział Rajmund zdziwiony.
— A właśnie — otrzymałam zaproszenie na wieczór muzykalny, jaki urządza pan Thompson w pałacu swym przy ulicy de Miromesnil... Podejrzewałam, że to chęć uzupełnienia tych szumnych reklam, jakiemi wszystkie gazety są obecnie przepełnione... Podejrzewałam, że zebrawszy nazwiska osób bardziej wybitnych, porozsyłał im zaproszenia w tym celu, aby zjednać sobie ich klientelę.
— Doktór Thompson nie ma wcale potrzeby uciekać się do szarlataneryi, zapewniam panią hrabinę!... Dziś poraz pierwszy otworzył przyjęcia u siebie... Napłynęło tam tyle odrazu osób, że z największą pewnością z połowa przynajmniej musiała być do jutra odprawioną. Doktór Thompson ma już dziś, ma w tej chwili zapewnioną bardzo bogatą klientele...
— Tem lepiej dla niego. Ani ja, ani Fabian, nie potrzebujemy dzięki Boga, jego rady i pomocy — i poczekamy trochę z przyjęciem zaproszenia... Zaproszenie to, jest bo doprawdy bardzo nawet oryginalne, dowodzi ono, że pan Thompson nie ma najmniejszego pojęcia o zwyczajach i przepisach towarzyskich...
— Doktór jest cudzoziemcem, pani hrabino, to okoliczność usprawiedliwiająca go jak sądzę.
— Co do mnie, to powiem ci otwarcie panie Rajmundzie, dorzuciła hrabina de Chatelux, że bardzo a bardzo nie lubię wszelakich znakomitości, wyrosłych nagle i niespodzianie... Nie potrafię się przekonać, że nie więcej tam reklamy niż istotnych zdolności...
— Gdyby pani hrabina poznała doktora Thompsona, sądzę, że zmieniłaby zdanie odrazu, że nabrałaby pani całkiem innej o nim opinii... Fizyonomia to, na której prawość się maluje, człowiek niezmiernie przyzwoity i skromny. Jestem pewny, że będę mu miał do zawdzięczenia wyleczenie mego syna (mówię o wyleczenia fizycznem). Przyrzekł mi to uroczyście, a dał mi zarazem dowód wysokiej bezinteresowności, bo odmówił stanowczo przyjęcia honoraryum...
— Cieszę się niezmiernie, że poświęca swoję wiedzę na usługi ludzkości, nie szukając w tem zysków przede wszystkiem dla siebie i wierzę jak pan, że potrafi uzdrowić Pawła, a przede wszystkiem pragnę tego z całego serca.
W tej chwili obaj młodzi ludzie powrócili do salonu.
— Ułożyliśmy się z Pawłem, kochana mamuniu... odezwał się Fabian, udam się w piątek wieczorem do Port-Créteil, aby w sobotę od rana stanąć z wędką na stanowisku...
— Dobrze, kochany chłopcze, zrób jakieście postanowili, ale pamiętaj, że w sobotę lub najdalej w niedzielę będę na ciebie wyczekiwać...
— Tymczasem mamy jeszcze coś do powiedzenia... dorzucił Fabian.
— Cóż tam takiego?...
— A oto postanowiliśmy także, że pan Fromental pozostanie dziś na obiedzie...
— Nic bardziej naturalnego i nic bardziej dla mnie przyjemnego.
— Przebacz mi pani hrabino, że nie mogą zgodzić się na to... odezwał się Rajmund.
— A to dla czego znowu?...
— Bo musimy koniecznie powrócić dziś do Port-Créteil, mamy więc kawał drogi przed sobą...
— Zanocuje pan w Paryżu... powiedział Fabian.
— Magdalena będzie bardzo niespokojną.
— Poślemy jej depeszę. No, kochany panie Fromental, nie odrzucaj naszej prośby. A ty Pawełku poprzejno wstawiennictwem swojem me żądanie!...
— Mój drogi ojcze, przemówił Paweł uśmiechem, czyżbyś miał serce zsmucać mego przyjaciela Fabiana?...
— Ha!... skoro tak koniecznie chcecie, to niechajże i tak będzie... odpowiedział Fromental synowi.
— Brawo!...
Fabian i Paweł wysłali natychmiast telegram do Magdaleny.
O wpół do siódmej zasiedli do stołu.
O jedenestej Rajmund i syn jego powrócili do mieszkania na ulicę świętego Ludwika, które opuścili z samego rana.
Odźwierna zatrzymała swego lokatora i doręczyła mu list, jaki jej dlań przyniesiono po południu.
Rajmund spojrzał na adres.
Charakter pisma był mu obcy zupełnie.
Zawahał się nim go otworzył.
W położeniu, w jakiem się znajdował, pismo to nie mogło wydawać mu się by.
najmniej obiecującem.
Skoro znalazł się w swoim pokoju, rozerwał kopertę, wyciągnął papier i spostrzegł kilka wierszy zapisanych.
Było to zaproszenie brzmiące jak następuje:
Pan doktór Thompson prosi pana Fromentala i jego syna, o łaskawe zaszczycenie obecnością swoją wieczorku muzykalnego, jaki urządza, w poniedziatek 16 b. m., w pałacu swym przy ulicy de Miromesnil.
Rajmund przeczytał ponownie, głośno, list otrzymany.
— No, to wcale grzecznie ze strony pana Thompsona, nie prawda ojcze?...
— Bezwątpienia, kochane dziecko... Powiedz że mi otóż, czy masz ochotę znajdować się na tym wieczorze?...
— Nie, ojcze!... Nie lubię żadnych zgromadzeń, znasz wszakże moje usposobienie w tym względzie. Czułbym się z pewnością krępowanym w otoczenia gości pana Thompsona.
— Zastanów się jednakże dobrze. Byłaby to rozrywka dla ciebie, dla czego więc nie masz się rozerwać choć trochę?...
— Powziąłem już stanowcze postanowienie — wolę pozostać w domu...
Fromental zastanowił się nagle.
— O czem się zamyśliłeś, kochany ojcze?... zapytał Paweł.
— Myślę o jednej rzeczy szczególnej, zupełnie dla mnie nie zrozumiałej w tej chwili.
— O czemże takiem mianowicie?...
— O tem właśnie zaproszeniu.
— Jakto?...
— Jakim sposobem mogliśmy je otrzymać?...
— Ponieważ, odpowiedział śmiejąc się Paweł, ponieważ je doktór nadesłał.
— Otoż to mnie niezmiernie zadziwia... Zkąd on mógł się dowiedzieć o naszem nazwisku i adresie?...
— Boś mu je powiedział zapewne.
— Właśnie, że nie powiedziałem.
— Może cię pamięć zawodzi, kochany ojcze!... W przeciwnym razie byłoby to coś zadziwiającego istotnie... Nie jesteśmy bynajmniej ludźmi głośnymi, o których wiedzą wszyscy...
Rajmund znowu się zamyślił.
— A może, szepnął pół głosem — a może podałem mu mój adres i moje nazwisko, gdym go był spotkał w restauracyi na wyspie... Byłem tak wzruszony, że może i zapomniałem jak to było... Tak... tak... najprędzej, że to tak było!... Gdyśmy się doń zgłosili wcale mnie nie zapytywał, ponieważ wiedział już kto jestem...
— W każdym razie — powiedział Paweł, rzecz to zupełnie bez znaczenia.
— Dobranoc, ojcze!...
— Dobranoc ci, kochane dziecko... Jutro jak najraniej pojedziemy, jeżeli nie zaśpisz naturalnie.
— Nie zjemy śniadania w Paryżu?...
— Zrobię jak będziesz sobie życzył...
— No, to jutro jeszcze zobaczymy... Noc zwykła przynosić dobrą radę...
— Do jutra, zatem ojczulku!...
I Paweł uściskawszy serdecznie Rajmunda, udał się do swego pokoju.
W chwili, gdy syn i ojciec rozłączali się ze sobą, nowa zbrodnia, nowa okrutna zbrodnia, przewidywana zapewne przez czytelników naszych, spełnioną została w Petit-Castel.
Amadeusz Duvernay i Wirginia zo stali zamęczeni w salonie jadalnym willi w taki sam sposób, w jaki zginął Antoni Fauvel, księgarz z ulicy Guénégaud, zostali pozbawieni wszystkiej krwi, którą wytoczono z nich za pomocą nieznacznego przecięcia arteryi na ich szyjach.
Jakób odciął woreczek, wydobył zeń medalion jaki miała Wirginia i badał uważnie lśniącą się sztukę złotą.
Na medalionie znajdowały się jeden pod drugim te trzy wyrazy:
Zdobędziemy pomału wszystkie w ten sam sposób...
Ciała ubrane z powrotem w ich ubrania, wyniesiono do ogrodu tak samo, jak zrobiono z ciałem Fauvela.
Ślady pokojowego morderstwa dzięki ostrożnościom przedsięwziętym i wodociągowi urządzonemu w suterynach pałacyku, zostały zupełnie zatarte i wszystkie drzwi willi pozamykane.
— O tej godzinie, zapytał Pascal, co my zrobimy z trupami?...
— Dawaj tu powóz.
Pascal udał się do remizy, w której stał zaprzężony powóz jakim przyjechali.
Wziął konia za uzdeczkę i poprowadził ku miejscu, w którem Jakób oczekiwał.
— Otwieraj drzwiczki!... powiedział ten ostatni.
Pascal spełnił żądanie...
— Teraz — ciągnął pseudo Thompson, potrzeba jest usadowić to czułą parę na siedzeniu, jakby sobie zasypiała...
— To nic trudnego.
Zwłoki Wirginii umieszczone zostały z prawej strony, prześliczną jej główkę oparto o bok pojazdu.
Amadeusza ulokowano w ten sam sposób z prawej strony.
Ci dwoje nieszczęśliwych, wyglądali, jakby spali snem głębokim.
Ukończywszy tę okrutną robotę, Jakób polecił Pascalowi poszukać w stajni postronka, który schował pod siedzenie, a potem kazał mu otworzyć kratę i powóz znalazł się na drodze.
Skoro Pascal zamykał za nim, spólnik jego zasiadł na koźle.
Saunier zajął zaraz miejsce obok niego.
— Jak długo — zapytał Jakób — potrzeba czasu, na dostanie się do lasku Bulońskiego, nie przez Paryż naturalnie?...
— Dwie godziny.—
Znasz dobrze drogę?...
— Mogę ją przebyć z zamkniętemi nawet oczami.
— A no to jedź!... O której godzinie dzień się robi?...
— Około czwartej...
— Dobrze... Jest teraz wpół do dwunastej... jadąc dobrym kłusem, będziemy na miejscu przed drugą...
Pascal wziął bat i lejce.
Zaciął konia, który ruszył z kopyta, przebiegł ulicę Gravelle, minął las Vincennes, przejechał Saint-Maure, i podążył na Montrenil, Bagnolet, Aubervilliers i nareszcie drogą Revolte.
Nocny ekwipaż przy którym latarnie były pogaszone, przesuwał się drogami pustemi wśród głębokich ciemności.
Koń był pokryty pianą.
Dojechali do alei de Neuilly.
— Dalej zawołał Jakób gdy się znaleźli u jednego z wejść do lasku Bulońskiego.
Pascal puścił konia galopem i przeleciał jak piorun koło straży rogatkowej, przerażonej, i nie myślącej ścigać powozu — który wzięli za widmo.
— A teraz — odezwał się Jakób, gdy wjechali w głąb lasu — trzeba nam się zatrzymać w jakiej gęstwinie...
W dziesięć minut stanęli pod wielkiemi drzewami, przy końcu alei.
Zsiedli z kozła.
Pascal dobył sznur z powozu, zawiązał pętlice i upatrzywszy stary dąb z rozłożystemi konary, wdrapał się zręcznie i przymocował sznur do gałęzi.
Po ukończeniu przygotowań, powrócił do Jakóba — i dwaj zbrodniarze, otworzywszy powóz, porwali ciało Amadeusza i ponieśli pod dąb, na którym Pascal sznur przytwierdził.
Za chwilę ciało bujało na gałęzi po nad trawą, stratowaną przez dwóch złoczyńców.
Powóz ruszył znów z miejsca, lecz teraz skierowany przez Pascala w stronę Boulogne.
Gdy się znaleźli na wąskiej drodze, w gęstym lesie, obok opuszczonego cmentarza, Jakób dotknął ręki wiernego pomocnika.
— Tu... wymówił.
Znów się zatrzymano, znów wyjęto ciało i zaniesiono w gęstwinę ciemną...
— Oto i sens moralny całej historyi... rzekł Pascal z uśmiechem cynicznym. Oto, dokąd zaprowadzić może ładną dziewczynę chęć jedzenia raków i picia szampana! — Na ciebie teraz kolej, la Fouine!...
Przededniem jeszcze powóz zajechał w podwórze pałacu przy ulicy Miromesnil, nie zbudziwszy nikogo, dzięki kluczowi, w który zaopatrzył się Jakób.
Pseudo doktór Thompson schował starannie medalion Wirginii, razem ze znalezionym w kuferku hrabiego Filipa de Thonnerieux.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
La Fouine nie przeczuwał, że wymówiono jego nazwisko zaledwie o piędziesiąt kroków, w głębi lasku Bulońskiego, gdzie smacznie zasypiał.
Widzieliśmy go w przeddzień z rana na statku z winem, pomagającego wyciągać kotwicę z wody, widzieliśmy jak pomagał odczepiać od niej ciało Antoniego Fauvela i opuściliśmy go, gdy się zabierał plądrować niższą Sekwanę, jak mówił.
Niższa Sekwana dla la Fouina miała jakiś dziwny powab.
Chciał zarzucić wędkę pomiędzy Saint-Cloud i Suresnes i zabrawszy przybory rybackie, wsiadł do tramwaju na placu de l’Etoile i udał się do Pont de Suresnes, a stamtąd do zamierzonego celu.
Przez dzień do samej nocy szczęście mu nie służyło. Zaledwie złowił dwa funty ryb, które sprzedał oberżyście.
— Dosyć — powiedział sobie, gdy pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie... kwita z Sekwaną — wolę ja swoją starą Marne!... moje Joinville, Créteil i moje szychty i kochaną oberżę na wyspie!...
— Wróćmy tam... Tu nie znam nikogo... Patrzą na mnie, jak na włóczęgę... a to mi się wcale nie podoba. — Dalej w drogę do Créteil!...
Zarzucił wędki i siatki na plecy, i zwrócił się na drogę do Paryża, naturalnie idąc przez lasek Buloński.
Dzień był gorący, a noc cudowna!...
Zoczywszy miękki trawnik pod drzewami, la Fouine pomyślał, że lepiej przespać się kilka godzin wygodnie; a odłożyć do jutra rana powrót do kochanej starej Marny.
— Oho — pomyślał — wyciągnę się tutaj, pewny jestem, iż żaden bankier nie ma tak wygodnego łoża!...
Wsunął się w zarośla i ułożył wygodnie na mchu pod dębami obok wędek.
Za chwilę chrapał wyśmienicie i nie słyszał ani turkotu powozu, który się nieopodal zatrzymał, ani słów, zamienionych pomiędzy Jakóbem i Pascalem.
Rozwidniło się, o czwartej godzinie już słońce złociło wierzchołki drzew starych i ptaki śpiewały rozkosznie.
La Fouine ocknął się.
— Oho — zawołał, siadając na trawie, otóż i słoneczko wstało i ptaszki świergoczą — a ja śpię w najlepsze... Wstawaj mój stary i marsz w drogę!... —
Wsiado sobie na pociąg, idący Ceinture do Bercy — z Bercy dostanę się do Charenton za parę su — a dalej kanałem aż do Saint-Maur...
Młody rybak pozbierał siatki i wędki, zarzucił na plecy i wyszedł na drogę.
W tem zbladł i krzyknął przerażony, ujrzawszy rozciągnięte, twarzą do ziemi ciało młodej kobiety.
— Do pioruna — mruknął — jakiż ja tchórz... do czego to podobne... Cóż takiego strasznego, zobaczyłem osobę, nie należącą do płci mojej i zaraz bać się tak!...
Przyszła pewno uciąć drzemkę w lesie — może z braku drobnych... Do djaska, pani czy panna — może się pochwalić, że ma twardy sen!...
I podnosząc głos, zawołał:
— No! mateczko, obudź się!... Jeżeli idziesz w moją stronę, pójdziemy razem...
A, widząc, że się nie rusza:
— Z pewnością ma z sobą pierzynkę, pomyślał i nachyliwszy się, ujął ją za rękę.
Ręka była zimna zupełnie.
La Fouine wyprostował się nagle, przerażony niezmiernie.
— Nie żyje — wyrzekł prawie głośno, mogę sobie przyznać, że mam szczęście! wczoraj topielec... dziś rano trup kobiety... kobiety, zamordowanej może... I ja spałem tak blisko trupa... na trawie — niby złodziej, rogatkowy... włóczęga!...
Mogę być posądzony! ja, Juljan Boulenois!... Cóż powiem na swoje obronę?... Trzeba zmykać... miejsce jest niebezpieczne!...
Młody człowiek, mówiąc to, zaczął biedz jak szalony po przez las.
Nie znając dobrze drogi, biegł zadyszany na oślep, jak gdyby czuł pogoń za sobą.
Nagle zatrzymał się, oczy słupem mu stanęły, głos w gardle uwiązł, a zęby dzwonić zaczęły.
Tuż przed nim, na grubej gałęzi dębu wisiał człowiek z okręconym sznurem na szyi.
— Wisielec!... — wybełkotał Boulenois... Znowu wisielec!...
Zakrył oczy rękami i chciał uciekać, lecz skamieniał z przestrachu.
Upadł na kolana i otworzył oczy.
Wietrzyk poruszał trupem.
— A to okropne!... straszne!... przerażające!... — wybełkotał la Fouine prawie w obłędzie. — Człowiek utopiony!... kobieta nieżywa... a tu znów wisielec!... Gdzie się obrócę, wszędzie trafiam na nieboszczyków!... — Czyżby to była przepowiednia nieszczęścia?... Cóż mnie może spotkać?...
Po niejakim czasie, równowaga umysłu powróciła chłopcu.
Zawstydził się tchórzostwa.
— Nie mogę przecież klęczeć tu... ze strachem w żołądku... — powiedział do siebie. — Co prawda, to tylko umarły, a może jeszcze nie zupełnie?... Trzeba go natychmiast odwiązać...
I la Fouine, przyzwawszy energie, powstał i zbliżył się do trupa.
Znów go strach obezwładnił.
Oczy powieszonego, otwarte zupełnie, zdawały się patrzeć na niego.
— Na miłosierdzie Bozkie — wyszeptał — a toż ja znam tego chłopca!... To Amadeusz... Amadeusz Duvernay, tapicer... narzeczony Wirginii... i tak jak ja, spadkobierca hrabiego de Thonnerieux... — O Boże wielki, gdy pomyślę... ta kobieta... nieżywa... tam... gdyby to była...
Nie mógł dokończyć, po za nim słyszeć się dały czyjeś kroki.
Obrócił się i ujrzał strażnika leśnego.
— Panie!... panie — zawołał — ta człowiek powieszony!
Strażnik zawrócił w stronę wołającego.
Ujrzawszy młodego chłopca około ciała, chwiejącego się z wiatrem, przybiegł do niego.
— Powieszony?... a tak widzę, powieszony! — powtórzył.
— Tak panie... Przechodziłem tędy i spostrzegłem go... a usłyszawszy pana zawołałem o pomoc...
Nie tracąc czasu, strażnik przeciął sznur.
Ciało spadło na ziemię.—
Czy on już nie żyje?... — zapytał la Fouine.
— Nie żyje — odpowiedział nowo przybyły opatrzywszy ręce i twarz Amadeusza i przyłożywszy rękę do serca — trzeba zawiadomić komisarza policyi.
Przechodzili właśnie robotnicy, utrzymujący w porządku drogi leśne.
Strażnik ich zawołał.
— Tutaj bracia... bywajcie!...
Robotnicy nadbiegli i otoczyli trupa.
— Prędzej dodał strażnik — niech jeden z was bierze nogi za pas, biegnie galopem do Neuilly i sprowadzi komisarza.
Jeden z robotników pobiegł w kierunku Neuilly.
La Fouine rozmyślał: Mówić czy niemówić o kobiecie, którą znalazł i od której uciekł ze strachu.
A czy powinien się przyznać, że znał powieszonego?
Postanowił milczeć.
Podwójne zeznanie pociągnęłoby stawanie w sądzie — a tego sobie nie życzył.
Nie miał sobie nie do wyrzucenia, nie lubiał jednak stykać się z policyą, wiedząc, że nie zawsze jasno widzi, a rękę ma zawsze ciężką.
W następstwie tych rozmyślań postanowił poprzestać na roli widza.
Nad śmiercią młodego człowieka różne czyniono wnioski i jak najczęściej bywa, znajdowano się o sto mil od prawdy.
Wreszcie komisarz spisał protokół i kazał odnieść ciało do Morgi.
Miał już się oddalić, gdy strażnik innej części lasu nadbiegł, wzywając go do obejrzenia ciała kobiety, które znalazł nieopodal.
Komisarz pośpieszył na miejsce wskazane, spisał także protokół i stwierdził, że oba trupy nie miały nic na sobie, poczemby ich można było rozpoznać.
Kradzież nie była powodem zbrodni, jeśli to było morderstwo, ponieważ nieboszczka miała na sobie kosztowności, a w kieszeni pełną portmonetę.
Sprowadzono nosze z Nouilly i dwa ciała wyprawiono do Morgi, a jednocześnie raport de prefektury.
La Fouine pozostał sam w miejscu, gdzie znalazł wiszącego Amadeusza.
Oparty o drzewo, z oczami utkwionemi w gałęź, na której nieszczęśliwy tapicer bujał przed chwilą, wiatrem poruszany, zapytał siebie:
— Czy nie lepiej bym uczynił, przyznając się, że znam Amadeusza?... Przynajmniej zawiadomionoby matkę i ojca...
— Tak, to prawda — dodał. — Lecz to zmusiłoby mnie siedzieć w Paryżu...
Wypytywanoby mnie... do nieskończoności... Jak się nazywam... gdzie mieszkam... co robię... i tem podobne głupstwa... a ja nie lubię, żeby kto nos wsadzał do moich interesów!...
Dobry był chłopak ten Amadeusz, szkoda, że się powiesił; ale jeżeli sam to zrobił, widać że mu się życie sprzykrzyło...
Może do rodziców napisał i uprzedził ich o tem. To już do niego należy, nie do mnie...
— Nie trzeba nigdy ludzi sądzić, nawet gdy już „stłukli fajkę“...
La Fouine rozmyślał dalej, patrząc wciąż na gałęź, na której wisiał kawał sznura długości pół metra...
— Jak on u dyabła mógł wleźć tak wysoko?... Musiało mu się siarczyście zażądać konopianego krawatu, dobry kawałek jego wysoko tam buja się niewinnie, jakby nie nie miał na sumieniu. Powiadają, że sznurek taki przynosi szczęście...
Czytałem to nawet wydrukowane w starej książce... A jeżeli to prawda, mój przyjaciel Amadeusz, będzie mógł się pochwalić na tamtym świecie, że mi dobrą pamiątkę zostawił...
Zręczny jak wiewiórka młodzieniec, wdrapał się na drzewo, odwiązał sznur, wsunął w kieszeń kurtki i zeskoczył na trawnik.
Zabierając przyrządy rybackie i odchodząc, zatrzymał się raptem.
— Ale, ale — powiedział — komisarz policyjny, przeszukał ubranie, powywracał kieszenie, przepatrzył wszystko, nawet podszewki, i nic nie znalazł. Gdzież się podział medalion, który Amadeusz powinien mieć na szyi, tak jak i ja?...
Odpowiedź sama się nasunęła.
— Jaki ja głupi — ciągnął la Fouine, ze strachu, aby nie zgubić, włożył go na szyję Wirginii... Opowiadał mi sam w oberży na wyspie... Pamiętam jak dzisiaj... Biedna Wirginia, zamieni się w fontannę, gdy się dowie o nieszczęściu!...
Tak rozprawiając sam z sobą, młody człowiek skierował się do bramy wyjścia w pobliżu ogrodu Aklimatyzacyjnego...
Wychodząc z alei, spotkał się z ludźmi idącymi koło mar, niesionych przez strażników leśnych, w asystencyi brygadiera i stróżów bezpieczeństwa.
Orszak posępny, idący do Mergi zatrzymał się dla odpoczynku.
La Fouine się zbliżył, a właśnie nadchodził starszy strażnik policyi.
— A no! cóż tam zaowu! zapytał jednego z podwładnych. Doniesiono mi, że mieliśmy dwa wypadki śmierci tej nocy w lasku, czy to prawda?...
— Prawda, panie brygadierze... widzisz dwoje noszów...
— Dwóch mężczyzn?...
— Nie... Mężczyzna i kobieta.
— Zamordowani?...
— Nie. — Mężczyzna powieszony...
Co do kobiety, z czego umarła?... Dowcipny będzie, kto zgadnie, nie ma ślada żadnej rany...
— A czy młoda?...
— Tak, ze dwadzieścia lat...
— I ładna?...
— Bardzo nawet... zobacz pan sam...
Uniósł całun okrywający mary, na których Wirginia snem wiecznym spała.
La Fouine zbliżył się i jednocześnie z brygadierem spojrzał — i zobaczył twarz młodej kobiety, wykrzywioną nerwowo.
— To Wirginia! — rzekł do siebie. O, ja to przeczuwałem!...
— Ah! do dyabła, masz racyę, śliczna mała, mówił brygadier. — A czy są jakie wiadomości co do osób tych nieszczęśliwych?...
— Nic. — Nieznaleźliśmy żadnych pa-! pierów. — W kieszeni mężczyzny portmonetka z dwunastoma frankami...
U kobiety kolczyki złote, bransoletka srebrna pozłacana i portmonetka zawierającą trzydzieści franków.
— Żadnej wskazówki więcej?
— Żadnej a żadnej.
La Fouine przysłuchiwał się.
— Żadnej! — powtarzał sobie. — Jak-że to być może? — Cóż się stało z medalionem który ciągle nosiła? — Później się o tem dowiemy. — Stało się — skończyli oboje w jednym lesie... Powieszony! on, który miał być kiedyś bogaty!... Ale dla czego powieszony?... A ona, nieżywa, bez śladu rany... Ale dla czego nieżywa?...
Strasznie mi się to dziwnem wydaje!...
Orszak ruszył w drogę i znikł w oddaleniu.
Julek Boulenois, zamyślony, usiadł na ławce.
Słońce wzniosło się na niebie bez chmurki.
Było już więcej niż pół do ósmej rano.
Oficerowie od kawaleryi, sportsmeni, amazonki, zaczęli zapełniać aleje.
Breki, faetony angielskie zaprzężone w kace amerykańskie lub w rasowe bieguny, jechały rzędem, kierując się na równinę Longchamps.
Młody rybak, patrzył bystro, rozmyślając ciągle o niewytłomaczonej podwójnej śmierci, swego przyjaciela Amadeusza Duvernay i Wirginii.
Patrzył z początku na konie i powozy, powoli jednak, mimowolnie, zajął się tą żywą panoramą.
Nie będąc znawcą, podziwiał jednak konie i zręczność niektórych amazonek.
Przyglądał się i powozom a głównie kobietom w powozach, starym i młodym — więcej jednak młodym.
Gdy się napatrzył dosyć, powrócił znów do rozmyślań:
— To wszystko do niczego nie prowadzi — powiedział sobie. — Sznurek od wisielca, nie urodzi mi rzodkiewki w kieszeni, a rachowałem dziś na dobry połów! Dalej, do roboty!... Jeżeli mój dzień tak szczęśliwie się skończy jak się zaczął, zobaczę wieczorem połowę mieszkańców Paryża: powieszonych, utopionych, albo umarłych bez przyczyny, ale nie ujrzę karpia ani nawet ogonka od leszcza... Dość odpoczywać, mój stary. Idźmy na pociąg!...
La Fouine, wstał z ławki i zamierzył udać się w drogę, gdy w tem ujrzał przejeżdżający wolno powóz, w którym siedziały dwie kobiety.
— A to co — pomyślał la Fouine, wytrzeszczając oczy — toż ja znam te turkawki Ta dojrzała, to ta sama, która w Petit-Castel nie chciała kupić a mnie ryb — druga, to prześliczna panienka, co niby do Ameryki pojechała, a w której się pan Paweł zadurzył!... A to mnie stara oszukała! Biedny pan Paweł, uważa ją za straconą dla siebie! Gdybym mógł mu powiedzieć dziś zaraz, gdzie odnajdzie zgubę?... A tosby się ucieszył!... Żal mi było serdecznie chłopca!... Głupstwo to wielkie wbić sobie ćwieka w łepetynę dla kobiety i chudnąć od tego... Każdy robi jak chce ale mnie to nie spotka... Muszę się jednak dowiedzieć, gdzie ona mieszka...
Tak rozmawiając z sobą, młody rybak udał się za powozem, który wyjechał z głębi lasu i zmierzał do bramy.
— Jasne jest jak dzień — ciągnął dalej la Fonine — że kokoszki ruszą prędzej, gdy wyjadą na ulicę Grande-Armée i że piechotą ich nie dogonię. — Trzeba zafundować sobie dorożkę. Pan Paweł zwróci mi wydatek... Zabierzmy się raźnie do dzieła. Mam czem zapłacić za kurs powozu nie jeden i jeszcze nie zostanę na czysto.
Lando wyjechało za bramę i konie przywykłe widać do spaceru, ruszyły kłusem ku ulicy Grande Armée.
La Fouine dobiegł na stacyę dorożek, wskoczył do jednej z nich i krzyknął na Woźnicę:
— Powiedz no, mój kochanku, czy widzisz tę starą arkę — zaprzężoną w dwie szkapy, która się wlecze przed nami? Jedź mi za nią krok w krok... Będziesz miał dobry poczęstunek...
— Rozumiem! — odrzekł furman i zaciął konia.
Dopędził lando, w którem Angela i Marta odbywały codzienną przejażdżkę.
W chwili gdy lando dosięgło l’Arc de Triomphe, oddział wojska z muzyką na czele wychodził z Pól Elizejskich.
Powozy zmuszone zostały zatrzymać się obok stacyi tramwajów z Courbevois, w oczekiwaniu aż wojsko przejdzie.
Tramwaj pierwszy ruszył z miejsca.
Konie przestraszone hałasem wspięły się, wyrwały lejce z rąk woźnicy, i puściły galopem z ciężkim wehikułem.
Dwóch ze strażników bezpieczeństwa rzuciło się, chcąc powstrzymać zaprzęg. Konie jak wściekłe leciały naprzód.
Tłum ludzi tymczasem uniemożliwiał posuwanie się landa, a dyszel tramwaju zbliżał się i groził przebiciem powozu i zranieniem kobiet.
Marta z Angelą spostrzegły niebezpieczeństwo.
— Jedź prędzej! uciekajmy — wołały do furmana, który nie mógł się z miejsca ruszyć, mając przed sobą mur żywy...
Trzask okrutny dał się słyszeć, a po nim głos przerażenia dwóch kobiet.
Dyszel tramwajowy przebił pudło powozu...
Ale konie natrafiły na opór, stanęły i dały się opanować.
Angela zbladła jak śmierć, Marta zemdlała...
W chwili gdy się wypadek zdarzył, jakiś młodzieniec wyszedł z tłumu pospiesznie i zbliżył się do powozu aby u dzielić pomocy wylękłym kobietom.
Nowo przybyły wskoczył na stopień.
— Pani towarzyszka zemdlała, rzekł do Angeli: Czy ma pani czem ją ratować?
— Niestety nie mam nic z sobą...
— To ja na szczęście mogę paniom służyć — odparł nieznajomy, podając flakon solami trzeźwiącemi.
Gdy się to działo, woźnica wezwawszy brygadyera straży bezpieczeństwa, kazał spisać protokół szkody zrządzonej przez tramwaj.
Powozik la Fonina nie był narażony.
W chwili gdy pudło landa zostało przebite, rybak zaczął drżeć straszliwie o los kobiet, które cudem tylko ocalały. Dla jednej skończyło się na strachu, dla drugiej na zemdleniu.
Co najwięcej dziwiło la Fouina, to wdanie się młodego człowieka, śpieszącego na ratunek Marty z solami trzeźwiącemi.
— Bez wątpienia — mruknął — dziś jest dzień samych spotkań! Przecież nie oślepłem... Ten młody facet, który robi słodkie oczy na stopniu dryndy, to pan Fabian de Chatelux! Znałżeby tę panienkę?... Czyżby miał ochotą podejść pana Pawła?...
Julek Boulenois niemylił się, był to syn hrabiny de Chatelax, Fabian, który przechadzał się po lasku i zatrzymał na chwile, dla posłuchania muzyki wojskowej.
— Co mi też do głowy przyszło — ciągnął la Fouine. — Gdyby znał ją, to i pan Paweł znał by ją także. — Wypadkiem się tu znalazł... a jednak, strasznie mu jakoś miło, podtykać jej pod nosek swój ocet czterech złodziei...
Więcej się zajmuje dzierlatką, jak jej zemdleniem. — Prawda, że dyabelnie ładna — nie żal się popatrzeć. Pojmuję teraz, że pan Paweł mógł zgłupieć odrazu, ujrzawszy taką laleczkę!
La Fouine miał słuszność:
Fabian rzeczywiście, trzymając flakon z solami, zapatrzył się w cudowną twarzyczkę Marty, której matowa bladość dodawała jeszcze uroku.
Marta odetchnęła ciężko, młodzieniec śledził jej oddech, ujął rączkę maleńką, zupełnie zimną, i szukał pulsa.
— Pani rzekł do Angeli — zemdlenie trwa za długo — wypadłoby może przewieźć chorą do najbliższej apteki?...
Angela odzyskała już zimną krew.
— Dobrze, jeżeli trzeba koniecznie — odpowiedziała — lecz wolałabym wrócić jak najprędzej do pałacu... Doktór Thompson najprędzej ją uzdrowi...
Usłyszawszy nazwisko doktora, Fabian zapytał:
— Czyżby młoda osoba była kuzynką doktora, którego nazwisko pani wymieniła?...
— Tak jest panie...
— Czy to ten doktór Thompson sławny specyalista amerykański, mieszkający przy ulicy Miromesnil?...
— Ten sam panie... Czy pan zna doktora?...
— Z opinii tylko. Matka moja i ja, dostaliśmy zaproszenie na wieczór muzyczny, mający się u niego odbyć w przyszły poniedziałek...
— Czy wolno zapytać pana o nazwisk o?...
— Hrabia Fabian de Chatelux do usług pani...
Angela skłoniła się.
Fabian, zajęty Martą, której piękne Oczy zaczęły się otwierać, nie widział dreszczu jaki przeszedł ex-magazynierkę.
— Przychodzi do siebie! — zawołał.
Młoda dziewczyna poruszyła się.
Strażnik bezpieczeństwa podał Fabianowi szklankę wody.
— Racz pani dać mi chusteczkę, rzekł zwracając się do Angeli — i umoczywszy batyst w wodzie, zwilżył nim skronie Marty.
Pod wrażeniem zimnej wody dziewczę otworzyło oczy i powiodło do koła spojrzenie niepewne — i zdziwione...
— Czyś nie skaleczona pieszczotko?... zapytała troskliwie Angela.
Marta nie odpowiedziała, budziła się dopiero do życia.
— Bardzo się pani przelękła? dorzucił Fabian.
Marta skierowała wzrok na pana de Chatelux i pamięć dopiero jej zaczęła powracać.
— Przelękłam się — bardzo przelękłam — wyszeptała. — Słysząc powóz łamiący się, myślałam, że już po nas...
— Szczęśliwie pani uniknęła niebezpieczeństwa! — Czy nic się pani nie stało?...
— Nic a nic. Doznałam strasznego wzruszenia i na tem koniec...
Sierota zupełnie przyszła do siebie, odzyskała przytomność, oczy nabrały blasku, a na twarzyczkę wystąpiły lekkie rumieńce.
Fabian patrzył na nią zachwycony.
Nie miał pojęcia dotąd o tak doskonałej piękności.
Po spisaniu protokółu przez brygadiera, furman wsiadł na kozioł.
— Czy możemy powrócić tym powozem? zapytała Angela.
— Jak najwyborniej, proszę pani, uszkodzony jest tylko z boku... Możemy jechać śmiało...
— Więc jedźmy już... a zwracając się do Fabiana, Angela dodała:
— Doktór Thompson bardzo wdzięczny panu będzie za pomoc, jakiej nam łaskawie udzieliłeś... Mam nadzieję, że w krótce ujrzymy pana...
— Spodziewam się mieć ten zaszczyt... — odrzekł młody człowiek, obejmując Martę wzrokiem płomiennym. — Ośmielę się dowiedzieć o zdrowie... a teraz racz mnie pani zaprezentować...
— Pan hrabia de Chatelux — powiedziała Angela, wskazując Fabiana. — Jemu zawdzięczamy, że się ocknęłaś z omdlenia.
— Dziękuję panu — rzekła Marta, z prześlicznym uśmiechem.-— Spodziewam się także zobaczyć pana, ponieważ pan zna doktora Thompsona...
— Nie zapomnę zaproszenia, które mi łaskawie przysłał... Przybędę na wieczór poniedziałkowy i myślę, że zaledwie pani wspomnienie zostanie o wypadku, któremu zawdzięczam szczęście jej poznania.
Marta zarumieniła się lekko i spuściła oczy.
Fabian skłonił się kobietom i powóz ruszył, Młodzieniec rozmarzony, patrzył długo za oddalającemi się.
— Co za przecudna twarz! — mówił prawie bezwiednie. — Madonna Rafaela, wystąpiła z ram obrazu! Jaki głos kryształowy! Cudowne stworzenie!...
Powozu widać już nie było, a on stał ciągle w miejscu.
La Fouine za daleko się znajdował,
aby mógł słyszeć rozmowę Angeli z Fabianem; lecz zobaczywszy oddalające się lando, zawołał na woźnicę:
— Do góry uszy, mój stary! — Nie trać czasu. Gońmy landarę!...
Dorożkarz podążył w niejakiej odległości za landem.
Powożący niem zatrzymał się przed bramą pałacu przy ulicy Miromesnil, którą otworzono natychmiast i wjechał w dziedziniec.
Jednocześnie La Fouine zapłacił swemu furmanowi, zarzucił na ramię przybory rybacze i stanął wprost bramy do mu doktora.
W kilka minut, ujrzał wyjeżdżające lando próżne, które zatrzymało się nieopodal przed winiarnia.
Woźnica zsiadł i wszedł do sklepu.
La Fouine podążył za nim.
— Muszę koniecznie dowiedzieć się, co to za jedna ta śliczna panienka... — pomyślał młody rybak. — Furmani lubią gadać... trzeba tego pociągnąć za język...
Woźnica z remizy kazał sobie podać pół butelki wina białego, Fouine zrobił to samo; usiadł obok furmana i wskazując ręką na lando z rozbitem pudłem, stojące na ulicy, rzekł:
— No cóż, mój zuchu, wiatr może teraz swobodnie hulać po twojej landarze... Do licha! szkaradna dziura!... Czy to nowy statek?...
Furman nakładając fajkę, odpowiedział:
— Dziura bo dziura — drogo ona bedzie kosztować towarzystwo tramwajowe...
— O ho! to tramwaj was tak naszpikował... Widocznie, dobrze wycelował!... Musieliście mu wleźć w droge?...
— Wcale nie! Powracałem z lasku Bulońskiego, dokąd wożę co dzień kuzynkę i wychowankę sławnego doktora Thompsona...
— A dwie przecie damulki wiozłeś? — przerwał la Fouine kuzynka to pewno ta gruba, dobrze już dojrzała — a wychowanka — to ta młodziutka?...
— Tak się przynajmniej zdaje.
Otóż dojeżdżałem do placu de l’Etoile, nieopodal stacyi tramwajowej z Courbrevoie.. i dalej opowiadał to co już wiemy.
— Tak... tak... wynagrodzić muszą porządnie — powiedział rybak gdy furman skończył, — wyście tu nic a nic nie winni... Za twoje zdrowie zuchu!...
Trącił się ponownie z furmanem, zabrał narzędzia, zapłacił za wino i opuścił zakład.
— A ha! to wychowanka sławnego doktora Thompsona i mieszka na ulicy Miromesnil!... Wiem gdzie jej szukać. Pan Paweł oszaleje chyba z radości gdy się dowie gdzie mieszka jego panienka. A teraz marsz do Créteil!...
Pociągnął do stacyi Saint Lazare wsiadł do wagonu kolei obwodowej i zaczął rozmyślać nad tem, co mu się od Wczoraj przytrafiło.
∗
∗ ∗ |
Wiemy już, że dwa trupy odnalezione w lasku Bulońskim, przeniesione zostały do Morgi i że prefektura policyi przeprowadziła śledztwo początkowe.
Po wydaniu kwita, na przyjęte dwa ciała, nadzorca Morgi wystawił je w amfiteatrze, gdzie dotąd znajdowały się śmiertelne szczątki Antoniego Fauvela.
Uderzyła go szczególna bladość obu twarzy, przyczem zauważył, że była ona najzupełniej identyczną z bladością twarzy Fauvela, jako też, że wszystkie członki były zupełnie wolne i jak a księgarza z ulicy Guénégaud, wcale trupiej sztywności nie miały.
— A to coś zdumiewającego naprawdę... — powiedział sobie, po chwilowem badaniu zwłok. — Możnaby przypuszczać, że tych dwoje, zupełnie w ten sam sposób, co i ten oto, życie skończyło.
Założył szkiełka na oczy, zbliżył się do Amadeusza Duvernay i spojrzał na szyję, w to samo miejsce, w którem doktór badający, odnalazł cięcie a Fauvela i na zasadzie którego uznał, że popełniono na nim morderstwo.
I skamieniał prawie cały.
Widoczne, blade bez krwi nacięcie otwarło się po zdjęciu postronka z szyi wisielca.
Cały drżący, zbliżył się z kolei do zwłok Wirginii.
Takie samo przecięcie, wpadło mu w oczy odrazu.
— Znowu zatem okropna zbrodnia!... Raczej dwie na raz zbrodnie straszliwe.
Potrzeba dać znać o nich, bez najmniejszej straty czasu!...
I pobiegł zaraz do prefektury policyi i przybył tu akurat w chwili, gdy naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego otrzymał raport o znalezionych ciałach od komisarza policyi z Neuilly.
— Ah! to pan, kochany panie dozorco — przychodzisz pan zapewne po upoważnienie do pogrzebania Fauvela.
— Nie, panie — to czem przychodzę, to coś wyjątkowo ważnego i strasznego.
— No, no, co tam takiego?...
— Coś przerażającego doprawdy!...
— Co takiego?...
— Dostawiono do Morgi przed chwilą dwa nowe ciała...
— Dwa ciała znalezione w lasku Bulońskim?...
— Tak właśnie.
— Wiem o tem... właśnie, w chwili, kiedy pan wchodziłeś, czytałem raport komisarza. — Mowa w nim o jakimś powieszonym mężczyźnie i o młodej kobiecie znalezionej bez życia. Śmierć tej ostatniej przypisywać by można utonięciu w ataku anewryzmu, albo wśród uderzenia na mózg!...
— I ten mężczyzna zawieszony na gałęzi — wykrzyknął nadzorca Morgi — i ta młoda kobieta, zostali zamordowani ręką jednego i tego samego złoczyńcy!
— Co pan mówisz?...
— Najrzetelniejszą prawdę... — Będziesz pan mógł przekonać się o tem na własne oczy!...
— Więc popełnioną została zbrodnia?...
— Podwójna... a raczej potrójna zbrodnia, bo ta sama ręka zadała także cios i Antoniemu Fauvel...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego podniósł się wzruszony.
— Fauvel — rzekł — miał na szyi prze cięcie, przez które wyciągnięto zeń Wszystką krew, aż do ostatniej kropelki...
— Oba trapy nowe, mają na szyjach takie same zupełnie cięcia... — Dla tego właśnie przyszedłem to panu powiedzieć...
— W takim zatem razie, mamy wyraźnie do czynienia z bandą morderców!...
— Nie wiem z kim mamy do czynienia, przyszedłem tylko opowiedzieć to co widziałem... Reszta nie obchodzi mnie wcale...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego, napisał szybko kilka słów na kawałku papieru, który włożył w kopertę.
Napisał następnie adres i zadzwonił.
Natychmiast ukazał się urzędnik i otrzymał rozkaz, ażeby list ten wysłał jak najprędzej.
Urzędnik wyszedł.
List był do jednego z doktorów, należących do prefektury.
Naczelnik włożył palto, wziął kapeluss i portfel i odezwał się do nadzorcy:
— Idę z panem... idąc do Morgi... wstąpimy do pałacu sprawiedliwości.
Wszedł urzędnik dyżurny.
W kilku słowach powiadomiono go o tem co zaszło.
Wydało mu się to rzeczą tak nadzwyczajną, tak nieprawdopodobną, że nie chciał w nią uwierzyć.
— Chodź i pan z nami, panie dyżurny — odezwał się dozorca — będziesz pan nam służył za świadka.
— Dobrze. — Idę z panami...
Wyszli we trzech razem.
Wezwany doktór prawie jednocześnie nimi stawił się w Mordze.
— Co tu się stało tak ważnego? — zapytał.
— Zobaczysz doktorze... Chodźmy do amfiteatru.
Dozorca ich poprowadził.
— Oto są to dwa trupy proszę panów — odezwał się wskazując na ciało Amadeusza Duvernaya i Wirginii... Niech pan raczy je obejrzeć panie doktorze.
Doktór był ten sam który oglądał zwłoki Antoniego Fauvela.
Uderzony przedewszystkiem woskowa białością twarzy nieboszczyków, zbliżył się do nich żywo.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego oglądał tymczasem szyję Amadeusza.
I zobaczył otwartą jeszcze ranę.
— Nie ma żadnej wątpliwości! — powiedział głośno. — Człowiek ten został zamordowany w ten sam sposób co Fauvel. — No doktorze, co o tem sądzić rzekł i palcem wskazał na ranę.
Doktór przyjrzał się z kolei i odpowiedział:
— Masz pan zupełną racyę, nie podobna wcale wątpić — ta sama ręka co ugodziła Fauvela, ugodziła także i tego człowieka!... Czy młoda kobieta ma rónież taką samą szramę?
— Tak doktorze.
Zbliżyli się do biednej Wirginii i na jej szyjce prześlicznych kształtów, zobaczyli śmiertelne cięcie.
Proszę znieść trupy-rozkazał doktór.
Posługacze amfiteatru wykonali natychmiast rozkaz.
Żadnego uderzenia, żadnego śladu walki albo gwałtu nie było na ciałach zamordowanych.
— Ho! ho! moi panowie! — wykrzyknął doktór — gdybym ja miał honor pełnić obowiązki prefekta policyi, doznałbym w tej chwili niemiłego wzruszenia!...
Istnieje bo w tej chwili w Paryżu banda łotrów zabijających z dokładnością i wprawą, zdradzającą znakomite zdolności chirurgiczne!... W trzy dni trzy osoby zamordowane w jeden i ten sam sposób, to okropne, to przerażające!... To zdolne wzniecić popłoch w takiem nawet jak Paryż mieście!...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego i urzędnik policyjny potaknęli głowami.
Doktór mówił dalej:
— Czy tożsamość tych dwojga ludzi została już sprawdzoną?
— Nie jeszcze doktorze. Nie znaleziono przy nich żadnych dowodów...
— A czy można przypuszczać, że kradzież była przyczyną zbrodni?
— Chyba że nie, bo nieruszono ani klejnotów kobiety, ani pieniędzy, jakie się znajdowały w portmonetkach obojga...
— Mężczyznę jak powiadają znaleziono powieszonego?
— Tak — odrzekł nadzorca, oto sznurek, na którym był przywiązany...
— Po co wieszano trupa? — zauważył doktor. Jest w tem coś niepojętego dla mnie... Człowiek, który dokonał tych morderstw, wiedział aż nadto dobrze, że nie złapie nikogo na podobną komedyę.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego wziął sznur z rąk dozorcy i zaczął mu się przypatrywać.
— Wzięty został ze stajni — rzekł, bo oto ślady zębów końskich...
— Panowie odezwał się znowu doktór, mojem zadaniom stwierdzić, że ten człowiek i ta młoda kobieta, są zamordowani w ten sam sposób, w jaki Antoni Fauvel został zamordowany, stwierdzam to i dodaję, że jedna i ta sama ręka dokonała tych trzech zabójstw... Reszta do was należy... Wy musicie wyszukać morderców... Powiadam morderców, bo pewnością jest ich kilka... Jeden człowiek nie byłby w stanie zrobić w ten sposób, zresztą jeżeli nawet kilku działało, jest jeszcze coś, czego nie mogę sobie wytłómaczyć.
— Co takiego? — zapytał naczelnik.
— Na nogach i na rękach nie ma żadnych śladów, żadnych zadraśnięć, żadnych siniaków... A jednakże potrzeba było związać ręce i nogi tych nieszczęśliwych, aby z nich w ten sposób krew wszystką wytoczyć.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego zadał lekarzowi pytanie:
— A czy jest rzeczą pewna, że masaż ciała uskuteczniony, dla wyciśnięcia wszystkiej krwi, nie pozostawia żadnych po sobie śladów?...
— O! to rzecz najpewniejsza!... rzecz zupełnie dowiedziona odpowiedział doktor.
— Nie rozumiem co by mogła być za przyczyna zbrodni, skoro nie obdarto — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa publicznego — nie pojmuję w jaki sposób zabrać się do odkrycia prawdy. Nie żyjemy w czasach, w których by uczeni potrzebowali krwi ludzkiej do tygielków, ażeby się w złoto zamieniła. Wszystkie przypuszczenia na ten temat byłyby naiwnością kolosalną... Dzisiaj zabija się tylko dla interesu... dla osiągnięcia jakiejś korzyści, dopięcia jakiegoś celu... Cóż tu mógłby być za cel? co za interes? — Na to pytanie niepodobna mi znaleźć odpowiedzi... Widzę mur przed sobą nieprzeparty... Tajemnica zdaje się niedocieczona!...
— Potrzeba jej dojść jednakże, odezwał się urzędnik policyjny.
— Zapewne, i to jak można najpredzej, ażeby się Paryż nie dowiedział. Wywołało by to ogromną panikę! — Pozwolimy niech sobie dzienniki doniosą, to jakiś wisielec i jakaś kobieta zmarła na anewryzm serca, znalezienį zostali w lasku. Bulońskim. To nikogo nie zdziwi, nikogo nie zaniepokoi, a my swoją drogą działać będziemy jak najenergiczniej, ale w tajemnicy...
—Przedewszystkiem — zauważył urzędnik policyjny — potrzeba koniecznie sprawdzić tożsamość ofiar zamordowanych...
— Prawdopodobnie nie będzie to rzeczą trudna rodziny dadzą znać zapewne policyi o zniknięciu tych dwojga nieszczęśliwych. A może poznani zostaną w Mordze. Po sprawdzeniu tożsamości, zabierze do szukania, kto mógł mieć interes w popełnienia tych dwóch, albo raczej tych trzech morderstw okrutnych i musimy odnależć przestępców.
Wydano rozkaz przeniesienia ciał Amadeusza i Wįrginii do sali wystawowej i położenia ich na płytach, po za szybami zagrody.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego rozkazał oddać sobie sznur, na którym wisiał Amadeuss, skromne klejnoty Wirginii i obie portmonety, a nadto przeszukać raz jeszcze ubrania zamordowanych dla sprawdzenia, czy się co jeszcze w kieszeniach nie znajdzie.
— Doktór spisał protokół, naczelnik poprosił podwładnego sobie urzędnika, ażeby udał się z nim do prefekta policyi.
Ten ostatni przyjął w tej chwili obu przybyszów, chociaż ździwiony był nieco tak ranna ich wizytą.
— O cóż to chodzi, moi panowie? — zapytał z uśmiechem. — Spodziewam się, że nie przychodzicie z doniesieniem, o jakim spisku przeciwko Rzeczpospolitej...
— Nie, panie prefekcie — odpowiedział naczelnik — nie przychodzimy z doniesieniem o spisku przeciw rzeczpospolitej, ale o spisku przeciwko bezpieczeństwu publicznemu...
— Spisek przeciwko bezpieczeństwa publicznemu! — powtórzył wysoki urzędnik — to takie bardzo ważna sprawa...
— Ważniejsza, aniżeli pan sądzi...
— Wytłomaczcie się panowie.
Dwie zbrodnie zostały popełnione, zaczął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — dwie zbrodnie ściśle zespolone ze zbrodnią popełnioną przed kilku dniami na osobie niejakiego Fauvela, podżegacza kradzieży książek w bibliotekach narodowych i przechowywacza tychże książek…..
— Więc ten Fauvel, nie został zamordowany przez któregoś ze swych wspólników, obawiającego się denuncyacyi? zapytał prefekt.
— Zdawało się to prawdopodobnem, ale pokazuje się teraz, kiedy dwie osoby zostały w ten sam zupełnie sposób zgładzone, że to zdawało się tylko.
W tem miejscu, naczelnik bezpieczeństwa publicznego, opowiedział szczegółowo to o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
— Masz pan racyę….. podobne przypuszczenie jest na teraz nie możebne — odezwał się prefekt, wysłuchawszy okrutnego opisu. — Bezpieczeństwo publiczne jest naprawdę narażone... Każdy może się uważać za narażonego na jakiś napad tajemniczy, na napad, którego cel jest niewytłomaczonym; skoro o kradzież nie chodzi... — Czego chcą mordercy? Czego szukają? — Gdyby publiczność dowiedziała się co jest, zapanował by popłoch szalony, administracya byłaby posadzaną o niedołęztwo, jako nieumiejąca ani zapobiedz zbrodniom, ani pochwycić morderców...
— Dla tego też, panie prefekcie, należałoby te trzy wypadki zatrzymać w tajemnicy...
— W tajemnicy! — powtórzył prefekt, a czyż to możliwe?...
— Możliwe i nawet nie trudne, jeżeli zechce się pan porozumieć zaraz z sądem i otrzymać od prokuratora rzeczypospolitej rozkaz, ażeby nie donoszono o niczem w dziennikach... — Milczenie to uchroni nas od alarmowania Paryża i odstraszenia cudzoziemców... — Tymczasem będziemy szukać łotrów gorliwie, a zyskamy i to jeszcze, że zbóje pewni bezkarności, nie będą się za bardzo wystrzegać... — Gdy Paryż dowie się odrazu i o dokonanych zbrodniach i o ujęciu zbrodniarzy, nie będzie miał żadne go powodu do trwogi, a honor policyi będzie ocalony!...
— Dobrze... — powiedział prefekt. — Porozumiem się z sądem w celu zabezpieczenia nas od prasy, ale działajcie prędko, bo tajemnic podobnego rodzaju, nie podobna długo utrzymać... Jak niektóre chemiczne kompozycye, prędzej, czy później rozsadzają one zawierające je naczynie!...
— Będziemy działać energicznie i pośpiesznie... — Oddam te sprawę jednemu z moich pomocników, który zasługuje na najzupełniejsze zaufanie... oddam ją Rajmundowi Fromentalowi, o którym niedawno panu wspominałem.
— Rajmund Fromental?... Czy to nie ten, który został skazanym, i któremu darowano połowę winy, pod warunkiem że będzie nam służył?...
— Ten sam właśnie.,. Syn jogo nie zna przeszłości ojca i nie podejrzewa nawet właściwego jego zajęcia... Fromental oddałby życie, żeby ukryć smutne swoje koleje przed dzieckiem swojem, pragnąłby też usunąć się ze swego urzędu i zostać wykreślonym z list policyjnych. Gotów jestem popierać jego prośbę, bo uważam go za człowieka zupełnie uczciwego, pomimo spełnionej winy. Zresztą oddał nam już niezmiernie ważne przysługi... Ale zanim przychylimy się do jego żądania, musi nam pomódz raz jeszcze.
— Dobrze... użyj go pan, ale następnie zechciej mi go zaraz przypomnieć...
∗ ∗
∗ |
W znanym nam pałacu przy ulicy Miromesnil, zapanowało ogromne wzruszenie, gdy Angela wysiadłszy z Martą z powozu, opowiedziała doktorowi Thompsonowi o groźnem niebezpieczeństwie, na jakie młoda dziewczyna była narażoną.
Jakób kazał zażyć swej pupilce uspakajające lekarstwo, bo była bardzo osłabioną po zemdlenia i nerwowa gorączka zdawała się nieuniknioną.
Zalecił nadto sierocie, ażeby wypoczęła.
Usłuchała rady tej chętnie, a udawszy się do swojego pokoju, rzuciła się zaraz na łóżko.
Pascal, Angela i Jakób zasiedli do pogawędki.
— Nie dowiedziałaś się czego szczególnego podczas przejażdżki po lasku?... zapytał doktór przyjaciółki Pascala.
— W lasku nie... ale wcale mi to nie przeszkadza, powiedzieć wam pewną bardzo interesującą nowinę... Nie domyślajcie się napróżno, bo niezgadniecie nigdy...
— Mów zatem powiedział Pascal.
— Hrabia Fabian de Chatelux zobaczył Martę...
— I cóż?…..
— Sprawdziło się coście przewidywali. Piękność Marty zrobiła swoje... W tej chwili naiwny młodzieniec szaleje już z miłości...
— Cóż się więc stało?...
— Nic nadzwyczajnego. Ten oto grzeczny kawaler, który dzięki swemu flakonikowi, przywrócił Marcie przytomność, był właśnie nie kto inny, tylko syn pani hrabiny de Chatelux... Pragnęliście przedstawić go waszej wychowance w przyszły poniedziałek na zebrania wieczornem?... No to prezentacya już uskuteczniona.
— Dowodzi to raz jeszcze, że nieszczęście także się na coś przyda! — rzekł śmiejąc się Pascal.
— I sądzisz, że młody hrabia na seryo się zakochał? — dorzucił Jakób Lagarde.
— Jestem tego najpewniejszą w świecie, a możecie chyba mi wierzyć, że się znam trochę na tych rzeczach!... Studyowałam fizyonomię hrabicza podczas kiedy cucił Martę. Najprzód wybiła się na niej admiracye, a następnie gwałtowne uczucie. — Nie ma obawy, aby się nie stawił na poniedziałkowe zaproszenie...
— Czy was zapewnił?...
— Wymienił nam swoje nazwisko:
— To bardzo dobrze... zdaje mi sią, że wypadnie mi pojechać doň i podziękować za uprzejmą pomoc.
— Posłanie karty wizytowej będzie zupełnie dostatecznem... zauważył Pascal...
— Zapewne... ale chcę jednakże tego młodego człowieka zobaczyć w jego własnym domu i zrobić znajomość z hrabina... Ludzie chodzący otwartą drogą, nie są nigdy podejrzewani. Przypadek pozwala mi wejść do domu pani de Chatelux, skorzystam z niego. Kto wie zresztą, czy ta wizyta nie dostarczy mi sposobu ściągnięcia pana Fabiana tam, gdzie wiesz...
— Czy obawiasz się, aby Marta nie była go zdolną pociągnąć? — zapytał Pascal...
— Marta jest przynętą niezawodną, to nie ulega wątpliwości, ale nie trzeba nigdy zaniedbywać żadnych środków...
Przypadek posłużył mi daleko więcej.
niż myślisz...
— Jakto?... — Hrabina de Chatelux otrzymała mój list, ale mnie nie zna wcale. Nic nie dowodzi, że mi odpowie na moje zaproszenie, usprawiedliwione jedynie naszemi amerykańskiemi obyczajami i nieświadomością zwyczajów paryskich... Pani de Chatelox jest wielką damą... i jako taka, przestrzega zapewne starannie wszelkich konwenansów, a mój postępek, musimy przyznać obaj, przecie nie zgadza się z niemi wcale...
— Syn powiedział, że przybędzie...
— Syn jest młodzieniaszkiem niepełnoletnim jeszcze... Ma on najlepsze zamiary, ale matka może ma nie pozwolić, może zmusić go do posłuszeństwa swej woli. Co za powód będzie mógł wymyśleć, ażeby przybyć do nas?... Toć przecie nie powie hrabinie, że się śmiertelnie za kochał w pupilce doktora Thompsona!..
Każdy młody człowiek stara się ukrywać pierwszą swoję miłość, szczególniej przed okiem matki...
— Czy nie ma jednak obawy, aby cię ten krok nie skompromitował?...
Jakób wzruszył ramionami.
— Czem?... Fabian de Chatelux przyszedł z pomocą mojej pupilce. Winienem mu więc podziękować. Cóż nad to naturalniejszego? — Postępuję jak człowiek światowy, dobrze wychowany, i skłonię może hrabinę, aby przyjęła moje zaproszenie...
— Rób zatem jak uważasz...
— Nie na tem bynajmniej kończą się moje zabiegi... ciągnął pseudo Thompson.
— Cóż chcesz zrobić jeszcze więcej?...
— Nie lubię zdradzać moich zamiarów, zanim ich do bliskiego wykonania nie doprowadzę... Zobaczycie wkrótce...
— Czy są jakie wiadomości o Fromentalach?...
— Nie... dowiadywałem się o nich, ale ani ojciec, ani syn, nie znajdują się w Paryżu. — Posłałem im list zapraszający, ale czy przyjdą? — Jeżeli nie, to trzeba się będzie zająć nimi na seryo. Nie mają powodu się ukrywać — można więc łatwo będzie ich odnaleźć.
— Znajdziemy ich, rzekł Pascal.
— Ponieważ dzień dzisiejszy nie jest dniem konsultacyj — zajmę się naszemi interesami...
Służący przyszedł oznajmić, że śniadanie podane.
— Zejdziemy za chwile... — odpowiedział Jakób i dodał gdy lokaj się oddalił... Jeszcze słówko co do Marty, kochana Angelo. — Rozmawiasz z nią bardzo dużo, a ona ufa ci zupełnie…..
— Zapewne...
— Czy nie opowiadała ci co kiedy o swojej przeszłości, o swojej teraźniejszej pozycyi i przyszłości.
— Nie mówiła mi o niczem podobnem. Dla czego się o to pytasz?...
— Bo chciałbym wiedzieć, czemu przypisać ten widoczny jej smutek, od czasu opuszczenia Petit-Castel. — Zdaje mi się niepodobnem, abyś nie spostrzegła wielkiej zmiany, jaka w niej zaszła...
— Rzeczywiście, znalazłam ją trochę więcej ponurą, ale przypuszczałam, że zmartwienie po stracie matki na nowo ją opanowało. Podobne objawy, nie są rzadkością. — Czy ta zresztą, czy inna jaka temu przyczyna, Marta nie zwierza mi się z niczem — odpowiedziała ex-magazynierka.
— To dziecko ma zatem jakąś tajemnicę, którą przed nami ukrywa.. — zauważył Jakób.
— Zdaję ci się!...
— Nie! tak jest na pewno... — I ty i Pascal jesteście doprawdy mało przenikliwi, skoro widoczna w niej zmiana, nie uderzyła waszych oczu.
— Cóż więc sądzisz?...
— Nie sądzę nic... — gubię się w domysłach.
— Czy przypuszczasz, że odgadła nasze projekta?...
— Co do tego, to nie! stanowczo nie! To niepodobna!... Zmiana jej pochodzi z cierpienia i ciągłej zgryzoty!... — Gorące jej ręce zdradzają gorączkę... jej zaczerwione powieki, zdradzają, że nie sypia po nocach... Marcie coś dolega, coś czego odgadnąć nie mogę, ale o czem muszę się dowiedzieć jednakże... Będę szukał z przekonaniem, że kto szuka, ten znajdzie.
— Co cię to tak znowu bardzo obchodzi? — odezwał się Pascal, ździwiony nieco tym zapałem doktora. — Marta jest w rękach naszych narzędziem i niczem zgoła więcej... — Kiedy odda nam bezwiednie usługi, jakich od niej oczekujemy... kiedy odegra rolę słoninki w pułapce i przestanie nam być potrzebną, nie będziesz miał, jak mi się zdaje, potrzeby troszczyć się wcale o nią! — Skądże zatem ta obawa o jej przypuszczalne cierpienia?...
Jakób zadrżał, posłyszawszy słowa Pascala.
— Kto może odpowiadać za przyszłość? — mruknął.
— Ho! ho! — wykrzyknął ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux — zdradziłeś się mimowoli, mój kochany!
— Czyż tak? — powiedział Jakób z uśmiechem.
— Zaczynam wierzyć, żeś i ty nie był zdolnym oprzeć się urokowi, jaki rzuca piękność panny Grand-Champ... — Sierota wzbudziła w twojem sercu uczucie, które uważałeś za szaleństwo przed kilku zaledwie dniami. — Powiedziawszy krótko, zakochany jesteś na zabój.... — Tak czy nie tak?... — powiadaj...
Doktór spojrzał na Pascala i odpowiedział nowym uśmiechem:
— Może tak... a może i nie. — Kto może ręczyć za siebie? Chodźmy na śniadanie...
Zeszli do sali jadalnej.
Podczas posiłku, który trwał krótko, Jakób był zamyślony i ponury.
— Czy wychodzisz?... — zapytał Pascala, wstając od stołu.
— Nie... zaczekam tutaj na ciebie, ażeby się dowiedzieć o rezultacie wizyty u pani de Chatelux..
— To każ zaprzęgać. — Zobaczę się — z Martą, a potem zaraz pojadę...
Jakób z Angelą, udali się do pokoju sieroty.
Marta drzemała, ale na odgłos otwierających się drzwi, otwarła oczy.
Angela weszła pierwsza.
— Moja koteczko — odezwała się do sieroty — doktór życzy się zobaczyć z tobą...
— Czekam z przyjemnością... a mam się daleko lepiej.
Zaledwie wymówiła te słowa, Jakób wszedł do pokoju.
Gorączka paliła mu krew w żyłach i przyśpieszała bicie serca.
Po raz pierwszy próg ten przestępował, po raz pierwszy widział Martę leżącą.
Silnie wzruszony, zbliżył się do łóżka, wziął rękę młodej dziewczyny, zaczął liczyć uderzenia pulsa, a jednocześnie wpatrywał się w zmęczoną twarz chorej.
— Nie mam gorączki — odezwała się Marta — przelękłam się tylko... nic więcej... Czuję się daleko lepiej...
— Jednakże kochane dziecię — odrzekł Jakób — są na twej twarzy wyraźne oznaki rzeczywistej choroby i to nie dzisiejszej... — Ty widocznie cierpisz, ja od kilku dni stan twój obserwuję i zaczynam się o ciebie niepokoić. Ta choroba zaczęła się zaraz po naszym przyjeździe z Petit-Castel...
Marta się zaczerwieniła.
Ten nagły rumieniec nie mógł ujść baczności Jakóba.
— Czy masz jakie zmartwienie? — zapytał serdecznie — dla czego ukrywasz go przedemną. Może mógł bym ci ulżyć w czemkolwiek?...
— Kiedy mnie nic a nic nie jest... — odpowiedziała młoda dziewczyna, widocznie zaambarasowana — ja nic przed panem doktorem nie ukrywam..
— Przysięgłabyś też na to?...
— Marta znowu się zaczerwieniła.
— Dla czego żąda pan odemnie przysięgi, kiedy zapewniam, że mi nic nie jest? — Czy pan nie wierzy mojemu słowu?...
Jakób nie nalegał więcej.
— Potrzebujesz wypoczynku — rzekł, staraj się zasnąć trochę. — Wieczorem przyjdę cię zobaczyć jeszcze... do widzenia...
— Do widzenia, panie doktorze...
Pseudo Thompson uścisnął rękę sieroty, wlepił w nią pałające spojrzenie, nakoniec wyrwał się z niemego zachwytu i wraz z Angelą wyszedł z pokoju.
— Co mu się stało? — pytała Marta, skoro się tylko drzwi za nimi zamknęły. Nigdy go takim nie widziałam... Jego spojrzenie było dzisiaj nadzwyczaj dziwne... Zdawało mi się, że ma łez pełno W oczach...
— Dla czego?...
Po chwilowem namyśle odpowiedziała sobie:
— Zapewne, widząc mnie leżącą, przypomniał sobie ostatnią chorobę swojej córki którą — utracił i ten widok odnowił ranę ojcowską. Biedny doktor, Jaki on dobry, a jaki przewidujący!... Spostrzegł, że cierpię.. Nie mogłam ukryć przed nim mojego smutku, ale potrafię z pewnością ukryć moją miłość. Ah! ta miłość, to choroba co mnie podkopuje, co mnie w końca może zabije... Na te chorobę jest tylko jedyne lekarstwo... zobaczyć Pawła.
Czy go jednakże zobaczę?...
Młoda dziewczyna położyła główkę na poduszce i przymknęła oczy.
Nie spała atoli wcale.
Wielkie łzy jedna po drugiej spływały po wybladłych jej policzkach.
∗ ∗
∗ |
Fabian de Chatelux jakeśmy to powiedzieli — śledził jak tylko mógł najdłużej za powozem unoszącym Martę z Angelą.
Nadzwyczajna piękność młodej dziewczyny, literalnie zawróciła mu w głowie...
Czuł się schwytanym za serce — a nieznane to uczucie, sprawiało mu rozkosz i boleść.
Przez kilka chwil stał na miejscu jak oczarowany, nakoniec otrząsnął się i zaczął przerwany spacer. Szedł wolno, a myśli jego ciągle były przy młodej dziewczynie, kuzynce doktora Thompsona, sławnego cudzoziemca, od którego matka jego otrzymała list zapraszający na wieczór, na który nie miała zamiaru się udać.
— Zycie jest pełne dziwnych nieprzewidzianych wypadków... myślał sobie Fabian. — Wczoraj byłem tego samego zdania co mama.
— Nie znamy doktora... nie znamy jego rzeczywistej pozycyi, ani pochodzenia: mówiłem — może to szarlatan jaki, przybyły dla zjednania sobie klienteli... Byłoby niegodnem powiększać sobą liczbę naiwnych, złapanych na reklamy...
Nie pojedziemy!...
„Oto co myślałem wczoraj... oto com utrzymywał wczoraj z najlepszą na świecie wiarą.
„Dzisiaj zupełnie co innego. Dziwny wypadek postawił mnie na drodze prześlicznej młodej dziewczyny i jestem gotów dowieść jej, że musiemy przyjąć zaproszenie doktora, człowieka honorowego, rzadkich zasług, luminarza nauki!... Trzeba przekonać hrabinę! — Ja muszę zobaczyć kuzynkę doktora, a zresztą obiecałem, że się zobaczymy...“
Tak sobie rozmyślając Fabian powrócił do pałacu przy ulicy le Tournon.
Zamknął się zaraz w swoim pokoju i zaczął wyszukiwać sposobów zmiany zapatrywań i postanowienia matki, nie wyjawiając rozumie się rzetelnej przyczyny, jaka go do cudzoziemca z ulicy de Miromesnil ciągnęła.
Zadzwoniono na śniadanie.
Fabian zeszedł na dół z twarzą wesołą, uśmiechniętą, ucałował matkę, która nań oczekiwała i zajął miejsce.
— Wychodziłeś rano kochane dziecię — zapytała hrabina widząc błyszczące spojrzenie syna i wesoły jego uśmiech.
— Wychodziłem mateczko.
— Pieszo?...
— Tak jest mateczko.
— Dalekoś chodził?...
— Do lasku Bulońskiego a nawet dalej trochę.
— To zadaleko mój chłopcze.
— Przechadzka bardzo jest zdrową byle się nie męczyć zbytnio...
— Nie obawiaj się mamusiu, prześliczny czas... Szedłem wolno i mam wyborny apetyt jak zaraz się o tem przekonasz...
— Dobrze kochany synu... ale pamiętaj mi zawsze o sobie... Udajesz się dziś do Créteil do Pawła Fromentala i jutro znowu będziesz się tam męczył. Obawiam się bardzo o to...
— Niech się mama wcale nie obawia. Przyrzekam, że będę się oszczędzał...
— Czy powrócisz w sobotę wieczorem czy też w niedzielę rano?
— Jak sobie życzysz mateczko...
— Pozostawiam ci zupełną co do tego swobodę... bo nie chciałabym skracać przyjemnej ci rozrywki.
— Jeżeli zatem mama pozwala, to powrócę w niedzielę rano.
— Staraj się też rozweselić trochę Pawła, bo uważam, że od pewnego czasu stał się posępny bardzo... Czyś i ty to zauważył?
— Zauważyłem to moja mamo i sprawia mi to wielką przykrość...
— Czy Paweł ma jaką przyczynę do smutku?
— Nie sądzę... Rajmund Fromental jest najlepszym z ojców... Kocha swojego syna tak samo jak ty mnie kochasz mateczko...
Sądzę, że smutek Pawła jest raczej pozornym, aniżeli rzeczywistym, pochodzi może z jego stanu zdrowia, które nie jest zadawalniającem...
— Może że i masz racyę... może to ta nadmierna praca nad nauką tak go osłabiła bardzo. Korzystaj ze sposobności i postaraj się go rozrywać... Siedzi sam w Créteil a musi nudzić się porządnie.
Rozmowa powyższa wypadła bardzo na korzyść młodemu człowiekowi, bo pozwalała mu zawiązać z matką pogawędkę w najwięcej go obchodzącej kwestyi.
— Czy pomyślała też kochana mateczka — zapytał nagle — o zaproszeniu jakie nam doktór Thompson nadesłał?... Czyś zdecydowała jak zrobić?
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Dla tego, że jeżeli się doń wybierzemy, to krócej w Créteil zabawie.
— Czyś zapomniał już o naszej rozmowie wczorajszej?
— Zgodziliśmy się wszak wspólnie, iż nie znając pana Thompsona, nie mażemy z tej racyi przyjmować jego zaprosin...
— Przypominam to sobie doskonale... ale się zastanowiłem...
— I jakiż rezultat tego zastanowienia?
— W pałacu tak sławnego doktora zagranicznego, zbierze się z pewnością cały świat naukowy i rozmowa wartą będzie posłuchania... Może to jedyna dla mnie dobra okazya, to też i myślę, że źle byśmy zrobili, odrzucając inwitacyę...
Pani de Chatelox poruszyła się ździwiona.
— Zupełnie innego zdania byłeś przecie wczoraj odrzekła.
— Rzeczywiście, ale wczoraj bez namysłu poszedłem za twojem może trochę za absolutnem zdaniem mateczko...
— Nie masz wszak nic innego do zarzucenia doktorowi, jak tylko, że zanadto może nadużywa reklamy... Zarzut to bardzo słaby w obec człowieka tak uczonego i w dodatku amerykanina... Oryginalność toż to cecha jego narodowości... Obywatele stanów zjednoczonych, zapalają się do reklamy... zarazili oni Paryż nawet tą gorączką, i wielu już francuzów nie ustępuje pod tym względem yankesom... Pan Thompson zapełnił dzienniki swojem nazwiskiem, to prawda, ale czyż mógł zrobić inaczej ażeby dać się od razu poznać w kraju, do którego przybył po raz pierwszy. Gdyby był mniej siebie pewnym, nie robiłby tyle hałasu...
— Ale zkądże ten twój nagły zapał moje dziecko — wykrzyknęła pani de Chatelux, coraz bardziej ździwiona, zkąd z takiem ożywieniem ujmujesz się za człowieka, o którym wczoraj dopiero wyrażałeś się pogardliwie i którego wczoraj dopiero posądzałeś o szarlatanizm.
— Wczoraj się myliłem mateczko!... Byłem niesprawiedliwym wczoraj….. dowiodło mi tego trochę głębsze zastanowienie...
— Cóż ci jednak nasunęło owe myśli!...
Zaambarasowany Fabian poczuł, że się rumieni.
Hrabina spostrzegła to zaambarasowanie i rumieńce.
— Moje kochane dziecię — rzekła patrząc prosto w oczy synowi — zdaje mi się, że coś przedemną ukrywasz.
— A cóż ja bym mógł ukrywać?
— Właśnie, że tego nie wiem, a wiedzieć bym bardzo pragnęła. Mów ze mną ze zwykłą swoją otwartością...
Młody człowiek miał zamiar niezgrabnie się wykręcić, ale brakło mu na to czasu.
Drzwi sali jadalnej się otworzyły i wszedł jeden ze służących, niosąc kartę na srebrnej tacy.
Co to? — zapytała pani de Chatelux.
— Jakiś pan, proszę pani hrabiny, pragnie się wiedzieć z panią hrabiną i z panem vice-hrabia... Oto jego bilet...
Pani de Chatelux wzięła kartę i przeczytała głośno z łatwem do opisania zdziwieniem.
— Doktór Thompson.
Jednocześnie zwracając się do Fabiana, który stawał się to czerwonym to bladym, dodała:
— Co znaczy ta wizyta, zupełnie dla mnie nie zrozumiała?...
— Nie wiem — odrzekł młody człowiek, powziąwszy nagłe jakieś postanowienie.
— Czekam na wyjaśnienia...
— Najprostszy przypadek zrządził, że dziś rano, pod laskiem Bulońskim, oddałem przysługę dwóm damom... dwóm kuzynkom doktora...
— Jaką przysługę?
— Powóz ich o mało nie został przewrócony i połamany... Jedna z dam zemdlała... a ja na szczęście miałem przy sobie flakonik z salamoniakiem. Doktór przychodzi zapewne, ażeby nam złożyć wizytę dziękczynną.
— Teraz zaczynam rozumieć — odezwała się pani de Chatelux z uśmiechem. Jedna z tych dam była zapewne młodą i piękną nieprawda?
Fabian schylił głowę.
Pani de Chatelux mówiła dalej:
— Oto co ci nasunęło twoje refleksye!.. oto dla czego broniłeś z takim zapałem sprawy doktora! — Trzeba mi było powiedzieć to od razu...
— Germaine wprowadź tego gościa do małego saloniku, gdzie zaraz przyjdziemy.
Służący wyszedł.
— A! ty bałamucie! — rzekła hrabina, całując syna — ratujesz piękne damy jak prawdziwy dżentleman paryzki i nawet się z tem nie pochwalisz!... A te piękne damy są właśnie kuzynkami pana Thompsona!... Doprawdy, gdy przypadek się miesza do czegokolwiek, to zawsze to wychodzi na dobre! — Chodźmy przyjąć doktora. Prędka jego wizyta dowodzi pewną znajomość świata... Już jestem z nim trochę pogodzoną.
Powiedziawszy to, pani Chatelux w towarzystwie syna na wpół posępnego, na wpół uradowanego, udała się do pokoju, do którego służący wprowadził Jakóba Lagarde.
Stał on na środku małego saloniku i okiem znawcy przyglądał się starym obrazom porozwieszanym po ścianach.
Widząc wchodzącą matkę z synem oddał hrabinie ukłon głęboki, a grzecznie się skłonił synowi.
— Niech mi pani wybaczy ― rzekł, moję śmiałość, że bez zaprezentowania się przyszedłem złożyć państwu wizytę... Niewłaściwe to, sam to czuję, ale tłómaczą mnie okoliczności. Zaciągnąłem względem syna pani dług wdzięczności, z wypłaceniem się z tego długu nie mogłem czekać do jutra...
— Syn mój wspominał mi, że miał szczęście oddać małą przysługę pańskim dwom kuzynkom-odpowiedziała hrabina, wskazując krzesło gościowi.
— Niezmierną przysługę proszę pani, za którą nieskończenie jestem wdzięcznym...
Jakób usiadł.
Fabian skłonił się rozrumieniony.
— Te dwie damy, to były zapewne pani Thompson i jej córka? — zapytała hrabina.
— Nie pani... jestem wdowcem i nie mam już córki... Starsza jest moją kuzynką... druga dziewczątkiem, z którem nie wiąże mnie żadne pokrewieństwo.
Przygarnąłem ją do siebie w chwili kiedy ją dotknęło niezmierne nieszczęście, bo strata matki, i zupełne sieroctwo na świecie... Kocham ją bardzo, kocham ją jak moje ubóstwianą córkę, którą straciłem, a do której jest bardzo podobną z rysów i łagodności... Uczyniłem z Marty przybraną córkę i chwilami wyobrażam sobie, że jestem jej ojcem!...
— Pan Bóg wynagrodzi pana, żeś przygarnął sierotkę.
— Już mnie hojnie nawet wynagradza, bo jest ona radością i ozdobą mojego domu.
— W jakim wieku?
— Lat dziewiętnaście...
— W moim wieku — szepnął Fabian.
— Spodziewam się — ciągnął dalej pseudo doktór — że pani hrabina pozwoli mi przedstawić sobie moję wychowankę. Moja wizyta ma cel dwojaki... Ośmieliłem się przysłać pani hrabinie zaproszenie... Zapewne to ździwiło panią i pomyślała sobie pani skąd ta śmiałość nie do darowania na pozór?... Z tego także potrafię się wytłómaczyć zaraz... Doktór Richaud, jedna z powag naukowych, który ma szczęście należeć do przyjaciół pani, sławiąc łaskawość i dobroć pani, obiecał mnie jej zarekomendować i wstawić się za mną... Może to nie usprawiedliwia mojej śmiałości, ale ją przynajmniej łagodzi...
— Rzeczywiście znam dobrze doktora Richaud i bardzo go cenie – odrzekła pani de Chatelux. — To coś mi pan powiedział, nie tylko tłómaczy pański postępek, który zadziwił mnie, jak przyznać muszę, ale go usprawiedliwia i czyni zupełnie naturalnym...
— Widzi pani hrabina, że miałem słuszność... Wiedziałem o tem i oto dla czego byłem prawdziwie szczęśliwy z okazyi jaka mi się nadarzyła, że mogłem się przedstawić pani.
Doktór Thompson naturalnością, dystynkcyą i eleganckiemi manierami, zjednał sobie panią de Chatelax zupełnie.
— Otworzyłeś doktorze swój gabinet konsultacyjny w Paryżu?... zapytała.
— Tak jest, proszę pani, od wczoraj — odrzekł Jakób.
— Wiem, że pan wziąłeś w swoją opiekę syna osoby, z którą dobrze się znamy... Czy byłeś pan zadowolony z rezultatów wczorajszych?...
— Więcej niż zadowolony... Nie spodziewałem się takiego napływu pacyentów... Napływ ten przekonał mnie co może zrobić reklama. Nie mógłbym inaczej stać się znanym od razu w Paryżu, mieście olbrzymiem, w królestwie mody, w mieście w którem byłem zupełnie obcym przed ośmioma dniami...
— Winszuję panu bardzo i z całego serca.
— Pozwoli pani dodać, że powinienem być ocenionym, bo przyjmuję chorych nie w chęci zbogacenia się ich kosztem (sam jestem aż nadto bogatym), ale dla przyniesienia im ulgi.
— Zadanie to niezmiernie szlachetne...
— Uznanie pani hrabiny, wynagradza mnie już za nie.
— O, z pewnością, że mam dla pana najzupełniejszy szacunek.
— A więc pani hrabino, skoro mam szczęście być łaskawie przez panią osądzonym, pozwól mi pani prosić cię o rzecz jednę, do której przywiązuje niezmierne znaczenie... Mówię tu o obecności pani na zebraniu, jakie daję w przyszły poniedziałek i na jakie przysłano pani hrabinie zaproszenie...
— Od bardzo dawna nie bywam już w świecie... — odrzekła hrabina.
— To nie żadna zabawa, ale nie liczne zebranie, na które obiecało mi się kilku uczonych, między niemi doktór Richaud, wspólny nasz przyjaciel i kilka znakomitości literackich i artystycznych. — Rozmowa i dobra muzyka, stanowić będą całą rozrywkę... — Prawdziwym celem tych zebrań, które będą bardzo często….. jest to, że pragnąłbym, aby poznawszy doktora w jego gabinecie konsultacyjnym, poznano człowieka w jego mieszkaniu... — Niech mi pani hrabina wierzy, że odmawiając mojej prośbie, bardzo, ale to naprawdę bardzo by mnie pani zmartwiła...
— A więc doktorze, chociaż od śmierci mojego męża żyję w zupełnem odosobnieniu, zrobię wyjątek dla pana... Syn mój i ja będziemy na poniedziałkowem zebraniu...
Fabian nie posiadał się z radości.
— Panie doktorze — rzekł — jakże się panie miewają?... czy zupełnie przyszły do siebie po przestrachu?... Czy przypadek nie pociągnął żadnych za sobą złych skutków?
— Oprócz lekkiego podrażnienia nerwowego nic nie było mojej pupilce. Zapobiegłem złemu od razu i gdy wyjeżdżałem z pałacu nie było już najmniejszego śladu choroby.
— To szczęście szepnął Fabian.
Jakób Lagarde podniósł się z siedzenia.
— Przyszedłem podziękować panu Fabianowi de Chatelux, ale podziękowanie i największa wdzięczność, należy się odemnie i pani hrabinie. Przyjmując moje zaproszenie, uczyniła mnie pani bardzo szczęśliwym...
Zamieniono kilka słów jeszcze, poczem doktór pożegnał się i wyszedł z salonu, odprowadzony przez Fabiana, aż do przedpokoju.
— No — myślał sobie, wsiadając do powozu, dobrze chyba odegrałem moję rolę i najzupełniej mi się powiodło. Jeżeli ktokolwiek zdolnym jest podejrzewać doktora Thompsons, to pewnością nie pani de Chatelax...
Fabian żywo pobiegł do matki.
— A cóż? — zapytał — jakże mama znalazła naszego gościa?
— Zbyteczne pytanie, kochane dziecię — odrzekła z uśmiechem hrabina.
— Zbyteczne... dla czego?
— Gdybym była pozostała przy mojem pierwotnem mniemaniu, nicby mnie nie skłoniło do poniedziałkowej wizyty... Zanim poznałam doktora, czułam doń instynktowną jakąś niechęć... Teraz pozyskał zupełną moje sympatye... Przebaczam mu nawet, nadużywanie reklamy...
Bardzo miły pod każdym względem człowiek.
Fabian tryumfował, jak gdyby pochwały oddawane doktorowi jego się dotyczyły.
— Teraz — mówił, ściskając czulej niż zwykle swoje mateczkę — teraz będę się zbierał do wyjazdu do Créteil, gdzie mnie oczekuje biedny mój Paweł.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental wstał bardzo rano, ażeby przed wyjazdem z Paryża uporządkować trochę swoje notatki.
Myślał, że Paweł pośpi sobie trochę dłużej.
Omylił się jednakże.
Po przebyciu bezsennej prawie nocy, młody człowiek zaraz o świcie zerwał się z łóżka.
Ubrał się prędko i poszedł do ojca.
Już wstałeś?... wykrzyknął Fromental ździwiony.
— Jak widzisz, kochany ojcze...
— Źle zatem napewno spałeś — dodał Rajmund.
— Poczem to poznajesz ojcze?...
— Po śladach bezsenności na twarzy...
— Ha, więc prawda... miałem sen bardzo niespokojny... trawiła mnie silna gorączka... Czy chcesz ażebyśmy zaraz powrócili do Port-Créteil?...
— Ja chcę tak zrobić jak ty sobie tego życzysz. — Jakże pojedziemy?...
— Koleją żelazną, to podróż najprędsza i najwygodniejsza.
— Dobrze! nie posilisz się czem przed odjazdem?...
— Nie. — Nie mam nigdy apetytu tak rano. — Zrobimy niespodziankę Magdalenie, a ona nam przygotuje za to porządne śniadanie...
— Przygotuj się zatem to pojedziemy.
Paweł poszedł do swojego pokoju po kapelusz, rękawiczki i worek podróżny...
Przez ten czas Rajmund porządkował swoje papiery i chował klucze do kieszeni.
Następnie napisał słów parę na ćwiartce papieru.
Paweł powrócił i zeszli na dół.
Rajmund wstąpił do odźwiernego i zawiadomił go, że wydala się na dni kilka z Paryża — że jedzie do Port-Créteil z synem — że często będzie zaglądał do miasta — że jeżeliby podczas nieobecności pytano o niego i jeżeli szło by o coś ważnego, to pozostawia adres, pod który można doń napisać, albo za telegrafować.
— Dobrze panie Fromental, odpowiedział odźwierny — schowam ten adres w pewne miejsce i zakomunikuję go w razie potrzeby...
Następnie ojciec wraz z synem udali się w stronę kolei Vincennes.
— Więc ojciec pojedzie ze mną?….. odezwał się Paweł — i zostanie ze mną kilka dni przynajmniej?...
— Tak kochane dziecię.
— To prawdziwe dla mnie szczęście... Jak długo zabawię z tobą, tego ci powiedzieć nie mogę na pewno. Sądzę jednak, że dni ośm, dziesięć, a może i więcej nawet.
— A ta podróż którą miałeś ojcze odbyć?...
— Podałem prośbę do ministra i otrzymałem odłożenie jej na później. —
Potrzebuję przygotować sobie naprzód robotę, aby nie włóczyć się na próżno.
— Zapewne potrzebuje ojciec odbyć rewizyę bibliotek departamentalnych?...
Po raz to pierwszy Paweł badał ojca w ten sposób.
Rajmund rozumiał, że nie może okazać najmniejszego zaambarasowania, najmniejszego wahania się z odpowiedzią, ażeby nie wzbudzić w umyśle syna, jakiej wątpliwości lub podejrzenia.
Odpowiedział też tonem najnaturalniejszym.
— Tak jest moje dziecko... Czeka mnie objazd inspekcyjny.
— W jaką stronę udasz się ojcze?...
— Na południe.
— Do których departamentów mianowicie?...
— Ależ — odrzekł zdziwiony taką ciekawością Rajmund, do departamentów Drome-Gard, Bouches-de-Rhone... dojadę aż do Marsylii. A dla czego mnie o to pytasz?...
— Bo chciałbym towarzyszyć ojcu w tej podróży.
— Pragniesz mi towarzyszyć? — wykrzyknął Fromental.
— Tak... miałbym wielką ku temu ochotę.
— Zdaje mi się, że mi ruch bardzo potrzebny... a przy tem oddawna pragnę poznać południe... Nic ojcu nie przeszkodzi zabrać mnie w drogę. Doktór Thompson zabronił mi pracować przez czas pewien, byłbym więc szczęśliwym, gdybym epokę przymusowego próżniactwa, zużytkował na przyjemną, a nie nużącą wycieczkę... Czy nie mógł byś mi ojciec zrobić tej uciechy?...
Rajmund znalazł się w nadzwyczajnie trudnem położeniu.
Co tu zrobić, ażeby się wykręcić, ażeby odmówić synowi?...
— Wiesz kochane dziecię rzekł — jak bardzo bym pragnął uczynić zadość wszystkim pragnieniom twoim. Ale to co uważasz za rozrywkę, byłoby w rzeczywistości rzeczą bardzo nudną i męczącą dla ciebie.....
— Jakto ojcze?...
— Tego rodzaju podróże są przykre i męczące... żadnego wypoczynku... żadnej regularności w życiu... ciągle w oberżach w małych, piekielnie nudnych miasteczkach.
— Zapewniam cię ojcze, że to podobałoby mi się bardzo... Dla mnie, który nigdy nic nie widziałem, wszystko by było nowością.
— No, to pomówimy jeszcze o tem, moje dziecię...
— Kiedy ojciec ma wyjechać?...
— Nie wiem jeszcze napewno... może trochę wcześniej... może później trochę... Ale... co znaczy ta gorączkowa chęć ruchu, jaka cię na raz opanowała?...
Paweł westchnął i szepnął:
— To znaczy, mój ojcze, że chciałbym znaleźć, jaki sposób zapomnienia.
Wielka łza zawisła mu u rzęsy i stoczyła się po policzku.
Rajmund widział tę łzę i serce mu się ścisnęło.
Pomimo to jednak, ucieszył się, że nastręczała mu się sposobność, pomówić z synem o jego miłości.
Na nieszczęście przybyli do stacyi.
Wobec nieustannego ruchu podróżnych, niepodobna było prowadzić dalej poufnej pogadanki.
Otworzono drzwi na platformę.
Fromental kupił dwa bilety, wsiedli i pojechali.
Magdalena nie spodziewała się tak prędko powrotu swoich panów.
Radość jej równała się ździwienia.
Uściskała serdecznie Pawła, jakby matka ukochanego syna.
— A cóż?...zapytała następnie. — Byłeś panicz u tego wielkiego doktora?...
— Byłem, kochana Magdaleno...
— Co powiedział?...
— Zapewnił, że mnie wyleczy, że nie zadługo odzyskam zupełnie zdrowie, a wierzę, że tak będzie jak obiecał...
— Patrzcie! patrzciel a to dzielny jakiś człowiek... Gdyby zechciał, wskoczyłabym za niego w ogień... albo... do wody! No a teraz muszę wiedzieć moi drodzy panowie, czyście nie za bardzo głodni.
— Za bardzo to nie, ale przegryźli byśmy co przed śniadaniem...
— Mam kawałek wczorajszej pieczeni.
— Przy szklaneczce wina, wystarczy nam ona tymczasem... — Przygotuj że te pieczeń, a ja pójdę się przebiorę w wiejskie moje ubranie...
Rzekłszy to Paweł oddalił się do swojego pokoju.
— Bodajże jakiś daleko weselszy, ten nasz kochanek — odezwała się Magdalena do Fromentala. — Czy by mi się tak tylko zdawało?...
— Niestety! — odrzekł ojciec — wesołość to przymuszona, moja dobra Magdaleno!... uśmiech to bardzo zwodniczy.
— Miłosierdzie Boskie! Cóż też to pan powiada?...
— Najszczerszą prawdę, moja droga!... Paweł nie tylko cierpi fizycznie... ma on i duszę chorą.
— Duszę chorą... serce chore... — powtórzyła stara służąca — nic a nic nie rozumiem... — Co to znaczy?...
— To znaczy, że nasz Paweł jest zakochany, moja droga...
Poczciwa Magdalena wzniosła ręce do góry.
— A to dopiero! — krzyknęła — i ja stara a głupia, nie domyślałam się niczego! Kiedyż on się tak zaszłopał, ten mój gołąbeczek jedyny?..
— Spotkał nie wiem sam gdzie jeszcze, jakąś młodą dziewczynę, w której rozmiłował się szalenie.
— No i cóż?...
— Ta młoda dziewczyna zniknęła... a znikając, zabrała duszę i serce Pawła, a może i życie jego, bo ta miłość zabija chłopaka!... — Rozumiesz teraz?...
— Rozumiem, kochany panie, że po trzeba odnaleźć koniecznie tę młodą osobę, co tak Pawełkowi zawróciła w głowie i trzeba dać mu ją co najprędzej, jeżeli jest tego godną...
— Odnaleźć?... — powtórzył Fromental. — W pierwszej chwili, przerażony boleścią mojego dziecka, obiecałem za jąć się jej wyszukaniem, ale dzisiaj żałuję już tej obietnicy...
— Dia czego?...
— Czyż Paweł nie jest synem moim, nie jest synem człowieka skazanego na więzienie? — Niech-że odnajdę tę dziewczynę i niech się przekonam, że jest go godną, czy on, syn skazańca, jej będzie godzien!...
— To wcale nie prawda, co pan teraz powiedział — odrzekła Magdalena.
Co do zbrodni, to nie pan ją popełniłeś, ale ci co cię skazali! — Ale przypuśćmy nawet, że pan byłeś kryminalistą, co jest fałszywem, jakim że to prawem, syn mógłby być odpowiedzialnym za winę ojca?...
— Prawem, jakiem się rządzi społeczeństwo!.. — Wyrok, który mnie po zbawił honoru, jest na życiu Pawła niezatartą plamą!...
— Któż wie o tem wyroku? — Można go trzymać w sekrecie... — Prefektura dostarczy panu środków ku temu... — Dosyć się im nawysługiwałeś... — powinni coś zrobić dla pana!...
— Oh! — odrzekł Rajmund ponuro — ta prefektura właśnie najwięcej mnie przeraża! — Zmuszony udawać się tam prawie codziennie, pokazywać się z odkrytą twarzą, drżę bez ustanku, aby się nie spotkać tam z kim takim co mnie pozna, potem wskaże palcem w obecności mojego syna i powie:
— Widzisz tego człowieka, to agent policyjny...
— Czyż nie masz pan obietnicy pani de Chatelux?... — zapytała Magdalena.
— Mam tę obietnicę i ufam jej niezachwianie... — Hrabina ma dziś właśnie złożyć wizytę sekretarzowi ministra, aby z nim o mnie pomówić. Jutro dowiem się, co też za odpowiedź otrzymała.
— No, więc, po co pan desperuje?... i to właśnie w chwili, kiedy zapewne zwolnią pana od wszystkiego?... — Miej pan w Bogu nadzieję i zajmij się odszukaniem tej osoby, którą jedynak twój pokochał...
— Gdzie on poznał, tę młodą osobę?
— Muszę go wypytać o to, bo nic nie wiem...
— O! on wcale kłamać nie umie, ten nasz gagatek kochany... — Powie pana szczerą prawdę, opowie wszystko jak było...
— Mam przynajmniej taką nadzieją.
— Czy pan tu pozostanie z nami czas jakiś?...
— Posiadam urlop na dni kilka.
— Skorzystaj że pan z niego, aby coś zrobić dla Pawła.
W tej chwili młody powrócił.
— Aj! co to jest — zawołał — nie poznaję cię doprawdy moja Magdaleno! — Jakto, jeszcześ nie nakryła do stołu?...
— Nie gniewaj się paniczyku na mnie, to starszy pan temu winien... — Pytał mnie, więc mu musiałam odpowiadać... Ale zaraz wszystko będzie, co trzeba...
— Pomogę ci kochana Magdaleno. — Zejdź do piwnicy, a ja tymczasem nakryję, znam się na tem tak dobrze jak i ty...
— Dobrze... dobrze... — powiedział śmiejąc się Rajmund — podzielmy się pracą to odbijemy zwłokę.
I podczas kiedy Magdalena poszła po wino, ojciec i syn rozłożyli na stole serwetę i postawili talerze.
Stara służąca powróciła z butelką i kawałkiem zimnej wołowej pieczeni, podała chleb, owoce i ser, co stanowiło nie wykwintny, ale wcale dostatni posiłek.
— Ale ba — odezwał się nagle Paweł, wyjmując z kieszeni małe pudełko, nie mogę zapomnieć przecie o przepisie doktora Thompsona!...
Wziął dwie srebrzyste pigułki, połknął je i popił winem.
— Magdaleno — odezwał się Rajmund — trzeba ci będzie pamiętać, że Paweł ma przepisaną bardzo skrupulatną kuracyę. Pokażę ci instrukcyę jaką mu doktór napisał...
— Oto jest dodał Paweł podając starej papier złożony we czworo. — Bezustanku potrzebować będę ziółek... O! moja biedna Magdaleno, będziesz miała straszną ze mną robotę...
— A czy ja zważam co na to! — odrzekła Magdalena — jak pracuję dla pana, albo dla jego ojca, to cała moja przyjemność!...
Po skończonym posiłku, który nie trwał długo — Paweł wstał pierwszy od stołu.
Rajmund poszedł za jego przykładem.
— Wiesz już poczciwa Magdaleno, że Fabian de Chatelox przyjedzie do nas na obiad. — Wiesz także o tem, że ma dobry apetyt. — Zrób więc nam coś dobrego — powiedział Paweł.
— Bądź Pan spokojny o to... będziecie zadowoleni....
— Uprzedzam cię, to będzie nocował...
— No to i cóż z tego. – Z pewnością będzie miał tak samo doskonałe spanie jak u swojej matki hrabiny.
— O której godzinie będziecie jedli śniadanie?...
— O dwunastej, a obiad o szóstej.
— Wiesz co byś zrobił, gdybyś był grzeczny?...
— Co takiego?...
— Poszedłbyś złowić ładną rybę do usmarzenia na wieczór!…..
— Doskonała myśl. — Czy ojciec zechce pójść ze mną.
— Ależ naturalnie... Chodźmy...
Paweł wziął swoje narzędzia rybackie i w towarzystwie Rajmunda udał się do swego czółna.
Wsiedli i popłynęli aż do mostu, gdzie Paweł wysiadł, ażeby się zaopatrzyć w przynętę, następnie popłynęli Marną, aż do ulubionego miejsca Pawła, a to dla bardzo prostej przyczyny.
Tutaj to po raz pierwszy zobaczył Martę pod wierzbami.
Zbliżając się do tego wybrzeża, cała ta scena stanęła ma przed oczami i uczuł ból w sercu.
Chociaż wiedział, że Petit-Castel stoi pustka, nie mógł jednakże oderwać od niego oczu, spodziewając się zawsze, że pod cieniem wielkich drzew, na białym piasku alei, pomiędzy zielonemi gazonami, zobaczy przesuwający się cień ukochanej...
Próżna nadzieja.
Nie ukazało się piękne widmo.
Wszystko było milczące.
Przywiązawszy czółno, Paweł rzucił do wody parę garści czerwonych robaczków i przygotował wędki.
Jedną dał ojcu i czekali obaj aż się co złapie.
Nagle młody człowiek sposępniał i zadumał się głęboko.
Ojciec, który wpatrywał się woń nieustannie, spostrzegł od razu tę zmianę w postawie i fizyognomii.
— Albo się grubo mylę — rzekł do siebie — albo to tutaj ujrzał ukochaną kobietę... Ta jego miłość może mnie zgubi... ale co mnie to obchodzi? — Uczynię wszystko, aby ocalić syna!...
Paweł nie odzywał się wcale.
Trzymał wędkę z widoczną niedbałością, a niebawem wyciągnął ją nawet i położył w czółnie.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie, iż nie jest sam, tak się pogrążył w zadumie.
— Sądzę — pomyślał Rajmund — że nadeszła chwila stosowna, do dowiedzenia się czegoś...
A głośno dodał:
— Jeżeli ty w ten sposób będziesz łowił, to nie przyniesiemy nic Magdalenie, bo na mnie nowicyusza, wcale liczyć nie można.
Wyrwany ze swej zadumy Paweł zadrżał, jak ten, co go niespodzianie przebudzono.
— O czem-że się tak zamyśliłeś mój chłopcze? — zapytał Fromental.
— O niczem ojcze- — drzemałem.
— Z otwartemi oczami?... — No, moje dziecko, nie masz już potrzeby kryć się przedemna, skoro wiem, jakie myśli zapełniają twoje duszę... — Mów zemną otwarcie... jak się powinno z ojcem rozmawiać... — Przed chwilą całą duszą byłeś przy niej, nieprawda?...
Paweł westchnął głęboko, a rzęsiste by trysnęły mu z oczu.
— Tak ojcze — szepnął głosem przy ciszonym — tak... całą duszą byłem przy niej... — To silniejsze odemnie... Chciał bym zapomnieć... ale nie mogę... Na próżno się wysilam, ażeby zatrzeć w pamięci ten obraz, który mnie zachwyca i zarazem zabija! Napróżno chcę pokonać moje serce!.. — Usiłowania to bezskuteczne... Nie mam mocy nad sobą...
—— Słuchaj Pawle, dziecię moje — rzekł Rajmund, biorąc syna za ręce — bądź mężczyzną... odważnym... silnym... — Kochasz... Rozumiem cię aż nadto dobrze... Ja także przecie kochałem... i to bardzo kochałem.. Za ubóstwianą kobietę, oddałbym był chętnie życie, a kobietą tą była właśnie twoja matka...
Kiedy ją atoli poznałem, była zupełnie wolną i miała zupełne prawo odwzajemnić mi moje uczucie. Nie istniała żadna pomiędzy nami przeszkoda, nasza miłość mogła się uwieńczyć małżeństwem, szliśmy też do tego celu z sercami przepełnionemi wiarą i nadzieją... — A ty, czy wiesz tymczasem, moje biedne dziecko, czy osoba którą kochasz, ma prawo pokochać ciebie?...
— Przypuszczam... mam nadzieję... — wybąkał Paweł.
— Ale nie masz żadnej pewności ― zauważył Rajmund Fromental.
— Pewności nie mam istotnie...
— Wieleż razy mówiłeś z tą osobą...
— Raz jeden tylko...
— I na tem jednem widzeniu, na tej jedynej rozmowie opierasz całe szczęście twoje?...
— Tak ojcze...
— Czyż to nie jest niedorzecznością?
— Przyznaję, że tak, ale cóż na to poradzę.
— Nie zapytywałeś tej młodej panny czy pani, kto ona, czy zależy od siebie, czy mogłaby przyjąć twoję miłość, czy byłaby w stanie odpłacić ci się wzajemnością?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Byłem za bardzo przez nią oczarowany... Patrzyłem w nią jak w obraz, wsłuchiwałem się w to co mówiła... ale pytać o nic nie śmiałem...
— W jakim wieku być może?...
— Zdaje mi się, że w moim...
— Czy sądzisz, że należy do wyższej sfery społeczeństwa?...
— Nie mam co do tego wątpliwości. Jej dystynkcya wyrównywa jej urodzie.
— Gdzie spotkanie wasze miało miejsce?...
— Tu właśnie... drogi ojcze...
— Tutaj?... powtórzył Fromental.
— Tak ojcze.
Paweł z głębokiem wzruszeniem opowiedział szczegóły tego spotkania które my dobrze już znamy.
Kiedy skończył, Fromental zapytał: Więc przebywała w tej willi co się tu na wprost nas znajduje?
Paweł skinął potakująco głową.
— Ależ — ciągnął Rajmund — skoro wiedziałeś gdzie mieszka, mogłeś się coś o niej dowiedzieć przecie...
— Usiłowałem... ale nikt nie był mnie w stanie poinformować...
— Ta willa należy z tom wszystkiem do kogoś, a ten ktoś musi być kimś znacznym?
— Zapewne, ale mnie niepodobieństwo było dowiedzieć się nazwiska właściciela... Dzisiaj tu zupełna pustka... Nic a nic nie wiem... a ta niewiadomość zabija mnie i zabije...
— Uspokój się no tylko chłopcze.. Byłeś niezręcznym i nic więcej... Kilka godzin wystarczy mi aby otrzymać potrzebne nam wiadomości.
— Sądzisz ojczulku? — zapytał żywo Paweł.
— Zdaje mi się to niewątpliwem.
— O, dowiedz się dowiedz, jaknajprędzej.
— Nic łatwiejszego... Czy ta willa znajduje się na terytoryum do Saint-Maur należącem?...
— Tak jest drogi ojcze!...
— No, to podwieź że mnie do najbliższej drogi jaka tam prowadzi za godzinę najdalej przyniosę ci rozwiązanie zagadki, która ci zatruwa życie...
Paweł odwiązał czółno, porwał wiosła i wykrzyknął:
— Ojcze jakiś ty dobry!...
I popłynęli Marną aż do wybrzeża, gdzie była śluza kanału.
— Idź ojczulka prosto nad kanałem, odezwał się Paweł przybiwszy do brzegu...
Willa stoi przy drodze, zupełnie od od innych zabudowań odosobniona.
— Do widzenia moje dziecię!... Powróć i zajmij się rybami spokojnie... Przybędę do ciebie wkrótce i... zobaczymy.
Powiedziawszy to Rajmund wyskoczył na brzeg ze zręcznością młodego człowieka, i skierował się ku kanałowi.
— Czy mu się uda? — myślał Paweł patrząc za odchodzącym... Czy potrafi przynieść mi choć cokolwiek nadziei i spokoju?...
Powrócił na swoje miejsce i zapuścił wędkę, ale myśli czem innem zajęte nie pozwalały mu pilnować spławika...
Nic a nic nie ułowił.
Rajmund szedł krokiem spiesznym.
Przy tamie kanału wyszedł na drogę z Gravelle do Saint-Maur, drogę bardzo mało uczęszczaną, i zatrzymał się przed willą Petit-Castel i zaczął się jej przypatrywać.
Sztachety furtki szczelnie były pozamykane.
— Musi tu być przecie jakiś ogrodnik, lub odźwierny — pomyślał Fromental... Nie podobna, aby tak sobie na łaskę losów cały dom pozostawiono. Dom to nawet jak się zdaje dosyć duży i starannie utrzymany... Podobne opuszczenie pozwalałoby przypuszczać, że właściciele wyjechali bez zamiaru powrotu... ale nie... i ta nawet konkluzya nie byłaby bynajmniej logiczną. Too w takim wypadku woleliby sprzedać posiadłość.
No... zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do sztachet, pochwycił za rękojeść dzwonka i zadzwonił.
Rozległo się dźwięczne echo wewnątrz.
Z pochyloną głową, z wytężonym słuchem ojciec Pawła czekał czas jakiś.
Odgłos dzwonka umilkł w oddali. — Zapanowała cisza głęboka.
— Nie ma nikogo!... mruknął Rajmund.
Zadzwonił ponownie i czekał znowu, znowu bez rezultatu.
— Szczególna rzecz pomyślał. A jednakże ten dom nie od tak dawna stoi pustką, jak utrzymuje Paweł, bo oto ślady, które najwyżej jakie dni parę mają.
Mówiąc to pochylił się i zaczął rozpatrywać, wyraźne ślady kół powozowych.
— Właściciele nie muszą być z pewnością daleko — mruknął znowu Fromental. — Mieszkają prawdopodobnie w Paryżu i byli tutaj wczoraj albo onegdaj.
Obudził się w nim instynkt policyanta.
— Gdyby były inne wille w pobliżu, mógłbym się kogokolwiek zapytać...
Ale nie ma ich na nieszczęście... najzupełniejsza pustka! — Mniejsza o to i tak się dowiem co mi trzeba... Skoro willa jest zamieszkała, muszą ztąd przecie posyłać po prowizye, czy to do Saint-Maur, czy do Gravelle...
Rozpytam się więc w Gravelle, także i w Saint-Maur.
Puścił się zaraz w drogę do Gravelle, i zauważył stojącego nieopodal listonosza wiejskiego, który mu się pilnie przypatrywał.
Fromental skierował się ku temu człowiekowi i zapytał uprzejmie:
— Proszę mi powiedzieć, czy ta oto posiadłość Petit-Castel się nazywa?...
— Tak jest, szanowny panie... — odrzekł oficyalista pocztowy.
— Czy należy do pańskiego oddziału?...
— Tak jest, proszę pana.
— Więc będziesz mi pan zapewne mógł powiedzieć, kto jest jej właścicielem...
— Niestety... nie... proszę pana... — Willa ta była niegdyś własnością niejakiego Lambineta, który ją wystawił na sprzedaż, wyjeżdżając z kraju. Nowi nabywcy bawili tutaj zaledwie dni piętnaście i wyjechali w daleką podróż, tak mi przynajmniej powiedział jeden przedsiębiorców z Joinvill, który wykonywał w Petit-Castel różne roboty...
— Nie znasz pan więc nazwiska tych nowo nabywców?...
— Nie znam panie.
— Nie miałeś pan dla nich ani listów, ani dzienników, przez te piętnaście dni, jakie tutaj przebywali?...
— Nie miałem ani listów ani dzienników. — Jeżeli pan jednak życzy sobie wiedzić jak się nazywają, to nie będzie wcale trudno...
— Jakim sposobem, dowiedzieć się tego?...
— Udaj się pan do notaryusza, który akt kupna sporządzał, albo do przedsiębiorcy, który roboty prowadził...
— Gdzie mieszkają ten przedsiębiorca i notaryusz?...
— Obaj w Joinville, o dwadzieścia minut drogi. Myślę jednak, że niebędzie pan potrzebował chodzić nawet tak daleko... Znajdzie pan w Saint-Maur ogrodnika Duperta, do którego nieraz się już udawano po objaśnienia w tej rzeczy... Dom jego stoi na rogu pierwszej ulicy na prawo...
— Dziękuję panu... pójdę zaraz do Duperta... Ale!... jeszcze jedno pytanie...
— Służę panu...
— Mówiłeś mi pan... wszak prawda... że nowy właściciel mieszkał w willi...
— Najwyżej dni piętnaście...
— Kiedy wyjechał?
— Ośm, albo dziewięć dni temu.
— Dziękuję.
Listonosz poszedł w swoję drogę.
— Wyjechali ośm, lub dziewięć dni tema — mruknął Rajmund — to niepodobna... albo też byli tutaj później jeszcze bo ślady kół najzupełniej świeżo... Jest w tem coś do wyjaśnienia, ja to wyjaśnię...
Myśląc tak ojciec Pawła, pociągnął drogą do Saint-Maur.
Bez trudności znalazł dom Duperta.
Zastał go w ogrodzie podlewającego kwiaty.
— Przychodzę — rzekł — proszę pana, zapytać o pewne objaśnienie, które pan z łatwością może mi podobno udzielić. Miałeś pan wszak stosunki z nowo-nabywcami Petit-Castel?...
— Miałem panie...
— Bądź pan łaskaw powiedzieć ich nazwisko...
— Nie znam go wcale.
Rajmund cofnął się ździwiony.
— To pana widzę dziwi? — — — rzekł ogrodnik a jednakże nie nad to naturalniejszego na świecie... Kupujący zgłosili się do mnie, ażebym im pokazał posiadłość, którą oni pragnęli wynająć, bo najprzód mieli zamiar być tylko lokatorami. Zaprowadziłem ich więc, pokazałem całą willę i wskazałem adres notaryusza... Przyzna pan, że nie potrzebowałem troszczyć się o to, jak się nazywają.
— Święta prawda... a notaryusz mieszka w Joinville, jak mi powiedziano...
— Tak jest... nazywa się Finèt.
— Pójdę do niego.
— Dziś niepotrzebnieby się pan fatygował...
— Dla czego?
— Bo zastanie pan kancelaryę zamkniętą.
— Zamknięta... w dzień powszedni!..
— Tak panie!.. Pan Finèt ma szczęście... chciałem powiedzieć ma zmartwienie... chowa bo oto dzisiaj właśnie teściowę swoje...
— Dziękuję panu, żeś mi oszczędził niepotrzebnej drogi...
— Zawszem gotów do usług pańskich...
Rajmond wyszedł z ogrodu ze spuszczoną głową i niezadowolony okrutnie. Jakimby u licha sposobem zdobyć mógł potrzebne mu objaśnienia?...
Szedł wolno tą samą drogą, którą przyszedł, gdy w tem oczy jego padły na człowieka, który szedł naprzeciwko niego.
Poznał go i zbladł śmiertelnie.
— A ty co robisz tutaj? — wykrzyknął. Czy nie mnie szukasz przypadkiem?...
— Właśnie... Przed chwilą wysiadłem z wagonu i szedłem dowiadywać się o pana w Pont-Créteil.
— Przysłał cię pan naczelnik?
— Z listem do pana.
I wyjmując list z pugilaresu, człowiek ów dodał:
— Udałem się naprzód naturalnie do pana na wyspę Saint Louis... ale tam odźwierny wręczył mi adres, który mu pan dziś rano zostawił... Przyjechałem więc za panem i miałem pytać o drogę, gdy oto spotkałem pana na szczęście...
Proszę list od naczelnika...
Fromental rozdarł drżącą ręką kopertę i półgłosem przeczytał:
„Po odebraniu tego listu, przybywaj pan do mojego gabinetu bezzwłocznie.“
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Więc mam się natychmiast udać znów do prefektury? — mruknął Rajmund.
— Polecono mi poczekać na pana i razem z z panem powrócić...
— Co się tam znowu takiego stało?...
— Nic nie wiem... Przyszedłem złożyć raport... Naczelnik wezwał mnie zaraz do siebie i zaraz do pana wyprawił... A jaki był zły piekielnie!... Sądzę zatem, że nie trzeba kazać mu czekać na siebie...
— Muszę przecie mieć choćby tyle czasu, ażeby uprzedzić syna i zjeść śniadanie...
— Powiem żem musiał szukać pana dosyć długo, a to mnie będzie na rękę, bo i ja także jestem głodny i gdyby pan pozwolił, to przegryzłbym coś razem z panem.
Rajmund zachmurzył się bardzo.
Będzie więc zmuszonym opuścić Pawła i to w chwili, gdy mu obiecał piętnaście dni przepędzić z nim razem.
Synowi wyjazd ten wyda się bezwątpienia dziwnym i niezrozumiałym.
Zażądano aby natychmiast stawił się w prefekturze...
Dla czego? na co?…..
Musiało chyba w Paryżu zajść coś takiego, co go zmusi znowu do założenia obróży.
Co robić?...
Jedna jest tylko wszak na to pytanie odpowiedź.
Spełnić rozkaz bezwzględnie.
Przechodzili w tej chwili obok kupca winnego.
Rajmund się zatrzymał.
— Wejdź tam — powiedział do agenta, który się nazywał Vernier i każ przygotować jak najlepsze śniadanie... Za dwadzieścia minut najdalej przyjdę do ciebie.
— Dobrze odrzekł Vernier. — Ale spiesz się pan proszę — bo powtarzam, że naczelnik wcale dziś nie jest uprzejmym. Rozsierdzony jakiś nawet dla pana, chociaż jesteś pan jego Beniaminkiem.
Fromental przyspieszył kroku, aby jak najprędzej połączyć się z synem, którego cierpliwość musiała na wielką już próbę być narażoną.
Przeszło już godzinę czasu wyczekiwał on ojca napróżno.
Przybywszy do brzegu, przy którym wysiadł, przyłożył obie ręce do ust i zaczął wołać na Pawła.
Ten rzucił w tej chwili wędkę, odwiązał czółno, ujął wiosła i w kilka minut przypłynął przestrzeń, która go od zaimprowizcwanej przystani dzieliła.
Zobaczywszy posępną twarz rodzica... młody człowiek uczuł przechodzącego dreszcze.
— Masz bodaj ojczulku jakąś niedobrą dla mnie nowinę?... rzekł głosem złamanym.
— Tak... rzeczywiście... odpowiedział Fromental skacząc do czółna...
— Czy nie masz mi powiedzieć przypadkiem, że ona zaginęła, że jej nie zobaczę już nigdy?...
— Nie o nią wcale idzie mój chłopcze kochany... O niej... nie mam ci nie do powiedzenia, bo nie skończyłem poszukiwań, które na pewno skończą się jednakże pomyślnie...
— A dla czegoś ojciec nie skończył?...
— Dla bardzo ważnej przyczyny... Tuż przy stacyi kolejowej spotkałem urzędnika z ministeryum wysłanego przez naczelnika, po to, ażeby mnie jak najprędzej sprowadził..
— Więc ojciec mnie opuści?…..
— Zaraz... W tej chwili... Podwieś mnie do miejsca, w którem zwykle zostawiasz czółno…..
Paweł odbił od brzegu i wiosłował gorączkową szybkością.
— Więc ojciec odjeżdża? szepnął...
— Muszę być zwierzchności mojej posłusznym.
— Czy idzie o podróż? o której mówiliśmy byli?...
— Nic nie wiem... moje dziecko po co i na co mnie wzywają... dopiero w Paryżu dowiem się o tem...
— Nikt ci ojcze nie był w stanie nic powiedzieć o Marcie?... ani o mieszkańcach Petit-Castel?...
— Powiedziano mi, że wyjechali przed ośmiu czy dziewięciu dniami...
— Gdzie pojechali?...
— Nie mogłem się poinformować w tym względzie.
— Nie wiesz choć przynajmniej jak się nazywają ci ludzie?...
— Tu i tego nie wiedzą, ale mogłem był dowiedzieć się zaraz jutro...
— I ojciec pomimo to odjeżdża! — rzekł Paweł znękany.
— Odjeżdżam moje kochane dziecię, ale nic nie dowodzi, żeby moja nieobecność miała trwać długo... Może dziś jeszcze powrócę wieczorem — a w takim razie jutro w dalszym ciągu prowadzić będę rozpoczęte poszukiwania... Bądź spokojny i licz napewno na mnie.... Co obiecałem święcie dotrzymam. Jeżeli nie będę mógł jutro, to później... za kilka dni... ale dotrzymam.
Jesteś młody... masz przyszłość przed sobą...
Możesz poczekać trochę. — Nabierz odwagi!... Powiedz sobie, że twoje szczęście jest pewne, że zależy odemnie, że ci go zdobędę, chociaż bym go miał właanem życiem przypłacić...
Paweł spuścił głowę i dalej silnie wiosłował.
Po chwilowem milczeniu odezwał się znowu.
— Cóż się stało z tym urzędnikiem ministeryum, którego po ojca przysłano?...
— Odjechał natychmiast, aby zawiadomić naczelnika, że mnie odszukał i że zaraz i ja stawię się na jego rozkazy...
— Więc nie będziemy jedli razom śniadania?...
— Nie mój drogi. — Powiem tylko parę słów Magdalenie i zaraz udam się w drogę...
— Czy naprawdę spodziewa się ojciec powrócić wieczorem?...
— Mam taką nadzieję... Chybaby coś zatrzymało mnie nadzwyczajnego, ale będziesz o tem wiedział.
— Jakim sposobem?...
— Przyślę ci depeszę...
— Gdzie ojciec spodziewa się powziąć bliższe o mieszkańcach Petit-Castel szczegóły? — zapytał Paweł z wahaniem.
— U notaryusza, który sprzedawał posiadłość.
— Gdzie on mieszka?...
— W Joinvill le-Pont.
— Czy ja nie mógłbym przejść do niego?...
— Nie bądź zanadto niecierpliwym... Pozostaw mnie te rzeczy, to będzie z pewnością lepiej...
Przybyli do brzegu.
Młody człowiek przywiązał czółno i poszedł za ojcem w stronę domku.
— Dziwna rzecz! — myślał sobie idąc milcząco, ojciec sądził, że jest wolnym na dni kilka, a tu tak nagle go wzywają... Aż tutaj po niego przysłali. — Co to ma znaczyć?... Coś jest w tem wszystkiem tajemniczego, niezrozumiałego, coś co mnie przestrasza, czego się zaczynam obawiać...
Doszli do ogródka, w którym Magdalena zrywała jarzyny na obiad...
— Już z powrotem?... zawołała. — I bez ryb... Ja tak liczyłam na nie!... Uprzedzam was moi panowie, że śniadanie jeszcze nie gotowe.
— Ja nie będę jadł śniadania moja poczciwa Magdaleno — rzekł Rajmund.
— A to dla czego?...
— Wyjeżdżam.
— Wyjeżdża pan?... powtórzyła stara sługa wznosząc ręce do góry.
— Wyjeżdżam...
I Fromental rozpoczął na nowo opowiadać to o czem już mówił synowi.
Wierna służąca znała dobrze położenie swojego pana.
Zrozumiała o co chodzi i zamieniła smutne z Rajmundem spojrzenie.
Ten ostatni włożył palto, wziął kapelusz — i był już gotów zupełnie.
— Mój ojcze — odezwał się w tej chwili Paweł — nie wiem dla czego, ale ten twój nagły wyjazd mocno mnie niepokoi... Ja chcę być koniecznie przy tobie... zabierz mnie z sobą...
Fromental zadrżał.
— Drogie ukochane dziecię — odpowiedział — jesteś w takim usposobieniu umysłu, że przesadzasz rzecz każdą!... — Bądź rozsądnym i nie trap się bez przyczyny! – Powtarzam ci, że się spodziewam powrócić zaraz wieczorem... — Jeżeli byłbym zmuszonym udać się w drogę, to stanowczo nie wziąłbym cię ze sobą... — Zkąd ta obawa po raz pierwszy?... Moje wycieczki, nie są niczem nadzwyczajnem. —Powtarzają się regularnie od paru lat... a wypływają z obowiązków moich przy ministeryum. — Uspokój się i pamiętaj, że Fabian de Chatelox przyjeżdża do ciebie w gościnę. — Musisz tu być, aby go przyjąć. — Pozostań tutaj z Magdalena... albo ci przyślę dzisiaj wieczór depeszę, albo też sam powrócę... — Widzisz przecie, żem jest spokojny, żem jest nawet wesoły, pomimo, że się opuścić muszę... — Bądź i ty takim, jak ja... Często szczęście jest bliższem aniżeli się spodziewamy!... Odwagi i nadziei. No uściskaj mnie chłopaku!...
Paweł rzucił się ojcu w objęcia.
— Teraz — odezwał się doń Rajmund, zjedz śniadanie z apetytem i idź złowić jaką piękną rybę... — Fabian będzie na obiedzie wieczorem, a trzeba go porządnie przyjąć... — A przedewszystkiem nie miej takiej posępnej twarzy. Należy rozweselić gościa, a nie smucić... — Do prędkiego zobaczenia się moje dziecię!...
Fromental pocałował syna w czoło, uścisnął rękę Magdaleny, wyszedł z duszą przepełnioną jakiemiś złemi przeczuciami, zawołał na przewoźnika, aby go przewiózł na drugą stronę Marny podążył do Verniera, który czekał niecierpliwie.
— Co się stało w prefekturze, że naczelnik tak nagle zmienił zdanie i wzywał Fromentala, pomimo, że mu wczoraj dopiero urlop udzielił?...
Rajmund stawiał sobie to pytanie, ale nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi.
Napróżno się silił o rozwiązanie zagadki.
Wytłomaczymy to zaraz czytelnikom naszym.
Wyszedłszy z gabinetu prefekta policyi, z decyzyą zatrzymania chwilowo w tajemnicy wiadomości, o znalezieniu dwóch ciał w lasku Bulońskim, naczelnik bezpieczeństwa udał się do Morgi i miał tam poufną z dozorcą instytutu rozmowę.
Zaraz po oddaleniu się jego, ciała Amadeusza Duvernay i Wirginii przeniesiono z amfiteatru do sali wystawowej.
Były tam zaledwie z dziesięć minut, gdy jakiś młodzieniec dwudziesto albo dwudziesto dwu letni, ściągnięty ciekawością wszedł do sali przeznaczonej dla publiczności, wykrzyknął ze ździwienia i przerażenia.
Kilka osób obecnych otoczyło go zaraz ciekawie.
— Czy znasz pan które z tych nieszczęśliwych? pytano do okoła.
— Znam! odpowiedział głosem wzraszonym, znam oboje... Nie dalej jak onegdaj byłem w restauracyi z tym oto młodym człowiekiem kolegą moim. Ta młoda obok dziewczyna, była jego kochanką, z którą miał się ożenić...
— Potrzeba abyś pan złożył zaraz deklaracyę odezwał się jeden ze słuchaczy.
— Tak pan sądzi?
— Ależ koniecznie!.. Ci nieszczęśliwi są tu dla tego przecie wystawieni, że nie znaleziono żadnego przy nich dowodu, coby wskazał kto byli... Oddasz pan wielką przysługę i policyi i rodzinie...
— To prawda — odrzekł młody człowiek, nie zupełnie znany czytelnikom naszym, widzieliśmy go bowiem rzeczywiście, za stolikiem w handlu win, razem z Amadeuszem Duvernay.
Poszedł zaraz i zastukał do drzwi dozorcy Morgi.
Jeden z urzędników wyjrzał i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Przychodzę złożyć deklaracyę.
— Poznałeś pan kogo?
— Poznałem dwa trupy, które są wystawione...
— Proszę rzekł urzędnik, otwierając drzwi, a zwracając się do nadzorcy dodał: ten pan poznał dwoje ludzi wystawionych w sali przed chwilą.
— Poznałeś pan? — zapytał z kolei nadzorca.
— Poznałem panie!
— Które?
— Młodego człowieka i młodą dziewczynę leżących przy sobie.
— Czy tylko pewnym pan jesteś, że się nie mylisz?
— Pewny jestem.
— To proszę ze mną. — Spiszę pańskie zeznanie.
Pisarz wprowadził do pokoju młodego towarzysza znającego Davernaya i zadzwonił.
Wszedł woźny.
Napisał prędko kilka słów na ćwiartce papieru, włożył w kopertę i powiedział do woźnego:
— Lać do prefektury i oddaj ten list naczelnikowi bezpieczeństwa publicznego... To bardzo pilne, nie ma minuty do stracenia.
List zawierał następujące słowa:
„Panie naczelniku bezpieczeństwa publicznego! W tej chwili poznano dwa ciała znalezione dziś rano w lasku Boulońskim.
„Według Pańskiego rozkazu zatrzymałem osobę, która może Panu dostarczyć potrzebnych objaśnień.
Urzędnik wyszedł, a pisarz wziął duży arkusz papieru drukowanego i rozłożył go przed sobą. Następnie umaczał pióro w kałamarzu i zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Jakób-Oceter Bernard...
— Wiek?
—Dwadzieścia jeden lat.
— Miejsce zamieszkania?
— Ulica des Partants Nr. 28 w Belleville.
— Czem się pan trudnisz?
— Jestem tapicerem.
— Pan znasz obydwie wystawione osoby?
— Tak panie.
— Jak się nazywa młodzieniec?
— Amadeusz Duvernay.
—Jego wiek?
— Dziewiętnaście lat.
— Jego stan?
— Ten sam co i mój — robotnik tapicerski.
— Jego miejsce zamieszkania?
— Ulica Julien-Lacroix Nr. 19 w Belleville.
— Mieszkał u swoich rodziców?
— Nie panie, mieszkał razem z młodą dziewczyną, wystawioną na płycie kamiennej obok niego.
— A! — więc to była jego kochanka?
— Tak panie... i miał właśnie z nią się żenić...
— Znasz pan jej nazwisko?
— Nazywano ją piękną Wirginią.
— Nie wiesz pan jak się nazywali jej rodzice?
— Nie panie.
— A rodziny tych dwojga ludzi nie wiadomo pana gdzie się znajdują?
— O tem nie nie wiem... Może, że na ulicy Julien-Lacroix można będzie się dowiedzieć...
— Przepraszam pana — dodał Jakób Bertrand — niech mi pan raczy powiedzieć, czy ten nieszczęśliwy Duvernay i jego biedna Wirginia stali się ofiarami jakiego wypadku
— Wcale nie — odrzekł pisarz. — Młodego człowieka znaleziono dzisiaj rano wiszącego w lasku Bulońskim, a młodą dziewczynę na ziemi nie daleko od tego miejsca... Śmierć jej przypisują apopleksyi.
— Powieszony! wykrzyknął Bertrand z przerażeniem. — Duvernay się powiesił! — Ależ z jakiej przyczyny?
— Na to pytanie nie umiem panu odpowiedzieć, pan zresztą lepiej wiesz odemnie, czy miał jakie zmartwienia...
W te chwili trzy osoby weszły do kancelaryi. Pisarz powstał kłaniając się pierwszemu z przybyłych, który był naczelnik bezpieczeństwa publicznego, a towarzyszyło mu dwóch agen10W...
— To ten pan poznaje osoby wystawione — zapytał pisarza.
— Tak — i w oczekiwaniu na pana zacząłem spisywać protokół... Czy pan życzy sobie abym przeczytał?...
— Zapewne.
Naczelnik bezpieczeństwa wysłuchał uważnie referatu.
— Ale rzekł naczelnik, z dalszemi badaniami zatrzymamy się do przybycia pewnej osoby, po którą posłałem. — Poproszę pana Bertranda, aby raczył się zatrzymać.
— Ja jeszcze nie jadłem śniadania odpowiedział młody człowiek — jestem strasznie głodny...
— Niech mnie Bóg broni, abym pana miał narażać na męki głodowe — odrzekł śmiejąc się naczelnik... Jeden z tych panów będzie panu towarzyszył...
do najbliższej restauracyi, zje razem śniadanie i powrócicie panowie tutaj...
— Jeżeli nie pójdę do warsztatu, będę miał dzień stracony...
— Policzę go panu...
Bertrand już nie miał nic więcej do powiedzenia.
Wyszedł w towarzystwie jednego z agentów.
— Teraz odezwał się naczelnik — każ pan przenieść oba poznane ciała do amfiteatru... Poślę do mieszkania Duverneya dla poszukania adresu jego rodziny, a jeżeli ją znajdziecie, zaraz ją wezwiemy... Racz pan napisać nazwisko Amadeusza Duverneya i numer domu przy ulicy Julien-Lacroix.
Pisarz napisał żądany adres na kawałku papieru, a naczelnik oddał go znajdującemu się agentowi, który natychmiast się oddalił, otrzymawszy jeszcze kilka ustnych objaśnień.
Naczelnik pozostawszy sam z pisarzem, odezwał się:
— Pan wiesz, cóśmy postanowili... Nie będzie wzmianki o podwójnem zabójstwie Amadeusza Duvernaya i Wirginii, aż do nowego rozporządzenia... Niech pan więc rozkaże chłopcom posługującym w amfiteatrze, ażeby jak można najlepiej ukryli obecność tych trupów.
— Uczynię jak pan naczelnik każe, ale rodziny będą się domagały przeniesienia ciał do ich domów dla pochowania... Mają do tego prawo.
— Zapewne, ale łatwo będzie przełamać tę trudność. Odpowie pan rodzinom, że w skutek admistracyjnych formalności, ciała będą włożone do trumien w Mordze i przeniesione do mieszkań, z których mają się odbyć pogrzeby... Nie należy wzbudzić najmniejszego podejrzenia.
— Rozkazy pańskie skrupulatnie będą wypełnione..
— Rachuje na to i powracam do prefektury. Oczekuję na agenta, który posiada całe moje zaufanie, życzyłbym sobie, aby obecny był przy poznawaniu ciał przez rodzinę i przy badaniach ich. Do mojego powrotu pozostaw pan wszystko tak, jak jest... Kiedy Bertrand przyjdzie ze śniadania, poproś go pan, aby był cierpliwym...
Pan naczelnik może być spokojny.
∗
∗ ∗ |
Teraz kiedy wytłómaczyliśmy wszystko naszym czytelnikom, powróćmy do Rajmunda i Verniera.
Zjedli śpiesznie śniadanie, następnie wsiedli na kolej, a z kolei do powozu.
W godzinę wchodzili do gabinetu naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Czekałem na ciebie gorączkowo!.. odezwał się tenże do Rajmunda. — Czy nie było cię w domu?
— Nie, panie naczelniku... korzystając z udzielonego mi urlopu, odprowadziłem syna do Port Créteil i tam to mnie zastał Vernier...
— Bardzo ci jestem wdzięczny, żeś się bezzwłocznie stawił na moje wezwanie.
Spełniłem tylko swój obowiązek...
— To prawda, ale nie targowałeś się z przybyciem i w tem właśnie twoja zasługa... Przedwczoraj mój kochany Rajmundzie, dałem ci urlop... A dzisiaj już jestem zmuszony ci go cofnąć...
— Spodziewałem się tego... przeczuwałem — szepnął pognębiony Fromental. Od dawna już przyzwyczaiłem się do zawodów... Teraz zawiedziona nadzieja nie stanowi dla mnie niespodzianki... przysięgam panu...
— Wiele bym dał za to, abym mógł oszczędzić ci tego zawodu.
— Czyż było to niemożebnem?
— Tak... Zaszło coś bardzo ważnego...
— Coś bardzo ważnego? — powtórzył Rajmund. — Cóż takiego?
— Przypominasz sobie, że po oględzinach ciała Fauvela, znalezionego w Sekwanie, wszyscyśmy zgodzili się na to, że zbrodnię tę popełnili jego wspólnicy, złodzieje książek i którzy obawiając się jego denuncyacyi, usunęli go...
— Bez wątpienia...
— A więc myliliśmy się...
— Tak pan sądzi?
— Nie tylko przypuszczam ale jestem przekonany... mam dowód, a tego dowodu dostarczyły mi dwa trupy, pozbawione życia w ten sam sposób co Fauvel... zamordowane tą samą ręką, która zabiła Fauvela!..
— O! co pan naczelnik mówi? krzyknął ździwiony Rajmund.
— Prawdę, o której możesz się zaraz przekonać na własne oczy... Przedewszystkiem przeczytaj ten raport komisarza policyi z Neuilly.
I naczelnik bezpieczeństwa publicznego położył raport przed oczami Rajmunda, który go przeczytał z nadzwyczajną uwagą.
— Ależ — odezwał się po przeczytaniu raportu — widzę, że tu chodzi o samobójstwo, o śmierć naturalną... Mężczyzna się powiesił... kobieta uległa apopleksyi...
— Raport komisarza tak powiada... Ale rzuć teraz okiem na raport doktora z Morgi, gdzie ciała są wystawione...
Rajmund schwycił raport.
— To okropne! — wykrzyknął.
— Zrozumiałeś teraz nieprawda?... i zrozumiałeś jednocześnie, że prefektura policyi byłaby pozbawiona honoru, godną wzgardy, gdybyśmy nie położyli końca tym zbrodniom, które zagrażają bezpieczeństwu całego Paryża!.. Jeżeli nie schwytamy tych łotrów, albo raczej tych ludzkich potworów... jeżeli nie przenikniemy ciemności, w których się ukrywają, zażądam uwolnienia z posady naczelnika bezpieczeństwa publicznego!... Spodziewam się, że to rozumiesz?
— Tak, panie naczelniku, rozumiem, odrzekł Fromental. — I pan mi ten honor czynisz, wybierając mnie do wyśledzenia tych nędzników?...
— Ciebie wybieram.
— Przyjmuję... I tym razem jeszcze spełnię mój obowiązek... Jestem gotów na rozkazy.
Naczelnik uścisnął rękę Fromentala i powiedział:
— Trupy zostały poznane... Będzie. my badali młodego człowieka, który ich poznał i rodzinę obu ofiar. Chcę abyś był obecnym przy tych badaniach, to dostarczy ci danych do dalszego działania.
— Powtarzam panu naczelnikowi, że jestem gotów – odrzekł Rajmund głosem ponurym jakby złamanym i bardzo blady.
— Pamiętaj, że najściślejsza tajemnica otaczać musi całą tę sprawę... Ażeby otrzymać ten rezultat, musisz działać sam!. Sam czynić będziesz wszelkie poszukiwania.
— Będę działał sam jeżeli tego potrzeba.
— No to chodźmy...
Rajmund poszedł za naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego i obaj wsiedli do powozu, który ich zawiózł do Morgi.
— Czy rodzina już jest tutaj — zapytał naczelnik pisarza.
— Tak panie.
— Nie widzieli wcale trapów?
— Nie, ale niepodobna mi było nie odpowiedzieć im na niektóre ich pytania.
— Cóż chcieli się dowiedzieć?
— Najprzód, po co ich tu wezwano...
— Cóżeś im pan odpowiedział?
— Że chodzi o poznanie trupów, ale mówiłem im o samobójstwie, o śmierci naturalnej.
— Dobrześ pan uczynił... Wejdziemy do amfiteatru... Pan wprowadź młodego Bertranda i członków dwóch rodzin...
— Dobrze panie naczelniku...
— Przedewszystkiem zapoznaj pan pana Fromentala z protokółem, jaki został rozpoczęty tutaj.
Pisarz podał papier Rajmundowi, który go szybko przebiegł oczyma.
— Duvernay!.. wykrzyknął nagle: Amadeusz Duvernay! ależ ja znam to nazwisko, ono należy do młodego dziewiętnastoletniego chłopca, jednego z tych dzieci, które się urodziły 10 marca 1860 roku, a które wpisane były do testamentu hrabiego de Thonnerieux... testamentu skradzionego.
— A! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — może tu natrafimy na jaki ślad... Ciekawe byłoby gdyby wczorajsza zbrodnia naprowadziła nas na trop złodzieja testamentu!... Przeczytałeś do końca.
— Tak panie naczelniku.
— To dobrze. Wejdźmy do amfiteatru.
Ciała Amadeusza Duvernay i Wirginii ubrano w odzież w jakiej ich dnia poprzedniego znaleziono.
Na szyi każdego z trupów zawiązano chusteczkę, ażeby przykryć przeciętą arterye skalpelem Jakóba Lagarda.
Upłynęło pięć czy sześć sekund, otworzono drzwi i dwóch mężczyzn oraz dwie kobiety wprowadzono do sali.
Byli to ojciec i matka Duvernaya, matka Wirginii i Bertrand, kolega Amadeusza.
Dwie kobiety przestąpiwszy próg, spojrzały na kamienną płytę, na której kochankowie spoczywali jedno obok drugiego i podwójny rozdzierający krzyk wydarł się z ich piersi i każda z nich padła na kolana przy swoim trupie.
Ojciec Duvernaya zbliżył się wolno do ciała swojego syna i ujął zlodowaciała jego rękę, a duże łzy jedna po drugiej spadały mu z oczu.
Kobiety głośno płakały, skarżyły się, jęczały.
Kilka chwil trwała ta rozdzierająca scena rodzicielskiej rozpaczy, scena, którą łatwo pojąć, ale nie łatwo opisać...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego umiał uszanować tę niezmierną boleść, sam głęboko był wzruszony, oczy zaszły mu łzami, ale czekał na niego obowiązek do spełnienia, i korzystajac z chwilowego ustania głośnych tkań i narzekań, zabrał głos:
— Tak więc zapytał — poznajecie te biedne dzieci?
Pytanie to wywołało na nowo żal kobiet.
Tylko ojciec Amadeusza odpowiedział głosem przyciszonym.
— Tak panie... To jest mój syn...
— A ta młoda kobieta?...
— To ta, którą kochał... i z którą chciał się żenić….. Ja utrzymywałem, że są za młodzi... Że trzeba poczekać... Może byłbym lepiej zrobił, pozwalając od razu na małżeństwo... Możeby jeszcze żyli, gdybym się był zgodził...
— To pani córka? — rzekł naczelnik, zwracając się do matki Wirginii, która odpowiedziała mu, załamując ręce.
— Tak panie!... to moja córka... to moje dziecko... nie będę już więcej słyszała jej głosu... już mnie nie pocałuje nigdy... nigdy!... Nie żyje!... Ona nie żyje!...
— Pojmuję pani boleść... Ale uzbrój się pani w odwagę... Już pani tutaj nic nie poradzi.
— Odwagi pan powiada!... O! ona była taka jeszcze młoda ta biedna Wirginia, i oto już jej nie ma... Czy pan sądzisz że matka może się kiedy oswoić z tą myślą?
— Córka pani mieszkała z Amadeuszem Duvernay?...
— Tak panie... Ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia, wszystko robiłam, com mogła, ażeby tomu przeszkodzić... Ale cóż pan chcesz, kiedy się jest młodym, i kiedy się kocha, to się nie słucha najlepszej rady... Oni się kochali, mieli się pobrać, jak Amadeusz dojdzie do pełnoletności... więc też zrobili to głupstwo, że razem zamieszkali.
— Czy pani widywałaś ich często?...
— Czasami chodziłam do nich, matki zawsze są słabe, nie prawdaż?... Ale już od dawna pan Duvernay pogniewał się na swojego syna i nie chciał go widywać.
— Czy to prawda? — zapytał naczelnik starca.
— Prawda panie... czyniłem synowi uwagi właśnie w kwestyi tego małżeństwa, którego nie pochwalałem... przynajmniej do teraz. Biedne dziecko miało charakter gwałtowny, łatwo unosił... nie cierpiał napomnień... Wszyscy musieli mu ulegać... Mnie się zdawało, że czynię to dla jego dobra, nie zrozumiał mnie jednak, opuścił mnie i matkę, ażeby żyć oddzielnie.
— Czy dla tego tylko rozłączył się z rodzicami, że się nie zgadzali na jego małżeństwo?
— Tak panie... gdyby nie to, z pewnością byłby przy nas pozostał... Nie miałem mu nic do zarzucenia... był pracowitym... Tak samo i Wirginia... podobno uskładali sobie trochę pieniędzy.
— Rzeczywiście znaleziono przy pańskim synu pewną kwotę... tak samo i przy pannie Wirginii...
— O! oni byli bardzo pracowici i oszczędni, jedno jak i drugie! — odezwała się matka nieboszczki — nie wydawali wszystkiego co zarabiali, chociaż Amadeusz powtarzał mi często, że niema potrzeby robić oszczędności, ponieważ miał odziedziczyć spadek...
— Spadek! — powtórzył naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spoglądając znacząco na Fromentala.
— Tak panie — odpowiedział ojciec Duvernaya.
— A po kim spodziewał się tego spadku?...
— To cała historya proszę pana... — Amadeusz przyszedł na świat tego samego dnia co i córka człowieka bardzo bogatego i miłosiernego, hrabiego de Thonnerieuz... Otóż pan de Thonnerieux miał mu wypłacić znaczną sumę, gdy dojdzie do pełnoletności, tak samo, jak i innym dzieciom urodzonym tego samego dnia. Musi nawet mieć na szyi zaszyty w sukno i zawieszony na sznureczku medal złoty, na którym wykryte są jakieś daty i słowa. — Medal ten dał nam hrabia przed dwunastu laty i Amadeusz nosił go zawsze przy sobie.
— To musiał być zapewne znak, po którym miał być poznany?...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spojrzał znowu na Rajmunda.
Ten przypominając sobie treść protokołu komisarza z Neuilly odezwał się:
— Nie znaleziono żadnego medalu na szyi pańskiego syna tak przynajmniej stoi w protokole.
— Wierzę bardzo, bo medal znajdował się na szyi Wirginii — dodała matka młodej dziewczyny. — Amadeusz, znając swoję gwałtowność i skłonność do bójki, obawiał się, aby go nie zgubić i oddał go Wirgini.
— Tak samo nie było medalu i na szyi młodej dziewczyny... — odrzekł Rajmand.
— To mnie dziwi... bo moje biedne dziecko nie rozłączało się z nim nigdy. Prawdopodobnie musiała go zdjąć wczoraj.
— Możemy się o tem zresztą przekonać, czyniąc poszukiwania w mieszkaniu Amadeusza Davernay, które zajmował wspólnie z pani córką.
— Ale jakim sposobem umarł biedny mój syn? — zapytał ojciec Duvernaya. — Powiedziano mi tutaj, że się powiesił... Czy to prawda?...
— Niestety! tak. — Znaleziono go dziś rano na gałęzi w lasku Bulońskim.
— Ale dla czegóż pozbawiał się życia?...
— Oto właśnie pytanie, na które nie mogę panu odpowiedzieć...
— Może Wirginia pierwsza umarła — ciągnął starzec. — Widząc ją bez życia, porwała go rozpacz i skończył sam ze sobą...
— Może i tak być... — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa publicznego, ale zaraz dodał: — Czy pani, co ich czasami odwiedzałaś, nie widziałaś się z nimi na parę dni przed katastrofa?...
— Przed trzema dniami proszę pana jadłam z nimi razem obiad.
— I nie wydawali się pani zmartwionymi, zakłopotanymi.
— O! wcale nie. — Weseli byli jak rybki...
— Czy nie wie pani co robili, albo przynajmniej jakie mieli zamiary na dzień wczorajszy?...
— Nic nie wiem, proszę pana... nie mówili mi o tem wcale...
Młody Bertrand się zbliżył.
— Ja będę mógł może dać panu pewne objaśnienia... — odezwał się.
— Pan!... wykrzyknął naczelnik.
— Ja panie.
— No to powiedz nam pan, co wiesz.
— Przedwczoraj wieczorem około godziny siódmej, spotkałem mojego nieszczęśliwego kolegę. Powracał z Saint-Denis, gdzie go posyłał majster na robotę... — Wypiliśmy razem szklaneczkę wina... — Amadeusz był bardzo wesoły, bardzo rozmowny... Nie długo ze mną pozostawał, bo Wirginia czekała na niego, mieli iść razem na koncert do Alhambry i mówił mi także, że ponieważ w ciągu dwóch dni zrobił robotę za trzy dni, nazajutrz, to jest wczoraj, będzie miał dzień swobodny. — Zabierze Wirginię i cały dzień przepędzą na wsi (ona tak przepadała za wsią, biedna Wirginia) — i wyjechali z Paryża zaraz z rana...
— Dokąd się mieli udać?...
— Jeszcze się nie namyślili, mieli zamiar jechać daleko... w stronę Corbeil, zdaje mi się...
— Czy Amadeusz Duvernay miał zaufanych przyjaciół?...
— Nie znam żadnego takiego... był dosyć dziki, najczęściej wychodził tylko z Wirginią...
— Jakto! nie miał nawet kolegów?...
— Zaledwie kilku z pracowni... — Mówiono sobie tylko dzień dobry, dobry wieczór i po wszystkiem.
— Czy przyjmował u siebie ludzi obcych?...
— Nic nie wiem... — Byłem u niego raz jeden...
— Ja wiem, że nie przyjmował nikogo... — przerwała matka nieboszczki. — Amadeusz najszczęśliwszym był tylko ze swoją przyszłą żoną, bo za taką uważał moję córkę... Nie raz słyszałam, jak mówił, śmiejąc się: — Nie lubię, żeby mi kto przeszkadzał!...
— Czy nie wiesz pan czasami o jego stosunku z pewnym jegomościem, nazwiskiem Fauvel?...
— Nie panie. — Nigdy przy mnie nie wymówił tego nazwiska
— Ale po co te wszystkie pytania? — mruknął ojciec Amadeusza. — Czy myślicie panowie, że ktoś byłby przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało to biedne dzieci?...
— Dokładne obejrzenie ciała, przekonywa nas dostatecznie, że syn pański został zamordowany — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.― Pana badamy, ażeby prędzej dojść przyczyny zabójstwa, niewytłomaczonego dotąd.
— Czy my nie będziemy mogli zabrać biednych nieboszczyków? — zapytał Duvernay.
— Dostaniecie państwo pozwolenie, które złożycie w merostwie, gdzie mieszkali, dla spisania akta zejścia — odrzekł naczelnik. — Oznaczycie godzinę pogrzebu i przyjdziecie nas uprzedzić... Ciała zostaną złożone w trumny tutaj, za naszem staraniem i przewiezione będą do domów o godzinie wyznaczonej przez merostwo... Będziecie im towarzyszyć...
Słowa to przyjęte zostały nowym wybuchem płaczu.
— Czy nie znaleziono przy nieszczęśliwych klucza od ich mieszkania? — zapytał Fromental pisarza Morgi.
— W protokole jest tylko wzmianka o portmonetach i klejnocikach zmarłej.
Rajmund pochylił się nad uchem pisarza i po cichu zapytał:
— Cóżeś pan zrobił ze sznurem, zdjętym z szyi tego nieszczęśliwego?...
— Znajduje się w szufladzie mojego — biórka.
— Proszę pana, abyś mi go dał...
Nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania.
Wreszcie wezwano zapłakaną matkę Wirginii i starego Duvernaya do podpisania protoołów. — Dano im potrzebne papiery do legalnej deklaracyi i ze spuszczonemi głowami, z boleścią w sercach wyszli z sali.
Dawny towarzysz Amadeusza równie smutny poszedł za nimi.
— I cóż Rajmundzie — zapytał naczelnik bezpieczeństwa — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Myślę proszę pana, że jesteśmy wśród zupełnych ciemności i że trudno w nich zapalić światło!...
Po chwilowem milczeniu, Rajmund szepnął jakby sam do siebie.
— Co mogła być za przyczyna tego podwójnego morderstwa?...
— Medal złoty, dany przez hrabiego de Thonnerieux, a który chciano zabrać, wytłomaczyłby zbrodnię... — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa.
— Medal ten jest złoty, to prawda, ale na trupach pozostawiono przecie klejnoty i pieniądze, co dowodzi, że morderca nie zabijał dla rabunku...
— To dowodziłoby również, że tylko medal wzbudził chciwość mordercy.
— Dla czego tylko medal?...
— Czy nie przypominasz już sobie, coś powiedział w chwili aresztowania Jeroma Villarda, kamerdynera nieboszczyka hrabiego? — Ten medal i inne rozdane przez pana de Thonnerieux, noszą znaki, których niepodobna odgadnąć tajemniczego znaczenia. — Kto wie, czy Jerome Villard nie ma wspólników, którzy są na wolności? — Kto wie, czy ukradziony testament hrabiego, nie wyjawiał istnienia wielkiego majątku, który możnaby odnaleźć za pomocą zebranych medali? Kto wie nakoniec, czy ci wspólnicy nie szukają dla osiągnięcia tego celu wszystkich medali i aby zebrać te medale w jedną rękę, nie usuwają w ten sposób ich właścicieli?...
— Zdaje mi się, że to jest przypuszczalne.
Nerwowy dreszcz przebiegł po ciele Rajmunda. Ręce mu drżały.
— Ależ w takim razie, wszystkie dzieci, wyposażone przez hrabiego de Thonnerieux, byłyby zagrożone?...
— Z pewnością.—
Syn mój, jak pan wiesz, należy także do nich...
— Wiem i uważam go za zagrożonego jak i inne.
— A! na samą tę myśl można oszaleć! odrzekł Fromental. — Ale nie, nie, to nie podobna!...
— Przeciwnie, to bardzo prawdopodobne.
— Nie chcę tego przypuszczać! — Za dużo przewidujemy... — Zawsze myślałem — (mówiłem to panu nieraz) — że Jerome Villard, jest ofiarą opłakanej pomyłki! — Pozory go oskarżają, to prawda, ale pozory te są zwodnicze... Z moich informacyj miałem rezultat taki. — Jerome Villard jest uczciwym człowiekiem! on nie ukradł testamentu swojego pana! — Więc nie może mieć wspólników, ponieważ sam nie jest winien...Czyż to nie logiczne?...
— Tak, jeżeli przypuścimy, że twoje zapatrywanie...
— Trzeba przypuścić!... — Na chwilę sądziłem tak jak pan, panie naczelnika, że medale mogły być powodem zbrodni i że mordercy zabijali, ażeby je zabrać, ale w rzeczach kryminalnych, pan tak dobrze wiesz, jak i ja, że najmniejsze rzeczy na pierwsze spojrzenie przybierają największą ważność... Wyrozumijmy więc: — Pierwszą ofiarą, był Antoni Fauvel. — Otóż Fauvel nie nosił wcale medalu i nie miał żadnej styczności z hrabia de Thonnerieux. — Był to sobie prosty przechowywacz kradzionych książek i na pewno możemy utrzymywać, że został ugodzony ręką jednego ze swoich wspólników w obawie, aby go nie wydał, bo dziewiętnaście razy na dwadzieścia, przechowywacze wydają złodziei.
— W czterdzieści ośm godzin później, młody człowiek i młoda dziewczyna, z których jedno miało posiadać medal, zamordowani zostają w ten sam sposób co Fauvel... — Medal był tylko jeden a oni oboje zostali zabici... — Wyjechali na daleką wycieczkę i znajdują ich w gęstwinie lasku Bulońskiego: on powieszony na gałęzi, ona leży na murawie z twarzą do ziemi...
„Jedna rzecz wydaje mi się niewątpliwa — Amadeusz nie żył już od kilku godzin, kiedy go powiesili mordercy... Tak samo było i z Wirginią, kiedy ją położono na murawie... — Oboje stracili życie, skutkiem przecięcia im głównej arteryi... a jednakże około nich nie było ani kropli krwi, tylko trawa i ślady kół powozowych, a na piasku w alei znaki kopyt niecierpliwiącego się konia, którego zmuszano do stania w miejscu. Więc zbrodnia nie była wcale popełnioną w lasku Balońskim. — Amadeusz i Wirginia, wciągnięci w jakąś zasadzkę, zostali zabici, a ich trupy przeniesiono razem na miejsce, w którem ich znaleźli stróże leśni...
„Tak samo musiano rzucić do wody Fauvela, nie prędko po wypuszczeniu mu krwi.
„Czy działając w ten sposób ze złodziejem książek i zawieszając, Duvernaya na gałęzi, mordercy spodziewali się oszukać policyę?...
„Z pewnością nie.
„Ludzie, co zabijają sposobami chirurgicznemi, nie są tak głupi... — Wiedzą doskonale, że nie uwierzą w to, to Fauvel się utopił, a Duvernay sam się pozbawił życia... — To są fanfaroni zbrodni, z dyabelską arogancyą postanowili zakpić sobie z policyi, stawiając ją wobec tej strasznej zagadki, trudnej do odgadnięcia... — Czują się zabezpieczeni od wszelkiej kary! — Niech mi pan naczelnik wierzy, że potrójna zbrodnia: Fauvela, Duvernaya i Wirginii, nie ma nic wspólnego ani z testamentem hrabiego, ani z Jeromem Villardem, ani z medalami...
— Niech i tak będzie, ale przyczyna tych zabójstw?...
— O! gdybyśmy ją znali, nie pozostawałoby nam wiele do dowiedzenia się!
— Ten sposób zabijania, który przed chwilą nazwałeś chirurgicznym, nic ci nie mówi?...
— Przeciwnie, nawet sprowadza mnie drogi. — Dla zabijania w ten sposób, potrzeba, aby ofiary były przedtem, albo uśpione, albo skrępowane, ale ponieważ w protokole doktorzy orzekli, iż nie ma na trupach śladów żadnej walki, ani gwałtu, sznury zaś i jakiekolwiek więzy, pozostawiłyby swoje znaki... jest jeszcze uśpienie... Ale nie usypia się ludzi na każde żądanie... Do tego potrzeba specyalnych przyrządów, ażeby uśpienie było zupełne...
— Przyrządy takie posiadają tylko uczeni. W jakimże celu uczony stałby się mordercą?... — Może jaka zemsta?...
— Zemsta, dotycząca jednocześnie Fauvela, Duvernaya i Wirginii, Pierwszy nie miał z nimi żadnych stosunków pokrewieństwa, interesów, znajomości, to nieprawdopodobne... więcej niż nieprawdopodobne, to nie możebne... — Powtarzam panu, że znajdujemy się w zupełnej ciemności!...
— Właśnie dla rozświetlenia tych ciemności, udaję się do ciebie! — Mój drogi Rajmundzie, ani godziny opóźnienia, ani chwili odpoczynku! Potrzeba koniecznie, aby Paryż, dzięki tobie, wyswobodzony od tych potworów, mógł zasypiać spokojnie!...
— Wszystko co będzie możebne do zrobienia, to uczynię z pewnością... Zaraz po wyjściu ztąd zabiorę się do roboty... Ale jeżeli Pan Bóg nie przyjdzie mi z pomocą, nie dokażę niczego... Jesteśmy w obec ludzi zanadto silnych!..
prawdziwych szatanów zbrodni.
— Chciałbym wyjaśnić jednę rzecz.
— Jaka?
— Czy Amadeusz i Wirginia mieli przy sobie medal hrabiego de Thonnerieux’w chwili, kiedy ich wciągnięto w zasadzkę?
— Czy pomimo wszystko, przypuszcza pan jeszcze, że zamordowano nieszczęśliwych dla skradzenia medalu?...
— Nie czynię żadnego przypuszczenia, ale kiedy chodzi o wyjaśnienie, wszystko zdaje się przypuszczalnem!..
— Przy poszukiwaniach w wspólnem mieszkaniu dwojga młodych ludzi, może się czego dowiemy.
— Zaraz dzisiaj to uczyńmy, natychmiast.
— Jestem na pańskie rozkazy... Prosiłbym tylko o chwilkę czasu, dla przesłania depeszy mojemu synowi do Port-Créteil.
— Idź... oczekiwać cię będę w moim gabinecie...
Rajmund wyszedł.
— Boże ulituj się nademną! — szeptał biedny ojciec, wychodząc z oczami pełnemi tez — trzeba mi się rozłączyć z moim synem, właśnie w chwili, kiedy myślałem z nim przepędzić kilka dni w zupełnym spokoju! — O! ta przeszłość! Ta nieubłagana przeszłość, która na mnie ciąży!.. Biedne moje dziecię, abyś nigdy nie dowiedziało się, co ja cierpię!..
Biuro telegraficzne znajdowało się po drodze.
Wszedł i napisał następującą depeszę:
„Zmuszony wyjechać natychmiast ― Odwagi — Pamiętaj o sobie — Kocham cię i myślę o twojem szczęściu
Wyprawiwszy telegram, Fromental powrócił do naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
W chwili kiedy depesza wysłaną była do Port-Créteil, Paweł był bardzo zajęty myślami.
Myślał naraz o Marcie i o raptownem wyjeździe ojca, i możemy dodać, że myśl o wyjeździe przeważała.
Coś tajemniczego otaczało widocznie ten wyjazd, i młodzieniec mimowolnie wziął tę tajemniczość do serca.
Dotąd wierzył święcie we wszystko, co mu ojciec mówił o swojem zajęciu.
Teraz zapytywał siebie, jakim sposobem obowiązki inspektora bibliotek rządowych, pozostawiały tak mało czasu wolnego i poprostu czyniły niewolnikiem, tego, co je wypełniał.
Przez cały czas nauk jego szkolnych, Paweł pomieszczony był w kolegium w Paryżu, wychodził bardzo rzadko.
Kilka tylko tygodni spędził w domu ojcowskim podczas wakacyj, a Rajmund zawsze zdołał się wystarać o urlop, który ma pozwalał przebywać ciągle z synem.
Nic łatwiejszego zresztą niż wynaleźć pozory koniecznych nieobecności.
Dziecko zresztą nie zauważyło nawet tych wydalań się ojca, który też skracał je o ile mógł.
Paweł myślał tylko o nauce.
Miał jedyne pragnienie pracować, jedyną ambicyę: umieć dużo i prędko!
Ale teraz był wolny i niezatrudniony niczem, bo mu zabroniono pracować.
Serce jego przepełnione miłością, bez nadziei może, ponieważ nie wiedział wcale czy zobaczy kiedy swoję ukochanę...
Wszystko to czyniło go nerwowym, wrażliwym.
Wszystkiemu się dziwił, na wszystko zwracał uwagę.
— Ojciec często tak podróżuje? — zapytywał Magdalene — i często musi tak niespodzianie wyjeżdżać jak teraz?
— O! tak... za nadto często! — odrzekła z westchnieniem wierna służąca. —
Mój biedny kochany pan ciągłe ma objazdy po prowincyi, to tu, to tam, to w prawo, to w lewo, i nigdy nie jest panem swojego czasu, ani osoby...
— To bardzo dziwne!...
— Ależ wcale nie dziwne... To sam.. dzieje się z wszystkimi urzędnikami.
— Rząd mógłby przynajmniej udzielić mu kilka tygodni wypoczynku!... nie można przecie tak cały rok być ciągle na nogach...
— A! tak odpoczynku!... On nie może mieć wolnych dwóch dni, jak sam widzisz!...
— Otrzymał jednakże kilka dni urlopu — sam nam to powiedział...
— To też może powróci wieczorem... nawet to prawdopodobne...
— Czy na prawdę tak myślisz Magdaleno?...
— Chyba, że go wyślą nie wiem dokąd... przejrzeć te... Jakże się tam nazywają?... A! już wiem... biblioteki...
Stara służąca nie traciła głowy.
Rozumiała doskonale, że trzeba się krótko załatwić ze zdziwieniem Pawła i odrazu zniweczyć rodzące się podejrzenia, i święcie w tym względzie trzymała się instrukcyi Fromentala.
Młody człowiek mówił dalej.
— Więc tak od pierwszego stycznia do św. Sylwestra, zwiedza biblioteki?...
— Ależ naturalnie!... jest ich widocznie tyle.
— Miałem wielką ochotę towarzyszyć ojcu tą razą...
— Rozumiem to, mój pieszczochu.
— Dla czego nie zgodził się na moją prośbę?
— Bo zapewne myślał – że za dużo byłoby dla ciebie trudu, a objazd taki nie zabawił by cię wcale.
Na tem przerwano rozmowę...
Paweł był rozdrażniony, niespokojny.
Magdalena zastawiła śniadanie.
Zaledwie dotknął końcami zębów apetycznego kotleta, jaki mu podała.
— I cóż mój kochanku, co to znów znaczy?... wykrzyknęła poczciwa kobiecina, i ująwszy się pod doki stanęła na środka jadalnego pokoju. — Czy znów sobie co przypuszczasz do głowy... Dziś rano wydawałeś się w tak dobrym humorze... Pamiętaj, że twój przyjaciel, pan Fabian ma przybyć, a nie masz potrzeby go zasmucać swoją pogrzebową mina!...
— Tak... masz racyę, stokrotnie masz racyę, czuję to sam... odrzekł Paweł. —
Ale co chcesz, kochana Magdaleno, to nie moja wina!... Sam nie rozumiem co się ze mną dzieje... Chwilami zdaję mi się, że zupełnie tracę głowę... Dziś rano widziałem przyszłość w różowych kolorach... wierzyłem w szczęście..... Jedno słowo mojego ojca, było dostateczne do przebudzenia mnie, bo ja śniłem... pięknie śniłem z otwartemi oczym. Wyjazd ojca mnie złamał!...
— Czyż to ten wyjazd ojca sprawił ci takie zmartwienie?...
Byłoby to wielce nierozsądnie... czego się tu niepokoić?...
— Wyobrażam sobie, że nam wszystkim grozi jakieś nieszczęście.
— E! cóż znowu, cóż to znaczy wbijać sobie w głowę rzecz najzwyczajniejszą?... Ojciec pański często wyjeżdża... Urząd tego wymaga!... No, uśmiechnij się do swojej starej Magdaleny, ucałuj ją i nie mówmy o tem...
Paweł wie mógł się powstrzymać od uśmiecha i ucałował starą wierną sługę.
— No uspokoiłeś się przecie! — mówiła uradowana. — Teraz przypomnij sobie żeś mi obiecał na obiad, piękne rybę do usmażenia...
— Masz racyę Magdaleno, pójdę na ryby...
— Chwała Bogu!
— Jeżeliby pan de Chatelux przybył w tym czasie, przyślij go do mnie...
— Z pewnością tak zrobię.
Trochę rozweselony i mniej przez czarne myśli napastowany, młody człowiek opuścił domek i skierował się ku Marnie, zabrawszy ze sobą wędki i przynęty.
W kilka minut później Paweł siedział już w czółnie, a ryby brały w sposób pozwalający mieć nadzieję, iż z obiadom dla Fabiana nie będzie żadnego kłopotu.
Nagle spławik zniknął pod wodą.
Młody człowiek pociągnął za wędkę.
— Pochwycił widocznie rybę, tak wielką, tak silną, że wędzisko zgięło się zupełnie.
Miał coś bezwątpienia wielkiego, trzeba zatem manewrować, tak, aby nie wypuścić zdobyczy.
Natury żywe niezmiernie się poddają wrażeniom jakie daje rybołóstwo.
Rybak puszcza swobodnie wodzę swoim myślom, gdy siedzi z wędką nad brzegiem, ale kiedy ryba chwyci za haczyk i pociągnie za wędkę — zapomni o wszystkiem co go zajmowało przed chwilą i nie myśli o niczem innem, jeno o zdobyczy.
Paweł w tej chwili nie myślał też już ani o swojej miłości, ani o swojem zmartwienia.
Wszystkie smutne myśli odrazu gdzieś od niego uleciały. Oddał się cały uczuciom radości, nadziei i obawy jakie mu sprawiała pyszna zdobycz szamocząca się przy wędce.
Nie dosyć doświadczony, aby użyć podstępu względem ryby, która mówiąc nawiasem jest stworzeniem bardzo przebiegłem, gdy chodzi o ocalenie skóry, pozostawił spokojnie wędkę w wodzie zamiast manewrować nią, tak, iżby zmęczyć rybę i dopiero ją wyciągnąć.
Już nawet zaczynał się obawiać czy wyłowi swojego niewidzialnego nie przyjaciela, który lada chwila mógł złamać wędzisko, gdy w tem nagle nie daleko po za sobą posłyszał jakiś głosik piskliwy.
— Wolno! wolno!... panie Pawle!... Ciągnij pan ku sobie pomalutku i unoś w ten sposób, ażeby podnieść ze dna tę bestyę... Zo sposobu w jaki się rzuca wnoszę, że to karp być musi. Idę do pana, trzymaj się pan dobrze.
Syn Rajmunda Fromentala, nie zwracając wcale uwagi na to kto do niego mówi, wcale nie poznając dobrze sobie znanego głosu, machinalnie wykonywał to co mu doradzano.
Dobre te rady wychodziły ze starego czółna płynącego po Marnie.
Ryba po trochu ulegała.
Już złocona jej łuska błyszczała pod wodą.
Przychodzący z pomocą, jednym ruchem ręki wyciągnął rybę po nad wodę.
Wędzisko pękło, ale karp bo był to karp przynajmniej sześcio-funtowy!.. skakał w głębi łódki.
Paweł spojrzał na tego, który przybył w samą porę.
— Juljan Boulenois! — wykrzyknął.—
Inaczej zwany la Fonine, tak jest panie Pawle — odrzekł nowo przybyły. Jestem kontent, żem panu dopomógł do wyciągnięcia tej bestyi... Ale jeszcze bardziej cieszę się z tego, co mam panu powiedzieć... To coś niezmiernie rozraduje pańskie serce?...
— Rozraduje moje serce? — powtórzył Paweł ździwiony.
— I to napewno drogi panie.
— Cóż to takiego?
— Pozwól mi pan najprzód zabezpieczyć tego karpia... O! to karp, co się nazywa!..
La Fouine włożył rybę do rezerwoaru z powywiercanemi dziurami, obmył palce, otarł je o spodnie i podał rękę synowi Fromentala.
— Jak się pan miewa panie Pawle?... zapytał.
— Dobrze mój przyjacielu... bardzo dobrze...
— Ale ba!...
— Czy cię to dziwi?...
— Trochę... Chyba, że przypadkiem serce tak chore od niedawna wyzdrowiało już zupełnie?
Paweł westchnął.
— Nie!.. nie! odrzekł wstrząsając głową.
— A no więc tem lepiej... — wykrzyknął la Fouine. — Daję słowo honoru, że przynoszę panu lekarstwo, które więcej warte, aniżeli wszystkie razem lekarstwa najsławniejszych doktorów francuskich i angielskich... —Intryguje to pana he?... — Cierpliwości!... — Sięde sobie obok pana, skręcę papierosa i utniemy pogawędkę, którą będziesz pan zachwycony!... — Zapewniam z góry!...
Paweł nie mógł naturalnie ani odgadnąć, ani się nawet domyśleć o czom la Fouine chciał z nim mówić i czekał na tę rozmowę z niecierpliwą ciekawością.
Młody rybak usadowił się na przodzie statku.
Zwinął szybko papieros, zapalił go i puściwszy kłab dymu, zaczął:
— Dziś pięć dni akurat, jakieśmy się nie widzieli, nieprawda panie Pawle?...
— Tak jest... pięć dni.
— Przypominasz pan sobie, co nas obu zajmowało, gdyśmy się ostatnim razem widzieli?...
— Pamiętam to najdokładniej.
— Nie będę pana wystawiał na próbę, nie będę się też rozwodził zbyt długo, ale zapytam wprost:
— Cobyś pan dał panie Pawle, żeby się dowiedzieć, co się stało z młodą osobą, którą pan spotkałeś tutaj i która mieszkała w Petit-Castel?...
— Co ja bym dał? — wykrzyknął Paweł dałbym życie swoje za to.
La Fouine śmiać się zaczął.
— Nie będzie to pana tak drogo kosztować — wystarczy bilet kolejowy Saint-Maur do Paryża, a w Paryżu dwa kursa fiakra po czterdzieści sous za godzinę. — Oto cały wydatek...
Twarz Pawła się ożywiła. Oczy za błysły.
— Wiesz gdzie Marta?... zapytał głosem drżącym ze wzruszenia.
— Tak.
— Widziałeś ją?
— Tak... tak... tak... Ale niech się pan tak nie patrzy na mnie!... Panna Marta jest w Paryżu...
— W Paryża?... Gdzie mianowicie?...
— Zaczekaj no pan tylko... i uspokój się tylko... boć ci powiadam jasno i wyraźnie, żem ją odnalazł i że jej już on pewno nie stracimy z oczu.
— Odnalazłeś ją?... W jaki sposób?...
— A to historya cała... Przyszło mi było do głowy przejść nad Sekwanę od strony Suresne i Puteaux, aby sprobować czy się tam nie da co ułowić. Powracając z tej wyprawy, jak wypadało, przez lasek Buloński... cóż ja spostrzegłem?….. No, domyśl się panie Pawle...
— Prędzej.. prędzej... la Fouine!... zawołał Paweł gorączkowo... Zmiłuj się nademną... nie każ mi czekać... bo schnę... bo umieram z ciekawości...
Boulenois odpowiedział:
— Spostrzegłem tedy w wielkim powozie zaprzężonym w dwa piękne rumaki, śliczną panienkę w towarzystwie jakiejś osoby innej... tłustej... nie zbyt młodej, ale dobrze zakonserwowanej, która jednego razu ryby odemnie kupiła... Dobryś!... pomyślałem sobie — a toć oto panieneczka, o której mój pan Paweł myśli piętnaście razy na kwadrans. Ej! do pięćkroć sto tysięcy szatanów, tego obojętnie puścić przecie nie mogę. Trzeba się dobrze przekonać, czy tak jest, jak mi się zdaje, trzeba wyśledzić gdzie przebywa ta mała?... Sadowię się w stary wehikuł który spotykam i polecam woźnicy podążać za pojazdem.
— Jedziemy!... Naraz stój!... dochodzi nas muzyka... Maszeruje jakiś pułk liniowy, a na jego czele kapela.
Wystraszony koń tramwajowy rzucił się w bok gwałtownie i uderzył na powóz, który połamał... — Opowiadam dosłownie tak jak było... — Obie damy przeraziły się piekielnie i zaczęły wrzeszczeć straszliwie...
— Czy Marta nie została skaleczona!... — wyszeptał zaledwie Paweł, blady śmiertelnie.
— Nie... nie... panie kochany... ranionym został jeden tylko powóz... Damy odzyskały spokój... stangret zaciął konie i pojechał dalej, a ja zacząłem śledzić kobietki... — Zatrzymaliśmy się dopiero przy ich mieszkaniu.
— A to mieszkanie?... — zapytał drżący syn Rajmunda.
— W pięknym co się nazywa pałacu i to przy ulicy de Miromesnil...
— — Pytałeś się kto jest ta młoda panna?...
— Naturalnie!...
— Ol... mój poczciwy la Fouine — wykrzyknął Paweł, ściskając rękę młodego rybaka — nigdy, nigdy wywdzięczyć ci się nie potrafię!... — Ty pojęcia nawet nie masz co dla mnie zrobiłeś dobrego!
— Ba!... — odrzekł śmiejąc się Boulonois — stałem się dla pana szklanką wina francuskiego dobrze osłodzonego, zaprawnego cynamonem i cytryną.
— Mów no!... mów dalej... czego się dowiedziałeś?...
— Że panna Marta, jest, jakby to powiedzieć, pupilką... dzieckiem przybranem właściciela pałacu, doktora zagranicznego... doktora amerykańskiego... bardzo bogatego i sławnego, który niedawno osiadł w Paryżu...
— Doktora amerykańskiego przy ulicy de Miromesnil?... — powtórzył Paweł konwulsyjnie. Jakże się ten doktór nazywa?...
— Thompson...
Usłyszawszy nazwisko to, młody człowiek zerwał się jakby prądem elektrycznym poruszony, z okiem rozognionem, z drżącemi ustami.
— Doktór Thompson!... — powtórzył głosem, z powodu gwałtownego wzruszenia, niewyraźnym prawie. — Powiadasz, że Marta jest jego przybraną córka, pupilką jego?...
— Powtarzam żywcem to, co mi powiedziano.
Nie sekret to zresztą dla nikogo, kto mieszka w tym kwartale...
Paweł załamał ręce.
— Marta w Paryżu!... wykrzyknął. — Marta wychowanką doktora, który się mną tak zainteresował!... Rzeczywiście... przypominam sobie... Ten człowiek, którego widziałem z daleka, tutaj właśnie w parku Petit-Castel... gdy całował w czoło Martę, człowiek, którego twarzy dojrzeć nie byłem w stanie, podobnym był z figury do doktora!... To on byl! — Będę ją mógł zatem zobaczyć, będę się mógł dowiedzieć czy mnie kocha...
— Co do tego panie Pawle, to już pańska rzecz wyłącznie. — Ja zdaję mi się, dobrze się wywiązałem z zadania, i jeżeli jesteś pan ze mnie zadowolony, to mnie to bardzo cieszy...
— O! mój dobry la Fouine, przywracasz mi zdrowie i szczęście! ocalasz mi życie!... Nie umiem ci wyrazić wdzięcz, ności mojej. — Cóżem ja oi winien mój jedyny?...
— Winienieś mi pan za dwie godziny jazdy, za którą zapłaciłem gotówką, niechcąc stracić z oczu powozu — i to co dałem na piwo stangretowi... czyli razem sześć franków i pięćdziesiąt centimów...
— Dam ci sto franków mój bracie...
— A toby było pięknie! — Niechno pan sobie nie wyobraża przypadkiem, panie Pawle, że chcę na panu zarobić?... Nigdy w życiu!... Dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Wydałem na pański interes sześć franków i pięćdziesiąt contimów, oddaj mi pan te sumkę i będziemy skwitowani...
— W tej chwili ci ją wracam — rzekł Paweł wyjmując pugilares.
Otworzył go dla wyjęcia pięcio frankówki w złocie i paru sztuk monety drobnej.
Z powodu nadzwyczajnego wzburzenia drżały mu febrycznie ręce.
Jakaś fotografia wysunęła się z pugilaresu i opadła na dno czółna.
Le Fouine nachylił się żywo dla podjęcia portreciku.
— Czy można to zobaczyć? — zapytał?
— Naturalnie.
Boulenois spojrzał i ździwiony zawołał
— A! to piękna fotografia doprawdy!...
— No! — zapytał młody człowiek... dla czego ją tak nazywasz?...
— Ano, bo jakim u licha sposobem, może pan Paweł nosić przy sobie podobiznę tego faceta?...
— Więc go znasz?...
— Ma się rozumieć, że znam... Toć to portret szpiega policyjnego!...
— Paweł nie mógł powstrzymać wybuchu głośnego śmiechu.
— Gdyby osoba, którą ta fotografia wyobraża, usłyszała coś powiedział, kochany la Fouine, toby ci to z pewnością nie uszło na sucho! — rzekł.
— Więc i pan także znasz tę osobę?
— Nosiłżebym w mojem pugilaresie fotografię osoby której nie znam?
— Za pozwoleniem pana, któż to więc taki?
— To ojciec mój rodzony...
Boulenois zagryzł wargi.
— Źleś się przyjrzał — ciągnął Paweł — przypatrz się zatem lepiej.
— Tak... tak... ma pan racye — mruczał la Fouine zaambarasowany, przypatrując się uważniej portretowi.
— Podobny, nawet bardzo, do osobnika którego znam... ale jednakże...
— Znasz więc agenta policyjnego, który jest podobnym do mojego ojca? — zapytał Paweł z uśmiechem.
— Znam... znam... to jest znam go nie znając... Znalazłem się z nim przypadkiem przy wyciągnięciu topielca... Jest trochę podobieństwa w oczach i nosie, ale tam ten mój, ma daleko większą brodę...
Mówiąc to la Fouine myślał sobie.
— Nie mogę go martwić przecie, ale to naprawdę ten sam, co protokół spisywał!... A niechże cię... to więc jego ojciec!... To szpieg policyjny...
— Masz swój dług mój przyjacielu — odezwał się Paweł podając Boulenois sześć franków i piędziesiąt centimów, wraz z całą wdzięcznością moją, za dobrą nowinę jaką mi zwiastowałeś.
— Kontent pan jesteś ze mnie panie Pawle?...
— Więcej jak kontent mój drogi!... jestem zachwycony tobą!...
— No to dzisiaj wypiję sobie butelczynę za zdrowie pańskie — tylko złowię jeszcze jak pan ładnego karpia i sprzedam go restauratorowi z wyspy...
Powiedziawszy to, la Fouine uścisnął rękę Pawła, skoczył do czółna i popłynął do miejsca w którem chciał zapuścić wędkę...
Paweł po tem co usłyszał stał się innym zupełnie człowiekiem.
„Marta jest wychowanką doktora Thompsona!... powtarzał sobie ze wrastającą radością. To dopiero szczęście dla mnie prawdziwe!...
„Boże drogi!... jak to nieraz przypadek cudownie składa wszystko...
„Wczoraj, kiedy byłem z ojcem u doktora, była tam Marta także, a ja drżałem z obawy, że jej nigdy nie zobaczę! O! gdybym był wiedział!... — Ale niedługo będę znów przecie w pałacu przy ulicy de Miromesnil... zobaczę ją... będę jej mógł powiedzieć, że ją kocham... będę mógł ją błagać aby mi była wzajemną... — Dla czegóż miałaby mnie odrzucić, jeżeli jest wolą?...
„Co za głupstwo zrobiłem, że odmówiłem zaproszeniu na wieczór, na który wzywał nas doktor!... — Dzisiaj wszystko się zmieniło... Pójdę na pewno i ojciec pójść musi zemną... Życzę sobie ażeby poznał Martę, ażeby pokochał moję wybranę!...
„Zapewne powróci dziś wieczorem... obiecał mi to prawie. Jakże się cieszy, gdy mnie zobaczy promieniejącego radością!... jakże się zdziwi, gdy mu powiem: Nie szukaj już jej mój ojcze... ja ją już odnalazłem!... Wiem gdzie się znajduje Marta!... Ten od którego zależy, interesuje się mojem zdrowiem i mojem życiem i nie odmówi mi ręki swej pupilki, gdy się dowie, że bez niej żyć nie mogę!..
Syn Rajmunda, miał na prawdę minę człowieka, któremu szczęście — szczęście nagłe i niespodziewane — zawróciło najzupełniej w głowie. Rozprawiał głośno — śmiał się i śpiewał.
Uspokoiwszy się po pewnym czasie, zabrał się do wędki, gdy doleciał go znowu głos dobrze znany.
Był to głos Magdaleny.
Stała ona nad brzegiem po drugiej stronie rzeki.
— Zaraz jade!... odpowiedział Paweł chwytając wiosła w rękę.
— Czy Fabian przyjechał? — zapytał przybijając.
— Nie, mój pieszczochu... odpowiedziała wierna służąca.
— Po co mnie zatem wołasz?...
— Ażeby ci oddać depeszę, którą przyniesiono.
— Depeszę?... od kogo?...
— Od ojca. Do mnie była zaadresowana więc ją otworzyłam.
— Paweł zmarszczył brwi.
— Więc ojciec nie powróci? — mruknął...
— Nie, zmuszony jest dziś zaraz wyjechać w objazd...
— W chwili kiedy jestem taki szczęśliwy! — pomyślał młody człowiek. — Przeklęta podróż!...
Wziął depesze i zaczął czytać.
— Doprawdy — mówił, ta podróż gniewa mnie i to bardzo, bo pozbawia mnie obecności ojca, ale po co brać tragicznie to co jest tylko małem może nieporozumieniem... Fabian przyjedzie... niechże zastanie twarze wesołe — zatrzymam go i będę się starał zabawić jak najlepiej.
Magdalena patrzyła na Pawła zdziwiona. Zmiana jaka w nim zaszła tak nagle uderzyła ją naturalnie.
— Co to jest kochany chłopcze? — pytała. — Gdy wychodziłeś z domu po wyjeździe ojca, byłeś przygnębiony, smutny, a teraz masz znowu minę taką wesołą.
— A, bo się dobrej dowiedziałem nowiny...
— Tutaj?
— A tutaj.
— Widziałeś się z kim?...
— A widziałem...
— Czy można się będzie dowiedzieć co to za nowina?
— Zapewne, ale nie zaraz. — Tymczasem poprzestań na zapewnieniu, że się czuję bardzo szczęśliwym... że za miesiąc będę jak najzdrowszym, i że ci przynoszę na obiad dla mojego przyjaciela Fabiana, przepyszną co się nazywa rybę olbrzymiego karpia, jakiego bodaj nigdy dotąd nie widziałaś...
— Jeżeli jest naprawdę taki piękny, to go podam w szarym sosie... odrzekła Magdalena, a po cichu szepnęła sama do siebie:
— Z kimże on tu się widział u licha?….. Czego się dowiedział?... o jakiej mówi nowinie?.. No, ale mniejsza oto — kiedy jest wesoły i zdaje się być zdrowym... to głupstwo reszta.
— Jak się masz rybaku?... odezwał się w tej chwili głos jakiś wesoły.
Paweł odwrócił się pośpiesznie.
Fabian, którego restaurator z wyspy przewiózł przez Marnę, zbliżał się wielkiami krokami.
— Jak się masz rybaku?... zawołał po raz drugi ze śmiechem, a za chwilę obaj przyjaciele ściskali się czule za ręce.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, wyszedłszy z hotelu Chatelux wsiadł do powozu.
— Ulica Cherche-Midi Nr. 52 rzekł do stangreta.
Krótki dystans z ulicy Tourniere na ulice Charche-Midi, został bardzo prędko przebyty.
Nieruchomość oznaczona Nr. 52 był to dom duży pięcio-piętrowy, mający na każdem piętrze po dwa mieszkania dosyć obszerne.
Jakób wysiadł z powozu, przeszedł bramę i skierował się ku mieszkania odźwiernego.
Zastał w niem tylko dziewczynkę siedmio czy ośmioletnią, zabawiającą się lalką.
— Co pan sobie życzy? — zapytało dziecko doktora, przybierając minę kobiety dorosłej.
— Czy tu mieszka pani Labarre?
— Tu... na drugiem piętrze... drzwi na wprost schodów...
— Dziękuję ci kochaneczko.
Jakób wszedł na schody.
Przybywszy na drugie piętro, zadzwonił do drzwi pomalowanych na kolor mahoniowy. Otworzyła mu zaraz służąca.
— Czy tutaj mieszka pani Labarre, powtórzył.
— Tak... tutaj proszę pana, pani jest w domu, ale wychodzi zaraz...
— Proszę jej podać tę kartę, bo chciałbym się zobaczyć koniecznie...
— Proszę, niech pan wejdzie...
Służąca wprowadziła gościa do przedpokoju, wzięła bilet i udała się do swojej pani.
Powróciła ponownie w tej chwili.
— Pani czeka na pana... rzekła otwierając drzwi od salonu, gdzie pani Labarre zupełnie już gotowa do wyjścia, bo w kapeluszu i rękawiczkach, czekała na przybyłego.
Podeszła żywo naprzeciw Jakóba.
— To pan kochany doktorze! —wykrzyknęła podając mu obie ręce! — Jakiej przyczynie zawdzięczyć mam przyjemną twoją wizytę?...
— A czyż chęć zobaczenia pani nie jest dostatecznym powodem?...
— Komplimencista z pana!-odparła pani Labarre — ale gotowabym uwierzyć panu, gdybym sądziła po sobie... Wizyta pańska sprawia mi przyjemność prawdziwa... Chodź doktorze, chodź i siadaj tu oto... przy mnie...
I podstarzała wdówka mizdrząc się więcej niż zwykle, poprowadziła doktora do kanapki i posadziła obok siebie, nie siląc się wcale oswobodzić ręki, którą ujął Jakób przy powitaniu.
— Teraz porozmawiajmy poważnie... Chęć zobaczenia mnie nie jest prostą rzeczą, jedynym celem wizyty pańskiej.
— Rzeczywiście, że jest cel inny...
— Jakiż to ten cel inny?
— Chciałem pomówić z panią o jej synu, dać pani dobrą radę... Ale najprzód pozwól pani, że jej zrobię pewne wyznanie...
— Wyznanie?... powtórzyła wdowa Laborre, odgrywając z kokieteryą wielkie ździwienie — jakie wyznanie?
— Pierwszy raz wczoraj dopiero co prawda, spotkaliśmy się ze sobą, ale cóż robić, kiedy od tej pierwszej chwili (co zresztą nie bywa rzeczą tak znów bar.dzo wyjątkową), poczułem prawdziwą i to głęboką sympatyę, i dla pani i dla jej syna...
— Doskonale umieściłeś tę sympatyę, kochany konsyliarzu, bo i my pokochaliśmy cię od razu — przerwała pani Labarre.
— Odczułem to, łaskawa pani, i z tego właśnie powodu postanowiłem pomówić z nią o jej dziecku... i o pani samej także... jeżeli naturalnie pozwolisz pani mówić mi jak przyjacielowi...
— Czy pozwolę panu.. kochany doktorze?... Chyba że nie wątpisz o tem ani żartem chociażby!.. Ale przedewszystkiem, proszę pana, pozwól mi się pan wytłómaczyć?...
— Wytłumaczyć?... A to z czego kochana pani?...
— Z powodu właśnie wczorajszego naszego spotkania potrzebuję słów kilka powiedzieć...
Nie przypuszczam naturalnie aby sposób w jaki mnie mój syn przedstawił panu wczoraj, mógł mi zjednać niekorzystną u pana opinie?...
— Ależ, proszę pani! — przerwał Jakób Lagarde.
— Pozwól mi skończyć doktorze!.. Mój syn był bardzo względem mnie surowym i wcale bym się nie dziwiła gdybyś pan nabrał podejrzenia, że muszę być nie zabardzo dobrą dla niego matką...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, kochana pani, nic podobnego wcale mi w głowie nie postało...
— Czy naprawdę?...
— Przysięgam kochanej pani... a zresztą dam zaraz niezbite tego dowody.
Znajdzie je pani w pewnej poradzie jaką bym pragnął udzielić pani...
— Jakaż to rada?...
— W tej chwili poznasz ją pani...
— Dowie się pani za chwilę... Wczoraj byłem w stanie osądzić położenie, w jakiem się pani znajduje, osądzić syna pani i zostałem żdziwiony... zaniepokojony... przestraszony!..
— Przestraszony? — powtórzyła pani Labarre słodziutko... Więc sąd pański wypadł widocznie dla biednego mego Rénego bardzo surowo?...
— Tak pani... natura to samowolna, egzaltowana... gwałtowna...
— Niestety!
— Jest to ciągnął Jakób — młodzieniec w którym dziś drzemią namiętności, ale przyjdzie czas, że wybuchną s niepohamowaną gwałtownością... Gdy wybuch tego wulkanu nastąpi, nic go nie będzie w stanie ani powstrzymać, ani zmitygować, a lawa z tego wulkanu zniszczy i spali wszystko do okoła siebie...
— Przerażasz mnie doktorze...Czy jednak nie przesadzasz czasami?
— Widzę rzeczy tak jak są…..
— Réné jest więc silniejszego zdrowia, aniżeli przypuszczałeś?
— Nie... jest chory... bardzo nawet chory, a choroba ta podniecana namiętnościami i gwałtownością, może go za brać raptownie... Domyśliłem się otóż, że pani bardzo zależy tymczasem na przedłużeniu tego życia... Czy się myle czy nie?...
— Nie.... Syn mój ma odziedziczy ćmajątek, któryby pozwolił mi się na reszcie wydobyć z nędznego położenia, Iw jakim wegetuje...
Dla zapewnienia mu szczęścia i zapewnienia sobie użytkowania z tej fortuny, powzięłam postanowienie, oddania go do seminaryum.
— Ależ ten majątek, jest albo zupełnie straconym, albo bardzo zagrożonym wobec faktu, że testament hrabiego de Thonnerieux skradziono...
— Tak, ale wszystko jest na świecie możebnem... to co zginęło, odnaleźć się jeszcze może.
— Prawda.
— Otóż potrzeba jest, aby René żył koniecznie.
— Będzie żył, bo go uleczę, ale uzdrawiając go, wrócę mu albo raczej dam mu siłę i energią, których mu dzisiaj brakuje... Z tą enegią i z tą siłą przyjdzie ochota do wszelkich zabaw, pragnienie wszelkich rozkoszy... Syn pani potrzebować będzie pieniędzy dla zadowolenia swoich namiętności i z pewnością zagarnie w ręce swoje majątek, o którym pani tak marzy.
— Jestem wszak naturalną opiekunką mego dziecka.
— Dzisiaj, kiedy nic nie posiada, aleć wtedy dopiero, gdy dojdzie do pełnoletności i obejmie w posiadanie legata pana de Thonnerieux, jeżeli się testament odnajdzie.
— Nie będzie śmiał odmówić mi mojej części...
— Iluzya to szanowna pani!,.. Ośmieli się on na wszystko, bo wcale nie kocha pani... — Mówiłaś mi, że jest egoistą... a nie usiłowałaś zresztą zdobyć jego przywiązania... Jego całem dążeniem, dojście do niezależności, a pani od dzieciństwa trzymałaś go w ciężkiem jarzmie.
— Dla jego dobra wyłącznie...
— Zgadzam się na to... — rzekł z u śmiechem Jakób — ale powiedz że mu to pani i chciej, aby uwierzył!...
— Cóż więc należy zrobić?...
— Trzymać się ślepo rady, jaką chcę pani udzielić...
— Pójdę za nią bezwzględnie, jakąkolwiek będzie!...
— Przypuszczamy, że testament hrabiego de Theuuereaix może się odnaleźć, że syn pani otrzyma swój legat. Pani lubisz egzystencyę wygodną i łatwa... trzeba się więc mieć na baczności przeciwko egzystencyj, bardzo ciasnej, biednej prawie.
— Jednem sposobem.
— René gdyby został bogatym nie udzieliłby pani ani cząstki ze swojego bogactwa jestem przekonany... pewny prawie... Wszystko chciałby zagarnąć dla siebie! Jedyny sposób uniknięcia tych ewentualności, to układ z tym egoistą...
— Układ?... Cóż to może być za układ?
Zanim pani na to odpowiem, pozwól mi pani zadać sabie jedno pytanie. Czy po wyjściu odemnie nie miałaś pani żadnej rozmowy z synem?
— Przeciwnie miałam i to bardzo burzliwą nawet….. wymawiałam Renemu, jego zachowanie się względem mnie u pana...
— Cóż wynikło z tych wymówek?
— Nieszczęśliwy chłopiec... uniósł się gwałtownie i oświadczył mi, że mu się sprzykrzyło to jego niewolnictwo, że zrywa swój ciężki łańcuch i postanawia podróżować przez rok, a następnie powrócić do Paryża, ażeby się zapisać na adwokata.
— Cóżeś mu pani powiedziała na to?...
— Że nie byłabym w stanie zadowolnić jego kaprysów dla kilka przyczyn, a przedewszystkiem, że mi nie pozwalał na to niezmiernie skromny mój majątek...
— A on wtedy?
— Zażądał odemnie części swojej majątku ojca...