Czerwony testament/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

POSCIG ZA MEDALAMI.

I.

— Ho! ho! — rzekł Jakób Lagarde, tego zażądał od pani!... A pani cóż na tę pretensyę odpowiedziała?..
— Oświadczyłam, że jest niepełnoletni i że mi jako głównej jego opiekunce nie wolno tego uczynić...
— Doskonale!.. Wiele mu przypada ze spadku po ojcu?...
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Z których pani nie masz już naturalnie i oddawna ani jednego grosza?...
— Tak źle nie jest, że jednak nie mam wszystkiego, zmuszoną jestem przyznać się panu... Na nieszczęście, obrachunki z opieki, których dziś mam prawo odmówić synowi, zmuszoną będę złożyć, skoro dojdzie do pełnoletności.
— I oto co do tego właśnie musimy się ze sobą naradzić.
— Jakto?—
Zaraz pani zobaczy. — Powracam do ugody o jakiej pani wspominałem przed chwilą... Syna pani trawi gorączka wolności, trawi go pragnienie rozkoszy... użycia... Weźmiemy go w kuracye homeopatyczną... Simillia similibus curantur... Nadużycie wolności i Wszelkich przyjemności — uspokoją go bardzo prędko... Oddaj mu pani jego dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Oddać mu dwadzieścia pięć tysięcy franków? —wykrzyknęła wdowa —ależ to niepodobna!..
— Dla czego?
— Skąd-że bo ich wezmę?
— Z mojej kasy, kochana pani!.. Sza! Żadnej a żadnej uwagi, żadnych a żadnych wymówek!.. Pani wiesz, że jestem jej przyjacielem... A zresztą to tylko pożyczka...
Dasz mu więc pani to co żąda, ale pod warunkiem, że zezna akcik urzędowy i że się w nim zobowiąże pozostawić pani dożywotnie użytkowanie z legata hrabiego de Thonnerieux, jeżeli oczewiście wejdzie kiedykolwiek w posiadanie tego legatu... Kiedy staje się pełnoletnim?
— Dziesiątego marca 1881 r.
— A więc akcik, który ja sam przygotuję osobiście zaraz jutro, nosić będzie datę 10 marca 1881 r., aby nikt nie był w stanie zrobić nam kwestyi jakiejkolwiek.
— Rozumiem... Czy on będzie chciał jednakże taki akcik podpisać?
— Ani się nawet nie zawaha, bo pomyśl no pani tylko, co to jest uzyskać wolność i stos biletów bankowych... W zamian za marny podpis... W dodatku idzie tu o sukcesyę bardzo a bardzo jeszcze niepewną...
— Jeżeli sukcesya chybi, albo René umrze przedwcześnie, ja panu winną będę dwadzieścia pięć tysięcy franków... skąd je będę mogła powrócić?...
— Niech no się pani wcale tym nie kłopocze.. Jestem człowiekiem bardzo bogatym, a przyjaźń pani jest dla mnie daleko droższą, niż wszystkie skarby świata... Pozostaw mi pani nadzieję, że uznasz mnie także niedługo za najlepszego przyjaciela i że sympatya pani (bo pani ma ją dla mnie jak śmiem się spodziewać), będzie mogła zmienić się kiedyś na uczucie trwalsze, serdeczniejsze...
Pani Labarre bardzo była rada pozostawić tę nadzieję doktorowi, tem bardziej, gdy czuła, iż doktór zjednał ją sobie zupełnie.
Już była w nim rozkochaną.
Słodkie słówka, wykwintne maniery i obejście pełne galanteryi pięknego amerykanina, młodszego od niej o jakie lat conajmniej dziesięć, a posiadacza ogromnej fortuny, zawróciły jej do tego stopnia w głowie, że pewną była małżeństwa.
Tego właśnie życzył sobie Jakób Lagarde.
Czuł swoję wyższość nad tą próżną kobieciną wiedział, że kiedy będzie potrzebował zrobić z niej swą bezwiedną wspólniczkę, przyjdzie mu to bez żadnej a żadnej trudności.
Pani Labarre spuściła oczy i wydała głębokie westchnienie, podobne do gruchania gołąbka.
Jednocześnie ściskała spazmatycznie rękę Jakóba.
— Co René zwykł robić o tej porze? — zapytał pseudo Thompson po chwilowem milczeniu.
— Chcąc zrzucić co najprędzej suknię seminarzysty, która mu ciąży na ramionach, poszedł do krawca, zamówić sobie cywilne ubranie... Potrzeba mu nadto ubrania na wieczór do pana...
— Na wieczór do mnie?... powtórzył, Jakób Lagarde. Nie trzeba aby przychodził!...
Pani Labarre spojrzała na doktora zdziwiona.
— Dla czego?... zapytała następnie.
— Dla bardzo ważnej przyczyny. — Przypomina pani sobie zapewne młodą panienkę, kuzynkę moję, której piękność zwróciła pani także uwagę?...
— Podobnie królewskiej piękności nie podobna jest zapomnieć...
— A więc René, tak samo o niej nie zapomniał.
— Czy pan sądzisz, że go zajęła?...
— Jestem najzupełniej tego pewny... Zmuszony studyować twarze ludzkie stałem się fizyonomistą... Wrażenie jakie się na twarzy syna pani wybiło od pierwszego na Martę spojrzenia, było piorunujące... Może jej jeszcze nie kocha w prawdziwem słowa tego znaczeniu, ale bardzo mu brak niewiele...
Drugie spotkanie dostatecznem by było zamienić tę admiracyę w gwałtowną miłość... Otóż tej miłości ja nie mógłbym aprobować.. Gdyby René prosił mnie o rękę Marty, musiałbym dać mu odpowiedź odmowną... Inne mam całkiem zamiary względem mojej wychowanki... W obec tego uważam za właściwe zapobiedz rodzącemu się uczuciu... W swoim też własnym także interesie, René nie powinien już widzieć Marty!... Czy pani mnie rozumie?...
— Rozumiem cię kochany doktorze, ale jakże tu teraz zrobić, aby mu przeszkodzić w udania się na wieczór, na który został zaproszony i na który pociąga go uczucie?...
— Znajdziemy sposób na to...
— Będzie to z pewnością trudno.
— Mniej trudno, aniżeli się pani zdaje... — Dostatecznem będzie oddalić Renégo z Paryża...
— Jak? Pod jakim pretekstem?...
— Zaraz go poszukamy... — Jakie jest miejsce pani rodzinne?...
— Tours.
— Czy ma tam pani jakie stosunki?
— Mam... — Za życia męża spędzałam tam rok rocznie po kilka tygodni...
— Nie znasz tam pani jakiego notaryusza?...
— Znam pana Landrol, poczciwego i godnego człowieka, starego przyjaciela mojej rodziny...
— W takim razie mamy już pretekst i to najnaturalniejszy... — Nie masz pani jak przypuszczam żadnych kapitałów w ręku tego urzędnika?...
— Ani sou jednego choćby...
— Dam pani dwadzieścia pięć tysięcy franków, które dzisiaj jeszcze pośle pani do pana Landrol z listem, takiej oto treści:
„Mój stary przyjacielu!... Ważne powody, nad któremi nie chce się rozwodzić, ale których łatwo się domyślisz, gdy ci powiem, że chodzi o miłość, której nie pochwalam, zmuszają mnie do rozłączenia się na czas jakiś z synem... Życzę sobie, aby René opuścił Paryż i podróżował. — Przedstawi się on panu z paru wyrazami odemnie, we dwadzieścia cztery godzin po tym liście, a pan raczysz oddać mu za pokwitowaniem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, które przy niniejszam dołączam.“
Sposób to nieomylny, przyzna mi pani zapewne...
— Czy pan myśli, że mój syn raz z Paryża wyprawiony, zapomni o rodzącem się uczuciu?...
— Nie mam ani cienia wątpliwości:../ Marta jest zapewne pierwszą kobietą, która uderzyła jego oczy i serce... Gdy się poczuje wolnym i przy pieniądzach w kieszeni, łatwe miłostki w jakie się wda niechybnie, zatrą bardzo prędko wspomnienie miłości platonicznej, nie zupełnie jeszcze rozwiniętej...
Jakób otworzył pugilares, wydobył sen dwadzieścia pięć tysięcy franków i kładąc je na stole przed panią Labarre rzekł:
— Niech pani zaraz napisze do notaryusza pana Landrol.
— Ah! kochany doktorze, jakiś ja wielki dług wdzięczności zaciągam względem pana — wyszeptała słodziutko wdowa.
— Ten dług, pani wiesz o tem dobrze, jest dla mnie szczęściem prawdziwem.
W tej chwili przeciągły głos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— To René!... — rzekła wdowa, chowając pospiesznie bilety bankowe do biurka.
Młody człowiek ukazał się w pokoju.
Miał jeszcze suknie seminaryjskie na sobie.
Gdy zobaczył Jakuba, twarz mu się rozjaśniła.
— To pan, szanowny panie doktorze! zawołał, wyciągając rękę ku pseudo-Thompsonowi. Co za przypadek szczęśliwy a niespodziewany sprowadził pana tutaj?...
— Przyszedłem dla ciebie, moje dziecię... — odpowiedział Jakób.
— Dla mnie?... — powtórzył seminarzysta ździwiony.
— Tak. — Wiesz przecie żeś mnie zainteresował niezmiernie. — Wiem to przynajmniej, żeś mi pan okazał pewną przed paru dniami życzliwość, za którą wdzięczny ci jestem nieskończenie.
— Życzliwość to najzupełniej szczera... Pani Labarre powiedziała mi, że masz zamiar pójść w ślady swego sławnego ojca i zostać adwokatem.
— Nie zganisz mi pan zapewne, panie doktorze, tego zamiaru?... Kratki sądowe nęcą mnie gwałtownie ku sobie.
— Że ci go nie zganię to pewno, ale zmiana karyery wymaga nowych studyów, nowej pracy pochłaniającej...
— Praca nigdy mnie nie przestraszała i nie przestrasza.
— Jestem zupełni o tem przekonany; tylko, że w chwili obecnej zabraniam ci stanowczo pracy zawielkiej... Zdrowie masz nie bardzo silne... Przed zaprzęgnięciem się do roboty w szkole prawa, musimy zwalczyć anemię, musimy ci krew w żyłach odnowić... Otóż, nie potrafimy dojść do tego tak zaraz, na poczekaniu. Odpoczynek, dobre odżywianie się i dobre powietrze, są ci bezwarunkowo potrzebne...
— A zatem panie doktorze?...
— A zatem przed zabraniem się do roboty, musisz trochę popodróżować...
— Patrzysz pan widzę, doktorze, bardzo na ten świat różowo, zawołał śmiejąc się René. „Musisz trochę podróżować“, to wcale pięknie powiedziane... Nie miałbym nic zgoła przeciwko temu, bo wierzę najzupełniej, że by mi to doskonale zrobiło, ale podróże to przyjemności nie takie znowu tanie, a mama znajduje się w zabardzo trudnem położeniu, aby mi mogła dać na nie pieniędzy. Nawet choćby części z tego co mi się po ojcu należy, nie wydobędę od niej na pewno...
— Rozmowa jaką właśnie miałem z mama przed chwilą — odpowiedział Jakób — przekonała mnie, że się błędnie trochę zapatrujesz na te rzeczy. Przekonałem panią Labarre, że zdrowie jej syna potrzebuje koniecznego wzmocnienia i zdołałem ją nakłonić do prawdziwej dla ciebie ofiary...
— O!... zawołał René zdumiony. I na czem ofiara ta polega?...
— Pani Labarre od jutra oddaje ci do dyspozycyi sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków!...
— Co?... Dwadzieścia pięć tysięcy franków... powtórzył młody człowiek z zaioskrzonemi oczyma.
— Tak jest, ale pod warunkiem, że pewną część tej sumy zużytkujesz na odżywienie sił swoich za pomocą podróży i że w podróży tej stosować się będziesz ściśle do tego, co ci zalecę, a co z pewnością wyda rezultaty jak najlepsze.
— I bez żadnych zgoła innych zastrzeżeń? zapytał René podejrzliwie.
— Owszem, pod jednym jeszcze warunkiem, który tak samo jak i pierwszy ma jedynie dobro twoje na celu...
— No, jakiż to zatem ten warunek?...
— W dniu 10 marca 1881 r. staniesz się pełnoletnim?...
— To fakt.
— Wystawisz otóż pod tą datą maleńki akcik, który ci podyktuję, a którym się zobowiążesz, że w razie gdyby testament hrabiego de Thonnerieux został odnalezionym i gdybyś wszedł w posiadanie legatu, jaki ci w tym testamencie został wyznaczonym, pozostawisz mamie dożywotnie korzystanie z dochodów od kapitału spadkowego... Po śmierci pani Labarre, odzyskujesz naturalnie swoje prawa..
René gorzko się uśmiechnął.
— Czyli, że moja mama, chce za sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków, nabyć spadek wyobrażający jakie może pięćset lub sześćset tysięcy franków?...
— Rozumowanie jaknajbardziej błędne moje dziecko!... zauważył Jakób Lagarde.
— Dla czegoż to naprzykład?...
— Dla tego, że twoja matka nie zgoła od ciebie nie chce kupić i nic nie kupuje. Spadek, o jakim mówisz, bez względu na jego cyfrę, jest więcej niż wątpliwym. Testament hrabiego de Thonnerieux, został jak ci wiadomo skradzionym i według wszelkiego prawdopodobieństwa, nigdy już światła dziennego nie zobaczy... Następnie chodzi nie o zrzeczenie się spadku na rzecz pani Labarre, ale o przyznanie jej dożywocia na nim jedynie...
— Zgoda!... Ale w zamian za to dożywocie, możliwe pomimo wszelkiego nieprawdopodobieństwa, ja nic przecie nie dostaję...
— Dostajesz dwadzieścia pięć tysięcy franków, mój drogi!..
— Te dwadzieścia pięć tysięcy franków, toć to przecie moja bezsporna własność to mój udział po ojcu mi pozostały.
— W tej chwili nie masz prawa upominać się o to jednakże, jest to więc kapitał bez znaczenia dla ciebie...
Gdy René opuścił głowę i milczał, Jakób odezwał się głosem nerwowym trochę:
— Zresztą, moje kochane dziecko, wolno ci to przyjąć lub odrzucić... Pani Labarre, twoja matka, przekonaną jest, że chce zrobić poświęcenie dla ciebie, a ja najzupełniej podzielam to jej przekonanie. Jeżeli innego jesteś zdania, uznajmy żeśmy nic z sobą nie mówili... Moja wizyta okaże się bezużyteczną, ot i koniec na tem...
Młody człowiek podniósł żywo głowę.
— Zgadzam się na warunki matki!... powiedział. Co mi tam po całej tej fortunie, jeżeli dostanie mi się nawet kiedykolwiek?... Abym zdrowie miał tylko to reszta nic a nic mnie nie obchodzi!.. Będę się uczył!.. zostanę adwokatem... czuję, że będę miał talent ku temu i dorobię się majątku własną pracą i własnemi zabiegami. To więcej warto niż spadek!.. To daje przynajmniej prawo do tego, aby być dumnym z siebie!..
Dajcie mi arkusz papieru stemplowego, podyktujcie zobowiązanie, napiszę je i podpiszę.
— Oto prześlicznie postanowiłeś!... powiedział Jakób Lagarde i szczerze ci winszuję...
— Kiedy dostanę owe dwadzieścia pięć tysięcy franków? — zapytał René.
Na to pani Labarre odpowiedziała:

Chociażby jutro nawet, jeżeli sobie tego życzysz... Dam ci upoważnienie do notaryusza mego w Tours, który ma pieniądze te w depozycie i który natychmiast ci je wypłaci... — Ba!.. więc trzeba do Tours po nie jechać?...
— Naturalnie, boć w Paryżu nic nie mam. Cóż ci to jednakże szkodzi. Będzie to pierwszy przystanek w twojej podróży...
— Dobrze, to ja pojadę tam zaraz jutro... Niechże mama siada i pisze upoważnienie, a przede wszystkiem, ponieważ pan doktór nie nosi ze sobą zapewno papieru stemplowego w kieszeniach, niechże mama pośle służącą aby go kupiła.
Tak jest... odezwał się Jakób Lagarde.
Pani Labarre podniosła się z siedzenia.
— Poślę Julję w tej chwili działa.
I wyszła.


II.

— Doktorze, — rzekł żywo René do Jakóba, skoro tylko pani Labarre wyszła z salonu — potrzebuję powiedzieć coś panu... panu samemu...
— Czy nie możesz mi powiedzieć tego tutaj i zaraz teraz? — zapytał mniemany Thompson nieco niby ździwiony.
— Tutaj... to niepodobna.
— Dla czego?...
— Nie mogę się tłomaczyć w tej chwili...
— Zatem służę ci, kiedy chcesz tylko.
— Wieczorem o dziewiątej, będę w kościele świętego Sulpicyusza... Czy pan będziesz mógł się tam stawić?...
— Najchętniej.
— Dziękuję ci stokrotnie doktorze.
Pani Labarre powróciła.
— Zatem wszystko postanowione moja mamo — odezwał się René — wyjeżdżam jutro zaraz z Paryża... Krawiec zobowiązał się jutro z samego rana dostarczyć mi ubranie cywilne, a zresztą nie będę miał nic do zabierania. Niech że mama przygotuje mi list do notaryusza, który ma mi wyliczyć te 25,000 franków...
— List będzie na czas, możesz być oto spokojnym.
Julia stawiła się z arkuszem papieru stemplowego w ręku.
Z polecenia pani przyniosła zaraz jeszcze atrament i pióro, poczem za dyktandem Jakóba Lagarda, młody seminarzysta napisał zobowiązanie, że przyznaje matce swojej prawo dożywotniej renty z majątku, jaki mu został przez hrabiego de Thonnerieux zapisanym.
Położył datę 10 marca 1881 r., jako datę, w której stawał się pełnoletnim, położył pod tem imię swoje i nazwisko, złożył papier we czworo i doręczył go pani Labarre.
— Oto jest akt jakiegoś żądała odemnie moja matko — rzekł z pewną goryczą w głosie. — Daj że Boże, abym dla siebie i dla ciebie dożył szczęśliwie do czasu odnalezienia testamentu mego dobroczyńcy...
Byłby to wymowny dowód, że pan Thompson, jest znakomitym co się nazywa lekarzem!...
Pani Labarre odpowiedziała:
— Będziesz żył długie lata, mój synu, a jeżeli dojdzie nas kiedy ten majątek, bądź spokojnym, że nic z niego nie uronię.
Potem dodała jeszcze:
— Będziesz potrzebował porobić sobie przed wyjazdem niektóre konieczne sprawunki, masz-że tu na nie tysiąc franków!...
— Na rachunek tych dwudziestu pięcia tysięcy, jakie mam w Tours otrzymać?...
— Nie, to podarunek mój dodatkowy.
— Dziękuję mamie serdecznie!... Pójdę zaraz posprawiać sobie co mi potrzeba. Niech mama nie czeka na mnie z obiadem.. Wstąpię do seminaryum pożegnać się z moimi nauczycielami i kolegami...
— Dobrze, moje dziecko.
— Przykro mi, kochany panie doktorze — dorzucił René, zwracając się do mniemanego Thompsona — że nie będę miał szczęścia znajdować się u pana na wieczorze, ale skoro raz stanęło postanowienie, to je trzeba bezzwłocznie wprowadzić w wykonanie... Będę się z religijną, akuratnością stosował do wskazówek, jakie mi udzielić raczysz. Gdy lekarstwa, w jakie mnie zaopatrzysz, spotrzebuję, napiszę natychmiast x prośbą, abyś mnie w nowe zaopatrzył. Pragnę się leczyć, pragnę odzyskać zdrowie i siły, pragnę żyć koniecznie...
— I będziesz żyć — zapewniam cię — odpowiedział Jakób Lagarde. — Stosowne zachowywanie się i lekarstwa dużo pomogą do uzdrowienia, daleko jednak więcej liczę na wypoczynek, rozrywki i ruch, co na pewno wyrobi na nowo krew bogatszą i cieplejsza!... Po kilkomiesięcznej podróży, powrócisz zdrów na ciele i umyśle... — Pisuj do mnie często... ja ci nigdy nie dam czekać na od⋅ powiedź...
— Dziękuję doktorze... — Wiem, że mogę liczyć na pana... — Mam w panu zaufanie bezwzględne.
— Spodziewam się, że zasłużę na nie moje dziecię... — odrzekł pseudo-Thompson znacząco.
— Do widzenia moja matko...
I René wyszedł, rzuciwszy Thompsonowi ostatnie spojrzenie, mówiące jasno i wyraźnie:
— Do wieczora... Nie zapomnij pan!...
Kiedy drzwi się za młodzieńcem zamknęły, pani Labarre szepnęła:
— To doprawdy serce z kamienia... natura egoistyczna, — Nie... to po prostu umysł chory... Nie wiele zresztą mieliśmy pracy, aby go nakłonić do tego, co nam potrzebnem było.
— To twoja zasługa doktorze!... —Jedno tylko ździwiło mnie bardzo...
— Co takiego?...
— René opuszcza Paryż bez żadnego bodaj żalu... Ani wspomniał nawet o pańskiej kuzynce... — Czyś się pan czasami nie omylił, biorąc go za zakochanego?...
— Może, że i tak było... nie mam pretensyi do nieomylności...
Jakób podniósł się z fotela.
— Już pan mnie opuszcza?... — spytała pani Labarre.
— Niestety... — Mam jeszcze kilka wizyt do zrobienia, a pani potrzeba czasu na napisanie do notaryusza do Tours. List i pieniądze muszą być dzisiaj wysłane, niech pani o tem pamięta...
— Nie opóźnię się na pewno. — Kiedyż pana znowu zobaczę?
— Kiedy pani będzie chciała...
— Ja chciałabym widzieć pana ciągle!...
— Czy zgodziłaby się pani, przepędzić ze mną dzień jeden na wsi?...
— Przypuszczam, że pan o tem nie wątpi!...
— Dziękuję pani i przyznaję, że mi to sprawia wielką radość...
— Kiedyż ma nastąpić ta przejażdżka, na samą myśl o której, doznaję zawrotu głowy?...
— Jutro sobota, dzień konsultacyj moich, ale będę wolny zaraz potem. — Jak pani sadzi, o której godzinie wyjedzie René?...
— Pociągiem pospiesznym o ósmej wieczorem...
— Odprowadzi go pani kolej?...
— Myślę, żeby wypadało...
— To niechże pani zaraz po jego odjeździe, zawieść się każe na stacyę kolei Bastille. — Ja będę tam czekał na panią i podążymy razem do mojego wiejskiego domku. — Niech pani nie je obiadu, bo razem zjemy kolacyę... — Po wyspaniu się wygodnem, będzie pani mogła rano podziwiać wschód słońca i cieszyć widokiem pięknej natury.
— To będzie dla mnie rozkosz prawdziwa!... Cudowna myśl przyszła panu do głowy.
— Szczęśliwym, żem potrafił dogodzić pani.
— Zachwycona jestem.... — Kiedy powrócimy?...
— W niedzielę wieczorem. — W poniedziałek rano muszę koniecznie być już w Paryżu.
— Ułożyliśmy się zatem zupełnie?...
— O! tak proszę pani. Będę myślał o niedzieli i będę śnić cudownie!...
Jakób ujął białą pulchną rączkę wdowy i zbliżając ją do ust, złożył na niej pocałunek pełen uszanowania i galanteryi, przyczem serduszko wdówki o mało jej nie wyskoczyło z piersi.
— Kochany doktór i naprawdę najprzyjemniejszy chyba na świecie człowiek — myślała pani Labarre, znalazłszy się samą. — Widocznie bardzo mu przypadłam do gustu i nie widzę przyczyny żeby się ze mną nie miał ożenić!
Potem zasiadła przy biurku i zaczęła pisać list do notarysza do Tours, ale często przerywała pisanie, ażeby powiedzieć sobie:
— No, pozbywam się nareszcie Renégo!... Gdybym nawet nie wyszła za doktora, będę jednak jeszcze bogata, byle tylko odnalazł się testament hrabiego de Thonnerieux!
Jakób Lagarde, powracał w tym czasie do pałacu przy ulicy de Miromesnil, uradowany z rezultatu jaki osiągnął, ale bardzo zaintrygowany rendez-vous naznaczonem sobie przez seminarzystę.
To rendez-vous sprawiało mu pewno nawet zakłopotanie.
— Czego on chce odemnie?...
Czy skutkiem rozmowy, jakążmy mieli, nie trzeba będzie zmienić niektórych szczegółów w planie, jakim sobie ułożył?...
Pascal, który oczekiwał niecierpliwie, zaraz go na wstępie zapytał:
— No, i cóż?...
— Wszystko doskonale... — odpowiedział Jakób — jutro rano, powiem ci, jak rzeczy stoją. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro też wieczór znowu będziemy mieli robotę w Petit-Castel — Jakże się ma Marta?...
— Daleko lepiej.
— Czy już wyszła ze swego pokoju?
— Nie jeszcze.
— Pójdę ją zobaczyć.
Udał się do apartamentu sieroty.
Młoda dziewczyna bledsza trochę niż zwykle, czytała leżąc na szezlągu.
Ubrana była w biały wełniany pegnoiri, który pozwalał domyślać się tylko jej przepięknych kształtów.
Przepyszne złoto-blad włosy miała niedbale wysoko podniesione na prześlicznej głowie.
Z jedwabistej masy tych włosów, kilka promieni opadało niby potoki złote na białą śnieżyście szatę.
Pseudo-Thompson zlekka do drzwi zastukał.
Marta podniosła głowę, położyła książkę na krzesełku stojącem obok i zawołała:
— Proszę.
Jakób otworzył i próg przestapił.
Litoralnie olśniony został ta pięknością.
Marta uśmiechnęła się do niego.
— Powiedziano mi, to się masz lepiej kochane dziecię — rzekł zbliżając się ku sierocie.
— Zupełnie nawet czuję się dobrze... jestem zupełnie już zdrowa...
Podała rękę doktorowi, który ją uścisnął i zatrzymał.
— Tak — powtórzyła, jestem już prawie zdrową zupełnie... ale przejście było ciężkie...
— Przelękłaś się zatem bardzo?
— O! tak, przelękłam się okropnie, chociaż nie miałam powodu ka temu, bo przecie nie było znów tak wielkiego niebezpieczeństwa...
Doktor usiadł przy swojej wychowance i przypatrywał się jej z uwielbieniem prawdziwem.
Więcej niż kiedykolwiek doznawał w tej chwili tego, dziwnego jakiegoś niepokoju, o jakim wspominaliśmy już nie raz.
Czuł teraz jakieś zamieszanie w całej istocie swojej, to też głosem niepewnym i prawie drżącym wyszeptał:
— Na przyszłość, kochana Marto, wychodzić będziesz tylko zemną... Pragnę nieustannie być przy tobie, aby czuwać nad tobą i usuwać przed twoją wrażliwą naturą wszelkie wzruszenia...
— Dziękuję ci kochany doktorze — odpowiedziała sierota z nowym uśmiechem. — Jakiś ty dla mnie wyrozumiały!.. Jakiś ty dobry dla mnie!..
— Pokazuje się jednakże, że nie zupełnie tak jest, skoro nie zasłużyłem na zupełne twoje zaufanie — odrzekł z goryczą Jakób.
Młoda dziewczyna spojrzała na swojego interlokutora ździwiona.
— Ja kochany doktorze — powiedziała — mam do ciebie nieograniczone zaufanie.
— Nie... moje dziecię!..
— Przysięgam...
— Nie przysięgaj, bo durzyłabyś sama siebie... Przestrach jakiego doznałaś dużo się z pewnością przyczynił de choroby, ale stan twojej duszy był tutaj główną złego przyczyną.
— Ależ kochany doktorze zapewniam cię...
— Nieprzerywaj mi, moje dziecię, proszę cię bardzo... Gdy opuściłaś Petit-Castel, ażeby zamieszkać z nami w Paryżu, słyszałaś już tę samą uwagę. Nie ukrywałem wtedy przed tobą, że mnie to odkrycie bardzo boleśnie dotknęło. — Odpowiedziałaś mi w sposób, który nie mógł mnie przekonać... Dzisiaj mam już zupełną pewność, że coś przedemną ukrywasz, że masz jakieś cierpienie... jakąś boleść... Chwilami pomimo usiłowań jesteś ponurą i smutna... To mnie niepokoi straszliwie... Często uśmiech gości na twoich ustach, ale ja czuję, że to uśmiech zwodniczy!.. No, kochane dziecię, jeżeli masz, jak powiadasz zupełne do mnie zaufanie, odpowiedz mi otwarcie...
— Doktorze — szepnęła młoda dziewczyna z widocznem zakłopotaniem — nie dopytuj się o przyczynę melancholii którą spostrzegasz i która cię niepokoi... Niepodobnaby mi się było wytłómaczyć przed tobą... Prawdą jest, że przychodzą na mnie bardzo czarne godziny, ale dla czego?... Czyż ja wiem sama?
— Może ci tutaj brakuje czego do szczęścia?
— Coby mi brakować mogło, skoro mnie otaczacie staraniami i przyjaźnią? Nie, nie mi z pewnością nie brakuje!..
— Dusza ma często sekretne pragnienia moje dziecię — odrzekł Jakób. — Jeżeli się nie spełniają to wywołują cierpienie... Dla czego ukrywasz przedemną cierpienia swoje? Wiesz jak wszystko, co cię dotycze, żywo mnie obchodzi... Wiesz jak cię kocham serdecznie...
Oh! tak, kochany doktorze — odrzekła Marta z zapałem — wierzę w twoję dla mnie dobroć... Dałeś mi już tyle jej dowodów!
— Że wierzysz, o tem nie wątpię, ale ani możesz domyślać się nawet, do jakiego stopnia jesteś mi drogą... Marto droga!.. od czasu jak przypadek, albo raczej Opatrzność zetknęła nas ze sobą, czyż nie zapytałaś się siebie nigdy, jaką mogła być twoja egzystencya przy mnie?...
— Widziałam przyjazną rękę, wyciągającą się ku mnie dla podtrzymywania mnie i ocalenia w chwili nieszczęścia, jakie we mnie ugodziło... Ujęłam tę rękę, dziękując za nią Bogu i powierzyłam panu moję przyszłość...
— Ale czy w tej przyszłości samej, nie przewidywałaś niczego, czy nic nie przypuszczałaś?
— Nie doktorze!
— Marto! — odezwał się znowu Jakób, po krótkim przestanku, głosem namiętnym — ja nie mogę powstrzymać, ja nie mogę głuszyć dłużej głosu serca mojego... Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, nie myślałem, Bóg mi świadkiem o niczem więcej, jak tylko, ażeby ci ulżyć w cierpieniu... Do przywiązania jakie wzbudziłaś we mnie, nie mieszał się żaden egoizm... Żyliśmy obok siebie, niechcący moje przywiązanie z początku czysto rodzicielskie, zmieniło się nieco... Jesteś bardzo młodą i nadzwyczaj piękną, obecność twoja w domu młodego wdowca, może dać ludziom powód do podejrzeń, uchybiających twojemu honorowi, reputacyi twojej... I pierwszy i druga muszą pozostać bez skazy... Trzeba uczynić niemożebne więc wszelkie złośliwe przypuszczenia świata, a na to jest jeden tylko środek jedyny.
Marto ja cię kocham, ale już nie ojcowską miłością!...
Marto ja w tej chwili żyję tylko dla ciebie... Ubóstwiam cię jak narzeczony ubóstwia swoją przyszłą!...
I pseudo Thompson przyklęknąwszy przed młodą dziewczyną dodał:
— Ukochano Marto moja, czy chcesz zostać moją żoną?...


III.

Sierota od stóp do głów zadrżała.
Niezmierne uczucie przerażenia owładnęło nią, gdy słuchała ostatnich słów Jakóba Lagarda, a jego pałające oczy przestraszały ją śmiertelnie.
Więc on ją kochał, on, którego uważała dotąd za najlepszego swojego przyjaciela i protektora, za ojca prawie...
Miłość ta zapowiadała jej groźne i niespodziewane niebezpieczeństwo...
A jakże zdoła tych niebezpieczeństw uniknąć?...
— Doktorze — odezwała się głosem drżącym — czuję prawdziwe dla ciebie przywiązanie i nieskończoną wdzięczność... Tyś mi dopomógł, tyś mnie ocalił, tyś dodał siły i odwagi do dalszego życia, w chwili, kiedy zwątpiłam o wszystkiem i pragnęłam tylko śmierci, aby się z ukochaną moją matką połączyć... Wierzę w pana jak w bóstwo, ale nie spodziewałam się wcale usłyszeć tego, co usłyszałam, dla tego też tak jestem pomieszaną i przerażoną nawet...
— Wyznałem ci, że cię kocham, a to wyznanie cię przeraża!... wykrzyknął Jakób gwałtownie... Marto to niepodobna!... Ty nie możesz obawiać się mojej miłości!...
— Błagam cię doktorze... opiekunie mój i przyjaciela.. nie mów tak do mnie... Nie wspominaj mi więcej o tem... prosiła młoda dziewczyna cała drżąca, ze złożonemi rękoma.
— Czy więc sądzisz, że cię oszukuję? Ja myślę, że się sam mylisz co do natury twojego uczucia, to się nie zastanowiłeś dobrze nad niem...
— Przeciwnie, zastanawiałem się bardzo długo, zanim ci otworzyłem moję dusze. — Rozważałam za i przeciw... Zapytywałem się siebie, czy to co mnie czyniło szczęśliwym, przedstawiało dla ciebie równe szanse szczęścia i odpowiedziałem sobie potakująco.
Ja chcę żebyś była bogatą i szanowaną... Chcę żebyś otrzymała przezemnie poważanie i majątek... chcę nakoniec dać ci tyle radości w przyszłości, ile musiałaś przejść cierpień w swojej bolesnej przeszłości.
Szacunek czuję dla ciebie głęboki, ale moja miłość wyrównywa temu szacunkowi, jest gwałtowną i niepokonaną, pożera mnie i pali!... Żyć bez ciebie, to lepiej umrzeć, a ja chcę żyć... chcę żyć, aby być kochanym przez ciebie, aby uczynić cię szczęśliwą.
Marta żywo się podniosła.
Namiętny wyraz twarzy Jakóba, drżenie głosu i rak ściskających jej ręce, przestraszały ją coraz bardziej.
— Jesteś moim dobroczyńcą i jedynym przyjacielem... powiedziała... Serce moje pełne jest dla ciebie wdzięczności Ba to wszystko coś dla mnie uczynił doktorze, ale nie mogę przyjąć pozycyi, jaką mi ofiarowywasz. Wielkiego tego honoru nie czuję się wcale godną...
— Niegodnąś jest zostać moją żoną?... wykrzyknął Jakób. A to dla czego znowu?...
— Dla tego, że jako dziecko biedne i bez rodziny, nie zasługuję ani na to, abyś mi wolność swoję składał w ofierze, ani na to, abyś mi majątek swój oddawał... Powtarzam to raz jeszcze doktorze, żeś jest igraszką omyłki... Odnalazłeś we mnie obraz ukochanej córki, którą utraciłeś i to cię zaślepia... Proszę cie, błagam cię, zastanów się doktorze...
— Ale ja cię kocham prawdziwie... kocham cię do szaleństwa! — wykrzyknął Jakób ściskając ręce Marty.
— Sam sobie zadajesz kłamstwo...
— Przy tobie serce o mało mi z piersi nie wyskoczy... to nie krew płynie już moich żyłach, ale ogień...
— Doktorze, proszę cię, błagam ze złożonemi rękami, nie mów tak de mnie... Ja się boje...
— Przestraszam cię, dając ci moję miłość, jaką mężczyzna może ofiarować ukochanej przez siebie kobiecie! — Jeżeli nie przyjmujesz, to widać, że serce twoje nie jest wolne...
Słysząc te ostatnie wyrazy, Marta zadrżała.
Położenie jej stawało się okropnem.
Przyznać się, że kocha Pawła Fromentala, w chwili, kiedy doktór wyznał jej swoją miłość, byłoby ściągnąć na siebie złość, a może i nienawiść tego, któremu winną była wszystko, i który odwróciwszy się od niej, pozostawi ją w takiem samem opuszczeniu i nędzy, z jakich ją wspaniałomyślnie wydobył.
— Na pamięć córki, którą tak kochałeś doktorze, a której ja jestem żywym podobno obrazem, nie mów do mnie w ten sposób... szeptała Marta... Robisz mi wielką przykrość... sprawiasz mi wielkie cierpienie...
Jakób Lagarde, odpowiedział na to porywczo:
— O Marto! ty mnie oszukujesz, ja to czuję, ja to odgadłem, ja jestem pewny tego! — Teraz rozumiem przyczynę twojego smutku, a jakiego wytłómaczyć sobie nie mogłem... Ty kochasz kogoś, od którego cię pobyt u mnie oddziela, ale nie możesz się zdecydować na rozłączenie!... Nie prawda?...
— Doktorze! — krzyknęła przestraszona sierota, odwracając głowę. — Przestań mnie wypytywać i nie patrz w tak dziwny sposób na mnie...
— Śmiałabyś mi zaprzeczyć, że się kochasz?... Potrzeba było albo skłamać, albo zdradzić swoję tajemnicę.
Kłamstwo wydawało się właściwszem to też Marta pomimo swojej szczerości, nie zawahała się wcale.
— Nie! — odpowiedziała. — Nikogo nie kocham... nikogo. — Moje serce jest wolnem i chce pozostać wolnem.
— Przysięgasz mi na to?... Na pamięć twojej matki przysięgasz?...
Młoda dziewczyna cofnęła się przed ohydą fałszywej przysięgi, któraby była jednocześnie świętokradztwem.
— Znieważasz mnie doktorze, nie wierząc słowom moim! — odpowiedziała z godnością. Myliłam się wierząc w twój dla mnie szacunek, dobrze to w tej chwili widzę! — Nie przysięgnę!...
Jakób Lagarde, zawstydził się gwałtowności z jaką przemawiał.
— Wcale o tobie nie wątpię kochana Marto... Ale cóż chcesz?... ja jestem waryat... Jestem zazdrosny, trzeba mnie żałować i trzeba mi wybaczyć...

Wybaczam ci doktorze z całego serca — odrzekła sierota — bo bezwiednie, jestem tego pewną znieważyłeś mnie i sprawiłeś boleść wielką... Ty... tak zawsze dobry dla mnie... ty do którego tak się przywiązałam...
I wybuchnęła głośnym płaczem.
Widząc jej konwulsyjne łkania i łzy spadające gradem z jej oczu, Jakób znowu poczuł wyrzuty.
— Marto, kochane dziecię — odezwał się głosem drżącym, łagodnym — wierzę ci... chcę ci wierzyć — zbłądziłem, przyznaję, przemawiając w ten sposób do ciebie, ale uspokój się, nie płacz, bo twoje łzy przykrość mi sprawiają... Pozwól mi liczyć na przyszłość... czas stanie się sprzymierzeńcem moim... Ponieważ serce twoje jest wolne, przyjdzie spodziewam się czas, że poznasz mnie lepiej, że mnie pokochasz i pozwolisz uczynić cię najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet.
Mówiąc to przyciągał ku sobie młodą dziewczynę, która mu się żywo wydzierała.
— Nie znam tajemnic przyszłości— rzekła — ale na litość nie zmuszaj mnie doktorze do przeklinania dnia, w którym z bezgranicznem zaufaniem przyjęłam dłoń ku mnie wyciągniętą….. Widziałam w tobie ojca... najlepszego z ojców!... łudziłam się... dla czego odbierasz mi to złudzenie?...
Doktór zagryzł wargi.
Zapanował już zupełnie nad sobą.
— Dobrze Marto... odrzekł zimno i ostro prawie... Spodziewałem się w tobie znaleźć przyjaciółkę i towarzyszkę... a znajduję kobietę podejrzliwą, która nie dowierza nawet rodzicielskiemu mojemu przywiązaniu... Odpychasz mnie dzisiaj, ale zmienisz to swoje usposobienie. Przykre wrażenie jakie ci sprawiło moje wyznanie, zatrze się wkrótce. Pokochasz mnie kiedyś, jestem tego pewny, bo ja tego chce, a nikt nie zdoła oprzeć się mojej woli!...
I zarazem dodał głosem łagodniejszym.
— Chodź kochane dziecię, czas już wielki posilić się trochę.
— Masz racyę doktorze... przebiorę się tylko i zejdę zaraz do sali jadalnej.
Jakób wyszedł.
Czoło miał zachmurzone, brwi ściągnięte.
— Będzie mnie ona kochać! — mówił do siebie z dziką pasyą — musi mnie pokochać!...
Pierwszy to raz w mojem życia, tak zostałem pochwycony za serce...
Pierwszy to raz, ale i ostatni... Chce, aby Marta została moją żoną!... Upiera się, ale to nic nie znaczy. Zostaje przecie pod moją władzą... Musi mi być posłuszną... To tylko kwestya czasu... zresztą jeżeli walka jest potrzebną, będę walczył! — Marta, jestem pewny, ukryła przedemną stan swojego serca... Zapewne tak jak każda młoda dziewczyna, rozpoczęła jaki głupi romans... Zapomni o nim i basta.
Pseudo Thompson poszedł do Pascala.
Marta skoro tylko wyszedł z pokoju, padła na kolana i ręce złożyła.
— Boże, Boże mój — szeptała zrozpaczona, czy po tem wszystkiem co wycierpiałam, nowe mnie czekają znowu katusze?... Człowiek, w którym widziałam ojca, kocha mnie miłością wcale nie ojcowską?... Ta miłość stanie się dla mnie fatalną, bo na nię wzajemnością odpowiedzieć nie moge... bo serce moje nie należy już do mnie... Stwórco mój, Zbawicielu mój, wspieraj mnie łaską swoją, a ty matko moja czuwaj tam z góry nad biednem dziecięciem twojem.
Po tej krótkiej modlitwie, Marta się co żywo przebrała i zeszła.
Obiad nie był wcale smutny, ale nie przeciągnął się długo. Skoro tylko powstali, Jakób wyszedł, aby się stawić na schadzkę naznaczoną mu przez syna pani Labarre.
Brakowało zaledwie parę minut do ósmej, gdy doktór przybył na plac św. Sulpicyusza i wszedł do starego kościoła o dwu nierównych wieżach.
Wysokie i ciemne sklepienia, zarzucały mu na ramiona jakby płaszcz lodowaty. Nawa była prawie pustą.
Kilka kobiet klęczało z ukrytemi w dłoniach twarzami, i modliły się w milczeniu, w zupełnej prawie ciemności, bo nawa główna oświetlona była niewielką liczbą lampek i świec palących się w kapliczkach pobocznych.
Jakób Lagardo przystanął przy jednej z tych kaplic.
U stóp ołtarza spostrzegł zaraz pochylonego młodego księdza, czy też człowieka w księżem ubraniu, który mu się wydał do Renégo Labarre podobnym.
Przez chwilę przypatrywał się temu człowiekowi, a pewny, że się nie myli, zbliżył się doń i dotknął ramienia.
— Wszak to René, nie prawda?...
René, bo rzeczywiście on to był — podniósł się i podał rękę doktorowi.
— Tak, to ja panie — odpowiedział seminarzysta. — Siadaj no pan tutaj... — Mamy pół godziny czasu do zamknięcia kościoła. — Więcej to, aniżeli potrzeba, na to, co mam pana powiedzieć...
Jakób usiadł.
Młody człowiek zajął miejsce obok i zaczął dalej głosem przyciszonym:
— Musiałeś się pan ździwić zapewne, kochany panie doktorze, że kościół na miejsce spotkania się naszego wybrałem... — A to naturalne jednakże. — Ubranie, jakie mam jeszcze na sobie, nie pozwała mi, pokazywać się w jakiemkolwiek publicznem miejscu, bez zwrócenia na siebie uwagi...
— Mogłeś był przecie przyjść do mnie?...
— Nie chciałem.
— Dla czego?...
— Może zaraz się wytłomaczę... — wydało się panu dziwnem, żeś mnie zastał klęczącego i modlącego się żarliwie, mnie, który jutro zrzucam sutannę!... — To także bardzo proste.., — Nie miałem wcale powołania do stanu duchownego, ale mam wiarę i to wiarę gorącą, szczera!... — Błagałem Boga, aby mi dodał odwagi i energii, ażebym stał się człowiekiem i doszedł do celu, o którym marzę. Teraz wysłuchaj mnie doktorze...
— Słucham cię moje dziecko.
— Wytłomaczę ci dla czego nie chciałem pójść do pana... Ale pozwól mi pan zadać sobie naprzód jedno pytanie?...
— Proszę cię bardzo.
— Kiedy z matką udałem się do pałacu pańskiego po poradę, zobaczyłem tam młodą osobę, którą nam pan przedstawiłeś jako kuzynkę swoję...
René się powstrzymał.
— No i có2? — zapytał Jakób.
— A więc ta młoda osoba... zaklinam cię doktorze odpowiedz mi otwarcie... ta młoda osoba czy jest twoją kuzynką rzeczywiście?...
— A! ha! pomyślał sobie wspólnik, Pascala Saunier — nie myliłem się tedy, odgadłem prawdziwą przyczynę dzisiejszego spotkania.
Głośno się zaś odezwał:
— Ale prosta rzecz, że Marta jest moją kuzynką.
— Kuzynką bliską czy dalszą?
— Dalszą trochę. Rodzice ją odumarli i sama jedna pozostała na świecie... Zabrałem ją, wychowałem... Pielęgnowałem jak gdyby była własną moją córką... Dzisiaj ma lat dziewiętnaście... W tym więc samym jest wieku co i ty jak mi się zdaje.
— Doktorze — wyjąkał René głosem drżącym od wzruszenia — ja kocham pannę Martę z całej duszy...
— Kochasz ją?... przerwał Jakób. Ależ zaledwie ją dopiero poznałeś!..
— Dość mi było raz ją jeden zobaczyć, ażeby się przywiązać do niej! Kocham ją szalenie i czuję, że ta miłość będzie nieskończoną i jedyną w życiu!.. Wyjadę dzisiaj, ale pojmujesz pan dobrze, że największem mojem pragnieniem byłoby zobaczenie twojej kuzynki i zaczerpnięcie w jej oczach odwagi i energii, o którą przed chwilą Boga błagałem... Nie mogłem sobie pozwolić tego szczęścia nie otworzywszy ci wprzód eerca mojego.
— Jesteś prawym chłopakiem... wiem o tem doskonale.
— Czy kuzynka pańska jest wolną?
— Zupełnie.
— Nigdy do tej chwili nie pomyślałeś pan o mężu dla niej?
— Nigdy.
— Czy sądzisz, że w świecie w którym żyje, nie zwróciła na kogo uwagi?
— Nie tylko, że w to nie wierzę, ale przekonany jestem o tem najzupełniej.


IV.

Po chwili milczenia, Jakób Lagarde ciągnął dalej z uśmiechem:
— Teraz jak mi się zdaje, wszystko wiesz coś chciał wiedzieć...
René Labarre uczynił nadzwyczajne wysilenie, ażeby pokonać nieśmiałość jaka go opanowała w ostatniej chwili i zaledwie wymówił te słowa:
— Czy potrafiłbyś doktorze przyjąć mnie na męża swojej wychowanki?...
— Mój kochany chłopcze — odrzekł pseudo Thompson — wiesz jaką żywą mam dla ciebie sympatys, boć dałem ci już jej dowody, ale nie mam wcale prawa narzucić Marcie męża, dla tej jedynie przyczyny, że ten mąż mnie się podoba... Koniecznem jest, aby jej serce samo wybór zrobiło!..
Rozumiesz to nieprawda?...
— Rozumiem — odrzekł René tak słabym głosem, że zaledwie go można było dosłyszeć.
Jakób mówił dalej:
— Jesteście zresztą oboje za młodzi, ażeby teraz myśleć o małżeństwie... —Pracuj... złóż egzamin, a gdy staniesz się już skończonym człowiekiem, wtedy dopiero będziesz mógł powtórzyć mi swoję prośbę, a ja będę ci mógł dać odpowiedź, której dziś udzielić ci nie mogę...
— Jeżeli przyjąłem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, jakie jutro mam podnieść od notaryusza w Tours, to dla tego jedynie, że chcę pracować... — odrzekł René — że chcę własną pracą dojść do majątku i sławy... Ale powtarzam ci raz jeszcze doktorze, że moja siła woli, moja energia sto razy będzie większa, jeżeli ją zaczerpię, w jej oczach! — Najszczerszem życzeniem mojem jest powiedzieć przed wyjazdem kuzynce pańskiej, jakie żywię dla niej uczucie i zapytać, czy będzie mogła mnie pokochać kiedy się stanę człowiekiem.
— Mój kochany René, jesteś młodym, niedoświadczonym a pełnym iluzyj, jak to, co w tej chwili od ciebie słyszałem wymownie dowodzi, później dopiero trochę będziesz wiedział co trzymać o miłości, którą dziś za nieśmiertelną uważasz!... Ja także w twoim wieku, uczułem, jak mi się zdawało, gwałtowną miłość dla kobiety, którą przez chwilę widziałem.
— A więc? — zapytał René.
— A więc puściłem się w podróż, tak jak ty teraz uczynisz i z pięknego uczucia pozostało tylko wspomnienie.
— Ja mego nie zapomnę nigdy! — wykrzyknął René, — Przysięga to młodego chłopca...
— Nie doktorze!...
— Ja tak samo utrzymywałem, a jednakże myliłem się i to grubo...
— Pewny jestem, że się nie mylę! — Pozwól mi doktorze, w chwili odjazdu, zobaczyć pannę Martę, chociażby tylko na chwilkę, proszę cię o to... błagam cię! Pozwól mi powiedzieć jej w swojej obecności, że mojem największem pragnieniem poświęcić jej życie, jeżeli mi zrobi tę łaskę, że je przyjąć raczy... Doktorze... kochany doktorze, dla czego mi tego odmawiasz?...
Jakób igrał z Reném, jak igra kot z myszą, nim ją ostatecznie schrupie.
Prawie od początku rozmowy, której byliśmy świadkami, odgadł cel do jakiego zmierzał młody człowiek, domyślił się o co go będzie prosił jak o największą łaskę.
I nie spieszył rozumie się z odpowiedzią na prośbę biednego dzieciaka, który od laski jego zupełnie zależał.
Ale okrutna igraszka nie mogła się przeciągać nad miarę — więc też mniemany Thompson odpowiedział:
— Pozwól sobie raz jeszcze powiedzieć, kochany René, żeś jest dla mnie sympatycznym nad wszelki wyraz... — Od dnia, w którym cię zobaczyłem, zyskałeś całą moją szczerą przyjaźń w dowód czego dam ci zaraz niektóre rady. Że mnie usłuchasz, wiem z góry. Dostrzegam w tobie energie, potrzebną człowiekowi co się chce wybić z tłumu i stworzyć sobie stanowisko odpowiednie: wierzę, że ty nie ustaniesz w pół drogi, wierzę, że wytrwasz i zwyciężysz. Kiedy cele zamierzone osiągniesz i kiedy powtórzysz mi wtedy prośbę swoję o rękę mojej wychowanki, będę bardzo szczęśliwy, gdy Marta zgodzi się zostać twoją żoną... — Chcesz jej dziś w mojej obecności, wyznać swoję miłość?... — Dobrze, zgadzam się na to...
— Zgadzasz się doktorze... — odezwał się syn pani Labarre, z pewnym rodzajem upojenia.
— Tak mój przyjacielu.
— O! jakiś pan dobry dla mnie!...
— Ale do tego zezwolenia — odezwał się Jakób — dołączam pewien warunek.
— Jaki?...
— To, że twoja pani matka nie dowie się o tej mojej dla ciebie powolności... —Mogłaby mi wyrzucać, że ci dopomagam do rozporządzenia swoję przyszłością i miałaby słuszność zupełną, bo moje sumienie nie jest zupełnie spokojne. Ale... chęć widzenia cię szczęśliwym, głuszy we mnie inne wszystko...
— O! kochany doktorze, jakże ci wyrażę moję wdzięczność?...
Zachwycony René ściskał konwulsyjnie ręce Jakóba.
— Kiedyś będę miał szczęście zobaczyć pannę Martę? — zapytał.
— Jutro... Ale musisz tym sposobem opóźnić wyjazd o kilka godzin.
— Jakto?...
— Marta jest trochę cierpiącą w skutek wypadku, jaki jej się przytrafił, gdy jechała powozem.
— René pobladł.
— Wypadek?... powtórzył głosem drżącym.
— Tak, ale nie lękaj się... bo to nic takiego ważnego...
— Jednakże powiadasz pan, że jest cierpiącą?...
— Cierpiącą jest, ale nie ma żadnej obawy... Uznałem za stosowne wysłać ją na wieś na doi kilka.
— Tam musimy się udać, aby ją zobaczyć...
— Gdzież się znajduje ta miejscowość?...
— Nad brzegiem Marny... na terytoryum de Créteil...
— Doktorze, jutro we dnie łatwo mi przyjdzie wymknąć się na kilka godzia z Paryża. — To na nic by się nie zdało, bo ja nie będę mógł jutro oddalić się z doma... Jatro jako w dzień przyjęcia, naletę do moich chorych i za nic w świecie nie naraziłbym ich na zawód...
— Słusznie... Ale cóż w takim razie mam zrobić...
— O której godzinie zamierzałeś wyjechać do Tours?...
— Pociąg pośpieszny wychodzi o ósmej minut czterdzieści pięć... wieczorem, i nim właśnie chciałem był jechać.
— Czy matka miała zamiar, odprowadzić cię na kolej?...
— Mówiła mi, że będzie na kolei.
— W takim razie o to co potrzeba będzie zrobić, ażeby się niczego nie domyśliła. Weźmiesz swój bilet i zajmiesz się wyekspedyowaniem swoich rzeczy... Po tem ucałuje z matkę i pożegnasz się z nią, ale zamiast pojechać, pozostaniesz.
— A cóż się stanie z mojemi rzeczami, bo nie mogę ich przecie tracić...
— Rzeczy pojadą bez ciebie, odbierzesz je w Tours nazajutrz, za kwitem jaki będziesz miał przy sobie.
— Więc skoro matka odejdzie?...
— Udasz się do kawiarni stacyjnej i tam poczekasz na pewną osobę i powóz.
— A ten powóz gdzie mnie powiezie?...
— Do posiadłości mojej do Créteil, gdzie będę czekać na ciebie, gdzie przepędzisz z godzinę... Powóz, który cię tam przywiezie, odwiezie cię zaraz z powrotem do Paryża... Prześpisz się w hotelu obok stacyi... i najpierwszym pociągiem odchodzącym z rana, odjedziesz z sercem bodaj przepełnionem nadzieją.
— Ah! doktorze, kochany doktorze, tyś jest najlepszym człowiekiem na świecie... Nieskończenie ci to będę powtarzał!...
I René ściskał znowu z podwójnym zapałem ręce pseudo Thompsona. Ten odpowiedział uśmiechem:
— Jestem po prostu twoim przyjacielem i staram ci się tego dowieść... Nie wielka to zasługa...
— Kościół zaraz zamykają więc wyjdźmy...
— Jeszcze słówko... Co robić zamierzasz gdy odbierzesz swoje dwadzieścia pięć tysięcy franków?... Jaką myślisz pójść drogą?...
— Nie wiem doprawdy jeszcze.. W Tours się namyślę ostatecznie i napiszę do pana...
— Nie zapomnij!...
— Nie zapomnę tem bardziej, że będę prosił pana, abyś mi raczył donosić o biegu sprawy co do kradzieży popełnionej w pałacu de Thonnerieux i procesie Jeroma Villarda. — Jeżeli testament hrabiego zostanie odnaleziony, to będę się musiał stawić...
— Nie zapomnij o medalu pamiątkowym rozdanym sześciorgu dzieciom urodzonym w tym samym dniu co córka nieboszczyka hrabiego?
— Z pewnością że nie zapomnę.
— Schowałeś go zapewne starannie do walizy.
— O nie zrobiłbym nigdy tego. Medal ten od samego dzieciństwa noszę zawsze na szyi i nie rozstaję się z nim nigdy.
— Masz racyę. — To sposób najpewniejszy. Do widzenia kochane dziecię... do jutra wieczorem...
Jakób i René wyszli z kościoła świętego Sulpicyusza i rozeszli się uścisną wszy się raz jeszcze za ręce.
— No — myślał sobie René powracając do mieszkania matki — będę zatem przynajmniej wiedział, czy mogę liczyć, że Marta odpłaci mi się kiedyś wzajemnością! Ah! ten doktor Thompson, to najlepszy człowiek w świecie!..
Jakób także zacierał sobie ręce.
— Jutro wieczór będziemy mieli jeden medal więcej — szeptał sobie.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala i zobaczmy na czem ma dzień przeminął.
Po wysłaniu depeszy do syna, oznajmiającej o niespodziewanym jego wyjeździe, poszedł zaraz do naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, do jego gabinetu w prefekturze policyi.
Tutaj zastanawiali się obaj poważnie nad protokółem stwierdzającym śmierć Duvernaya i Wirginii.
Potem uradzili, że niezbędnem było zrobienie rewizyi w mieszkaniu nieboszczyków.
— Przed tem... proszę pana naczelnika — odezwał się Rajmund, życzyłbym sobie zobaczyć sznurek, na którem wisiało ciało Duvernaya.
— Oto jest.
Rajmund wziął sznurek i zaczął mu się przypatrywać.
— To sznur stajenny — powiedział następnie — a oto ślady żelaznego kółka... od żłoba...
— Tak i mnie się zdawało, ale nie widzę w tem nic takiego, z czegoby można jakąkolwiek korzyść osiągnąć.
Zapewne, nie przeszkodzi to jednakże, aby w danej chwili, osiągnąć z tego jaką wskazówkę.
— Tak sądzisz?...
— Myślę, że to prawdopodobne a bodaj zupełnie pewne... Prosiłbym pana naczelnika, żeby mi sznurek ten powierzył...
— Weź, ale pamiętaj nie buduj zamków na lodzie... Wszystkie sznury do przywiązywania są zupełnie jednakowe... wyrób ich zawsze jeden i ten sam.
— To się pokaże... Zobaczymy naprzód co znajdziemy w mieszkaniu Duvernaya... Towarzysz, z którym pił w wigilię swojej śmierci, wspominał o jakiejś wycieczce, jaka miała się odbyć nazajutrz... Sznur ten nie wygląda na to, aby pochodził z jakiejś wykwintnej stajni... może na wsi na jaki ślad trafimy...
— Bardziej tego pragnę aniżeli mam nadzieje — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego — powstając i biorąc za kapelusz.
Obaj urzędnicy wyszli aby się udać na ulice Julien La Croix w Belleville, i dokonać rewizyi w mieszkaniu Duvernay’a.
Nie pójdziemy za nimi i nie będziemy się zajmować szczegółami poszukiwania, które jak nasi czytelnicy z góry są przekonani, musiało pozostać bez skutku, medal bowiem hrabiego de Thonnerieux nie mógł być odnalezionym w mieszkaniu nieszczęśliwego Amadeusza. Badania też sąsiadów i stróża domu nie dadzą również żadnego stanowczego rezultatu, bo ludzie ci nie zgoła nie wiedzą.
Późno już było gdy Fromental powrócił do mieszkania, bardzo zajęty okrutną sprawą, którą mu powierzono do wyjaśnienia, smutniejszy niż zwykle, w obec faktu, że z synem swoim musi być znowu na długo rozłączony.
Przez całą noc zastanawiał się, kombinował, układał różne plany i odrzucał je następnie, jako niepewne — co mu nie przeszkodziło jednakże zająć się nazajutrz zaraz od samego rana tropieniem złoczyńców. Najbardziej chodziło o to, aby dowiedzieć się o miejscowość do której udali się byli na spacer — młody tapicer z narzeczoną.
To zagadka, która... pomyślnie rozwiązana, może bardzo ułatwić wszystko.
Pozostawmy go w spokoju, a udajmy się do pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Jakób Lagarde czyli pseudo doktór Thompson, powróciwszy ze schadzki z Reném, oddalił się do swoich apartamentów, aby wypocząć, czego mu bardzo było potrzeba.
Nazajutrz bardzo wcześnie był już na nogach i kazał poprosić mniemanego swego sekretarza, do swego gabinetu.
Zdawał się być bardzo zakłopotanym, bo aż zmarszczki wystąpiły mu na czoło.
— Co ci to kochany przyjaciela? zapytał wchodząc Pascal. — Wydajesz mi się bardzo ponurym. Czy nie wszystko poszło po myśli?
Jakób odpowiedział pytaniem:
— Czytałeś dzienniki poranne?
— Czytałem.
— O śmierci Amadeusza Duvernaya i pięknej Wirginii... znowu żadnej a żadnej wzmianki.
— Prawda... ani jednego słówka...
— Otóż to milczenie mnie niepokoi, powiem nawet, że mnie przestrasza.
— Dla czego?
— Bo musi coś w tem być jednakże.


V.

— Że coś jest — odparł Pascal — to nie ulega wątpliwości, ale że to „coś“ nie trudne do odgadnięcia, to także prawda.
— Co to jest podług ciebie? — zapytał Jakób.
— Policya nie znalazła mordercy Antoniego Fauvela, a przeczuwając, że nieodnajdzie także mordercy dwojga młodych, obawia się aby dzienniki nie szydziły z jej niedołęstwa, aby nie obruszyły przeciwko niej ludności Paryża, obawia się pisnąć słówko, któreby jej nieudolność wykazało... Mowa jest srebrem ale milczenie złotem, oto zasada jakiej trzyma się w tej rzeczy służba bezpieczeństwa publicznego... W obec tego, to, co ciebie w tej chwili niepokoi, mnie otuchy owszem dodaje... Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
— Potrzebaby tylko, jednego lepiej poinformowanego dziennikarza, ażeby co jest roztrąbił i podłożył ogień pot nogi policyi.
— Cóż nas to zresztą obchodzi? Przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności, działamy z zanadto wielką zręcznością, abyśmy się mogli skompromitować kiedykolwiek... Pamiętaj, że jest w sądownictwie zasadą: Szukaj tego, kto może korzystać z popełnionej zbrodni! — Nie ma nikogo na świecie, ktoby był zdolnym odnaleźć przyczynę tych jedno po drugiem następujących morderstw... Nie ma nikogo na świecie, kto by mógł powziąć podejrzenie, że my mamy interes w usuwaniu spadkobierców hrabiego de Thonnerieux. Żadnych a żadnych zatem obaw i śmiało do celu, jakeśmy sobie postanowili!..
— Dziękuję!.. Uspokoiłeś mnie!.. Idźmy zatem do celu, do którego co dzień się przybliżamy, a jutro znowu będziemy bliżej jeszcze.
— Jutro?
— Tak.
— Jakto?
— Dziś w nocy zdobędziemy medal Renégo Labarra...
— Nierozumiem...
Jakób w kilku słowach opowiedział swojemu wspólnikowi o swojej wczorajszej schadzce w kościele świętego Sulpicyusza.
— A więc powiedział Pascal — poczciwy ten chłopak, będzie czekał dziś wieczór na stacyi po odejściu pociągu.
— W kawiarni stacyjnej, gdzie go poznasz bardzo łatwo...
— Przedewszystkiem po jego księżem ubraniu...
— Będzie tak jak my ubrany.
— O! do dyabła!... Widziałem kochanka raz jeden tylko i wcale nie przypominam go sobie... No aleć mam węch niezły przecie. W nowem przebraniu nie będzie jeszcze zupełnie siebie pewny... i po tem go łatwo odróżnię... O której godzinie trzeba pojechać?
— Około dziesiątej. Nie możesz go przywieźć do Petit-Castel wcześniej, niż przed samą jedenastą wieczór. — Potrzeba działać nadzwyczaj ostrożnie... pani Labarre także tam będzie...
— Jego matka! — wykrzyknął zdziwiony Pascal.
— A tak...
— To niedorzeczność!..
— Przeciwnie, to szczyt zręczności!... to gra prawdziwie mistrzowska!... Podbiłem zupełnie panią Labarre, i widzi ona we mnie przyszłego swojego męża!... Zaprosiłem ją na kolacyę do willi, w której przenocuje, i w której przepędzi dzień następny nad brzegiem Marny w cieniu drzew wyniosłych... Pojmujesz, że obecność tej szanownej damy w moim domu i w mojem towarzystwie... będzie najlepszem dla mnie świadectwem... Jeżeli przypadkiem wydarzy się co niedobrego synowi, czy jego matka będzie mogła posądzać o cokolwiek, czy będzie mogła przypuścić, żem się do tego wypadku przyczynił?...
— Najmniejszy szelest, może zwrócić jej uwagę...
— Nie będzie żadnego szelestu, wiesz o tem przecie tak jak i ja dobrze.
— Zresztą wszelkie ostrożności zostaną zastosowane... Działam jak najlepiej dla naszego interesu... nie możesz o tem wątpić...
— Wiem żeś jest bardzo zręczny, ale twoja śmiałość przestrasza mnie czasami... Czy nie masz mi już nie do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że Angela musi nas wyprzedzić w wyjeździe do Petit-Castel, tak jak wówczas przed wizytą Antoniego Fauvela, i przygotować wykwintną kolacyę. — Sam jej zresztą, o tem powiem.
Angela otrzymawszy instrukcye od Jakóba, wybierała się na popołudnie.
Nadeszła godzina konsultacyi doktora Thompsona i tłumy osób zebrały się W salonie.
Marta zanim zajęła stanowisko kasyerki, uśmiechnęła się jak zwykle do doktora.
O wpół do siódmej pseudo Thompson oznajmił, że konsultacya skończona, a osoby, które nie zostały obsłużone poprosił, aby się pofatygowały po jutrze.
Sierota przedstawiła mu rachunek.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie... Twarz jej weselszą nawet była niż zwykle, ale ta udana wesołość nie mogła omylić badawczego spojrzenia Jakóba.
— Ona mnie oszukuje — zapewniając, że serce jej wolne — myślał sobie... Kogo ona jednakże kocha?... Muszę wiedzieć!... będę wiedział... i naprzód już żałuję mojego rywala!... Nie będzie on mi długo zawadzał na drodze!...
Jakób rozpędził czarne myśli — wypogodził czoło, i uprzedził sierotę, że musi wyjechać, i że nie będzie na obiedzie.
Powróci dopiero jutro po południu.
— Nie zapomnij kochana Marto — dodał, że mój pierwszy wieczór muzykalny odbędzie się w poniedziałek, i że ty wraz zemną czynić będziesz honory domu, przyjmować gości zaproszonych...
— Wywiąże się jak będę mogła najlepiej, z tego zupełnie co prawda obcego mi zadania, odpowiedziała młoda dziewczyna — ale jest coś co mnie ambarasuje bardzo.
— Co takiego kochane dziecię?...
— Jak się ubrać?... jestem jeszcze w grubej żałobie po matce...
— Nie żądam wcale, abyś zrzuciła żałobę, boć to nie bal przecie. — Włóż suknię czarną, tylko bogatszą trochę i lżejszą tak, żeby po przez koronki przeglądały choć cokolwiek prześliczne twoje ramiona... przypnij białą kokardę do przepysznych swoich blond włosów, a będziesz i nadzwyczaj odpowiednio i bardzo ładnie wystrojoną... O jedno cię tylko proszę, a mianowicie oto, żebyś przy swoim wdzięku, nabrała pewności siebie... żebyś czasami nie wydawała się zaambarasowaną i nieśmiałą.
Pamiętaj, że odtąd grasz tutaj rolę pani domu, rolę, która kiedyś zamieni się w rzeczywistość.
Na te słowa Marta zadrżała, najpierw zaczerwieniła się, a potem zbladła, jednakże szepnęła...
— Mówiłeś doktorze, że mnie kochasz...
— I powtarzam ci to Marto. Kocham cię z całej duszy... Kocham cię o ile tylko można kochać...
— No, to dowiedź mi tego.
— Jakim sposobem?... Przyrzekając, że nie będziesz wspominał o tej miłości, aż do czasu skończenia się żałoby po mojej matce...
— To prawie cały rok jeszcze! — wykrzyknął Jakób. — Czyż mogę na tak długo nakazać milczenie mojemu sercu? Będę ci nieskończenie za to wdzięczną! O! nie odmawiaj mi doktorze! Proszę cię o to w imię tej, której otrzymałeś ostatnie tchnienie... Proszę o inne uczucia, jakie dla mnie uczuwałeś!...
Głos Marty chociaż smutny i załzawiony, był jednakże słodki i pieszczotliwy.
Jakób uczuwał rodzaj upojenia, słuchając mowy młodej sieroty.
Serce biło mu gwałtownie.
— A po skończeniu roku — zapytał — nie każesz mi milczeć, kiedy ci będę mówił o mojej miłości?...
— Nie.
— I odpowiesz mi, że kochasz mnie także?...
— Tajemnice przyszłości, Bogu są tylko wiadome... — szepnęła sierota przyszłość do Boga należy...
— Ale zostawiasz mi nadzieję?...
— Nie mam prawa ci jej odbierać doktorze...
I z uśmiechem podała rękę Jakóbowi.
Nędznik pochwycił tę rękę i przycisnął do ust z takim wybuchem namiętności, że młodą dziewczynę dreszcze przeszły.
— Dobrze! — powiedział następnie. — Ustępuje ci... ustępuje... chociaż rok ten będzie dla mnie wiekiem! Ale nie jestem ci w stanie odmówić... — Zresztą pozostawiasz mi nadzieję, a ja cię kocham tak bardzo, że ulitujesz się nademną i skrócisz mi z pewnością mękę.... Nie odpowiadaj nic... pozostaw mi moję ułudę... chce się pieścić mojem marzeniem...
Powiedziawszy to opuścił młodą dziewczynę.
Marta długo się przedtem zastanawiała nad temi kilku słowami, jakie wypowiedziała pseudo Thompsonowi.
— Za jaką bądź cenę, trzeba zyskać na czasie mówiła sobie. — Będę się osłaniać moim smutkiem, żałobą jaką noszę... będę żądać roku czasu. — Kto wie co się stać może? Może tymczasem zobaczę Pawła przypadkiem.
Niewinny podstęp sieroty, poskutkował przynajmniej chwilowo, skoro doktór zgodził się czekać i to bez szemrania.
Zamieniwszy jeszcze słów kilka z Pascalem, wyszedł z pałacu i wziąwszy powóz, kazał się zawieźć na stacyę kolei do Vincennes.
Ponieważ przybył wcześniej trochę, wszedł do kawiarni i czekał tu cierpliwie na przybycie pani Labarre.
René straciwszy większą część dnia na lataniu za różnemi sprawunkami i przygotowaniach do podróży, na obiad przyszedł do matki.
Nie miał już na sobie sukni seminarzysty, ale ładny garnitur granatowy, doskonale uwydatniający zgrabną choć wątła trochę jego postać i ruchy dystyngowane.
Pomimo anemicznej bladości jego cery i ust, był bardzo ładnym chłopcem i większość kobiet z przyjemnością by mu to powiedziała.
O w pół do ósmej, służąca pani Labarre poszła przywołać fiakra.
Stróż pomógł jej znieść walizę i torbę podróżną, poczem zaraz i matka i syn podążyli do stacyi drogi żelaznej Orleańskiej.
Pociąg, którym miał odjechać René, odchodził o ósmej minut czterdzieści pięć, kasa więc nie była jeszcze otwartą.
Młody człowiek podał ramię matce i zaczęli przechadzać się po sali, rozmawiając ze sobą półgłosem.
Pani Labarre miała jak wiemy bardzo umiarkowane dla swojego jedynaka uczucie, ale dzisiejszego wieczoru, pierwszy raz w życiu i bez żadnego wybitniejszego powodu, obchodziła się z nim prawdziwie po macierzyńsku.
Wyjazd Renégo — z którego powinna się była cieszyć właściwie, zasmucał ją owszem i to nawet bardzo.
Patrzyła się na to rozłączenie z pewnym żalem i obawą.
W dwie minuty po odejściu pociągu, zapomni o wszystkiem z pewnością, ale w tej chwili patrząc na syna nie mogła się powstrzymać od jakiegoś wielkiego wzruszenia.
Odzywała się doń z niezwykłą serdecznością.
Młody chłopak przyzwyczajony od dawna do traktowania obojętnego, dziwił się tej nagłej czułości i nie umiał jej sobie wytłomaczyć.
— Zdajesz się być smutną i zmartwioną moja mamo — powiedział nagle: nie przypuszczam, aby to a przyczyny mojego wyjazdu.
Łza ukazała się na rzęsie pani Labarre i spłynęła po policzku.
— Mylisz się moję dziecię — odrzekła ściskając ręce syna — twój odjazd obchodzi mnie bardzo...
— Ale dla czego?... Wszakże mama życzyłaś sobie przecie tego wyjazdu zresztą, nie nazawsze przecie wyjeżdzam.
— Zapewne... Chwilowa też to jakaś słabość, bez żadnej zapewne przyczyny, zdaje mi się atoli, że to rozłączenie stanie się wielkiem dla nas obojga nieszczęściem...
— Mama żądała tego... ja nie myślałem o oddaleniu się z Paryża...
Pani Labarre opuściła smutnie głowę.
René mówił dalej.
— Złe przeczucia mamy, świadczą tylko o jej nerwowem rozstrojeniu, nie trzeba przywiązywać żadnej do nich wiary... Mama sądzi, że to rozłączenie sprowadzi nam nieszczęście?... Ja jestem innego zupełnie zdania... Ja wierzę w moję przyszłość, mama o niej powątpiewa... Niech mama pójdzie lepiej za moim przykładem...
W tej chwili rozległ się dzwonek.
Otworzono kasę.
René opuścił matkę i poszedł bilet do Tours wykupić.
Z kasy udał się do ekspedycyi bagaży, dostał kwit na rzeczy, który schował do pugilaresu i powrócił do matki.
Nadeszła chwila rozstania.
Uściskali się z matką z prawdziwą serdecznością.
W tej chwili serce obojga biły jednakowo gorąco...
Przez tę krótką chwilę, kochali się prawdziwie.
— No, żegnam cię kochane dziecko, albo raczej do widzenia — odezwała się pani Labarre, głosem drżącym trochę. — Szczęśliwa będę prawdziwie, gdy cię będę mogła uściskać za powrotem, tak jak ściskam cię w tej chwili... — Pamiętaj, żeś odtąd wolny i niezależny. Umiej że być mężczyzną... Pamiętaj o swojej przyszłości... a przedewszystkiem pamiętaj o swojem zdrowia i powracaj wyleczony i wesół...
— Bądź spokojną moja matko... dziękuję ci z całego sersa, bo widzę, że mnie kochasz...
— Czy wątpiłeś kiedy o tem?...
— Czasami... Ale odtąd nic podobnego nie będzie...
Pani Labarre i René uściskali się jeszcze raz ostatni i młody człowiek wszedł do sali podróżnych klasy drugiej.


VI.

Wdowa po adwokacie Labarre, chwilę go jeszcze śledziła oczyma.
Kiedy zniknął, otarła zwilżone oczy, wyszła z sali i wsiadła do czekającego na nią powozu.
— Gdzie jechać? — zapytał stangret.
— Niedaleko... na stacyę Vincenes.
Powóz się potoczył i wjechał na most Austerlitz.
René jak powiedzieliśmy, wszedł na salę pasażerską.
Pokręcił się parę minut, a następnie wyszedł, i rzucił wzrokiem do okoła, aby się przekonać, czy matki już nie ma.
Nie zobaczywszy jej nigdzie, pobiegł do kasy, którą już zamykano.
— Panie, odezwał się do kasyera, kupiłem bilet klasy drugiej do Tours, ale uprzedzono mnie, że obecność moją koniecznie potrzebną jest dziś wieczór w Paryżu. — Pojadę jutro... na jutro bilet ten nie będzie mi już mógł służyć. Czy byś pan nie był łaskaw zwrócić mi za niego pieniądze?...
—Przepisy na to nie pozwalają — odrzekł urzędnik. — Jedyna rada jaką dać panu mogę, to poczekaj pan jakiej osoby, któraby jechała do Tours, i bilet od pana odkupiła.
W tej chwili jakiś pasażer stanął przy okienku.
— Proszę do Tours... druga klasa, powiedział.
— Oto właśnie dobra sposobność dla pana... rzekł urzędnik do Renégo.
Były kleryk ofiarował bilet swój podróżnemu, który nabył go chętnie bez żadnych trudności, i pospieszył do kawiarni, gdzie miał czekać na posłańca od doktora Thompsona.
Rzeczy pójdą bez niego, ale mniejsza oto, jutro je w Tours zastanie. Kazał sobie podać wody sodowej, bo go w gardle paliło coś, jakby żywy ogień, wyjąwszy z kieszeni pugilares, zaczął porządkować niektóre papiery.
Pugilares był dobrze wypchany. Zawierał wykazy przedmiotów wczoraj pokupowanych, bilety wizytowe z adresem mieszkania matki, ulica Charete-Midi i t. p.
Wyjął kilka tych biletów i włożył do bocznej kieszeni surduta, potem schował pugilares i wziął w rękę jakiś dziennik wieczorny.
Czas wydawał mu się nieskończenie długim, bo myślał o tej błogosławionej chwili, w której znajdzie się w obecności Marty.
Co raz spoglądał na zegar i na drzwi wchodowe, spodziewając się, że doczeka nakoniec tego, który ma go zawieźć do posiadłości Thompsona.
Wybiła dziesiąta.
Niecierpliwość młodego chłopaka stała się gorączkową i pełną obawy.
Czy nie dotrzymają mi słowa?
Czy czasem nie bezpotrzebnie opóźniłem mój wyjazd?
Gdy tak rozmyślał, jakiś człowiek, wyglądający na stangreta z dużego domu, ukazał się na progu kawiarni i zaczął się rozglądać do okoła.
Renému serce zabiło gwałtownie.
Spojrzenie woźnicy zatrzymało się na nim.
Podniósł się pospiesznie.
Stangret, w którym nasi czytelnicy poznali już zapewne Pascala Saunier, dał mu znak jakiś.
René żywo się zbliżył do niego i zapytał po cichu:
— Czy mnie szukacie?...
— Tak, jeżeli pan miałeś dziś do Tours pojechać...
— A właśnie.
— Nazywa się pan?...
— René Labarre.
— No to, to samo.
— Przysłanyś jest przez doktora Thompsona?...
— Tak panie...
— Zaraz zapłacę i idę za tobą.
Podszedł do kontuaru i zapłacił za wodę sodową.
Nikt na to co zaszło, nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Młody człowiek wyszedł z kawiarni i spotkał zaraz Pascala.
Odezwał się on doń z kozła, wskazując na drzwiczki powozu:
— Niech pan siada...
— Gdzie mnie zawieziesz? — zapytał — René.
— Do Créteil... do doktora.
— A prędko się tam znajdziemy?...
— Za godzinę.
— To jedźmy.
Usadowił się i zamknął drzwiczki.
Pascal Saunier zaciął konia i puścił go galopem.
Młodemu człowiekowi pod wrażeniem wzruszenia i miłości, jazda wydawała się bardzo wolną.
On radby był lecieć na skrzydłach, tak mu pilno było do doktora Thompsona, do Marty, która jak marzył sobie, czekała na niego.
Biedny René!


∗             ∗

Pani Labarre wysiadła przed stacyą do Vincennes, a zapłaciwszy i odprawiwszy stangreta, weszła do sali i zaczęła szukać spojrzeniem tego, kto miał na nią oczekiwać.
Zapomniała już o synu zupełnie!
Myślała tylko o rozkosznym wieczorze i dniu, jaki miała spędzić na wsi w towarzystwie człowieka ujmującego, człowieka, w którym już przyszłego męża swojego widziała.
Jakób, jak wiemy, był już na stacyi.
Pani Labarre nie spostrzegłszy go, spojrzała na zegarek i ponieważ brakowało jeszcze pięć minut do naznaczonej jej godziny, usiadła na ławce a oczy ku drzwiom zwróciła.
Jakób zjawił się niebawem.
Wdowa powstała i podeszła ku niemu.
— Jakto, więc kochana pani, pierwsza przybyła? — wykrzyknął, ściskając podaną sobie rękę. — Naprawdę umieram ze wstydu! — Przepraszam, żem dał czekać na siebie.
— Nie mam ci nic do przebaczenia, kochany doktorze. — Jesteś punktualnym wyjątkowo, ale ja się pospieszyłam trochę.
— Bądź co bądź ja powienienem był być pierwszym!... Dziękuję za pobłażliwość... Spodziewam się, że pani nie po obiedzie...
— Jadłam bardzo mało, bo chciałam zachować dobry apetyt na kolacye...
— Jestem pani nieskończenie za to wdzięczny...
— Prędko jedziemy?...
— Natychmiast...
Jakób oddalił się od pani Labarre, ażeby pójść po bilety.
W chwile potem oboje jechali koleją, a od stacyi, ponieważ było bardzo niedaleko, udali się pieszo do Petit-Castel.
Wieczór był prześliczny.
Pseudo-Thompson otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie, a przeszedłszy ze swoją towarzyszką podwórze, wszedł na peron.
W chwili, kiedy wchodzili na peron, otworzyły się drzwi willi i Angola ukazała się na progu ze świecznikiem w ręku.
Spostrzegłszy kobietę, która z pewnością służącą nie była, pani Labarre została niemile ździwioną a nawet zawstydzoną prawie i szybko zasłoniła się woalką.
Jakób zrozumiał, co sobie pomyślała, pospieszył też powiedzieć:
— Pozwoli sobie kochana pani przedstawić kuzynkę moję, Angelę, najsympatyczniejszą i najprzywiązańszą z kuzynek... Mówiłem jej bardzo już wiele o pani i o sympatyi, jaka nas łączy, wskutek czego gotową jest przelać na panią przywiązanie, jakie żywi dla mnie.
— Chętnie bym pragnęła zasłużyć sobie na to odezwała się wdowa, podając rękę Angeli, którą ta uścisnęła życzliwie.
— Znajomość zatem zrobiona! — zawołał Jakób wesoło. Jesteście panie już przyjaciołkami.
Następnie zaś zapytał:
— A cóż, czy kolacya gotowa?...
— Może być podaną na każde żądanie kuzynie.
— No to choćby zaraz, bo umieramy z głodu, ale przedewszystkiem, bądź łaskawa kochana Angelo, poprowadzić panią do pokoju w którym dzisiejszą noc przepędzi, aby się rozebrała z kapelusza i okrycia.
— Chodźmy łaskawa pani.
Ex-magazynierka zaprowadziła ex-adwokatowę do pokoju, który zajmowała Marta, podczas swego w willi pobytu.
Jakób udał się do salonu rzęsiście oświetlonego w którym wyjątkowo nakryte było do stołu, bo tutaj właśnie, a nie w sali jadalnej, miała się odbyć kolacya.
Upewniwszy się, że okna i okiennice są szczelnie pozamykane, podszedł do konsolki, na której stało kilka butelek z likierami.
Wziął jednę z tych butelek, napełniona płynem prześlicznego żółto-złotawego koloru, odkorkował ją, odlał małą szklaneczkę, a wlał natomiast taką samą ilość płynu z flaszeczki kryształowej, którą wyjął z kieszeni.
Zakorkował z powrotem butelkę i postawił na swojem miejscu.
Zaraz potem Angela z panią Labarre weszły do salonu.
Zasiedli do stołu.
Część kolacyi składała potrawa z truflami, pieczeń wołowa na zimno w galarecie, majonez z drobiu, wątróbki i przepyszne raki.
Butelki z winem szampańskim chłodziły się czekając kolei.
Kolacya będąca prologiem zbrodni, była ożywioną nadzwyczajnie.
Angela opowiadała przeróżne anegdotki z czasów swojej wesołej młodości, pani Labarre śmiała się głośno i spijała kolejno ciepłe Chateau-Larozza i mrożonego szampana, które Jakób nieustannie wlewał jej do kieliszków.
Upijała się powoli, sama nie wiedząc o tem.
Trochę przed jedenastą mówiła jeszcze ciągle i dużo, ale już głosem przeciągłym, a śmiała się coraz głośniej i bez żadnego powodu.
Teraz Angela przyniosła kawę i likiery.
Jakób napełnił mały kieliszek złotym płynem z butelki już nam wiadomej i podał go pani Labarre.
— Nie-chno pani tego szkosztuję... proszę pani... wyborne to co się nazywa...
Wdowa wypiła likier do ostatniej kropelki, niemogąc się go nachwalić, ale zaledwie postawiła próżny kieliszek na stole, oczy jej się przymknęły, głowa się chwiać zaczęła z jednego ramienia na drugie, nakoniec pochyliła ją na lewe ramię i nie poruszyła więcej...
— Usnęła! — odezwał się po cichu Jakób. — Usnęła i to tak twardo, że choćby piorun koło niej uderzył, to się z pewnością nie obudzi...
— Czy nie byłoby lepiej przenieść ją do jej pokoju i położyć do łóżka? — odezwała się Angela.
— Nie trzeba!... Mam pewien swój plan co do niej. — Tutaj zamknęła oczy i tutaj je musi otworzyć...
Pseudo Thompson wyszedł z salonu razem z Angelą, zamknął drzwi na dwa spusty i przeszedł do sali jadalnej.
— Co mam robić?... zapytała Angela.
— Przyrządzić aparat nie tracąc ani minuty.
Udali się do śpiżarni znanej już czytelnikom naszym.
Aparat został odpowiednio nastawiony, zaopatrzony w dostateczną dozę keroseliny i połączony za pomocą rurki gutaperkowej z tobą żelazna, która w murze przechodziła do sali jadalnej.
Zaledwie przygotowania te zostały dokonane, dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego szybko powozu.
— Jest Pascal — zawołał Jakób. — Idźno mu otwórz bramę...
Angela poszła spełnić zlecenie.
Powóz się właśnie zatrzymał — zapalone latarnie rzucały żywe światło do koła.
Mniemana kuzynka Thompsona skierowała się do sztachet, otworzyła bramę i zaraz ją z powrotem zamknęła skoro powóz wjechał na podwórze i zatrzymał się przy stajniach.
Pascal zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki Renému Labarre, który zapytał:
— Przyjechaliśmy już?...
— Już panie.
Angela zbliżyła się w tej chwili: witam pana — rzekła — pan doktór Thompson oczekuje pana niecierpliwie... Służę panu...
René poszedł za Angelą, która wprowadziła go do sali jadalnej, gdzie Jakób Lagarde, siedział przy stole i przy lampie czytał dzienniki.
Podniósł się na przywitanie przybyłego i z uśmiechem podał mu rękę.
— Ah! jakże czas wydał mi się nieskończenie długim kochany doktorze powiedział syn pani Labarre Czy uwierzy pan, że siedząc tam w kawiarni, sądziłem, że jestem zapomniany...
— Posądziłeś mnie zatem niesłusznie, bo ja nie przestałem myśleć o tobie.
— Najpierw powiedz mi doktorze jak się miewa panna Marta...
— Zdrowa już prawie zupełnie i... czeka na ciebie...
— Mówiłeś jej pan o mnie?...
— Musiałem... aby ją przygotować do wyznania, jakie chcesz jej uczynić.
René zaczerwienił się po same uszy.
— Czy przynajmniej przypomniała o mnie sobie?... wymówił nieśmiało.
— Pamięta cię doskonale — mówię ci nawet otwarcie, że cię zauważyła.


VII.

— Zauważyła mnie!... powtórzył młody człowiek z prawdziwą radością, a nieśmiało dodał: I nie bardzo jej się nie podobałem?...
— Przeciwnie... odrzekł Jakób z uśmiechem.
— Zaledwie mogę panu wierzyć doprawdy... Nie spodziewałem się nigdy takiego szczęścia... zdaje mi się, że to sen...
— Sen bez przebudzenia...
— I ja zobaczę pannę Martę i będę dziś z nią mówił?...
— Za parę minut... Pójdę ją uprzedzić o twoim przyjeździe... Zaczekaj tu trochę...
Jakób pozostawił Renégo Labarre, w tak radosnem upojeniu, że nie był on w stanie ani zebrać myśli, ani też dziwić się czemukolwiek.
Wychodząc pseudo Thompson zasunął po cichutku zasuwę u drzwi oddzielających pokój jadalny od salonu, w którym pani Labarre zasypiała.
Poszedł do Pascala, który zrzucił już liberyę, i czekał go w śpiżarni.
— A cóż? — zapytał go ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Wszystko się odbyło tak jak przewidziałem... mama śpi jak zabita...
— A gdyby się obudziła?...
— Nie podobna... możesz chyba wierzyć, że przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności... Spać będzie do rana...
— No to bierzmy się do dzieła.
— Jakób wyjął zegarek i z oczami utkwionemi w skazówki, naciskał prawą ręką banię kauczukową.
Aparat zaczął działać natychmiast, zapełniając sproszkowaną keresolinę atmosferę sąsiedniego pokoju w którym się René Labarre znajdował.
Siedział on z oczami utkwionemi we drzwi, po przez które miała wejść niby Marta doktorem.
Naraz uderzył go prześliczny jakiś zapach.
Zdawało mu się, że gałązka kwiatu aromatycznej woni muska go po twarzy.
Skąd ten odurzający zapach mógł pochodzić?
Nie silił się wcale a wcale odgadywać przyczyny i wciągał chciwie rozkosz nieznaną.
Nagle poczuł, że powieki mu ciężą i na oczy spadają.
Jednocześnie zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Napróżno usiłował się podnieść — pozostał przybity do krzesła.
Usiłował przemówić słów kilka, ale język odmówił mu posłuszeństwa i jakieś niewyraźne tylko brzmienie wychodziło z ust pół otwartych.
Ręce, które chciał wyciągnąć, opadły martwo, oddech stał się nierówny, przyspieszony.
Usnął, tak jak przed nim usnęli w tem samem miejscu jego wuj Antoni Fauvel, a potem Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
Tak samo jak i tamci, zapadło biedne dziecko w sen śmiertelny.
Nie będziemy opowiadać szczegółów zbrodni — bo je nasi czytelnicy znają aż nadto dobrze.
W pół godziny później, medal pamiątkowy przeszedł z szyi ofiary w ręce jego morderców, którzy zabrali jednocześnie pugilares zawierający osobiste papiery ex seminarzysty.
Jakób Pascal pragnęli, aby ciało zamordowanego zaniesionem zostało do Morgi przez tych, którzy je znajdą.
O wpół do pierwszej po północy odjeżdżał w powozie ten trup bezkrwisty.
Jakób usiadł obok niego, Pascal zajął miejsce na koźle i pojechał drogą Gravelle.
Minęli most Charenton, następnie most d’Ivry, wjechali na drogę prowadząca do Choissy-le-Roi i przystanęli w pobliżu linii kolejowej z Paryża do Orleanu, w miejscu trochę wyniesionem po nad szyny.
Tu Pascal zeskoczył z kozła, zbliżył się do samych szyn i rozejrzał w prawo i w lewo, tak daleko jak tylko mógł okiem zasięgnąć.
Panowało głębokie milczenie, wszędzie wydawało się zupełnie pusto.
Wielkie burzliwe chmury przesuwały się po niebie, zasłaniając księżyc i zwiększając jeszcze ciemności.
Pascal zbliżył się do Jakóba i rzekł:
— Nie ma obawy! Czas jakby umyślnie dla nas. — Spieszmy się!
Otworzono drzwiczki i Pascal przy pomocy wspólnika zarzucił sobie na plecy ciało René’go i niosąc ten straszny ciężar, zeszedł z nim nad szyny.
Stanąwszy przy ogrodzeniu zasłaniającem w tem miejscu owe szyny, podrzucił na ramionach trupa jak worek mąki i przerzucił go na drugą stronę.
Zrobiwszy to, przelazł płot, wziął zwłoki za ramiona, pociągnął parę kroków i położył w poprzek szyn.
W parę minut powrócił już do doktora.
— Gotowel — powiedział — odjeżdżajmy...
— Chwilę jeszcze — odrzekł Jakób nadstawiając uszu. — Posłuchajno tylko trochę...
— Co takiego?...
— Jada ku nam...
— Z której strony?...
— Od strony Choissy-le-Roi...
— Na których szynach położyłeś nieboszczyka?...
Na tych, po których przejdzie właśnie pociąg.
— Oto nadchodzi.
Rzeczywiście wśród ciemności pokazały się dwie latarnie umieszczone na przodzie lokomotywy, jak dwa pałające ślepia bestyi apokaliptycznej.
— Uciekajmy co koń wyskoczy!... — zakomenderował Jakób — bo mógłby się przestraszyć i rozbiegać, coby nam narobiło wiele ambarasu...
Pascal chwycił za lejce.
A nie było chwili do stracenia, bo koń zdradzał już oznaki zaniepokojenia.
Pascal zdołał go powstrzymać, Pociąg nadchodził z całą szybkością i łoskotem, który przy nocnej ciszy wydawał się dwa razy głośniejszym.
Przeleciał jak błyskawica, pozostawiając za sobą zmiażdżone ciało René’go.
O trzeciej godzinie rano, Jakób i jego wspólnik byli już z powrotem w Petit-Castel.
Pascal zajął się wyprzęganiem konia i odprowadzeniem go do stajni, Jakób powrócił do salonu.
Angela wyciągnięta na kanapie, to się budziła, to zasypiała na nowo.
Pani Labarre z łokciami opartemi na stole, z głową wspartą na ręku, pozostawała ciągle w śnie letargicznym.
Świece w kandelabrach dopalały się, oświecając szczątki deseru i próżne butelki.
Jakób zasiadł naprzeciw matki, której syna co tylko zamordował.
Kiedy się rozwidniło, i kiedy narkotyk przestał działać, pani Labarre otworzyła oczy.
Zrazu nie mogła sobie zdać sprawy z niczego.
Rzuciła w koło siebie zdziwione spojrzenie, nie poznając miejsca, gdzie się znajduje.
Myślała, że śni jeszcze.
Ale obecność doktora Thompsona, który plecami oparty o poręcz krzesła, a z głową na piersi spuszczoną zdawał się głęboko także uśpionym, przywróciła jej równowagę.
W tej chwili Jakób lekko się poruszył.
Podniósł rękę, wyprostował głowę i otworzył oczy, odgrywając z właściwym sobie talentem komedye budzącego się człowieka.
Spojrzeli na siebie i... uśmiechnęli się oboje.
— Ah! mój przyjaciela — odezwała się wdowa z pewnem zakłopotaniem — jakże zdradzieckie to twoje wino szampańskie!...
Najniespodziewaniej pobija...
To jedno mnie tylko trochę pociesza, że i pan, lubo mężczyzna, nie oparłeś się jego działaniu!...
Dla mnie jako dla kobiety, nie widzę by to było tak bardzo żenującą porażką.
Kilka minut przekomarzali się jeszcze, a potem Jakób zaproponował poranną przechadzkę po parku, co naturalnie chętnie zostało przyjęte.
Hanek był przepyszny.
Słońce wschodzące na czystem jak lazur niebie, ozłacało złotemi swojemi promieniami gazony, przedzierało się po przez gęste liście wysmukłych drzew i rzucało smugi złociste na spokojne prawie fale Marny.
Dzień zapowiadał się prześlicznie.
Przeszedł też bardzo szybko przynajmniej dla pani Labarre, na przejażdżce czółnem po rzece i różnych innych rozrywkach.
Z głębokiem też westchnieniem, wdowa po obiedzie odjechała do Paryża koleją szóstej wieczorem, powracała do swego mieszkania przy ulicy Cherche-Midi.
Jednocześnie także Jakób z Angela i Pascalem opuścili Petit-Castel.
Na ulicy de Miromesnil, zastali Martę, która pomimo, że została sama jedna, nie nudziła się bynajmniej.
Umysł jej zajęty był przewidywaniem złowrogich konsekwencyj, jakie wypaść mogły dla niej z miłości doktora Thompsona. Nie pozwoliło to jej nawet pamiętać, że jest samą w całym domu.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Dzień sobotni przeszedł mu na poszukiwaniach dotyczących Amadeusza Duvernay i Wirginii, ale nie zaprowadził na najmniejszy choćby ślad, gdzie byli na spacerze i co na nim porabiali.
Na tych samych badaniach spędził ranek niedzielny, ale również bezskutecznie.
Powrócił do domu zupełnie zniechęcony i nie mający żadnej nadziei rozgmatwania tej zawiłej sprawy.
Po niadaniu ubrał się i poszedł na ulice de Tournon, do pałacu de Chatelux.
W wigilię tego dnia, jak to sobie przypominamy, hrabina złożyć miała w jego interesie wizytę sekretarzowi ministra, pragnął więc jak najprędzej dowiedzieć się rezultatu tej wizyty.
Kazał się zameldować pani de Chatelux i został natychmiast przyjęty.
Wchodząc do salonu był bardzo zaniepokojony.
Chodziło o przyszłość jego i syna.
Co za ciosem będzie wiadomość, że prośba została odrzuconą.
Pani de Chatelux przyjęła go z uśmiechem na ustach.
To wydało mu się dobrą wróżbą i uczuł pewną ulgę.
— Czekałam cię mój przyjacielu... odezwała się matka Fabiana... Ciesz się, bo mam dobrą dla ciebie nowinę... Byłam wczoraj jak ci przyrzekłam u sekretarza ministra, który ma wielkie wpływy na jego ekscelencyę... Opowiedziałam mu w najmniejszych szczegółach przeszłość i twoje obecne wyjątkowe położenie... Moja wymowa miała skutek nadzwyczajny... Jestem dumną z siebie, bo wywołałam łzy na oczach sekretarza ministra. To nie lada zasługa!….. Krótką mówiąc, wziął sprawę gorąco do serca i nietylko obiecał przedstawić prośbę jego ekscelencyi, ale poprosić także o poparcie jeszcze prefekta policyi, który najlepiej może zaświadczyć, jakie im oddałeś usługi.... Czyć jest zadowolony?...
Uradowanemu Rajmundowi także łzy płynęły z oczu.
— Oh! pani... pani... zawołał głosem drżącym ze wzruszenia. Uczyniłaś mnie bardzo szczęśliwym... Mogę się więc spodziewać zupełnej wolności. Mogę mieć nadzieję, że zerwę łańcuch, którego ciężar mnie zabija!... że będę mógł poświęcić resztki życia czuwaniu nad mojem ukochanem dzieckiem, bez obawiania się już, aby Paweł się nie dowiedział czem byłem i czem obecnie jestem, aby nie rumienił się za swojego ojca!...
Wszystko będziesz mógł uczynić kochany Rajmundzie... Bądź więc spokojny i nie trać nadziei!...
— Pan! w tobie tylko mam nadzieję!
— I możesz zupełnie liczyć na mnie, bo zrobię wszystko, aby ci zadość uczynić.
— Pozwoli pani hrabina zapytać, kiedy znowu ma się zobaczyć z sekretarzem ministra?...
— Uprzedził mnie, że mi złoży wizytę we wtorek wieczorem, że zabierze pańską prośbę. Trzeba więc napisać ci ją co najprędzej i przynieść mi we wtorek rano... Tymczasem postaram się o poparcie kilku wpływowych osób...
— We wtorek rano stawię się pani hrabino!...
— Czekam cię mój przyjacielu... Teraz pomówmy o pańskim synu i moim...
Czy widziałeś Fabiana w Créteil?...
— Nie pani...
— Jakto?….. a jakimże sposobem?...
— Wezwany niespodziewanym rozkazem z prefektury, musiałem wyjechać w piątek.
— A kiedyś tam powrócisz?...
— Niestety nie wiem.
— Cóż pomyślał Paweł o tym niespodziewanym odjeździe.
— Upozorowałem podróż, uprzedzając, że nie wiem jak potrwa długo.
— Nie rozpocząłeś jakich kroków, co do wynalezienia tej młodej osoby, w której Paweł tak się zakochał szalenie?...
— Rozpocząłem... ale zmuszony byłem zaprzestać. Zajmę się tem zaraz jak tylko będę mógł i spodziewam się, że nie bezskutecznie.
— Młodość to płochość — może tymczasem Paweł potrafi zapomnieć...
— Pragnąłbym tego bardzo, ale wątpię... — Biedne dziecko naprawdę jest zakochane i bardzo się boję, aby ta miłość nie stała się dlań źródłem zawodów i zmartwień...
— Zawsze kochany Rajmundzie, widzisz wszystko w czarnych kolorach!...
Pani de Chatelux słowami swemi uspokoiła trochę strapionego ojca i Fromental wyszedł od niej przepełniony radością.
Powróciwszy do domu, zabrał się bezzwłocznie do pracy.
Chodziło ma o zredagowanie prośby do ministra, którą nazajutrz miał zanieść hrabinie.
O pierwszej prośba była skończoną, nazajutrz miał ją tylko przepisać na i czysto.
Upadając ze znużenia, spać się położył.


VIII.

Nazajutrz po niedzieli spędzonej tak przyjemnie w Petit-Castel, w towarzystwie doktora Thompsona, pani Labarre wstała w bardzo wesołym humorze.
Zadowolona sama ze siebie, stanęła przed dużem lustrem i znajdując się odmłodzoną, zaczęła z największą starannością czesać długie sploty ciemnych swych włosów, z których rzadko gdzie zresztą przebijający biały włosek, zostawał zaraz wyrywany.
Twarz posypała lekko pudrem i oczekiwała chwili śniadania, wybiegając ciągle myślą ku doktorowi, Thompsonowi, najprzyjemniejszemu człowiekowi, jakiego kiedykolwiek widziała.
O jedenastej, kiedy przeszła do sali jadalnej, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
Za chwilę weszła służąca, ażeby powiedzieć pani, iż jakiś pan chce się widzieć z nią koniecznie.
— Cóż to za pan? zapytała żywo wdowa.
— Czy kto znajomy?..
— Nie wiem, czy go pani nie zna, ale ja go tu nie widziałam nigdy.
— Jak wygląda?...
— Bardzo porządnie... Możnaby go wziąść za jakiego urzędnika... — Umyślnie przybył z Choissy-le-Roi, ażeby się z panią zobaczyć...
— Z Choissy-le-Roi?... — powtórzyła pani Labarre zaintrygowana. — Nie znam tam nikogo... — To dziwne... — No, ale poproś tego pana do salonu... — Zaraz tam przyjdę...
Przybyły był człowiekiem lat około czterdziestu, starannie wygolonym z faworytami, pozór miał dystyngowany, a ubrany był w czarny tużurek i biały krawat.
Po zamienienia ukłonów, zapytał:
— Mam interes do pani Labarre, wdowy po wielce szanowanym adwokacie, czy więc z nią mam honor mówić?...
— Tak panie... — Proszę niech pan siada — odezwała się pani Labarre, wskazując ręką na krzesło. — Czekam, aby mi pan był łaskaw wytłomaczyć przyczynę pańskich odwiedzin...
— Zaraz ot uczynię proszę pani, ale naprzód mam prosić panią o odpowiedź na niektóre moje pytania...
— Ma mi pan zadawać pytania? — wykrzyknęła zdziwiona pani Labarre.
— Tak jest — ale, niechże się pani wcale nie obawia. — Pytania nie będą niedyskretne...
— Czekam więc na to zapytania...
— Pani ma syna? — zaczął przybyły.
— Tak jest — odpowiedziała wdowa, tknięta nagłą obawą.
— Czy w tej chwili nie jest on obecnym w Paryżu?
— Nie, proszę pana.
— Zapewne wojażuje?
— Tak, proszę pana...
— Od jakiego mianowicie czasu?
— Od soboty wieczorem.
— A gdzież pojechał?
— Do Tours.
— Czy pani pewną tego jesteś?
— Ależ naturalnie! — Sama go odprowadzałam na kolej.
— Na którą kolej?
— Na orleańską.
—Syn pani ma lat ośmnaście, do dziewiętnastu?
— Ma lat dziewiętnaście. Ale po co te wszystkie badania... Czy ma mi pan powiedzieć coś dotyczącego mojego syna?...
Nieznajomy zdawał się być zakłopotanym.
Widocznie zawahał się z odpowiedzią.
Musiał się jednak zdecydować i przerwać to niezrozumiałe milczenie.
— Niestety! proszę pani — rzekł — odpowiedzi jakie od pani posłyszałem, czynią wątpliwość niemożliwą.
— Wątpliwość? — powtórzyła pani Labarre co raz bardziej zaniepokojona. Nie rozumiem pana... Pańskie ociąganie się... tajemniczość jaką się pan otacza……. przestraszają mnie doprawdy!... Raz jeszcze pytam pana, co znaczą te badania?... Czy syn mój nie popełnił czasem jakiej niedorzeczności?... Jego młodość tłómaczyłaby go w takim razie...
— Nie popełnił ani niedorzeczności, ani żadnej innej winy proszę pani... Nieszczęsne dziecko stało się smutną ofiarą...
— Ofiarą?... Miał przy sobie trochę pieniędzy, czyżby go okradziono?...
— Nie pani.
— A więc cóż mu się przytrafiło?
— Widzi pani jak jestem wzruszony, zakłopotany i drżący... Musi to pochodzić przecie z bardzo ważnej przyczyny...
— Z bardzo przyczyny ważnej!.. wykrzyknęła pani Labarre, która na seryo zaczynała obawiać się jakiegoś nieszczęścia. Na Boga, wytłómaoz się pan, proszę pana!... Czyby René był chory? raniony może?...
Przybyły opuścił głowę.
— Odpowiedz mi pan! odpowiedz... wołała wdowa. — Milczenie pańskie jest przerażające!... Gotowam myśleć, że dziecko moje nie żyje!...
— Przysłany jestem do pani z misyą tak bolesną... że słowa mi na ustach zamierają...
— Mów pan... mów pan... na miłość Boga... Wolę wszystko, aniżeli tę niepewność... tę mękę, jakiej doświadczam. Czy mój syn nie żyje? proszę pana?...
— Tak pani... nie żyje...
Wiemy od dawna, że wdowa po adwokacie chłodno bardzo traktowała swojego jedynaka.
Musimy jednakże oddać jej sprawiedliwość i powiedzieć, że ta niespodziewana piorunująca wiadomość, wywarła na nią okropne wrażenie.
Matka, choćby nawet najgorsza z matek, ma jednak w sercu struny uśpione, które się budzą i w odpowiedniej chwili wydają dźwięki.
Chyba byłaby prawdziwem monstrum, ale takie monstra rzadko się zdarzają na świecie, każda z matek opłakuje zawsze swoje dziecię.
Musimy też zapewnić czytelników, że pani Labarre zapomniała w tej chwili nawet o tem, że wraz z René’m znika jej przyszła fortuna.
Zbladła, zachwiała się i załamała ręce.
— Nie żyje!... René nie żyje! — wołała z nieudana bynajmniej rozpaczą. Nie! nie!.. to niepodobna... nie wierzę panu!. W sobotę był zupełnie zdrów, wesoły... szczęśliwy... Nie umiera się tak nagle w jego wieku... przy zupełnie dobrem zdrowia.. Źleś pan coś chyba zrozumiał... powiedz mi pan, że jest ranny, chory, że się znajduje w niebezpieczeństwie, to być może, ale żeby umarł, w to niewierzę!..
— Niestety, szanowna pani, nie mọgę przed panią kłamać!.. Powiedziałem najzupełniejszą prawdę przed chwilą...
Strumień łez popłynął z oczu pani Labarre.
Konwulsyjne łkania unosiły jej piersi, jakieś skargi i niewyraźne jakieś wyrazy z ust jej wychodziły.
Po paru minutach tej gwałtownej rozpaczy, nastąpił pokój względny.
Skoro tylko była w stanie przemówić zaraz się zapytała:
— Ale gdzież on umarł? — jak umarł?
— Oficyaliści kolei żelaznej znaleźli go wczoraj rano na drodze, na szynach przy Choisy-le-Roi, prawie zmiażdżonego.
— O! moje dziecko!.. moje drogie kochane dziecko! — wołała matka ze wzrastającą boleścią.
— Nagle podniosła głowę i zapytała:
— Skądze pan jednakże jesteś pewnym, że się nie mylisz? — Kto pana przekonał, że trup znaleziony jest moim synem?...
— Niestety, wątpliwość jest niemożebną w tym względzie... W kieszeni paltota znajdowały się bilety wizytowe... Jego nazwisko... pani nazwisko i pani adres.. przeczytaliśmy na tych biletach...
— Gdzież on jest teraz?... gdzie jest biedne moje dziecię? — wołała wdowa z wytrzeszczonemi oczyma, z pobladłemi ustami.
— Dowiedziawszy się kto był nieboszczyk, obowiązkiem było naszym... obowiązkiem bardzo przykrym!... przywiezienie go do domu pani...
— Co pan mówisz?... On jest tutaj? moje dziecko jest tutaj?
— Ciało syna pani jest na dole w powozie i czekam tylko na jej rozkaz, ażeby ludziom, co ze mną przybyli, kazać je przenieść tutaj.
— Ja sama pójdę po Renégo — zawołała wdowa w obłąkaniu prawie.
— Spokoju błagam panią, spokoju i odwagi... Niech pani tutaj poczeka, to będzie daleko lepiej... szczerze tak radzę pani...
Pani Labarre chciała się podnieść, ale siły ją opuściły i upadła znowu na krzesło, zakryła twarz rękami i zaczęła płakać rzewnie.
Służąca weszła do salonu, okropnie przerażona.
Posłyszawszy przez otwarte okno hałas na ulicy, wyjrzała i zobaczyła powóz otoczony przez gromadę ludzi, zeszła więc z ciekawości, zobaczyła zwłoki i powróciła przerażona, szalona prawie.
— O! pani... pani... biedna moja pani... wołała — co za nieszczęście!... Co za straszne nieszczęście!... Co my teraz robić będziemy?...
— Przedewszystkiem odezwał się nieznajomy, potrzeba przygotować łóżko, w pokoju tego nieszczęśliwego młodzieńca... Proszę to zrobić... tylko prędko...
Służąca wyszła spełnić rozkazy.
Nieznajomy, który był nadzorcą stacyi Choisy-le-Roi, zszedł prędko i kazał ciało przenieść na górę.
Dwóch ludzi w mundurach kolejowych, podnieśli z poduszek zwłoki leżące na słomie i okryte czarnem płótnem i z tym smutnym ciężarem weszli na schody.
Pani Labarre uchwyciła się za futrynę drzwi i czekała w progu mieszkania.
Zobaczywszy ciało syna, dostała ataku nerwowego i gdyby nie pomoc nadzorcy, który ją przytrzymywał, byłaby padła zemdlona.
Podtrzymywana poszła chwiejącym się krokiem za ludźmi niosącymi jej syna, którym służąca pokazywała drogę.
Położono go na łóżku okrytego czarnem płótnem.
Wdowa zbliżyła się do łóżka i chciała zdjąć zasłonę.
— O! pani — zawołał żywo zwiastun nieszczęścia — to widok zanadto okropny... Przez litość dla siebie samej, oszczędź sobie pani tej boleści.
— Nie... nie — odrzekła pani Labarre, ja muszę go zobaczyć po raz ostatni.
I rzekłszy to, odwinęła płótno.
Ale zaraz cofnęła się przerażona i zasłoniła sobie oczy obiema rękami.
Widok był prawdziwie straszny.
Poszarpane ubranie, pozwalało widzieć zmiażdżone ciało i pogruchotane kości.
Głowa tylko pozostała nienaruszona, ale się trzymała ledwie na kilku strzępkach.
Służąca upadła na kolana i zaczęła odmawiać modlitwy.
— Pani Labarro osunęła się na krzesło.
— A! to okropne... okropne!... — powtarzała głucho — ja nie przeżyję tego ciosu.
Następnie zwróciła się do służącej.
— Julio, zejdź do odźwiernego i powiedz mu, aby pobiegł do pałacu doktora Thompsona na ulicę Miromesnil... — Niech zaczeka jeżeli będzie potrzeba... niech mu opowie wszystko... niech go tutaj zaraz przyprowadzi... — Czuję, że umieram... tylko jeden pan Thompson ocalić mnie może...
Służąca wyszła pospiesznie.
Zaledwie znalazła się na schodach, gdy pani Labarre straciła znowu przytomność.
— Twoja pani zemdlała — powiedział nadzorca stazyi do służącej, skoro ta powróciła. — Potrzebaby ją koniecznie wy prowadzić z tego pokoju... aby gdy przyjdzie do siebie, nie miała już przed oczami tego przykrego widoku.
— No, to proszę pana, przenieśmy ją tylko do jej pokoju.
Nic łatwiejszego — pani Labarre leżała w fotelu, a fotel był na kółkach.


∗             ∗

Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że tego samego dnia. — w poniedziałek wieczorem miało się odbyć zebranie a doktora Thompsona, zebranie za pośrednictwem którego chciał on pozawiązywać stosunki ze światem.
Wystąpienie inauguracyjne miało być naturalnie świetne, to też od samego rana, wszystko było do góry nogami przewracane w pałacu de Miromesnil.
Tapicerzy, ogrodnicy, dekoratorzy uwijali się, zawieszali firanki, ustawiali klomby z roślin egzotycznych na schodach, podwajali liczbę luster, rozrzucali Wszędzie zieloność i kwiaty.
Jakób Lagarde i Pascal Saunier, li czyli bardzo na tę uroczystość. Powinna ona była wywrzeć ogromne wrażenie jako reklama, powinna była zdwoić stosunki doktora.
Stosunki te, miały się stać najlepszym puklerzem przeciwko wszelkim podejrzeniom, miały nadać Thompsonowi patent nietykalności.
Komuż zresztą przyjść mogła do głowy myśl posądzenia go o czyny zbrodnicze?...
Prefektura policyi, interesująca się zawsze trochę przybyszami zagranicznymi, otaczała szacunkiem sławnego amerykańskiego specyalistę.
Miał przyjaciół pomiędzy lekarzami, miał majątek — uchodził za bardzo uczonego przyjmowano go w towarzystwach najchętniej.
Jakim sposobem można podejrzywać osobistość podobną?...
Czyż człowiek posiadający własny pałac i to pałac nabyty za gotówkę, człowiek zapraszający do siebie śmietankę towarzystwa, mógł być posądzonym o zbrodnię, albo udział w zbrodni?...
Nigdy!... a nigdy!...


IX.

Angela i Marta skrzętnie doglądały przygotowań.
Jakób i Pascal zamknięci w gabinecie doktora Thompsona, siedzieli przy biurku naprzeciw siebie, z oczami wlepionemi w trzy medale ułożone jeden przy drugim.
Pierwszy z nich znaleźli w szkatułce hrabiego de Thonnerieux, dwa drugie zdobyli na trupach Wirginii i Renégo Labarre.
Nędznicy przypatrywali się im uważnie.
— Nie ulega wątpliwości — mówił Jakób — że każdy wyraz wyrżnięty na każdym z tych medali, jest cząstką całości, która wskaże nam miejsce, gdzie się znajdują miliony... Jest to nawet wyraźnie zaznaczone w testamencie, na próżno jednak silić się będziemy na odnalezienie klucza tajemnicy, nie mając wszystkich medali... Musimy je zdobyć koniecznie.
Ale ty zaledwie mnie jednem uchem słuchasz... zauważył pseude Thompson, zwracając się do Pascala, o czemże myślisz u licha?...
— Myślę — odrzekł wspólnik co mogą znaczyć wyrazy pomieszczone na tych medalach, jakie już posiadamy.

234
Des Granges de
Stodoły w
                                        Saptième             dalle          noire
                                        Siódma             płyta          czarna
                                        Comptant                à          partir
                                        Rachując                         od

I przeczytał:
— Des Granges de — Septième dalla noir — Comptant à parter...
Jakób wzruszył ramionami.
— Niepodobna odgadnąć tego logogryfu — powiedział następnie. — Pieniądze ukryte są pod czarną płytą, ale gdzie?, a ta płyta czy jest siódmą z dwudziesta siedmiu, czy z trzydziestu siedmiu?... Zagadka niedocieczona... Sphinx tajemniczy i milczący!... Raz jeszcze powtarzam, że potrzeba nam wszystkich medali!
— Będziemy je mieli! — odrzekł Pascal ponuro — ale spieszmy się na Boga, bo ja się bardzo boję.
— Boisz się... czego?
— Nie umiem dać na to pytanie odpowiedzi... boję się wszystkiego... Opanowała mnie jakaś trwoga instynktowna...
— Trwoga to bezsensowna... Dokąd że mam ci powtarzać, że urządzaliśmy się w ten sposób, iż niemożliwe są żadne podejrzenia. Wiesz o tem zresztą równie dobrze jak i ja...
— Zapewne że wiem, ale często gdy czujemy się najzupełniej bezpiecznymi, na raz jeden nieprzewidziane jakieś głupstewko, jakieś coś, niby nic nie znaczące, przyczynia się do twojej zguby!
— Uspokój swoje nerwy kochany — przyjacielu i działajmy...
— Tego się właśnie domagam...
— Czy zająłeś się la Fouine’m, tym rybakiem filozofem?...
— Spodziewam się... Nie zmienił on w niczem swoich przyzwyczajeń, włóczy się jak zawsze pomiędzy Joinville, Port-Créteil i Saint-Maur, dzień i noc przesiaduje na czółnach przywiązanych przy brzegu drogi do Port-Créteil...
— Potrzeba raz z nim skończyć.

– I to jak można najprędzej, zdaje mi się jednakże, że byłoby niezręcznem ściągać go do Petit-Castel i myślę o innym nowym jakim sposobie.
— Masz jaki sposób pewny?...
— Mam niezawodny... — Chcesz, abym działał?...
— Działaj, ale bądź ostrożny... — Chybić, byłoby to, sprowadzić natychmiast na siebie niebezpieczeństwo, które przewidywałeś przed chwilą.
— Ja nie chybie, nie obawiaj się o te... Sądzę tylko, że byłoby bardzo dobrze odbyć zaraz podróż do Genewy i porozumieć się z panną Emilią-Martą Berthier.
— Tak, to panienka, której się trzeba pozbyć także, a koniecznie.
— Z kobietą, nie będzie nic trudnego.
— Nie licz tak znowu na to.
— Ułożyłem sobie już pewien codo tego planik.
— Czy możesz mi go przedstawić?...
— Oto główniejsze zarysy: — Chodzi o nocną wizytę u dwóch zasypiających kobiet... — Cała rzecz na tem polega, aby wsunąć się do nich, zręcznie otworzonemi drzwiami. — Genewa to całkiem prowincyonalne miasto... Chodzą tam spać razem z kurami.. O dziesiątej chrapią już wszуscу w łóżkach. — Mam dosyć sprytu na to, aby się wcisnąć do domu. Jeżeli się jejmoście pobudzą, tem gorzej dla nich... same będą sobie winne!... Zastosuję się z wykonaniem mojego planu, do godziny odejścia pociąga do Francyi... Kiedy się spostrzegą, będę już dobrze daleko... Pochwalasz?...
— W zupełności... — Co do jednego tylko, nie podzielam twojego zdania.
— Mianowicie?...
— Według mnie, operacya z Juljaszem Boulencis, powinna poprzedzić koniecznie operacyę genewską.
— Idzie ci o to?...
— Tak... Chce, aby rybak la Fouine nastąpił po kleryku Labarre!...
— Pozostaną nam i tak jeszcze: Fabian de Chatelux i Paweł Fromental.
— Ci dwaj młodzieńcy mają tu być dziś wieczorem ja sam zdecyduję jak się do nich zabrać należy...
— I owszem. — Schowaj że ta medale... — a nie każę ci długo czekać na medal la Fouina...
Jakób Lagarde schował trzy złote sztuki do jednej z szuflad swojego biurka, od której sztuczny miniaturowy kluczyk nosił przy dewizce od zegarka.
W tym biurku znajdowała się także szkatułka, papiery i testament hrabiego de Thonnerieux.
Nadeszła godzina śniadania.
Jakób i Pascal zeszli na dół.
Angela i Marta czekały na nich tutaj.
Marta z uśmiechem na ustach, ukrywała jak mogła smutek, jaki nosiła w duszy.
Zasiedli do stołu.
W pośród ogólnej rozmowy, która jak się łatwo można domyślać, dotyczyła głównie przygotowań na wieczór, Jakób zwrócił się do Marty i powiedział:
— Liczę na to, kochane dziecię, że nie zapomniałaś o tem, co ci zalecałem?...
— O czem panie doktorze? — zapytała młoda dziewczyna, zakłopotana nieco.
— O twojej tualecie... Chcę, abyś dziś, pomimo żałoby, zadziwiła wszystkich swoją pięknością.
Marta się zaczerwieniła.
— Bądź spokojny kuzynie — odezwała się Angela — sama zajęłam się szczegółami tualety naszej kochanej Marty, a wiesz, że się znam na tem... — Zapewniam, że nie będzie można spojrzeć na nią bez olśnienia.
— Tego sobie właśnie życzę... — odrzekł Jakób. — Będę dumnym i szczęśliwym z przedstawienia Marty moim gościom...
Głos pseudo Thompsona zadrżał przy tem ze wzruszenia, co nie mogło ujść baczności słuchaczy.
Z czerwonej, młoda dziewczyna stała się bladą.
Zrozumiała, że doktór nie zrzekł się swojej miłości, nie odstępował swoich nadziei.
To przejmowało ją dreszczem.
Podano kawą.
W tem służący powrócił żywo do sali jadalnej, z której wyszedł dopiero co przed chwilą.
— Co tam takiego? — zapytał Jakób...
— Panie doktorze — odpowiedział zapytany — przyszedł posłaniec i ma panu coś powiedzieć.
— Niech zaczeka...
— To coś podobno bardzo ważnego... pilnego... przyjechał fiakrem...
— Kto go przysyła?...
— Nie przypomina sobie nazwiska osoby, ale przybywa z ulicy Cherche-Midi...
Jakób, Angela i Pascal spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
— Dobrze.. rzekł doktór — zaprowadź posłańca do mego gabinetu, ja tam zaraz idę...
Wstał od stołu i dał znak Pascalowi, aby udał się za nim.
— Co to może być? — pytał ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux…..
— Może nic może prosty tylko kaprys ładnej wdówki... a może coś ważnego... Zobaczymy zresztą zaraz...
Weszli do gabinetu, gdzie lokaj wprowadził już posłańca.
— Przychodzisz z ulicy Cherche-Midi mój przyjaciela?... odezwał się Jakób.
— Tak jest panie... przyjechałem fiakrem, żeby być prędzej.
— Któż cię przysłał.
— Zapomniałem jakie mi odźwierny powiedział nazwisko... Wiem tylko, że od jakiejś pani... wdowy...
— Od pani Labarre zapewne?....
— Tak... tak... właśnie.
— I nie dał si żadnego bileciku do mnie od tej pani?...
— O panie, ta biedna pani, nie miała z pewnością głowy do pisania, bo się tam dzieją straszne rzeczy, jak mi odźwierny powiadał...
Jakób poczuł dreszcz po ciele, ale zapytał bardzo spokojnie:
— Cóż się tam dzieje takiego?...
— Wielkie nieszczęście proszę pana... — bardzo wielkie nieszczęście... Przyniesiono ciało syna tej pani, młodego człowieka, którego pociąg przejechał. Podobno okropny widok.... biedna pani, kazała natychmiast postać po pana doktora i upadła jak nieżywa...
Doktor, bardzo blady, spojrzał na również bladego i zlodowaciałego do szpiku kości Pascala.
— Mój przyjacielu — rzekł po chwili, biegnij prędko do pani Labarre i powiedz, że zaraz tam będę...
— Zatrzymałem fiakra proszę pana, kazano mi pana przywieźć.
— Zaraz zaprzęgną mi powóz, będę na miejscu równocześnie z tabą...
Jakób otworzył okno od gabinetu, wychodzące na podwórze i krzyknął na alzatczyka, ażeby zaprzęgał, bo zaraz pojedzie.
— Przyniesiono jej synal... — szeptał wystraszony Pascal. — Więc go ktoś pozna!!...
— Wszystkie kieszenie sam mu przetrząsałem, wyjąłem z nich wszystkie, jakie tylko były papiery i zaraz je spaliłem...
— Widocznie musiał się jakiś dowód przy nim pozostać... — odrzekł pseudo Thompson. Nie poszczęściło nam się tym razem.
— Jedziesz do pani Labarre?...
— A czy mógłbym nie pojechać, skoro mnie wzywa?...
— Nie obawiasz się policyi?...
— Nie, bo nie mam się czego obawiać...Zadrżałem trochę to prawda na wiadomość, że poznano Renégo Labarra, ale nie miałem racyi się obawiać, to też ochłonąłem już zupełnie i gotów jestem stanąć do walki, jeżeli, czego wcale nie przypuszczam, potrzeba by było tej walki. Cóż bo to nadzwyczajnego?... Ciało odniesione matce, dowodzi, że ci, co je znaleźli, uwierzyli w przypadek, inaczej bowiem zamiast na ulicę Cherche-Midi, poszli by byli do Morgi. Matka mnie wzywa, bo potrzebuje pomocy mojej jako doktora, co jest bardzo naturalnem po ciężkim ciosie jaki ją spotkał... Udaje się do klijentki — cóż nadto zwyczajniejszego, zkąd tu mogłoby wyrość jakie podejrzenie?... — Zresztą chociaż by i co było, czego znowu wcale nie przypuszczam kto dowiedzie, że nie z prostym wypadkiem, ale z morderstwem jest do czynienia. Pani Labarre i ja przez całą tę noc, podczas której spełniono zbrodnię, byliśmy ciągle razem i przebudziliśmy się dopiero nadedniem, siedząc na przeciwko siebie przy stole... To fakt, który czyni mnie nietykalnym!... Rób z całą swobodą umysłu przygotowania do wieczoru, na który zabrać się ma większa część znakomitości paryskich!...
Kiedy doktór wymawiał ostatnie wyrazy, służący przyszedł oznajmić, że po⋅ wóz czeka zaprzężony.
Jakób rzucił Pascalowi ostatnie spojrzenie, uśmiechnął się doń, aby go ostatecznie uspokoić, wziął za kapelusz i wyszedł.
Za chwilą powóz wyjeżdżał z pałacu i skierował się na ulice Cherche-Midi.
Po bardzo silnym ataku nerwowym, pani Labarre wróciła do przytomności, dzięki energicznym usiłowaniom swojej pokojówki i nadzorcy stacyi Choissy-le Roi.
Ale ocknąwszy się z omdlenia, odzyskała też świadomość swojego nieszczęścia.
Strumień łez popłynął jej z oczu i te łzy, jak to się często przytrafia, sprowadziły uspokojenie.
— Cóż doktór Thompson? — zapytała, przykładając chustkę do oczu.
— Jeszcze nie przyjechał proszę pani — odrzekła służąca — ale będzie zaraz zapewne... odźwierny posłał posłańca i kazał mu wziąć fiakra, ażeby był prędzej.
— Biedny René... — szeptała pani Labarre, a zwróciwszy się do zwiastuna okropnej nowiny, rzekła: — Ah! panie, któżby mi był śmiał powiedzieć, gdy się z nim w sobotę wieczór rozstawałam, że go w tym stanie zobaczę dzisiaj?...
I znowu wybuchła płaczem.
— Niech się pani uspokoi...-odrzekł nadzorca stacyi — rozpacz nie pomoże biednemu dziecku pani, a przytem musi pani przyjąć...
— Doktora Thompsona?... — wymówiła wdowa machinalnie.
— Nie pani... urzędników sądowych.
— Urzędników sądowych?... — powtórzyła ze ździwieniem pani Labarre.
— Tak pani... — jestem naczelnikiem stacyi Choissy-le-Roi i stosownie do zastrzeżenia w protokole doktora z Choissy, wezwanego dla skonstatowania śmierci nieszczęśliwego syna pani, musiałem zawiadomić przez dopeszę prokuratora rzeczpospolitej i naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, o tem co się stało, prosząc, aby przybyli do mieszkania pani...
— Ależ po co?... — zapytała pani Labarre, niespokojna i drżąca — po co tutaj policya?...


X.

Naczelnik stacyjny odpowiedział:
Wspomniałem już pani... że pewne szczegóły pomieszczone w protokole doktora z Choisy, wywołały potrzebę ścisłego śledztwa...
— Śledztwa?... powtórzyła wdowa. — Cóż więc przypuszczają?...
Nadzorca miał właśnie odpowiedzieć, gdy zadzwoniono do drzwi apartamentu.
Julia pobiegła otworzyć i zaraz powróciła.
— Proszę pani szepnęła tajemniczo, przyszli jacyś panowie, życzą sobie pomówić z panią... Czy mam ich wprowadzić?...
Na znak potwierdzenia swojej pani, Julia wprowadziła cztery osoby.
Pani Labarre podniosła się i chwiejąco postąpiła kilka kroków na spotkanie przybywających.
Byli to: prokurator Rzeczpospolitej ze swoim sekretarzem, naczelnik bezpieczeństwa publicznego i doktór sądowy.
Dwóch agentów ubranych po cywilnemu, pozostało w pierwszym pokoju.
— Panowie!... panowie!... co się to dzieje?….. wykrzyknęła wdowa z rozpaczą. Przed chwilą przyniesiono mi zwłoki syna, a teraz sąd znowu pezychodzi do mnie!...
Czy to zbrodnia została popełnioną?... czy zamordowano moje dziecko?...
— Pani — odpowiedział prokurator rzeczpospolitej — szczegóły zapisane w protokole doktora w Choissy-le-Roi, jeżeli nie dowodzą stanowczo, to przynajmniej pozwalają się domyślać, że syn pani padł ofiarą, że został istotnie zamordowanym. Obowiązkiem jest naszym przekonać się, czy przypuszczenia te oparte są na jakich stałych podstawach... Musimy więc obejrzeć ciało nieszczęśliwego Renégo...
Pani Labarre bladą była śmiertelnie.
— Zbrodnia? — powtórzyła... zbrodnia... zabito mojego syna...
— Zaraz, proszę pani, doktór, który przybył z nami, rozwiąże nam tę kwestyę... Racz pani zebrać całą odwagę i racz nas kazać poprowadzić do pokoju, gdzie leżą zwłoki syna.
— Ja sama pójdę tam z panami.
— Ależ, proszę pani, podobny widok...
— Ja pójdę z panami— ja muszę wiedzieć czy mój biedny René stał się ofiarą wypadku czy zbrodni... — Zresztą będziecie panowie zapewne zmuszeni zadawać mi jakie pytanie... — ja chcę być obecną przy oględzinach, chcę wam natychmiast dawać objaśnienia...
Wdowa po adwokacie taka pognębiona przed paru minutami, nabrała teraz siły jakiejś gorączkowej.
Poszła prosto do drzwi prowadzących do pokoju Renégo, gdy w tem znowu ktoś zadzwonił.
Wszyscy się zatrzymali.
Julia drzwi otworzyła i Jakób Lagardė, pseudo doktór Thompson wpadł pospiesznie.
Pani Labarre rzuciła się ku niemu z krzykiem:
— Oh!... doktorze!... mój syn... mój René... moje dziecko nieszczęśliwe...
Zobaczywszy tylu ludzi i poznawszy urzędników z ich fizyonomii, Jakób nie mógł nie doznać ździwienia i przerażenia prawie.
Ale tak prędko zapanował nad sobą, i nikt tego nie zauważył.
— Przysłała pani po mnie z żądaniem, ażebym przybył jak najprędzej... Co to się dzieje tutaj? — zapytał z doskonale udaną obawą.
— Syn mój nie żyje... René zamordowany... szeptała łkając wdowa.
— Zamordowany! — powtórzył pseudo-Thompson. — Czy to być może proszę pani!...
Doktór sądowy zbliżył się do Thompsona.
— Czy z kolegą mam honor mówić? zapytał.
— Tak panie, jestem Thompson...
— Sławny amerykański specyalista?
— Lekarz domowy pani Labarre.
— A więc kochany doktorze, kolega nasz z Choissy-le-Roi, obecny przy podniesieniu ciała, zauważył, że przypuszczalną jest zbrodnia, co czyni koniecznem dopełnienie sekcyi... — Zaraz się zabiorę do tego i proszę nie odmówić mi pomocy...
— Będzie to dla mnie zaszczyt prawdziwy.
Doktór sądowy zwrócił się do urzędników:
— Panowie — rzekł — przedstawiam panom doktora Thompsona, jednego z mistrzów wiedzy tegoczesnej, lekarza, który wypowiedział walkę anemii i wychodzi z tej walki zwycięsko. Doktorze pan prokurator rzeczpospolitej; pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Trzej panowie skłonili się sobie.
Oczy Jakóba zabłysły żywo, na jego ustach ukazał się dziwny uśmiech.
— Mój szanowny kolega — powiedział — z pewnością dałby sobie jak najlepiej radę bez mojej pomocy, ale może nie będę mu zupełnie nieużytecznym...
Po cichu zaś dodał:
— Widocznie szatan mnie proteguje! Nic w świecie pożądańszego dla mnie nad to spotkanie... Będę figurował w papierach naczelnika bezpieczeństwa publicznego i w papierach prokuratora rzeczpospolitej... — Wcale dobry interes!
Wdowa po adwokacie, wybuchła na nowo płaczem.
Pseudo Thompson pochylił się ku niej i wziął ją za rękę.
Odwagi łaskawa pani — szeptał jej do ucha, ale tak głośno, ażeby go obecni słyszeli — jeżeli zbrodnia została po pełnioną, panowie co przedstawiają prawo i sprawiedliwość, odnajdą winnych i pomszczą dziecko pani!... Gdzież złożono biednego Renége?…..
Niezdolna wymówić słowa, pani Labarre ręką drzwi wskazała.
Drzwi te zostały otworzone przez Jakóba Lagarda i wszyscy obecni, przeszli do pokoju nieboszczyka.
Julia podtrzymywała swoję panię.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego odsłonił firanki u okien, bo było trochę za ciemno w pokoju.
Odsłonił także kotarę łóżka i pewną ręką zdjął czarne płótno okrywające szczątki śmiertelne.
Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi wszystkich.
— A! to okropne! — zawołał Jakób z akcentem wielkiego wzruszenia i głębokiej boleści.
Biedny René!... Nieszczęśliwe dziecko!...
I nędznik otarł łzę, prawdziwą łzę, którą wprawny komedyant potrafił sprowadzić na rzęsę.
Pani Labarre zakryła twarz rękami.
Posadzone ją na fotelu.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego, stanęli w nogach łóżka.
Doktór sądowy i doktór Thompson pochylili się nad ciałem i wlepili weń oczy.
— O! — wykrzyknął nagle doktór sądowy wyrazem nieopisanego zdumienia i trwogi.
— Co takiego? — zapytał żywo prokurator rzeczpospolitej.
— To doprawdy nie podobne do wiary! — To nieszczęśliwe dziecko zostało zamordowane, i to zamordowane tą samą ręką, co ugodziła Antoniego Fauvela, piękną Wirginie i Amadeusza Duvernaya.
Obecni spojrzeli po sobie z łatwem do pojęcia osłupieniem.
Posłyszawszy wymówione nazwisko Antoniego Fauvela, pani Labarre podniosła nagle głowę.
Jakób poczuł, że mu drżą usta, a oczy stają kołem.
Ażeby się nie zdradzić, musiał zabrać głos.
— Nie wiem — odezwał się — po czem szanowny kolega poznaje markę fabryki zbrodniczej, o której wspomina, ale konstatują, że z tych okropnych ran nie pociekła ani kropelka poczemi.... co jest i dziwnem i tajemniczem...
— Dziwne to, tajemnicze to prawdziwie ale łatwe do zrozumienia... odrzekł doktór sądowy. — Po raz to już trzeci od dni dziesięciu znajdujemy się w obec ofiar jednego i tego samego zbrodniarza... Nie mam pod tym względem żadnej a żadnej wątpliwości... Zabija ręką pewną i zawsze w sposób jednakowy, przecinając arteryę główną, przez którą wszystka krew uchodzi z ciała... Zbrodnie to chirurgiczne!... Z pewnością ten co je popełnia studyował medycynę i włada skalpelem a nieporównaną zręcznością!...
— Masz pan racye — odrzekł Jakób — takie zupełne wytoczenie krwi, nie może się tłómaczyć w żaden inny sposób. Ależ to monstrualne!... Cztery trupy w ciągu dziesięciu dni!... Doprawdy jest czem przerazić cały Paryż... Wszystkie rodziny mogą być narażone!...
— Nie... doktorze, chodzi o kilka tylko rodzin — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Jakto? zapytał Jakób.
— Morderca jeżeli jest jeden, lub mordercy jeżeli ich jest kilku, działają w pewnym cela.
— W pewnym celu? — powtórzył pseudo Thompson.
— Takie jest moje przekonanie... Następnie zwracając się do nadzorcy stacyi Choissy-le-Roi dodal: Czy nie znaleziono przy tym nieszczęśliwym młodzieńcu, nic innego oprócz karty wizytowej.
— Nie panie, nie znaleziono nic więcej...
— W takim razie — rzekł Jakób Lagarde, morderca miał kradzież na celu, bo jak wiem, pani Labarre, dała synowi nie tylko pieniądze ale i list do notaryusza do Tours... na mocy którego René miał podnieść dosyć nawet znaczną same...
— Tak jest — szepnęła wdowa — doktór Thompson był w chwili gdym wręczała biednemu mojemu dziecku w wigilię jego wyjazdu pieniądze i list wspomniany... Jeżeli zabito nieszczęśliwego Renégo, ażeby mu ten list wykraść, spełniono mord na próżno... notaryusz miał wypłacić jemu samemu i za pokwitowaniem... Każcie panowie zaaresztować tego co się zgłosi po pieniądze...
— Zaraz zatelegrafujemy — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Ale pozwól pani zadać sobie jedno pytanie.
— Jakie?...
— Czy pani towarzyszyła synowi na kolej?...
— Tak panie.
— Przy pani wykupił bilet?...
— Przy mnie proszę pana... — Opuściłam go dopiero, gdy wszedł do sali pasażerskiej pierwszej klasy.
— O której godzinie odchodził pociąg do Tours?...
— O ósmej minut czterdzieści pięć.
— Jeszcze zatem jedna tajemnicza komplikacya — zauważył naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Rzeczywiście — wtrącił Jakób Lagarde. — Co do mnie, napróżno silę się wytłomaczyć sobie te zbrodnię, popełnioną pomiędzy chwilą wyjazdu, a chwilą, gdy nieszczęśliwy chłopiec znaleziony został na szynach zabity i poszarpany!... Zbrodnia tego rodzaju i w takich warunkach, musiała być naprzód obmyślaną, a wykonanie jej potrzebowało pewnego czasu... Nie można przecie przypuszczać, ażeby popełnioną była w wagonie kolejowym.
— To prawda... — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Co sądzić, czemu wierzyć i gdzie szukać?.. — To co się dzieje, jest niepodobne do wiary!... To fantasmagorya jakaś!... To coś z tysiąca i jednej nocy!... — Jestem przerażony, przyznaję...
— Ale — mówił dalej pseudo-Thompson, którego spokój w tych okolicznościach dowodził nadludzkiej siły woli, pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego mówił przed chwile, jeżeli się nie mylę, że przypuszczał, iż te następujące po sobie zbrodnie, spełniane są w jednym i tym samym celu...
— Nie mylisz się doktorze... W tym względzie zupełnie jestem pewnym... — Zadam pani Labarre pewne pytanie i przekonany jestem, że jej odpowiedź utwierdzi mnie bardziej jeszcze...
— Proszę, niech pan mówi... — odezwała się przyciszonym głosem wdowa, niech pan zapytuje... gotową jestem odpowiadać...
— Syn pani przyszedł na świat w 1860 roku, nieprawda?...
— Tak panie.
— W dniu 10 marca?...
— Rzeczywiście.
— Urodzony był w szóstym okręgu, tego samego dnia co córka hrabiego de Thonnerieux i należał do liczby tych dzieci, które hrabia zamierzał obdarzyć majątkiem, w dniu dojścia ich do pełnoletności...
— Wszystko prawda.
— Otrzymała pani dla niego medal złoty, od pana de Thonnerieux, medal, który miał być okazanym razem z aktem urodzenia przy odbiorze majątku?...
— Tak panie.
— Czy René nosił ten medal?
— Nosił go zawieszony na szyi na jedwabnej tasiemce, zaszyty w rodzaj szkaplerza... i nie zdejmował nigdy...
— W chwili odjazdu, czy go miał na sobie?
— Tak jak zawsze...
Prokurator zwrócił się do nadzorcy stacyjnego i zapytał:
— Nie znaleziono nic na trupie młodego człowieka?...
— Nic a nic...
— No więc nie myliłem się moi panowie! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego. — To potwierdza Wszystkie moje przewidywania... Sukcesorowie hrabiego, napadani są jeden za drugim. Ani Fauvel, ani piękna Wirginia nie byli spadkobiercami, to prawda, ale Fauvel był wujem Renégo Labarie, a dowiedzieliśmy się ze śledztwa, że Wirginia nosiła medal Amadeusza Duvernaya...
— W takim razie, panowie możecie łatwo wykryć winowajców — odezwał się Jakób z zupełną pewnością siebie.
— Jakto?...
— Stosując się do starej zasady prawników... Szukajcie kto ma korzyść ze zbrodni... Czy hrabia de Thonnerieux jest zawiadomiony co się dzieje?
— Niestety! — hrabia de Thonnerieux już nie żyje.
— Nie żyje! powtórzył pseudo Thompson, udając przewybornie zdziwionego...
— Ale musiał przecie rozporządzić w testamencie, jaki ma być podział jego majątku.
— Testament i pieniądze skradzione zostały!...


XI.

— W takim razie mówił Jakób Lagarde — niema cienia wątpliwości... ten, kto ukradł testament, jest mordercą.
— Człowiek, posądzony o kradzież, jest uwięziony — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Co to za człowiek i dla czego go posądzają?
— Był kamerdynerem hrabiego. Pieczęcie pokładzione w pałacu hrabiego zostały naruszone, a on był wyznaczony na dozarcę... Testament zniknął, a zdaje się niepodobieństwem, aby złodziej mógł się tam dostać.
— Kamerdyner jest oczywiście winien...
— Kradzieży tak, ale nie innych zbrodni... Jakże przypuszczać, że w Mezas, gdzie jest zamknięty, mógł się znosić ze wspólnikami i kazać im działać?... Zresztą miał testament w swoich rękach, po cóżby potrzebował medali dla zabrania majątku... Jeżeli, co jest bardzo prawdopodobne, idzie tu o majątek ukryty, w testamencie musiała być wymieniona kryjówka...
— Zapewne, i dowodzenie pańskie jest bardzo logiczne... Mówiłeś pan, zdaje mi się przed chwilą, że z ofiar dwie nie należały i nie miały udziału w spadku hrabiego...
— Tak, doktorze, dwie na cztery...
— Więc mordercy trafiają przypadkowo, i zabierają medale po prosta, ażeby utrudnić rozpoznanie ofiar. Z zestawienia faktów przychodzę do przekonania...
— Jakiego?...
— Mordercy działają tutaj w sposób zanadto umiejętny, ażeby można przypuszczać, że zabijają dla kradzieży. — Bądźcie panowie pewni, że dziwni ci mordercy, mają inny jakiś cel...
— Jakiż cel inny mogliby mieć? — zapytał prokurator.
— Cóż kochany kolega przypuszczasz dodał doktór sądowy.
— Zaraz panom powiem, ale pozwólcie mi wprzód zadać sobie kilka zapytań…..
— Jesteśmy na pańskie rozkazy.
— Nieszczęśliwi, których ciała oglądaliście, wszyscy byli zabici w jeden i ten sam sposób.
— Wszyscy.
— Utracili krew, skutkiem przecięcia głównej arteryi?...
— Przecięcie podłużne.. Sam pan możesz to sprawdzić na szyi ostatniej ofiary...
Doktór sądowy wskazał na ciało Renégo.
—Przecięcia zrobione skalpelem Jakóba, doskonale było widoczne.
Pseudo Thompson nachylił się, udając, że się uważnie przypatruje.
— Widocznie — mówił — ręka operatora była bardzo wprawną i doświadczoną, i to tem bardziej utwierdza mnie w przekonaniu...
— Ależ jakie jest to pańskie przekonanie?...
— Ja uważam, że ci ludzie, co zabijają, nie są wcale złodziejami, ale manijakami wiedzy, szaleńcami, niemającymi pojęcia o występku, mordercami stają się dla nauki i zgładzają swoich bliźnich, ze świata bez najmniejszego skrupułu jak wiwisektor, czyniący doświadczenia nad królikami.. W Londynie odbywają się tego rodzaju doświadczenia, a widziałem, jak dwóch takich jegomości wieszano w Ameryce... Idąc na rusztowanie, uważali się za męczenników wiedzy...
— To byłoby potworne! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Tak jednakże być musi!... tak jest, zapewniam!... mówił Jakób Lagarde. — Jeszcze jedno pytania. Czy trupy miały na sobie jakie ślady gwałtu?...
— Żadnych... odrzekł doktór sądowy. — Szukałem takich śladów, ale nie znalazłem, ani na rękach, ani na nogach...
— Dowód o jeden więcej. — Bo zauważ kochany kolego, że dla dokonania należytego przecięcia głównej arteryi osobie, która nie jest silnie skrępowaną, potrzeba, ażeby była uśpioną.
Jeżeli więc chciano zabijać tych ludzi w celu okradzenia ich, nie potrzeba się było uciekać do takiego nacinania... Canesthesia sprowadza śmierć w bardzo krótkim czasie...
— To prawda — odezwał się znowu doktór sądowy, zaczynam wierzyć tak jak i ty kochany kolego, że jesteśmy w obec krwi żadnego waryata, robiącego uczone doświadczenia...
— Waryata — ciągnął Jakób — szukającego sposobów przedłużania życia za pomocą wprowadzania krwi do organizmu, czem dziś bardzo gorliwie zajmują się w Niemczech... Wierzaj mi pan, że winowajcy potrzeba wam szukać pomiędzy uczonymi, i że go tam na pewno znajdziecie... Ja chętnie oddaję się do dyspozycyi kochanego kolegi, a szczęśliwym będę, jeżeli moje specyalne studya zdołają się przydać na co sprawiedliwości waszego kraju...
— I ja bardzobym prosił pana o współudział — wtrącił naczelnik bezpieczeństwa publicznego — a gdyby mi go pan nie odmówił w danym razie, byłbym mu bardzo wdzięcznym...
— Licz pan zupełnie na mnie... W każdej potrzebie gotów będę służyć panu... Żywiłem jak największą sympatyę dla tego biednego chłopca i radbym aby śmierć jego męczeńska została godnie pomszczoną!...
— Panowie!... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej — proszę panów o jak najzupełniejszą dyskrecyę co do tej sprawy... — Jeżeli chcemy, żeby nam się udało przebić otaczającą nas tajemnicę, nie trzeba, aby nas ktokolwiek podejrzewał, jaki obrót wezmą nasze poszukiwania...
— Będę milczał jak grób — odrzekł pseudo Thompson — i życzę panu, panie prokuratorze, aby ci dał Bóg rozświecić te ponure ciemności!...
— O! moje dziecko!... moje biedne kochane dziecko... — szeptała pani Labarre znękana...
— Czy mamy się zatrzymać parę dni z pochowaniem zwłok? — zapytał Jakób prokuratora.
— Nie ma potrzeby... — odpowiedział tenże. Dam panu zaraz odpowiednie upoważnienie.
Napisano i podpisano akt odpowiedni, poczem urzędnicy zaraz się oddalili.
Wiedza i pewność doktora Thompsona wywarła i na nich i na lekarzu sądowym głębokie wrażenie.
Dowodzenia doktora amerykańskiego trafiły do przekonania wszystkim.
Zaczęli wierzyć, że mordercą musiał być jeden z tych ludzi, których nadmiar pracy i zaciekłość naukowa doprowadzają do obłędu, decydują do popełniania zbrodni.
Poszukiwania, jak słyszeliśmy o tem od prokuratora rzeczpospolitej, miały wziąć nowy obrót.
Natychmiast po powrocie do prefektury, naczelnik bezpieczeństwa publicznego posłał po Rajmunda Fromentala.
Nie znaleziono go w domu.
Agent delegowany napisał doń parę słów, ale Fromental wrócił późno i dopiero o pierwszej po południu stawił się u swego zwierzchnika.
Ten powiadomił go o ostatniej zbrodni popełnionej tą samą tajemniczą ręką.
Tak jak i wszyscy, Rajmund ogromnie się ździwił i przeraził.
Naczelnik opowiedział mu o podejrzeniach sformułowanych przez doktora Thompsona.
— Skoro tylko usłyszał nazwisko człowieka, którego wielce szanował, bo w nim pokładał całą nadzieję co do uleczenia syna, podzielił także jego poglądy i powiedział sobie, że rzeczywiście morderca musiał być maniakiem krwi pożądającym.
Postanowił więc rozpocząć poszukiwania na innej zupełnie drodze.
Najpierw tedy trzeba rozpocząć śledztwo na stacyi Orleańskiej, z której wyjeżdżał René Labarre i w Choissy-le Roi, gdzie jego trupa znaleziono na szynach.
Powrócił do domu, ażeby uporządkować i zabrać potrzebne sobie notatki i o siódmej wyszedł na obiad.
Pozostawmy go przy tym obiedzie, & powróćmy do Port Créteil, które opuściliśmy, w chwili, gdy Fabian de Chatelux napotkał Pawła łowiącego ryby w czółnie przywiązanym przy brzegu Petit-Castel.
Dwaj młodzi ludzie, powrócili zaraz do domu, a Paweł wytłomaczył przed swoim przyjacielem nieobecnego ojca.
Fabian zauważył ogromną zmianę w fizyonomii i obejściu Pawła.
Wydawał mu się on zamyślonym i roztargnionym, ale nie silił się odgadnąć przyczyny.
Obaj młodzi ludzie trzymali w tajemnicy swoją miłość, ani jeden ani drugi, wcale się nie domyślał, że serca ich biły dla jednej i tej samej kobiety.
Pomimo to wszystko, Paweł rozweselił się trochę, a przynajmniej ożywił się trochę wizytą Fabiana.
Wieczór piątkowy przeszedł im na rozmowie w ogródku, na dzień następny uplanowali przechadzkę po okolicy.
Przechadzka ta miała miejsce w sobotę i pod każdym względem bardzo była przyjemną.
Dwaj przyjaciele powrócili do willi o koło czwartej po południu, a obeszli pieszo w około Marne, co dla nietęgiego piechura, byłoby niemożliwem do wykonania.
— Jutro niedziela... — odezwał się Paweł — jakże ją przepędzimy?...
— Ja proponuję ryby — odrzekł Fabian.
— Niech i tak będzie.
— Czy nie mógłby pójść z nami i ten twój nauczyciel la Fouine! — Mając go przy sobie można być pewnym, że się nie wróci z niczem...
— Znajdziemy go zapewne przy czółnach i zaprosimy do kompanii. — To dzielny chłopak chociaż dziwny trochę...
Paweł i Fabian udali się do miejsca, gdzie były poprzywiązywane łódki przy brzegu, blisko drogi.
Paweł Fromental nie omylił się. Najpierwszym kogo spostrzegli był właśnie la Fouine.
Rybak filozof zarzucał wędkę przyśpiewując sobie wyjątki z Dzwonów Kornewilskich.
Było to wyraźnym dowodem, że ryby nie brały, w innym bowiem wypadku, nie można się oddawać żadnej innej rozrywce, ale całą uwagę skupić na pływającym spławiku.
Fabian zawołał na rybaka.
La Fouine jednym susem na brzeg wyskoczył.
— Dzień dobry panie de Chatelax!.. dzień dobry panie Fromental!.. wołał. — Masz pan gościa widzę ze sobą?...
— Tak mój przyjacielu i przyszliśmy zapytać się, czy nie pójdziesz jutro z nami na ryby.
— Z największą przyjemnością drodzy panowie... A o której wyruszymy?
— Ze świtem.
— Gdzie się zejdziemy?...
— U mnie... odezwał się Fromental.
— Stawię się punktualnie... A będzie| pan miał przynętą panie Pawle?...
— Będę miał wszystko co potrzeba...
— Dobrze, stawię się niezawodnie... A teraz skłaάam manatki i idę zjeść skórkę chleba... Ryby dzisiaj nie biorą wcale...
Rozeszli się.
Idąc ku restauracyi na wyspę, la Fouine mówił sobie:
— Ale nie, to niepodobna do pioruna, aby ojciec pana Pawła, przyjaciela pana de Chatelux, mógł być szpiegiem policyjnym... Nie... to niepodobna!... to niepodobna... Nie uwierzą w to nigdy a nigdy...
Nazajutrz od samego rana wszyscy byli na nogach.
Czółno Pawła wyładowane zostało prowiantami i narzędziami rybackiemi, pomiędzy któremi znajdowało się pół tuzina szalów.
Szalami nazywają małe okrągłe siatki z kółkiem w około metalowem, 1żywane do łowienia raków.
Paweł zamierzał nałowić ich na wieczór na obiad, bo znajdowało się ich dosyć zawsze w Marnie.
Popłynęli z biegiem rzeki, aż do mostu de Créteil, — La Fouine odnalazł miejsce, które wydało mu się niezmiernie obiecującem.
Czółno zostało uwiązane, a powiedzmy z góry, że miejsce było istotnie bardzo dobre i połów obfity.
Około trzeciej powrócili do domu z pięknym karpiem do smażenia i kopą raków pokaźnej wielkości.
Ta wyprawa na ryby, aż do mostu de Créteil, nie pozwoliła się domyśleć nawet Pawłowi, iż w Petit-Castel bawili dzień cały goście.
La Fouine został zaproszony na obiad przez dwóch przyjaciół i o dziesiątej dopiero wieczór opuścił ich zachwycony nad wyraz.
Paweł i Fabian uważali go za swego nauczyciela, i chcieli mu zapłacić honoraryum, więc wsunęli mu każdy w rękę po sztuce dziesięcio frankowej.
W poniedziałek rano Fabian de Chatelux, miał być na wieczorze u doktora Thompsona i zobaczyć Martę, wcześnie więc pożegnał Pawła, który chciał go odprowadzić aż do stacyi kolejowej i nie wpadł jakoś wcale w swoję zwykłą zadumę.
Stara Magdalena była bardzo szczęśliwą, bo i uśmiech dawno nie widziany błąkał się na ustach jej ulubieńca.
W wilię napisała kilka słów do Rajmunda Fromentala, ażeby mu donieść o szczęśliwej zmianie, jaka zaszła w jego synu.
Biedny ojciec ucieszył się bardzo i był za tę wiadomość bardzo wdzięcznym poczciwej słudze.
Ta dobra nowina połączona z tem co się dowiedział od hrabiny de Chatelux, oświecała promykiem słońca horyzont jego życia, tak ponurego dotąd.
Pomimo atoli pozornej zmiany w całej swojej osobie — Paweł był bardzo zakłopotany.


XII.

Przypominamy sobie, że Rajmund Fromental otrzymał dla siebie i syna zaproszenie na wieczór do doktora Thompsona, i że zadziwiło go bardzo to zaproszenie, bo doktór nie wiedział ani o jego nazwisku, ani o miejscu zamieszkania.
Musimy przypomnieć sobie także, że na zapytanie przez Fromentala: czy będzie korzystał z tego zaproszenia, Paweł odpowiedział przecząco.
Ale od tego czasu zdanie młodego człowieka zmieniło się z przyczyny bardzo naturalnej, bo zmieniło się z powodu, iż młoda osoba którą pokochał, prześliczna mieszkanka z Petit-Castel, czarodziejka z nad Marny, była wychowanką doktora Thompsona, chciał więc koniecznie cofnąć odmowę.
Nagły wyjazd ojca, stanął na przeszkodzie nowemu życzeniu.
Paweł pragnął teraz gorąco znajdować się na wieczorze a doktora Thompsona, widzieć Martę, mówić z nią, powiedzieć jej, że ją kocha i wyznać tę swoją miłość przed doktorem, którego uważał za przyjaciela swojego ojca.
Na nieszczęście niejedna przeszkoda stawała na zawadzie w urzeczywistnienia tego czarującego marzenia.
Potrzeba się było wymknąć w nocy bez wiedzy Magdaleny, która w swojej troskliwości tłómaczyłaby młodzieńcowi, że daleko lepiej siedzieć w domu, aniżeli po nocy włóczyć się po Paryżu.
Chociaż postanowił nie słuchać tych rad, Paweł nie chciał martwić wiernej służącej.
Potrzeba było także zaopatrzyć się w zaproszenie, które ojciec, jak przypominał sobie doskonale, pozostawił na stole w sypialnym pokoju.
Nadto nie posiadał w Port-Créteil żadnego innego ubrania oprócz lekkich garniturów wiejskich, nie miał się więc w co ubrać na bal.
Wszystkie te trudności nie zrażały go wcale i powtarzał sobie:
– Pójdę!.. muszę iść!... Niepodobna opuścić takiej sposobności, jaka może nie powtórzy się nigdy!...
Zaraz po obiedzie, pod pozorem wielkiego zmęczenia długą przechadzką sobotnią i niedzielnym połowem, udał się do swego pokoju.
Zaledwie była ósma.
Magdalena od dziewiątej wieczorem spała już zwykle snem twardym, Paweł czuwał.
Słyszał jak wybiła dziewiąta, potem dziesiąta.
Wiemy, że zajmował pierwsze piętro.
Wstał z łóżka, na które rzucił się w ubranie, zapalił świecę, wyjął z szuflady pęk kluczy, włożył je do kieszeni i po cichu na palcach podszedł do okna, które ostrożnie otworzył.
Okno wychodziło na ogród.
Parter był bardzo niski, a do okoła domku ciągnęły się gęste trawniki.
Paweł włożył kilka zapałek do kieszeni od kamizelki, zagasił świecę i powrócił do okna.
Zręcznym był gimnastykiem i skok nie przedstawiał dla niego żadnych trudności.
Chwyciwszy się oburącz za futrynę okna, zawiesił się, a odepchnąwszy się lekko nogami od muru, skoczył na murawę bez żadnego szwanku.
Pierwsza przeszkoda była pokonana.
Idąc, jak można najciszej, aby nie przebudzić Magdaleny, Paweł skierował się do furtki ogrodowej, otworzył ją jednym z kluczy, zamknął za sobą i zaczął biedz nad brzeg rzeki.
Tu się zatrzymał.
— Nie mogę przepłynąć Marny o tej godzinie, przy takiej ciemności — mówił do siebie — muszę dojść do kolei żelaznej, ale trzeba się śpieszyć...
Teraz już nie szedł ale leciał.
Przybył na kolej kiedy nadchodził pociąg z Varennes.
O kwadrans na jedenastą wysiadł z wagonu na stacyi przy placu Bastyii.
Natychmiast wskoczył do dorożki.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Ulica des Deux-Ponts, na wyspie świętego Ludwika.. Jedź prędko a dostaniesz dobry napiwek...
Stangret trzasnął z bicza.
Powóz się potoczył.


∗             ∗

Po obiedzie Rajmund Fromental powrócił do domu.
Oprócz zajęć przywiązanych do urzędu, kilku raportów i ważnych sprawozdań, miał jeszcze do przygotowania prośbę do ministra, którą hrabina de Chatelux kazała sobie przynieść we wtorek rano, aby ją poprzeć jeszcze przez kilka osób wpływowych i potem dopiero doręczyć sekretarzowi Jego ekscelencyi.
Brulion miał już zrobiony.
Trzeba było przepisać go na czysto.
Rozłożył na biurku arkusz papieru, wziął pióro i przedewszystkiem wypisał:
„Rajmunda Klaudyusza Fromentala, skazanego przez sąd, kryminalny departamentu Sekwany, 25 marca 1864 r., za zabójstwo i kradzież, na lat dwadzieścia ciężkiego więzienia, a następnie ułaskawionego warunkowo 15 sierpnia 1869 r. i zaliczonego do służby bezpieczeństwa publicznego 1 września tegoż roku:

Prośba
do
Jego Ekscelencyi
Pana Ministra
Sprawiedliwości.
„Panie ministrze!

„Skazany przed piętnastu laty na lat dwadzieścia, zamknięty zostałem w więzieniu de Clairvaux, gdzie sprawowaniem się mojem nie zasłużyłem nigdy na żadną choćby najmniejszą naganę.
„Za wykrycie spisku zorganizowanego przez nędzników, za ocalenie z narażeniem własnego życia, trzech stróżów więziennych, za przytrzymanie własną ręką dwóch głównych złoczyńców, zostałem ułaskawionym, ale warunkowo tylko.
„Przypuszczając, że potrafię w danym razie oddać administracyi ważne nawet usługi, polecono mi wstąpić do brygady stróżów bezpieczeństwa publicznego na lat piętnaście, to jest na czas jaki mi pozostawał do zupełnego odcierpienia kary.
„Otrzymałem zatem wolność bardzo względną.
„Pomimo odrazy, jaką mi obowiązki narzucane sprawiały, przyjąłem tę wolność dla tego, że pozwalała mi zająć się mojem dzieckiem, które osoby dobroczynne przygarnęły i wychowywały, ukrywając przed niem przez litość, smutny los jego ojca.
„Całe dziesięć lat sprawowałem urząd mój najsumienniej, nie szczędząc żadnych trudów, nie dbając o życie nawet ile tylko razy była tego potrzeba.
„Dzisiaj syn mój dorósł... jest człowiekiem... kocha mnie... i szanuje...
„Przypuszczam, że bądź co bądź, dochowałby mi zawsze przywiązania, ale coby się stało z szacunkiem i poważa niem, jakie ma dla mnie, gdyby się dowiedział, że okłamywałem go na każdym kroku?...
„A niestety, pomimo wszelkich moich ostrożności, dostatecznem jest jedno jakieś niebaczne słowo, aby cała prawda wyszła odrazu na jaw...
„Racz pan się ulitować nad najpokorniejszym swoim sługą, i zarazem najwierniejszym z podwładnych swoich!
„Gdyby szło tylko o mnie, nie ośmieliłbym się nigdy wystąpić z niniejszą prośbą. Dźwigałbym krzyż mój bez szemrania...
Skazanie, odpokutowałbym cierpliwie za moję winę!... Nie śmiałbym upraszać o łaskę, której zapewne, że nie jestem jeszcze godzien.
„Ale jestem ojcem, i chodzi mi o mojego jedynego syna, o ukochane dziecię moje... Jest to młody człowiek bardzo wątły i delikatny... Potrzebuję otoczyć go nieustannem staraniem, czuwać nad nim co godzina, co minuta, aby go wydrzeć śmierci... Błagam pana o życie tego chłopca!.
„Przez lat piętnaście, pokutowałem już wszak za fatalną moję przeszłość?...
„Czyż swojem wiernem spełnianiem obowiązków nie zasłużyłem na litość, na przebaczenie?...
„Nie do pańskiej sprawiedliwości się jednakże udaję, ale do pańskiej dobroci...
„Nie do pańskiej sprawiedliwości się zwracam, ale do ojcowskiego jego serca....
„Racz mi pan wspaniałomylśnie darować te pięć lat, jakie się jeszcze odemnie należą.
„Błagam o tę łaskę nie dla mnie, lecz da syna mojego!...
„Młodzieniec na progu życia... prawy, niepokalany, szlachetny, ma prawo do życia... do szczęścia...

„Oczekuję z zupełną ufnością łaskawej decyzyi i proszę, racz pan, panie ministrze przyjąć zapewnienie najwyższego szacunku z jakim mam honor pozostawać
Najniższym i najpokorniejszym
Waszej Ekscelencyi
Sługą
Rajmond Fromental.

Ulica Saint Loius en l’Isle“ Skończywszy przepisywanie prośby, Rajmund zaczął ją odczytywać, aby sprawdzić czy nie zapomniał postawić jakiego punktu, przecinka, lub znaku.
W tej to chwili Paweł wysiadał na rogu Saint-Louis-en-l’Isle i de Deux-Pont.
Zapłacił stangreta i doszedł pieszo do mieszkania ojca.
Przybywszy do bramy zadzwonił i zaraz mu otworzono.
Przechodząc około odźwiernego, powiedział mu swoje nazwisko, ale ten na wpół śpiący nie usłyszał go bodaj wcale.
Paweł minął przysionek, który według starej mody, oddzielał bramę od podwórza i machinalnie podniósł oczy do okna mieszkania, jakie zajmował z ojcem i jakie spodziewał się zastać pogrążone w zupełnej ciemności.
Jakże wielkie było jego zdziwienie — możemy nawet powiedzieć przerażenie, gdy zobaczył światło w sypialnym pokoju ojca.
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Światło w pokoju ojca... kiedy on w podróży? — Czyżby złodzieje się tam dostali?...
Miał zamiar obudzić odźwiernego i zażądać ażeby poszedł z nim na górę.
Cofnął się nawet parę kroków.
Ale się zaraz zatrzymał.
Myśl okropna, przerażająca przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie wyrazy wyrzeczone przez la Fouine’a, gdy zobaczył fotografię Rajmunda Fromentala.
Uwaga rybaka-filozofa: „To panie Pawle fizyognomia policyjnego szpiega!“ — rysowała się w jego pamięci ognistemi głoskami.
Zaambarasowanie la Fonine’a, kiedy go zapytywał, przedstawiało mu się teraz w prawdziwem dopiero znaczeniu.
Pawłowi zimny pot wystąpił na skronie, poczuł dreszcz po całem ciele.
— Boże mój! — szepnął zdławionym głosem jeżeli to jednakże prawda... — jeżeli la Fouine się nie mylił! Boże!... Boże Wielki zmiłuj się nademna!... Ale to niepodobna!... niepodobna!...
Poskoczył ku schodom i chciał je przebiedz kilkoma susami, na pierwszym stopniu zatrzymał się jednakże znowu.
Podejrzenie na chwilę odegnane, znowu mu opanowało duszę.
Przypomniał sobie częste wycieczki ojca, wycieczki niewytłómaczone, albo usprawiedliwiane jakiemiś nieprawdopodobnemi przyczynami, przypomniał sobie, jak stanowczo ojciec nie chciał go zabrać ze sobą w drogę.
— Jeżeli la Fouine był złudzony podobieństwem, jeżeli się mylił — mówił do siebie młody człowiek — dla czegoś ojciec jest tutaj, zamiast być w Port-Créteil? dla czego za powrotem nie przyjechał mnie odwiedzić i ucałować?
Nie mógł przecie w dwóch dniach odbyć długiej podróży o jakiej mi wspominał...
Ukrywa coś zatem przedemnę...
Ma jakąś podejrzaną tajemnice... ma ohydny jakis sekret...
Chcę wiedzieć prawdę i muszę ją koniecznie wiedzieć...
Zrobił jakieś postanowienie.
Wszedł wolno na schody, po cichutku z wszelkiemi ostrożnościami, otworzył drzwi od swojego pokoju, oddzielonego, jak sobie przypominamy od apartamentu ojca, zamknął drzwi za sobą i zbliżył się do okna położonego na wprost sypialnego pokoju Rajmunda.
Uniósł rolety i z twarzą wlepioną w szybę zaczął się przypatrywać.


XIII.

Światło ciągle błyszczało pomiędzy szczeblami żaluzyj.
— Co on robi? — myślał Paweł z najwyższym niepokojem. — Co on może robić takiego?...
Kiedy właśnie stawiał sobie to pytanie, niespodziany hałas rozległ się po domu.
Zadzwoniono do bramy.
Młody człowiek nadstawił ucha.
Słyszał jak się brama otworzyła, a następnie zamknęła.
Spostrzegł cień człowieka przechodzącego podwórze i kierującego się ku schodom.
Z podwójną uwagą zaczął się przysłuchiwać.
Ciężkie kroki rozlegały się po schodach i zatrzymały w korytarzu pierwszego piętra.
— To do ojca ktoś idzie — szepnął Paweł i znowu wlepił oczy w oświetlone okna.
Nagle światło zniknęło, a w chwilę potem drzwi od mieszkania otworzyły się i zamknęły.
— Nie myliłem się — mruknął Paweł, to do ojca ktoś przyszedł... Kogóż on przyjmuje o tej porze?... To dziwne!... to bardzo dziwne!...
Światło się nie ukazywało.
Paweł stał ciągle na czatach i słuchał.
Upłynęło kilka minut.
Znowu posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania i odgłos kroków na schodach.
Młody człowiek poskoczył co żywo do okna, od którego odszedł i zaczął patrzyć na podwórze.
Ukazali się dwaj ludzie wychodzący z domu.
Paweł poznał jednego z nich, i przekonanym był że się nie myli.
To był jego ojciec.
Rajmund i gość nocny zniknęli w bramie, furtka zamknęła się zaraz za niemi.
— Boże!... Boże mój!... jęczał Paweł, przejęty straszną jakąś obawą. Co to Wszystko znaczy?... o czem ja się znowu dowiem?... Mam przecie prawo wiedzieć co się tu dzieje, co robi mój ojciec!... chcę i muszę to wiedzieć...
Zgorączkowany, z szumem w uszach i przyspieszonem biciem serca, zapalił małą lampkę, wyszedł ze swego pokoju, wybrał z pęczka klucz otwierający ojca mieszkanie, otworzył drzwi i wszedł do przedpokoju.
Z pewnością nie myślał w tej chwili o wieczorze u doktora Thompsona, na który przybył do Paryża. Zapomniał nawet o Marcie!...
Widział tylko tajemnicę, w obec której postawił go przypadek, tajemnicę którą zbadać postanowił.
Tajemnica to okropna, domyślał się jej i naprzód już doznawał strasznego oburzenia.
Najprzód udał się do gabinetu ojca i położył rękę na klamce, ale nagle się zawahał.
Ciemno mu się zrobiło w oczach i o mało nie upadł...
— Co ja chcę robić? — zapytał sam siebie, odejmując rękę od klamki. Czyż mam prawo wchodzić do tego pokoju pokryjomu jak złodziej?... Ciekawość mnie pociąga, ale ciekawość to występna... Otwierając drzwi, znieważam mego rodzica... popełniam świętokradztwo...
Stał przez chwilę nieruchomy, z pochyloną głową i oddychał pospiesznie.
— A więc nie! — odezwał się nagle z dzikim wyrazem twarzy. — Nie mogę się zatrzymywać... jakiś demon popycha mnie naprzód i szepce mi do ucha: Idź! idź!... dowiedz się o co chodzi! — Doprawdy, że można oszaleć!... Zdaje mi się, że już jestem waryatem... Ta straszna myśl mnie zabija... On!... mój ojciec, szpieg policyjny!.. jedna z tych istot, których rzemiosłem jest denunoyacya. Nie! to niepodobna!... Nie chcę dłużej pozostawać z tą myślą!... Wszystko wolę przenieść, aniżeli podobną niepewność.
Ujął za klamkę bez żadnego już wahania.
Drzwi, które nie były wcale zamknięte, otworzyły się, a mała lampka, bladawem swojem światłem oświecała skromne umeblowanie.
Paweł poczuł się wzruszonym wchodząc do tego pokoju, którego progu bardzo już dawno nie przestąpił.
Rzucił bystre spojrzenie do okoła i oczy jego zatrzymały się na dużym biurku zarzuconem papierami, przed którem siedział niedawno Rajmund Fromental, zajęty pisaniem.
Na tym biurku leżała prośba zaadresowana do ministra sprawiedliwości.
Młody człowiek zbliżył się, postawił lampkę i machinalnie spojrzał na papier, na którego marginesie wypisane były większemi literami słowa, które już znamy:
„Rajmunda Klaudyusza Fromentala;
Skazanego za zbrodnię i kradzież, na dwadzieścia lat więzienia, przez sąd kryminalny departamentu Sakwany, 25 marca 1864 r. ułaskawionego warunkowo 1869 i r. zapisanego do brygady straży bezpieczeństwa 1 września tegoż samego roku...
Paweł pożerał straszliwą notę, po czem jęknął głucho i upadł na fotel ojca.
Przez jakiś czas pozostawał jakby omdlony, z oczami wlepionemi w litery, które mu się wydawały krwią pisane.
Nareszcie drżącemi usty wymówił wolno to wyrazy:
— Tak więc wszystko prawda... Rzeczywistość przechodzi moje najczarniejsze przeczucia... Ojciec mój jest morderca... złodziejem... Był skazanym... został ułaskawionym... a dzisiaj należy do policyi...
— Tę prawdę czytam wypisaną własną jego ręką!... O mój Boże, mój Boże, na cóż ja się rodziłem, na cóż mi żyć pozwoliłeś?... Czy dla tego tylko, aby mnie dotknąć tak okropnie?... Za co muszę ponosić takie męki?... Człowiek, którego szanowałem, kochałem, uwielbiałem, człowiek z którego byłem dumny, szczęśliwy, człowiek ten jest zabójcą i złodziejem. Ręce, które ściskałem z taką miłością, są krwią cudzą oblane! Pieniądze, jakie mi daje, pochodzą ze szpiegostwa!... To okropne!... okropne!...
Straszną była rozpacz Pawła.
Twarz zmieniła mu się do niepoznania.
— Ale co zawiera jeszcze ten papier tak cały zapisany? – Do kogo ten długi list?
— Pochylił się i przeczytał.
Do jego ekscelencyi pana ministra sprawiedliwości...
— Do ministra?... powtórzył młody człowiek i zbierając całą odwagę zaczął czytać prośbę.
W miarę czytania zmieniał się wyraz jego fizyonomii.
Czytał chciwą ciekawością i ściśnieniem serca.
— Ten krzyk zrozpaczonego ojca, ta skarga doprowadzonego do ostateczności męczennika, poruszyła go do głębi. Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Nic teraz nie istniało dlań na świecie, oprócz tych okropnych słów, jakie jedne za drugiem przesuwały mu się przed oczami.
Piorun mógł by w tej chwili uderzyć w dom, a nawetby tego nie spostrzegł. Tak pogrążył się w czytaniu, że nie słyszał wcale jak drzwi od przedpokoju otworzyły się i zamknęły, a kroki dały się słyszeć w sąsiednim pokoju i jakiś człowiek stanął jak wryty w progu, a ujrzawszy go, krzyknął głucho i oprzeć się musiał o ścianę, ażeby nie upaść, bo nogi się pod nim zachwiały.
Tym człowiekiem był Rajmund Fromental.
Był to ojciec blady z przerażenia, drżący ze wstydu przed synem, gdy spostrzegł, że czyta jego prośbę, że przed nim teraz nic nie ukryje, że fatalny przypadek rozwiązał przed nim zagadkę.
Milcząc z przerażenia, patrzył na Pawła, usiłując wyczytać w jego twarzy, co się dzieje w jego duszy.
— I to dla mnie — wykrzyknął młodzieniec z rozdzierającą boleścią — to dla mnie żąda życia!….. dla mnie, którego hańbą okrywa jego przeszłość!... lepiejby mnie zabił... Byłoby to godniej i Wspaniałomyślniej... Przestałbym przynajmniej cierpieć i usnąłbym na zawsze, nie rumieniąc się już za ojca, ani za swe nazwisko.
Głośne tkanie wyrwało się z gardła Fromentala.
Nieszczęśliwy rzucił się na kolana i wyciągając do syna błagalnie ręce, wymówił zdławionym głosem:
— Łaski!... łaski!...
Posłyszawszy ten głos, Paweł zerwał się na równe nogi i cofnął o parę kroków, jak przed nieprzewidzianem niebezpieczeństwem.
— Litości... powtórzył Rajmund po raz trzeci.
— Tyl... wykrzyknął Paweł. — To ty, mój ojcze!... Oh!... chodź... chodź mi powiedzieć, że jestem igraszką przerażającego złudzenia... że źle przeczytałem, że nazwisko wypisane na tym papierze, jako nazwisko zbrodniarza, i złodzieja i szpiega, nie jest twojem nazwiskiem...
Szybkim ruchem Rajmund stanął na nogi i z podniesioną głową, zmarszczonem czołem i błyskawicą w oczach, głosem zupełnie pewnym, który brzmiał metalicznie, odpowiedział:
— Dobrze przeczytałeś!... jest to moje nazwisko...
— Twoje nazwisko?...
— Tak... Moje i twoje zarazem...
— A... fakty... opisane?...
— Prawdziwe.
— To zabij mnie ojcze!... Zabij mnie przez litość... Ja już żyć nie chcę...
— Najprzód wysłuchaj mnie, mój synal — odrzekł Fromental. — Oskarżony ma prawo się bronić... — Ja się będę broni... — Skoro mnie wysłuchasz, osądzisz mnie, mnie swojego ojca!... — Albo mnie potępisz, albo uniewinnisz, według sumienia, a wtedy, ale dopiero wtedy, powiesz, czy żyć masz czy umierać!...
Rajmund mówił poważnie, prawie wyniośle.
Paweł czuł się upokorzonym.
Przyzwyczajony był szanować i słuchać ojca i mimowoli pochylił głowę.
— Słuchaj mnie, mój synu — rzekł Fromental — słuchaj i wierz moim słowom, bo ja nie potrafię kłamać.
„Szesnaście lat temu mieszkałem w Bois-Colombes, gdzie zarządzałem jednym majątków hrabiego de Chatelux...
Usłyszawszy nazwisko Chatelux, Paweł podniósł głowę i spojrzał na ojca.
— Nie posiadałem żadnej fortuny — ciągnął dalej. — Położenie moje było tak skromne, jak i wymagania, ale czułem się zupełnie szczęśliwym i z całego serca dziękowałem Bogu za jego dobrodziejstwa, bo mi dał największe szczęście ze wszystkiego, towarzyszkę życia równie piękną jak dobrą i cnotliwą... twoją matkę...
— Matka moja... — szeptał Paweł ze drżeniem — matka...
Rajmund zdawał się nie zważać wcale na przerwę i mówił dalej, tylko trochę ciszej i z pewnem wzruszeniem:
— Kochaliśmy się ja i twoja matka, jak tylko można się kochać... — Żadne z nas nie miało nigdy ukrytej myśli, serca nasze w każdej okoliczności uderzały jednakowo...
„Dla uzupełnienia naszego szczęścia, niebo zesłało nam syna... Tyś przyszedł na świat... — Niestety, zupełne szczęście takie nie mogło trwać długo.
Nieszczęście spadło na nas, jak w letni dzień, zrywa się niespodziany huragan i wszystko niweczy...
Głos Rajmunda stawał się coraz posępniejszym.
Zmarszczył czoło.
A dziwne światełka migotały mu w Źrenicach.
Bo nieszczęśliwy ojciec, męczennik prześladującego go losu, po raz pierwszy od szesnastu lat odsłaniał krwawiącą ranę swojego serca i okrywał duszę żałobą.
Mówił dalej:
— W sąsiedztwie majątku hrabiego de Chatelox, stała elegancka willa wiejska, własność młodego paryżanina, wielkiego bogacza, należącego do t. zw. wówczas „Libertynów,“ którzy będąc pasożytami społecznymi, wysilali się na prowadzenie rozwiązłego życia i nie cofali się przed niczem dla zadawolnienia namiętności a nawet kaprysów i wybryków.
„Młodzieniec ten przyjeżdżał co lato przepędzić kilka tygodni w willi, a najczęściej przywoził ze sobą godną siebie kompanię.
„Hałasowano, wyprawiano skandale.
„Pewnego dnia zobaczył twoję matkę, podobała mu się, a sądząc, że zrobi zaszczyt żonie skromnego oficyalisty, uczynił jej uchybiającą propozycyę, którą odrzuciła z zasłużoną pogardą...
Rajmund się zatrzymał.
Łza wypłynęła mu z pod powieki i potoczyła się po bladym jego policzku.
Paweł spojrzał na ojca, i zobaczył tę łzę. I jego oczy zwilgotniały, a serce się ścisnęło.
— To go wcale nie zniechęciło — ciągnął dalej Fromental. — Ci ludzie bywają uparci w nikczemności... Opór tembardziej ich podnieca... Od tej chwili moja ukochana żona, moja biedna Marya, ciągle go spotykała na swej drodze...
Znowu Rajmund się zatrzymał, gardło zacisnęło mu się, jak w kleszczach, głowa się pochyliła pod natłokiem czarnych wspomnień.


XIV.

— Mów, ojcze... mów! — szeptał Paweł, ledwie zrozumiałym głosem.
Rajmund z wysiłkiem mówił dalej:
— Pewnego wieczora, kiedy matka twoja znajdowała się sama w domu, człowiek ten był tyle bezczelnym, że dostał się do naszego domu i wyobrażając sobie, że każda kobieta, żyjąca w skromnych warunkach i nie posiadająca majątku, zdolną jest sprzedać się, usiłował olśnić Maryę obietnicami... rozłożył przed nią stosy biletów bankowych.
— Nędznik! — szepnął Paweł.
— Tak, nędznik, bo widząc, że jego propozycye zostały z pogardą odepchnięte i nigdy matki twojej uwieść nie zdoła, uciekł się do przemocy i chciał ją porwać!...
— O! podły! podły! — szeptał Paweł, zaciskając pięści.
— W tej chwili powróciłem był do mieszkania i posłyszałem wołanie o pomoc nieszczęśliwej mojej żony.
„Rzuciłam się z rewolwerem, który zawsze nosiłem w kieszeni i w uniesieniu łatwem do zrozumienia, palnąłem w łeb łotrowi, co chciał mi wydrzeć i żonę i matkę...
— Dobrześ zrobił kochany ojcze! — odrzekł młody człowiek z zapałem. — Zabiłeś nikczemnika, jak się zabija wściekłe zwierzę. Postąpiłeś uczciwie!...
Powinienem był być wytłomaczonym, ale sprawiedliwości nie ma na tym świecie!... Człowiek, któremu przestrzeliłem czaszkę miał można bardzo rodzinę... Dokument usprawiedliwiający popełnione przezemnie zabójstwo rzucał plamę na tę rodzinę. — Uważała więc za rzesz najprostszą, zniweczyć ów dokument i oskarżyć mnie o wciągnięcie ofiary w zasadzkę, za pomocą wdzięków mojej żony i morda dla kradzieży!...
— Toż to ohydne, monstrualne, mój ojcze.
— Tak jednakże było!...
— I nie broniłeś się?...
— Broniłem się z całych sił...
— Nie dowiodłeś jednakże swej niewinności?...
— Wszystko co tylko można było zrobić, dla dowiedzenia jej robiłem!... Walczyłem odważnie, alem został pokonany!... — Napróżno protestowałem przeciwko gwałtowi z całem oburzeniem uczciwego człowieka!... Napróżno matka twoja usiłowała zaprzeczać nędznemu kłamstwu... Napróżno świadczyli za mną ci, co znali moję przeszłość bez skazy, moję pracowitość i uczciwość! Napróżno wziął mnie pod swoją protekcyę hrabia Filip de Thonnerieux, hrabia i hrabina de Chatelux! — Fatalność postawiła mnie wobec sędziów uprzedzonych i nielitościwych, wobec przysięgłych bez inteligencyi, widzących tylko sam fakt materyalny...
„Trup i pakiety biletów bankowych, znalezione w mojem mieszkaniu, zdaniem sędziów przysięgłych, wystarczały do dowiedzenia mi zbradni... — Zoatałem skazanym...
— O! mój Boże! — wykrzyknął Paweł, zasłaniając twarz rękami.
— Uznany z mordercę i złodzieja — ciągnął Rajmund ponuro — skazany zostałem na dwadzieścia lat więzienia!... — Lepszą by była kara śmierci, ale przez gorzką ironię uznano okoliczności łagodzące...
— Boże! Boże mój!... biedny kochany ojcze! — powtarzał młody chłopak, dusząc się od płaczu.
Fromental mówił dalej:
— Umarłbym był ze wstydu i rozpaczy, rozumiesz to zapewne dobrze, ale powiedziałem sobie, że potrzebuję żyć dla twojej matki i dla ciebie...
Przeprowadzono mnie z Roquette do więzienia głównego w Clairveaux i wtedy to hrabina de Chatelux, ta wzniosła, anielska dusza, gotowa zawsze do miłosierdzia i poświęcenia, zaopiekowała się tobą i biedną moją żoną, biedną wdową po żyjącym mężu, podtrzymywała słabnące jej siły i wątłe dzieciństwo twoje.
Niestety nie miałem już więcej zobaczyć mojej drogiej Maryi...
Gasła ona wolno, złamana nieszczęściem, zabita opuszczeniem i bezbronna przeciwko podłości ludzkiej. — Zostałeś podwójnym sierotą...
Paweł szlochał głośno i zaledwie zdolnym był wymówić:
— Matka moja... Biedna moja matka...
Rajmund płakał wraz z synem, ale pomimo łez mówił dalej.
Pilno mu było dokończyć tej ponurej historyi.

– Upłynęło lat pięć... — Dzięki mojemu zachowywaniu się, dzięki protekcyom, jakich używano, dzięki nieustannym prośbom naszej dobrodziejki, a szczególniej dzięki trafowi, który pozwolił mi wykryć i odwrócić z narażeniem własnego tycia spisek uknuty przez przestępców, zostałem ułaskawiony...
— Ułaskawiony? — powtórzył Paweł.
— Tak, ale pod warunkiem ciężkim bardzo.
Ułaskawienie takie uważać mogłem za dalszą karę.
W sprawie tej spiskowej, dałem dowody pewnych wyróżniających mnie zdolności, dowody panowania nad sobą i odwagi, dowody spokojnej śmiałości... Uznano, że przymioty te, mogą uczynić ze mnie zdolnego policyanta, że mogę oddać im wielkie usługi. W rezultacie, postawiono mi za warunek wstąpienie do służby bezpieczeństwa publicznego na cały czas, jaki mi pozostawał z wyroku, to jest na lat piętnaście...
Lepszem to było od więzienia, które mnie oddalało od ciebie, a przytem zbliżała się ona, że mogła zapytać: Gdzie jest mój ojciec? Czy on żyje, czy nie żyje?... Jakąż odpowiedź można ci by było dać na to pytanie?... „Ojciec twój żył, ale siedział w więzienia?...
Przyjąłem więc propozycyę z wdzięcznością, bo ta względna swoboda pozwalała mi widywać cię, wychowywać i czuwać nad twojem wątłem zdrowiem...
I oto dziesięć już lat wypełniam sumiennie przyjęty obowiązek...
Tyś wyrastał, a ja drżałem co raz bardziej, ażeby jakie fatalne zdarzenie nie odkryło ci mojej przeszłości i nie zdradziło teraźniejszości...
Chciałem za jaką bądź cenę utrzymać cię w nieświadomości co do tego...
Dla tego tylko błagałem w tej prośbie ministra, aby mi darowali te pięć lat ostatnich.
Teraz mój synu, nadeszło właśnie to fatalne zdarzenie...
Moje życie nie jest już dla ciebie tajemnicą...
Znasz całą teraźniejszość i przeszłość moję... znam nieszczęścia, które ludzie nazwali zbrodniami...
Czy rumienisz się teraz za mnie?... Czy pogardzasz twoim ojcem? Czy żądasz jeszcze śmierci?..
Paweł padł na kolana i wyciągał ręce do Rajmunda.
— O! mój ojcze, mój ukochany męczenniku biedny, czy ty mi przebaczyć raczysz?….. pytał drżacemi usty?... Gdybyś mi nie przebaczył, to w takim razie dopiero pożądałbym śmierci!...
Fromental poskoczył do syna, podniósł go i przycisnął do piersi.
Słodkim był ten uścisk dwojga ludzi, którzy przez kilka sekund topili w nim gorzkie myśli swoje.
— A więc — zawołał Rajmund całując Pawła — kochasz zawsze i szanujesz swojego ojca?...
— Czy ja cię szanuję! czy ja cię kocham?... odrzekł z zapałem młody człowiek. — O! ojcze jakiś ty dla mnie pobłażliwy. Do ostatniego tchnienia będę wyrzucał sobie, żem się nie poznał na tobie... że mogłem na chwilę zwątpić o tobie. Tyś taki wielki, szlachetny, tak niesprawiedliwie nieszczęśliwy!... Całe życie moje poświęcę na wynagrodzenie ci tej krzywdy chwilowej! — Nigdy żaden ojciec nie był bardziej kochanym, bardziej szanowanym, jak ja cię pragnę kochać i szanować! — O! ojcze mój ukochany, cóżes ty musiał wycierpieć, i co jeszcze cierpieć musisz?...
— Przeszedłem bardzo wiele, moje drogie dziecię, ale teraz przysięgam ci, to już wszystko skończone!...
— Skończone! — powtórzył Paweł.
— Tak.
— Dla czego?...
— Dla tego, że znasz już tajemnicę moję, że znasz już przeszłość, a mimo to kochasz mnie jeszcze... Z ustaniem ciągłej obawy i boleść ukoić się musi.. Jostem spokojny i pełen w lepszą przyszłość otuchy.
— Jutro zaniosę tę prośbę i jeżeli Pan Bóg mi dopomoże, będę wolny... zupełnie wolny!... Wtedy będziemy mogli opuścić Paryż i zamieszkać gdzie w cichym jakim kąciku, gdzie będziemy szczęśliwi prawdziwie...
— Komu ojcze masz zanieść to prośbę?...
— Pani hrabinie de Chatelux, która będąc zawsze moją Opatrznością, chce przed wręczeniem jej sekretarzowi ministra sprawiedliwości, być jeszcze u kilka wpływowych osób.

– Ja pójdę z tobą ojcze — odezwał się Paweł stanowczo.
— Po co moje dziecko?...
— Bo chcę prosić także matki Fabiana, ażeby użyła wszelkich swoich wpływów dla otrzymania łaski — której żądasz, a która jest tylko sprawiedliwością....
— Dziękuję i mój synu, odpowiedział Fromental, ale pani de Chatolux nie powinna wiedzieć, że przeszłość moja jest ci już wiadoma... To daleko lepiej będzie...
A teraz odpowiedz mi na moje pytanie...
— O co chcesz mnie zapytać ojcze?...
— Co to znaczy żeś przybył dziś wieczór do Paryża?...
Pawłowi oczy zabłysły i zaczerwienił się cały.
Zapytanie ojca przywiodło mu na pamięć to, o czem z powodu gwałtownego wzruszenia zapomniał był zupełnie.
— Mój ojcze... szeptał pomieszany.
— Czyż cię tu przywiodły podejrzenia? — pytał dalej Fromental. — Nie potrzebujesz nic ukrywać, skoro wszystko zostało wyjaśnione, — Nie ojcze... ja przybyłem zupełnie po co innego...
— Po cóż mianowicie?...
— Po list zapraszający pana Thompsona...
— Po list zapraszający pana Thompsona? — powtórzył Rajmund ździwiony.
Paweł skinął głową.
— Co chcesz tym listem zrobić?...
— Okazać go przy wejściu do doktora Thompsona.
— Wszakże zaproszenia tego przyjąć nie chciałeś przed kilku dniami, pomimo namowy mojej...
— Prawda.
— Skądże więc ta nagła zmiana?...
— Bo dziś wiem jedną rzecz, o której nie wiedziałem przed trzema dniami...
— Cóż to za rzecz? To — odrzekł Paweł drżącym głosem — że u doktora spotkam te moję ukochaną, której nie spodziewałem się zobaczyć już nigdy!...
Rajmund poczuł się zaniepokojonym.
— Tę którą kochałeś... tę młodą panienkę, czy panię nieznaną... masz spotkać w pałacu przy ulicy de Miromesnil?
— Tak jest mój ojcze...
— Skądże wiesz o tem...
— Cudowny przypadek na ślad mnie naprowadził. Obaj szukaliśmy daleko tej, która bardzo blisko nas była. Dziś wieczór zobaczę ją... Dowiem się czy jest wolną... Czy wolno mi ją kochać i liczyć na jej wzajemność...
— To jest, że masz zamiar zapytać jej o to wszystko?
— Nie jej lecz doktora, on mi musi dać odpowiedź...
— On?... Wytłomacz mi to z łaski swojej...
— Marta jest wychowanką pana Thompsona.
Rajmund pobladł i powtórzył:
— Jest jego wychowanką?...
— Tak, mój ojcze. A wielkie to dla mnie szczęście, skoro doktór ciebie lubi a mnie okazuje wielką sympatyę i obiecał wyleczyć zupełnie. Przypominasz sobie ojczulku, jak nalegał, ażebym mu powierzył tajemnicę mojego moralnego cierpienia, abym mu wyznał, że się kocham... przypominasz sobie, że po mojem wyznaniu powiedział: „Wskazałem panu chorobę... — ja się zajmę kuracyą ciała... pan się zajmij leczeniem duszy.“ Życie moje zależy od tej miłości a doktór Thompson nie będzie chciał mojej śmierci, skoro ci zaprzysiągł, że żyć będę...
Fromental patrzył na syna z coraz większem zatrwożeniem.
Po raz drugi powtórzył z dziwnym wyrazem w głosie:
— Wychowanka doktora Thompsona.
— Co ci się ojczulku stało?.. — zapytał Paweł, uderzony i zaniepokojony zmianą fizyonomii rodzica. — Zdaje mi się, że powinieneś się cieszyć z tej wiadomości, która mnie nieskończoną napełnia radością... a tymczasem tyś się przeraził, dowiedziawszy się, iż odnalazłem tę, w której pokładam całą moję nadzieję i całe szczęście moje! Czy nie przypominasz sobie ojcze, że w obecności doktora zobowiązałeś się wyszukać tej młodej dziewczyny i uczynić mnie szczęśliwym?...
— Ah! — jęknął zrozpaczony Rajmund — łudziłem się i przyznaję, że miales przed chwilą racyę! Tak, sto razy lepiej by było, żebyś nie żył!...
— Ojcze, ojcze, przerażasz mnie!... — odrzekł zasmucony Paweł.
Zaledwie przed chwile horyzont nasz zaczął się jakby wyjaśniać, zaledwie przed chwilą robiliśmy projekta i przewidywali przyszłość spokojniejszą, a oto znowu desperujesz i czego?...
Rajmund objął syna w ramiona, przycisnął do piersi i odpowiedział:
— Biedne dziecko, nieszczęśliwe dziecko... czyż tego nie rozumiesz?...
— Cóż mam rozumieć?..
— Że ci się trzeba zbudzić ze snu ułudnego?... że rzeczywistość jest okrutna!... twoje szczęście niemożebne!... trudności niezwalczone?...
— Ojcze drogi ja cię wcale nie rozumiem w tej chwili.. dla czegoż szczęście moje ma być niemożebnem?... jakie są przeszkody niezwalczone, o których mi wspominasz?...


XV.

— Jakie są przeszkody?... powtórzył Rajmund — jeżeli ich nie widzisz, to chyba jesteś i będziesz zawsze ślepym!... Ta przeszkoda, to hańbiąca plama na nazwisku Fromentala, plama, która ze mnie ojca przechodzi na ciebie mego syna. Który człowiek honorowy, odda swoją córkę, albo nawet wychowankę synowi człowieka skazanego za kradzież i morderstwo, wypuszczonego z więzienia i z łaski zrobionego policyantem?...
— Ojcze... mój ojcze... nie mów tego! — wykrzyknął Paweł... Miej litość nademną... Nie mów mi tego!...
— Mówię ci tak jak jest biedne moje dziecię... Kiedy ci obiecywałem przeszukać świat cały, ażeby ci odnaleźć twoję ukochanę, obiecałem ci to bez zastanowienia się nad położeniem naszem...
Zrozpaczony byłem patrząc na twoje cierpienie... Chciałem zyskać na czasie. — Myślałem, ze może ta miłość była prostą fantazją tylko fantazyą, która po trochu zatrze się w twojem sercu i twojej głowie... Ale widzę, że zamiast zapomnieć, kochasz owszem coraz więcej i nie mogę cię już ładzić... Widzę rzeczywistość taką jaka jest, niezwalczoną, bez wyjścia i zapytuję się siebie, czy Pan Bóg nie powinien ulitować się nad nami obydwoma i zabrać nas obu, tak jak zabrał twoje matkę!...
— Nie wzywaj śmierci Kochany ojcze... nie bluźnij!... odrzekł Paweł. — Nic ci nie dowodzi, że złe nie jest do naprawienia. — Ja także sądziłem cię z pozorów, ja także uważałem cię za winnego dla tego tylko, że byłeś skazanym, ale kiedy poznałem tajemnicę twojej przeszłości, niewinność twoja ukazała mi się w całym blasku... Dotknięty nikczemnym wyrokiem, byłeś człowiekiem uczciwym, byłeś męczennikiem!... Jeżeli Marta mnie kocha, powiem jej wszystko, jak ty mi wszystko opowiedziałeś... Powiesz doktorowi jak było i co wycierpiałeś, a uniewinnią cię oboje, tak jak ja cię uniewinniłem!...
— Ty jesteś moim synem... Oni są nam obojętni...
— Jestem pewny, że Marta ma serce złote i duszę zdolną zrozumieć wszystko... Co do doktora Thompsona, ten zna się na ludziach, ma dla ciebie najwyższy szacunek... Nie rozpaczaj drogi ojcze... Ja chcę zobaczyć Martę... ja pragnę z nią pomówić stanowczo. — Gdyby ta rozmowa się opóźniła, niepewność by mnie zabiła... Nie skazuj mnie na takie cierpienie!... Daj mi zaproszenie doktora i pozwól zrobić z niego użytek...
— Wymagasz tego? — spytał Rajmund głosem złamanym...
— Ja niczego nie wymagam... ja tylko proszę cię mój ojcze!... Przepędzę parę godzin u pana Thompsona... a jutro rano powiem ci czy mogę być szczęśliwym...
Rajmund wziął z biurka list zapraszający i podał go synowi.
— Idź moje dziecię!... powiedział — idź gdzie cię wzywał twoje przeznaczenie, a Bóg niech czuwa nad tobą!...
Paweł porwał list, ucałował ojca i pobiegł do swojego pokoju.
W kilka minut w czarnym garniturze i białym krawacie powrócił do Rajmunda i całując go, szepnął mu do ucha raz jeszcze:
— Odwagi ojcze i nadziei... Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że przyszłość do nas należy...
Fromental nic nie odpowiedział, tylko głową wstrząsnął z niedowierzaniem.
Paweł wyszedł z domu, wsiadł na rogu ulicy do fiakra i krzyknął, na stangreta:
— Ulica de Miromesnill...
O dziewiątej wieczór zaproszeni zaczęli zapełniać pałac pseudo amerykańskiego doktora.
Zaproszenia rozrzucone po mieście w znacznej ilości s umiejętnym wyborem, odnosiły się do tak zwanego całego Paryża. Otóż cały ten Parys, składa się z indywidualności wybitnych w literaturze, sztukach pięknych, piśmiennictwie i nauce, z arystokracyi rodowej i pieniężnej, przedstawicieli przemysłu i magistratury.
Naturalnie, że wielu z zaproszonych nie przybyło, ale stawiło się wielu ciekawych poznać pierwszorzędnego specyalistę, co zaledwie został poznany a już jest tak sławny.
Doktór podobał się każdemu.
Uznano go za bardzo miłego i sympatycznego człowieka.
Jego uprzejmość bez przesady, jego skromne zachowanie się i grzeczne przyjęcie, zdobyły mu ogólne pochwały.
Gustowny przepych w urządzeniu, zyskał uznanie znawców.
Krótko mówiąc, Jakób Lagarde zdobył niezaprzeczoną palmę zwycięstwa, bo wielu przychodzi z przekonaniem, że ujrzą szarlatana, a znaleźli się w obecności człowieka światowego i do tego w obecności uczonego, który bynajmniej jednakże nie przechwalał się swoją wiedzą...
Angela i Pascal brali również udział w powodzeniu, jeden jako sekretarz i zaufany przyjaciel doktora, druga jako daleka jego kuzynka odnaleziona we Francyi.
Oboje dawali także dowody wielkiego taktu i wywiązywali się ze swego zadania jak mogli najlepiej.
Doktór sądowy spotkany rano u pani Labarre, przybył jeden z pierwszych i mieszając się do różnych kółek, nie przestawał wychwalać swojego dystyngowanego kolegi, nie przestawał unosić się nad jego rzadką usłużnością i trafnemi poglądami.
Zaanonsowano hrabinę de Chatelux i pana Fabiana de Chatelux.
Jakób Lagarde żywo pobiegł na spotkanie nowo przybyłych, i podwoił jeszcze swoję grzeczność w przyjęcia.
— Jak pan widzi, dotrzymałam panu słowa….. odezwała się z uśmiechem hrabina...
— A ja nie wiem jak wyrazić moją wdzięczność i pani i jej synowi, bo jestem pewnym, że wstawiał się za mną do pani...
— Nie mylisz się doktorze...
— Śmiem się spodziewać, że hrabina de Chatelux i nadal zaszczycać mnie raczy swemi względami.
— Na pewno... przyrzekam to panu! — odrzekł żywo młody człowiek podając rękę pseudo Thompsonowi.
Hrabina znowu się odezwała.
— Ja dotrzymałam mojej obietnicy panie doktorze, myślę, że i pan dotrzymasz swojej?...
— O jakiej obietnicy pani hrabina raczy mi mówić?...
— A to, że przyrzekł mi pan przedstawić tę młodą panienkę, podobno bardzo ładna, a która jest pańską protegowaną i wychowanką...
Słysząc mówiącą tak swoję matkę Fabian poczuł, że mu serce silniej zabiło — a wszystka krew uderzyła do głowy...
— Nie zapomniałbym tego pani hrabino odrzekł Jakób Lagarde. — Jeżelim jeszcze pani nie przedstawił mojej pupilki, to dla tego jedynie, że małe osłabienie — nieunikniony skutek doznanego wzruszenia, zatrzymało ją w jej pokoju dłużej aniżeli chciała w tej chwili dokończa swojej toalety i zaraz do nas przyjdzie...
Nowi goście wchodzili do salonu.
Jakób musiał opuścić panią de Chatelux i jej syna, aby powitać przybyłych.
Pascal znalazł się przy nim.
— Nie słyszę aby anonsowano Fromentalów... odezwał się do niego Jakób...
— Czyby przypadkiem nie mieli przybyć?...
— Nie wiem tego, ale jestem najpewniejszy, że list zapraszający, który sam zaadresowałem i posłałem, oddano do rak stróżowi domu w którym mieszkają.
— Czy ojciec i syn znajdowali się w Paryża?...
— Znajdowali...
— Nie dowiedziałeś się o nich nic nowego?...
— Nie... Z tej strony jest jakaś tajemnica, ale co nas to obchodzi, byleśmy tylko medal otrzymali.
Dwaj spólnicy rozeszli się.
Pani de Chatelux pod rękę z synem obchodziła salony i co chwila zatrzymywała się, aby zamienić kilka słów ze znajomemi jej osobami.
Fabian widział prześliczne młode panienki, ale żadna z nich nie wydała mu się godną porównania z wychowanką doktora, żadna nie mogła się równać z jej pięknością.
Orkiestra przygrywała, bo chociaż w zaproszeniach była mowa tylko o wieczorze muzykalnym, miano i tańczyć także.
Jeden z kamerdynerów, wynajęty dla większego efektu, przyszedł powiedzieć kilka słów Jakóbowi Lagarde.
Ten zaraz wyszedł z salonu.
Upłynęło parę minut, drzwi otworzyły się na nowo i ukazał się w nich Jakób z Martą Grand-Champ pod rękę.
Młoda dziewczyna była czarującą w czarnej sukni z długim trenem i stanikiem na pół dekolte.
Cera jej od tła czarnego, odbijała cudownie.
Bujne blond włosy zaczesane wysoko, zdobiły jej główkę, niby hełmem złotym, a jedwabista grzywka opadała na czoło, po nad ciemnemi brwiami, jakby narysowanemi pędzlem znakomitego artysty.
Długie rzęsy, przysłaniały do połowy lazurowe jej oczy.
Nie podobna było wymarzyć całości doskonalszej, cudowniejszej.
Wejście jej wywołało admiracyę ogólną.
Marta zrozumiała to dobrze i kameljowa białość jej cery zaróżowiła się trochę.
Dwa serca w tej chwili zaczęły bić z podwójną siłą.
Jakóba Lagarda, czyli mniemanego Thompsona — topniało na myśl, że cała śmietanka towarzystwa paryzkiego jednogłośnie uznaje piękność dziecka, które ubóstwiał, a z którego obiecywał sobie żonę.
Biada temu, który w tej chwili rzuciłby miłosne na Martę spojrzenie.
Spojrzenie to byłoby wyrokiem jego śmierci.
Pascal z oczami zwróconemi na swojego towarzysza, czytał te jego myśli.
— Jak on ją kocha! — mówił sobie z pewną pogardą. — Nie myślał bym tego o nim... Człowiek taki silny! — Czy można kiedy ręczyć za siebie!... Najprzebieglejszy da się złapać, i to w ten czas, kiedy się najmniej tego spodziewa!...
Drugie serce, którego bicie dałoby się słyszeć, gdyby takiego gwaru nie było, było sercem Fabiana de Chatelux.
Młody ten człowiek zobaczył znowu tę w której się szalenie zakochał od pierwszego spotkania, ale zobaczył bardziej jeszcze piękną, bardziej czarującą.
Lagarde przedstawił Martę swoim gościom.
Chociaż bardzo nieśmiała, młoda dziewczyna odpowiadała na komplementa z nieskończoną gracyą, a zakłopotanie jej nawet — pełne było uroku.
Pseudo-Thompson przeszedł przez tłum ażeby się zbliżyć do pani de Chatelux i Fabiana i powiedział:
— Niech mi pani hrabina pozwoli przedstawić sobie ukochaną moję pupilkę i prosić o względy dla niej... Zapewniam panię, to zupełnie na nie zasługuje... Wychowała się w odosobnieniu i do tej chwili nie zna wcale świata... edukacya więc jej pod tym względem bardzo jest nie kompletną, ale ma złote serce i duszę szlachetna...
Pan Fabian de Chatelux przyszedł jej pomocą w niebezpieczeństwie... winna mu może życie... To jedna przyczyna więcej do łaskawości pani.
Fabian, o czem nie mamy potrzeby wspominać, połykał słowa doktora...
Pani de Chatelux, przyciągnęła do siebie protegowaną doktora, pocałowała ją w czoło i odpowiedziała:
— Kochane dziecię, nie wątpij o tem, że posiadasz całą sympatyę moję... A w zamian ofiaruj mi życzliwość swoję...
— O pani — odpowiedziała Marta wzruszona, ani się domyśla pani, czego doznaję, słysząc panią mówiąca do mnie taką dobrocią... Nie tylko sympatyę mam już dla pani, ale kocham już panią całego serca...
A zwróciwszy się do Fabiana, który drżał jak listek pod jej spojrzeniem, rzekła:
— Szczęśliwą jestem, że mogę wyrazić nieskończoną wdzięczność moje panu, coś tak szlachetnie, nie znając mnie, przyszedł mi z pomocą... Jak słusznie przed chwilą zauważył doktór Thompson, winnam panu może życie. Wspomnienie podobnej przysługi, nie zaciera się nigdy w pamięci, ja też o niej nie zapomnę nigdy...
I Marta podała swoje małą delikatną rączkę Fabianowi, który ją pochwycił upojony, ale śmiał zaledwie lekko uścisnąć.
— Teraz, kiedy prezentacye skończone — odezwał się Lagarde... możnaby potańczyć trochę.
— O tak... tak... odezwały się dwa głosiki jakichś panienek. — Tańczmy co prędzej, bo i tak za dużo straciłyśmy czasu...
— Czy pani pozwoli mi rozpocząć ze sobą zabawę?... zapytał Fabian.
— Uczyniłabym to przyjemnością — odrzekła Marta, ale niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył młody człowiek. — Niech mi pani pozwoli zapytać się dla czego?…..
— Niech pan spojrzy na mnie, ja wcale nie z fantazyi włożyłam na się czarny ubiór... Ta suknia jest żałobną i moje serce jest w żałobie. Bardzo niedawno straciłam osobę najdroższą nad wszystko na świecie!... Boleść jest jeszcze świeżą... brać udział w zabawie wydałoby mi się świętokradztwem... Nie — nie mogę tańczyć... Ale wydam rozkaz orkiestrze, aby nie dała czekać na siebie tancerzom...
Fabian doznał wielkiego rozczarowania. Rachował, że dzięki kadrylowi, walcowi albo polce, będzie mógł w pośród tego tłumu pomówić swobodnie z Marta i nadzieja go zawiodła.


XVI.

Marta postąpiła już parę kroków w stronę orkiestry, ale się zatrzymała i powróciła do hrabiny de Chatelux.
— Nie odejdę tak od pani... odezwała się do niej... dobroć pani chwyciła mnie za serce... i jeżeli pani pozwoli to powrócę porozmawiać z panią...
— Właśnie kochane dziecię, sama cię miałam o to prosić... odrzekła hrabina z uśmiechem.
— No to zaraz powrócę...
Marta oddaliła się zgrabna i zwinna, a ruszył za nią cały zastęp młodych panien, niecierpliwie wyglądających tańca...
Fabian podał matce ramię i nachyliwszy się do ucha, szepnął drżącym trochę głosem i ze wzruszeniem, które na próżno ukryć usiłował:
— A cóż matko, czy przesadzałem w czemkolwiek? — Czy widziałaś kiedy coś piękniejszego nad te młodą istotę?...
— Nie, nie, nieprzesadziłeś — odrzekła hrabina — to coś wyjątkowego prawdziwie i od pierwszego wejrzenia zajęła mnie supełnie...
Czas szybko przechodził.
Było już po jedenastej i zabawa zaczynała się ożywiać.
Jakób poszedł za Pascalem i Angelą do małego saloniku.
— A co! — zapytał — cóż myślicie moi drodzy?... czy sądzicie, że to się uda?..
— Uda się najzupełniej! — odrzekł Pascal — jesteś człowiekiem genialnym i jutro cały Paryż będzie mówił o tobie.
— Czy przypuszczasz, że odtąd żadne najmniejsze posądzenie nie dosięgnie doktora Thompsona?...
— Z pewnością że nie!... nigdy pozycya nie była, pewniejszą... Ażeby ją skompromitować, potrzeba by popełnić tysiące niezręczności — a my ich nie popełnimy...
— Czy zauważyliście Fabiana de Chatelux?... — zapytał z kolei Jakób.
— Zauważyliśmy odrzekła Angela.
— No i cóż?...
— Jest zupełnie oczarowany Martą, którą nieznacznie namówiłam, aby go słuchała grzecznie, jako przyjaciela domu i przez wdzięczność za oddaną jej przysługę... — Pan Fabian jest zresztą człowiekiem światowym i nie powie nic takiego, coby mogło zmieszać młodą dziewczynę. Widząc się słuchanym, będzie myślał, że jest kochanym, albo przynajmniej, że nim będzie.
— Nie potrzeba nam nic więcej, ażeby stad się w zupełności panami sytuacyi... Uważam za użyteczne, ażeby Angela zyskała zaufanie młodego hrabiego, stała się jego powiernica protektorką jego miłości.
— To bardzo łatwo — odezwała się przekwitająca piękność. — Podejmuję się tej roli i możecie być spokojni, że poprowadzę ją po mistrzowsku...
— Co do ciebie — ciągnął dalej pɛеudo-Thompson, zwracając się do Pascala — czuwaj nad wszystkiem...
— Nie obawiaj się mój drogi. — O której godzinie potrzeba będzie otworzyć salę jadalną, gdzie kazałem ponakrywać do stołu?...
— O północy. — Jeżeli bym nie był w pierwszym salonie, w chwili, kiedy zaanonsują Fromentalów: ojca i syna, to ich przyjmij i przyjdź mi powiedzieć.
Jakób załatwiwszy się ze swojemi wspólnikami, wyszedł z małego salonu.
Angela poszła za nim.
Fabian de Chatelux pozostawił matkę rozmawiającą ze znajomemi jej osobami i oczekując powrotu Marty, błąkał się w tłumie.
Angola urządziła się w ten sposób, ażeby się z nim spotkać.
Kiedy już była o kilka kroków od niego, uśmiechnęła się i kokietującym poruszeniem wachlarza zawezwała do siebie.
Młody, człowiek pospieszył na wezwanie.
— Przepraszam panią, że jeszcze nie złożyłem jej mego uszanowania — odezwał się skłonem — ale wina to nie z moja, lecz wielkiej lica by gości doktora Thompsona. Szukałem pani w pośród tych tłumów napróżno...
— Żałuję bardzo panie hrabio, że nie spotkaliśmy się wcześniej — odrzekła Angela, uśmiechając się znacząco. — Pilno mi było uczynić to, co uczynił już doktor Thompson, to jest wyrazić panu wdzięczność moję, za pomoc, jaką pan udzielić raczyłeś przyjaciółce mojej Marcie i mnie!... — Oh! przelękłyśmy się bardzo!...
— I było czego, proszę pani!... — Dzięki niebu, wyszłyście panie cało i zdrowo, ale niebezpieczeństwo było wielkie...
— Bardzo!... Mogłyśmy być pokaleczone.
— Marta wie o tem dobrze, co panu jest winną... — Bezustannie mówi też o pańskiej przytomności i odwadze a także o galanteryi pańskiej...
To słodkie słówka, łechtały przyjemnie serce Fabiana.
Marta bezustannie o nim mówiła — zapewnia go kuzynka doktora Thompsona — mówiła o nim do tego z wielkiemi pochwałami.
Było czem zawrócić głowę, sto razy nawet od jego głowy silniejszą, Angola zdawała się lubić rozmowę.
Napewno od niej będzie się mógł młody człowiek dowiedzieć o przeszłości Marty.
Podał ramię swej towarzyszce, a ta się lekko na nim oparła.
— Czy to naprawdę, proszę pani zapytał Fabian — rozmawiałyście panie o mnie?...
— I to prawie wyłącznie o panu. — odrzekła Angela, pociągając Fabiana w oddaloną część salonu i zasiadając na kanapce pod klombem roślin zwrotnikowych. — Kochana nasza Marta serduszko ma złote prawdziwie — ciągnęła dalej ex-magazynierka — a jak ona wdzięczna panu! Przekonaną jest, żeś pan uratował jej życie...
— To egzageracya, proszę pani...
— Wcale nie! — To najprawdziwszą rzeczywistość, panie hrabio... Nie jest bynajmniej bagatela omdlenie, nie zwalczone w swoim czasie. Widziano już. kobiety zemdlone, które nie odzyskiwały wcale przytomności i przenosiły się na tamten świat, dla braku jedynie otrzeźwiających soli... Marta wie o tem dobrze.. wie piękna pieszczocha moja doskonale, co panu winna...
— Czyżby pamiętała o tem?...
— Pamięć ma równie dobrą, jak serce...
— Z czasem, Wszystko się zaciera jadnakże... — Zresztą uczyniłem to, co każdy inny zrobił by na mojem miejsca. ― Panna Marta raczyła mi uprzejmie podziękować i wynagrodziła mnie w ten sposób sowicie...
Angela, jako doświadczona komedyantka, spojrzała znowu na Fabiana ze znaczącym uśmiechem.
— Czy pani pozwoli zadać sobie jedno pytanie? — zapytał Fabian.
— Dziesięć nawet, jeżeli się panu podoba...
— A więc! z czego się pani tak uśmiecha?
— Z tego, coś pan mi powiedział przed chwilą...
— Dla czego?...
— Ależ dla tego poprostu, że pan myśli zupełnie inaczej...
— Naprzykład?... — zaczął znowu Fabian.
— Niech pan będzie szczerym zupełnie ze mną, przerwała Angela. — Wiedziałeś pan doskonale, że Marta pana nie zapomni... a jej spojrzenia dowiodły tego panu dzisiaj wieczorem...
— Jej spojrzenia?... powtórzył Fabian nie śmiejąc zrozumieć.
— Ależ tak... jej spojrzenia!... łagodne spojrzenia jej zachwycających oczu! — Sądzę, że w wieku pana rozumie się doskonale taką mowę!... ! gdybym była pewną, że pan będziesz rozsądnym i dyskretnym... a szczególniej dyskretnym...
— A więc?...
— Zrobiłabym panu pewne zwierzenie...
— Jakie?...
— Przysięgnij mi pan naprzód, że zachowasz w najzupełniejszym sekrecie co ci powiem...
— Przysięgam pani...
— Na co?...
— Na mój honor szlachecki...
— Takim przysięgom można wierzyć….. może więc źle robię, ale pomimo to... powiem panu, żeś wywarł na Marcie bardzo głębokie wrażenie... Tak jak pana zapewniałam przed chwilą, myśli tylko o panu... mówi tylko o panu... i..
Angela nie dokończyła.
— Niech pani mówi... niech pani mówi błagam panią!... szeptał Fabian głosem drżącym.
— Otóż — ciągnęła przekwitła piękność z intonacyą wielkiej komedyantki, sądzę, że i serduszko jej nie pozostało obojętnem dla pana, i że jeżeli, pieszczotka moja, nie kocha pana jeszcze, to go z pewnością pokocha niezadługo...
Fabian czuł się upojony swojem szczęściem.
Angela dolewała mu po kropelce gorącego napoju, który sprawiał mu gorączkę i radował duszę.
— Ah! pani! pani!... wykrzyknął biorąc ręce Angeli i ściskając je z wdzięcznością — jakże mnie pani uszczęśliwia! — Ona mnie kocha?... Ona powinna mnie kochać, bo ja ją ubóstwiam... ubóstwiam ją proszę pani i... gotówem krew przelać za nią...
— Szal... Bądźmy cicho!... bądźmy rozsądni! — zrzekła przyjaciółka Pascala, oswobadzając jedną rękę i uderzając lekko wachlarzem Fabiana. — Czy to u pana nazywa się być rozsądnym? — Daję słowo, że gdybym była wiedziała, nic bym była nie powiedziała! myśl pan tylko, że gdyby się dowiedział doktor Thompson — o czem mówimy w tej chwili, bylibyśmy wszystko troje narażeni na jego niezadowolenie... nawet na gniew może...
— Wszystko troje?
— Rachunek łatwy do zrobienia... Marta, pan i ja.
— Ale zkądżeby to niezadowolenie, ta złość?...
— Zmuszasz mnie pan do zdradzenia jeszcze jednej tajemnicy, ale cóż mam robić nieszczęśliwa... Wyobraś pan sobie, że mój kuzyn, nie mógł uchować serca w spokoju przy tak prześlicznej jak Marta Grand-Champ kobiecie.
— Czyżby doktór kochał swą wychowankę? — odezwał się Fabian i poczuł gwałtowne dreszcze.
— Nie mówił mi tego wprawdzie, ale łatwe to do odgadnięcia. Jestem pewną, że, ma nadzieje zostać mężem panny Marty.
— Pani mnie przeraża doprawdy!... powiedział blednąc młody hrabia.
— A to z jakiej przyczyny ta trwoga?...
— Z przyczyny małżeństwa o jakiem pani wspomniała...
— Nigdy nie myślałam, żeby doszło do skutku, a dzisiaj tembardziej...
— A jeżeli jednakże panna Marta pokocha opiekuna z którym ją wiążą węzły wdzięczności?...
Angela śmiać się zaczęła.
— Oh! zaklinam panią, niech się pani tak nie śmieje! — rzekł Fabian, któremu serce się ścisnęło. — Nie śmiej się pani ale mi odpowiedz szczerze...
— Odpowiedziałam z góry, powiadamiając cię mój hrabio, że Marta kocha pana a jednocześnie dodaje, że przyjaciółka moja nigdy nie będzie miała dla doktora innego uczucia nad przyjaźń... Nadzieja jaką się ludzi kochany mój kuzyn nie ziści się nigdy... Przyszłość go rozczaruje...
—A ja właśnie zamierzałem odkryć mu stan mojego serca!...
— A to byś się pan dobrze znalazł, panie hrabio!... Możesz pan sobie wyobrazić jak byłbyś przyjęty!... Dla tego właśnie chciałam koniecznie pana uprzedzić, aby cię nie narazić... Chowaj pan dobrze swój sekret... chowaj go przed wszystkimi...
— Nawet przed panną Martą?...
— Byłoby to może zanadto trochę posuwać dyskrecyę, ale czuwaj pan nad sobą ażeby się nie zdradzić... Kocham Martę nadzwyczaj, a pan także zyskałeś moję sympatyę..
Fabian skłonił się z uszanowaniem.
Angela mówiła dalej:
— Jeżeli tak jak myślę, serce Marty bije w takt z sercem pana, to będzie z was parka prześliczna, parka złączona szczerą miłością, a ja się interesuje szczerze kochającymi się... Taka już natura moja!... Podejmuję się więc czuwać nad wami i bronić was przeciwko wszelkiemu niebezpieczeństwa... Tylko potrzeba słuchać. Niech miłość wasza pozostanie w sekrecie pomiędzy nami... Być może, że Marta posłyszawszy pańskie wyznanie, nie odpowie panu stanowczo... bardzo to być może, ale nie obawiaj się pan niczego. Marta to dziecko jeszcze, dziecko bardzo nieśmiałe, i obawia się swojego opiekuna chociaż go kocha.. Sama myśl rozgniewania go paraliżowałaby jej słowa. Opowiedziałam panu w zupełności jak rzeczy stoją…..
— Pozycya moja jest okrutną!...
— Nic w życiu łatwo nie przychodzi! Bądź pan cierpliwy, a później zobaczymy! — Kto wie czy ja sama nie zwrócę uwagi kuzynowi, że w jego wieku, przy jego powadze, nie zaślubia się bez niebezpieczeństwa panienki tak młodej i tak pięknej... Zrzecze się może swoich projektów, na rzecz pana... jeżeli naturalnie hrabia de Chatelux raczy prosić o rękę panny Grand-Champ.
— Poślubić pannę Martę, jest najgorętszem mojem życzeniem — odpowiedział młodzieniec z zapałem.
— No to mniej pan nadzieję... Ja panu to powiadam! — A teraz rozejdźmy się i pamiętaj pan, że masz we mnie wiernego sprzymierzeńca. — Tylko sza!... Jeżeliby się rozmowa nasza wydała, albo wzbudziła najmniejsze choćby podejrzenie, nie byłabym w możności dopomożenia panu...
— Dochowam sekretu ściśle i śmiem liczyć w zupełności na łaskę pani...
Angela odpowiedziała obiecującym uśmiechem i odeszła zupełnie zadowolona z powodzenia komedyjki, jaką odegrała z Fabianem.
Ten nie posiadał się z radości.
Serce miał przepełnione miłością i zapałem.
Po tem co dopiera usłyszał a czego nie mógł przecie podejrzywać, uważał, że jest kochanym, albo przynajmniej bardzo blizkim pokochania.
Jakby rad iść i wyznać Marcie, że z pomiędzy wszystkich młodych kobiet całego świata, ją tylko wybrałby na towarzyszkę życia.
W tem usposobienia umysłu marzył tylko o jaknajprędszem spotkaniu się z wychowanką doktora i szukał jej skwapliwie.
Spostrzegłszy nareszcie, że rozmawia z panią do Chatelux, zbliżył się do matki coprędzej.
— Czekałam na pana — odezwała się uśmiechem Marta.
— Czekała pani? — powtórzył Fabian ukrywając wzruszenie.
— Tak, bo chciałam panu trochę Szczerzej podziękować, niż w obecności opiekuna, przy którym podziękowanie musiało być tylko oficyalne...
— Porozmawiajcie zatem ze sobą moje dzieci, bo ja mam także powiedzieć słów kilka pani de Saules, którą tam widzę...
Zaraz do was powrócą...


XVII.

Pani de Chatelux oddaliła się i pozostawiła Martę z Fabianem.
— Ozy pozwoli pani podać sobie ręke, aby się przejść po salonach?...
— Bardzo chętnie... odpowiedziała z uśmiechem wychowanka doktora.
I oparła swoje rączkę na ręku hrabiego de Chatelux.
Poprowadzi ją do saloniku zmienionego w ogród rozkoszny, gdzie natłok był mniejszym i gdzie zatem można było rozmawiać nieco swobodniej.
Tu głosem przyciszonym, Fabian odezwał się do Marty:
— Błogosławię naprawdę wypadek, który mi pozwolił znajdować się na placu de l’Etoile, w chwili, gdy obecność moja mogła się na coś przydać...
— Ależ panie — odpowiedziała młoda dziewczyna — zdaje mi się, że to ja właśnie obowiązanam do tego błogosławieństwa, bo dzięki temu wypadkowi, przyszedłeś mi pan z pomocą...
— Ja, przypadek ten proszę pani, nazywam Opatrznością!... — odrzekł Fabian. — Temu to przypadkowi zawdzięczam uczucie, jakiego nie znałem dotąd jeszcze!... — Od pierwszej chwili, w której ujrzałem panią, już do niej w zapełności należałem... — Serce moje i dusza moja są zupełną pani własnością i jeżeli raczy je pani przyjąć, uznam się za najszczęśliwszego na świecie.
Marta słuchała tych gorących słów, & Wielkim spokojem, nie zdziwiona prawie.
Przepowiednie doktora Thompsona, stanęły jej w pamięci.
Mówił jej przecie o tem.
— Jesteś — mówił — piękną moją Marto, jesteś bardzo piękną kobietą i piękność twoją ściągać ci będzie tłumy wielbicieli. Pozwól im mówić... nie dziw się i nie obrażaj za komplimenta, jakie ci będą powtarzać... Słuchaj z uśmiechem, tak jak byś słuchała tabakierki, wygrywającej jedne i to samo kawałki z małemi tylko odmianami... — Odpowiadaj z grzecznością, którą będą mogli tłomaczyć sobie, jak im się żywnie podoba... Przy troszeczce kokieteryi i zręczności, nie będziesz miała ani jednego nieprzyjaciela, a przyjaciół bardzo wielu...
— Marta myślała sobie:
— Doktór prawdę przewidział... Dobrze, że mnie uprzedził... — Defilada wielbicieli rozpocznie się zaraz zapewne, skoro pierwszy młody człowiek, jakiego poznałam, zaczyna od wyznawania miłości... — Potrzeba zastosować się co do joty do zalecenia doktora... — To będzie bardzo łatwe...
Sierota rozmyślając nad tem, milczała i spuściła głowę.
— Niech mi pani pozwoli się zapytać, o czem pani tak myśli?... — szepnął Fabian, zdekoncertowany tem milczeniem.
— O tem co mi pan powiedziałeś przed chwila — odrzekła Marta.
— Czy pani mi nie wierzy?...
— Nie kłamałam sama nigdy... dla czegoż więc miałabym pana posądzać o kłamstwo?...
— Jesteś pani zachwycającą! O! tak! wierz pani w moję miłość!... jest ona szczerą, prawdziwą, pełną uszanowania i poświęcenia!... — Niech mi pani uwierzy i odpowie czy mogę mieć nadzieje, że zasłużę sobie kiedyś z czasem na jej wzajemność?... Czy zgodzi się pani kiedy zostać hrabina de Chatelux?...
Marta poczuła dreszcze.
Milczała i znowu opuściła głowę.
Słysząc Fabiana proponującego jej zostanie hrabina de Chatelux, myślała ö tym nieznajomym, którego zaledwie znała z imienia, którego obraz nosiła jednakże w duszy i dla którego biło jej serce.
Ze swej strony, Fabian myślał sobie:
— Kuzynka doktora uprzedziła mnie, że Marta z obawy opiekuna będzie bardzo ostrożną.
— Dla czego pani milczy? — zapytał znowu Filip. — Dlaczego mi pani nie odpowiada?...
Marta powzięła postanowienie.
— Ależ panie, co ja mogę odpowiedzieć panu tak zaraz — odezwała się uśmiechem nerwowym. — To trochę za gwałtowne żądanie, sam pan zapewne przyznasz!... — Widzimy się dzisiaj zaledwie po raz drugi i pan mi proponuje, abym została jego żoną... Składa pan u stóp moich hrabiowską koronę... To bardzo piękne, bardzo ujmujące, bardzo pochlebne, ale także bardzo raptowne!... — Pozostawia się zwykłe czas do namysłu... — Będziemy się częściej widywać zapewne, będziemy więc mogli pomówić później, o rzeczy tak wielkiej wagi... Dziś przy drugiem widzeniu się naszem i w pośród takiego tłumu, chwila jest nie stosowną na tego rodzaju rozmowę.
Oświadczenie Marty nie było wcale zachęcającem.
Fabian jednakże wytłomaczył je sobie na swoję korzyść.
Zo Marta kocha go, to najmniejszej nie ulega wątpliwości.
Zapewniała go o tem Angela, a że skromność dziewicza zamyka jej usta, to zupełnie naturalne.
Nie chciała tak zaraz i w dodatku na balu przyznać się do swojej miłości.
Nalegania byłoby wielką niedelikatnością.
Takiej niedelikatności Fabian nie popełni z pewnością.
Pozostawi swej uwielbianej najzupełniejszą swobodę.
— Ale... przynajmniej... — odezwał się nieśmiało, pozwoli mi pani bywać w tym domu?...
— Chyba pan o tem nie wątpi!...
— I mogę bywać dosyć często?...
— Wizyty pańskie będą mi zawsze bardzo przyjemne.
— Czy na prawdę?...
— Powiedziałam już panu, że nie potrafię kłamać!... Czyś pan zapomniał o tem?...
— O! jak ja panią ubóstwiam! — wykrzyknał Fabian przyciskając do ust maleńką rączkę Marty.
Sierota mimowoli zmarszczyła czoło.
Sytuacja zaczęła być kłopotliwa.
— Wybacz pan, to go opuszczam — rzekła zmuszając się do uśmiechu, ale muszę zająć się pewnemi szczegółami zabawy!... Dla pana zupełnie zapomniałam o gościach...
Słowa te za nadto były uprzejme, a żeby nie zrobiły miłego na Fabianie wrażenia.
Patrzył też za oddalającą się pięknością okiem pełnem miłości.
Nie domyślając się tego wcale, biedna Marta odpowiedzią swoją dopomogła zamiarom Jakóba i Pascala, tak doskonale, jak gdyby była ich wspólniczką.
Angela nie straciła ani słowa z rozmowy dwojga młodych.
Ukryta po za klombem krzewów słyszała wszystko i winszowała sobie, że wszystko idzie podług życzenia doktora Thompsona.
Odchodząc od, Fabiana Marta myślała sobie:
— Świat, w pośród którego żyć muszę, naprawdę mnie przeraża... Dla czegoż ten, którego ukochałam nie może mnie z niego wyciągnąć?...
Udała się do sali jadalne), w której pozastawiane były bufety z napojami i przekąskami najróżnorodniejszego rodzaju, do których o północy miano zaprosić gości.
Eks-sekretars hrabiego de Thonnerieux doglądał ostatnich przygotowań.
— Czy mogę pomódz panu panie Pascal?... zapytała Marta.
— Nie proszę pani odpowiedział, ale czy zechce pan zrobić mi jedne przyjemność?...
— Z największą chęcią... proszę pana...
— Musi pani bardzo być zmęczoną jako nie przyzwyczajona do takich licznych zebrań — niech więc pani chwilkę odpocznie tutaj i pozwoli sobie czem służyć.
— Bardzo dobrze...
— No to niechaj pani siada... Przyniosę zaraz szklaneczkę Porto i jaką przekąskę.
Młoda dziewczyna usiadła, bo była rzeczywiście trochę znużona, a Pascal usługiwał jej z galanteryą dobrze wychowanego człowieka.
Gospodarz domu Jakób Lagarde, literalnie się rozrywał na sztuki. Wszędzie go było pełno, z każdym z panów coś porozmawiał, dla każdej z pań miał jakiś udatny kompliment. Lubo nie słyszał co mówili ze sobą Fabian i Marta, których obserwował z daleka, był pewnym jednak, że co do tego, idzie wszystko podług jego życzenia.
Angela, która właśnie przechodziła, upewniła go ostatecznie, to się nie mylił, szepnąwszy mu do ucha.
— Idzie jak nie można lepiej! — młodzieniec wpadł po same uszy — ma zupełnie zawróconą głowę. — Dosyć jednego słowa, żeby go do Chin wyprawić...
Uśmiech tryumfu ukazał na się ustach Jakóba Lagarda.
— Nie poślemy go tak daleko...
W tej chwili północ wybiła.
Kamerdyner pełniący szwajcara obowiązki zaanonsował:
— Pan Paweł Fromental.
Pseudo Thompson obrócił się co żywo, ażeby spojrzeć na wchodzącego.
Nie mógł ukryć wielkiego zdziwienia i o mało nie wykrzyknął.
Paweł Fromental, jedna z ofiar skazanych, był tym młodym człowiekiem, dla którego miał istotną sympatyę, nie wiedząc kto on i jak się nazywa, był to ten młody człowiek, któremu uroczyście przyrzekł przywrócić zdrowie...
Ale wzruszenie nie trwało długo. Czułość musiała ustąpić interesowi.
Co go obchodził wyrostek, o którym w tej chwili dopiero dowiaduje się co jest za jeden?...
Ponieważ znajdował się w liczbie posiadaczy medalu hrabiego Filipa de Thonnerieux, Paweł Fromental skazanym był nieodwołalnie.
Ukrywając dokładnością genialnego komedyanta zdziwienie swoje, Jakób Lagarde pobiegł żywo na spotkanie syna Rajmunda.
— Drogie, kochane dziecię, jakże mi cię przyjemnie widzieć!... zawołał ściskając spóźnionego gościa. — Zaczynałem już powątpiewać o tobie!... Dla czegoż tak późno?...
— Nie mogłem wcześniej, panie doktorze, wierz mi pan, że mi to wielką przykrość sprawiło...
— Jakże się czujesz dzisiaj?...
— Bardzo dobrze panie doktorze!...
— Niepotrzebnie się co prawda zapytuje; bo wyglądasz doskonale... Mogę być dumnym z siebie, jesteś na drodze zupełnego wyzdrowienia...
— Panu doktorowi zawdzięczać będę moje życie... rzekł Paweł głośno, a po cichu dodał jednocześnie:
— A zapewne i szczęście moje...
Jakób ciągnął dalej.
— Ale sam tylko jesteś... liczyłem i na twojego ojca także...
— Niestety, nie przyjdzie... odrzekł młody człowiek zakłopotany...
— A dla czego?... czy niecierpiący czasami?...
— Jak najzdrowszy, panie doktorze, ale go nie ma w Paryżu. — Zmuszonym był wyjechać na prowincyę...
— Tem lepiej... pomyślał Jakób – zapewne za interesem?... zapytał.
— Tak panie doktorze, ale za interesem służbowym...
— Niewiedziałem, że ojciec jest urzędnikiem... myślałem, że jest zupełnie niezależnym człowiekiem...
— Ojciec mój służy w ministeryum oświaty i pełni obowiązki inspektora bibliotek departamentalnych... Udał się właśnie w objazd...
— Niespodziewanie?...
— Zupełnie niespodziewanie.
— Podwójnie żałuję, ze go nie zobaczę — raz, że miałbym przyjemność w jego towarzystwie, a powtóre, żebym mu powinszował szybkiego polepszenia się twojego zdrowia...
— Musiał cię dobrze pilnować abyś wypełniał moje rady...
— Nie potrzebował mnie pilnować, panie doktorze... — Mam do pana zaufanie nieograniczone i pedantycznie stosuję się do tego co mi pan zaleciłeś...
— Moje rady, stosują się tylko do cierpień fizycznych, ty miałeś także cierpienie moralne... — Czy znaleźliście na nie lekarstwo?...
— Znaleźliśmy, panie doktorze.
— Któż je dostarczył?...
— Przypadek.
— To jakaś widocznie zagadka?...
— Szukałem bardzo daleko przed miotu mojej miłości, a...
— A i cóż?...
— A znajdował się bardzo blisko...
— Gdzie moje dziecko? Ale ba... przepraszam cię, bo ci zadałem pytanie, za bardzo znowu niedyskretne...
— Pan doktor ma prawo o wszystko mnie zapytywać, nie mam dla pana tajemnicy. Panu też pierwszemu się zwierzę, tylko pierw muszę się dowiedzieć, czy ta którą pokochałem, pozwoli mi kochać się wzajemnie...
— Bardzo słusznie, mój chłopcze... — Odpowiedź twoja jest dowodem twej uczciwości i szlachetności, cnót bardzo rzadkich, ale bardzo cennych zawsze. — Będziesz szczęśliwy, kochany chłopcze, bo zasługujesz na to — powiedział z powagą Jakób i dodał zaraz po cichu: — Tylko się spiesz, radzę ci, bo choć jesteś jeszcze bardzo młody, bliżej ci do śmierci, niż niejednemu starcowi...
Paweł błądził oczami po sali w której się znajdowali i po salach następnych.
Szukał ukochanej swej dziewczyny, szukał swojego ideału, swojej „Czarodziejki z nad Marny,“ ale jej nigdzie nie dostrzegł.
Musiała się tu znajdować jednakże...
Niepodobna, aby jej nie było na wieczorze...


XVIII.

Jakób Lagarde spostrzegł to rozglądanie się Pawła.
— Kogo tak poszukujesz, kochane dziecię? ― zapytał.
— Nikogo, panie doktorze — odpowiedział spiesznie Paweł — patrzę, czy nie zobaczę czasami kogo ze znajomych...
— Prawdopodobnie, spotkasz kogo, bo jest osób bardzo dużo... — Paryżanie raczyli przyjąć łaskawie moje zaprosiny, za co im wdzięczny jestem nieskończenie.
W tej chwili otworzono salę jadalną.
Chciałbym cię zaprowadzić do bufetu — powiedział Jakób Lagarde — ale przede wszystkiem muszę cię przedstawić mojej wychowanicy...
Paweł zadrżał z radości, ale zapanował nad sobą.
Jego wzruszenia nie spostrzegł wcale doktor Thompson.
— Wielki to dla mnie zaszczyt, panie doktorze... — oświadczył Paweł z udanym spokojem.
— Oto właśnie ona... w sam czas przychodzi... — rzekł Jakób, wskazując na Martę, wychodzącą z sali jadalnej jakąś młodą panienką.
Ujrzawszy „Czarodziejke“ w żałobnem jej ubraniu, Pawłowi zakręciło się w głowie, jak gdyby posadzka zachwiała mu się pod nogami.
Wzruszenie przemogło silną jego wolę.
Bohaterskim prawdziwie wysiłkiem, zdołał zapanować nad sobą.
Marta ciągle rozmawiając, zbliżała się do dwóch mężczyzn, ale ich nie widziała.
Gdy miała mijać doktora, ten uderzył ją lekko w ramię i rzekł:
— Pozwól, kochana Marto, przedstawić sobie syna jednego z moich dobrych przyjaciół...
Młoda dziewczyna zatrzymała się i patrzyła na doktora, który zasłaniał Pawła.
— Pan Paweł Fromental...
Znalazłszy się tak niespodzianie w obecności tego którego kochała, a którego oczy patrzyły w nią z uwielbieniem, Marta poczuła ogarniające ją płomienie.
Krzyknęła, położyła rękę na sercu i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał Jakób.
Paweł chciał także porwać ją w swoje objęcia, ale powstrzymał zapał, który go popychał naprzód.
Jakieś zazdrosne podejrzenie, przemknęło przez głowę Jakóba.
— Co tobie, kochana Marto? — zapytał zaniepokojony — dla czegoś krzyknęła, zkąd to pomieszanie?...
Sierota zrozumiała, że tajemnica gotowa się wydać, a nie miała sposobu zapobiedz temu.
Z szybkością błyskawicy pojęła fatalne następstwa podobnego odkrycia.
Zebrała z nadludzką energią wszystkie swe siły, jakie kobiety znajdują zawsze, gdy są zagrożone niebezpieczeństwem i z uśmiechem na ustach, z jasnemi niewinnemi oczyma, wyprostowała się.
— Nic mi nie jest, panie doktorze... — odpowiedziała — nic takiego, cobym określić potrafiła. Chwilowe jakieś osłabienie... Ale to już przeszło...
— Zupełnie?...
— Najzupełniej... — Nie pozostało ani śladu...
Jakób zmarszczył brwi.
Tłomaczenie się młodej dziewczyny, chociaż prawdopodobne, nie zadowoliło go jednakże.
To nagłe i tak krótko trwające osłabienie, wydało mu się mocno podejrzanem.
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Czy przypadkiem nie jestem oszukiwany? Czy Marta zapewniając mnie, że nie kocha nikogo, nie kłamała czasem przedemną, czy czasem nie odkryją dowodu?...
I Thompson rzucił przenikliwe na Pawła Fromentala spojrzenie.
— Ten ze swej strony pożerał oczami młodą dziewczynę, która przyłożyła paluszek do ust, nakazując mu milczenie.
— Jakże mi przykro — odezwał się syn Rajmunda — że nagła niedyspozycya pani, przypadła właśnie w chwili, kiedy miałem szczęście być jej przedstawionym!... Pozostawi to nieprzyjemne może po mnie wspomnienie...
— Niech pan wcale temu nie wierzy!... odpowiedziała uśmiechając się sierota. — Czyżby pan naprawdę tak miał złe o moim rozsądku pojęcie?... — Niedyspozycya zupełnie przeszła i zupełnie już o niej zapomniałam... Witam pana w tym domu, że zaś jesteś pan ulubieńcem doktora Thompsona, któremu bardzo wiele jestem winną, liczę, że staniesz się pan moim także przyjacielem.
I z najnaturalniejszą w świecie gracyą podała rękę Pawłowi.
Jakób Lagarde wiecznie podejrzliwy, wiecznie niedowierzający, śledził wyraz oczu obojga młodych, studyował poruszenia ich ust, czy nie ujrzy czasem na nich jakiego dwuznacznego uśmiechu, ale został pobity spokojem Marty i naturalnem swobodnem zachowywaniem się Pawła.
— Nie, oni się nie znali... — zakonkludował nareszcie — niepodobna, aby ją kochał... A zresztą, jeżeli mnie wyprowadzili w pole i znają się i kochają od dawna, to nie ma nic w tem wielkiego! – Skończy się to niezadługo... Paweł Fromental nie jest wcale niebezpiecznym, nie należy on już wcale do tego świata.
Zasępił czoło, a w oczach dzikie zabłysły mu płomienie.
Marta spostrzegła to i zimno się jej zrobiło.
Ale wyraz fizyonomii doktora Thompsona zmienił się zaraz zupełnie.
Twarz jego z ponurej i groźnej, stała się odrazu otwartą i uśmiechniętą.
— No — odezwał się do sieroty i Pawła — porozmawiajcie ze sobą swobodnie, poznajcie się lepiej moje dzieci, bo zapewne dosyć często widywać się będziecie... Ja muszę iść do gości i zostawiam was samych...
Skinął przyjaźnie ręką i odszedł.
Marta musiała sobie przyznać tą razą, że wcale nie zrozumiała postępowania doktora.
Dla czego pozostawiał ją samą z Pawłem... dla czego pozwolił jej swobodnie z nim pomówić?...
Co to mogło znaczyć?...
Czyby ten człowiek taki niedowierzający i taki przebiegły, dał się naprawdę oszukać?...
Czy uwierzył jej tłomaczeniu?...
Czy w istocie nie zrozumiał co znaczył ten jej okrzyk na widok Pawła?...
Nie miała czasu zastanowić się nad tem wszystkiem, bo syn Rajmunda odezwał się do niej:
— Czy pani pozwoli podać sobie rękę i przejść się ze mną po salonach?... Zabawa w obecności pani, wyda mi się daleko piękniejszą.
Za całą odpowiedź, Marta wsunęła drżącą rączkę pod rękę Pawłowi i zaczęli się przechadzać pomiędzy gośćmi.
Jakob Lagarde, kryjąc się po za grupy rozmawiających, obserwował ich bacznie.
— Z tego co cierpię, przekonywam de dopiero jak ją kocham szalenie! — powiedział do siebie. — Zazdrość jest szkaradną chorobą. To rak, co toczy serca! — Czyżby jego przekładała nademnie? — Prawie, że byłbym zadowolonym tego. Ten chłopak musi umrzeć...Zabijając go, nie będę wcale morderca... będę tylko mścicielem!...
Paweł i Marta trzymając się pod ręce, nie przemówili dotąd do siebie ani jednego słowa, żadne z nich nie miało odwagi rozpocząć dyskursu.
Nareszcie Paweł przerwał pierwszy milczenie.
— Panno Marto!... rzekł z cicha, jak ja wiele mam pani do powiedzenia... to trudne do wiary doprawdy!...
Przed udzieleniem odpowiedzi Marta zwolna zwróciła głowę.
— Nie spostrzegłszy doktora, ścisnęła gorączkowo rękę Pawła i szepnęła:
— Proszę pana...
— Rzekłszy to pociągnęła syna Rajmunda do małego saloniku przemienionego w ogród, w którym właśnie miała przed tem rozmowę Fabianem de Chatelux. Zamiast jednak tu się zatrzymać uniosła zasłonę z perskiej materyi, nacisnęła sprężynę drzwiczek ukrytych i otworzyła do małego słabo oświetlonego buduaru.
Gdy weszli za próg, Marta zamknęła drzwi za sobą.
Paweł upadł na kolana na dywan i wyciągając ręce do młodej dziewczyny, szeptał głosem namiętnym, poruszającym Martę do głębi.
— Ja to ci mam powiedzieć Marto, że czekam od ciebie wyroku... wyroku życia lub śmierci...
Sierota stała cała drżąca.
Nie była wstanie zdobyć się na odpowiedź.
Paweł mówił dalej:
— Zrozumiałem, że się obawiasz... i żem milczeć powinien... Ten sam znak twój rozpaczliwy przekonał mnie, te znasz wszystkie myśli moje... Tak jest, ty wiesz o tem dobrze, że od pierwszego zobaczenia cię, pokochałem cię prawdziwie!... Wyjechałaś gdzieś bez śladu... Myślałem, że cię już straciłem na zawsze i zrozpaczony błagałem Boga, żeby śmierć zesłał na mnie... Ale Pan Bóg ulitował się widocznie nademną, skoro pozwolił mi cię odnaleźć, skoro doprowadził mnie do miejsca, w którem przebywasz...
Przyszedłem nie wiedząc, czy idę po największe szczęście, czy po rozpacz bez granic.
Dusza moja i serce moje należą do ciebie niepodzielnie... cokolwiek bądź postanowisz, przyjmę to z pokorą.
Powiedz mi, że zanadto robiłem sobie nadziei... powiedz, że nie jesteś wolna... że mnie nie kochasz... że mnie nigdy nie będziesz mogła pokochać... powiedz mi to, a ja bez skargi, bez szemrania oddalę się natychmiast... Powiedz mi to, a cierpienia moje nie będą trwały długo, bo śmierć mnie, bez potrzeby uciekania się do samobójstwa, zaraz zabierze.
Młody człowiek umilkł.
Marta przez parę chwil wymawiała słowa jakieś bez związku i niezrozumiałe, ale nareszcie z wielkim wysiłkiem podała rękę synowi Rajmunda i głosem złamanym lecz wyraźnym rzekła:
— Ja cię kocham Pawle!...
Objął w swoje ramiona „Czarodziejkę“ i przycisnął do serca.
Oboje drżeli w upojeniu, niewinną ale ogromną, nieskończoną miłością.
— O! Marto moja ukochana, jedyną, dajesz mi szczęście nadziemskie, dajesz mi najwyższą radość, jaką może uczuwać istota ludzka — wykrzyknął Paweł z rodzajem obłąkania.
— Cicho!... Na miłość Boską cicho!... szepnęła Marta odzyskawszy panowanie nad sobą. Wiem wszystko... — Wiem więcej aniżeli przypuszczasz, bo tego dnia, kiedy w tym domu, w tym gabinecie doktora mówiłeś o mnie nie wymieniając mojego imienia, słyszałam cię, zrozumiałam, i byłam smutną i szczęśliwa zarazem... Wiem, że mnie kochasz całą dusza, a ja ci płacę miłością za miłość... Niech żadne słowo, żadne spojrzenie nie zdradzi nas aż do dnia, kiedy wolną zostanę...
— Wolną? — A czyż nią nie jesteś w tej chwili?..
— Nie, wcale nie jestem wolną...
— Jakto?...
— Tak jest mój drogi, ja nie jestem wolną i nie mogę tak od razu zerwać mojego łańcucha — odpowiedziała Marta...
— Nie rozumiem.
— Doktór Thompson zakochał się we mnie i chce ze mnie zrobić sobie żonę...
— On? — wykrzyknął Paweł — w wyznał ci już swoją miłość?...
— Wyznał mi ją, ale uspokój się mój jedyny!... Z tego nic być nie może i nie będzie, bo ja ciebie tylko kocham.
— Czy doktór ma jakie prawa do ciebie?... Czy ma jaką władzę nad tobą?...
— Ani jedno ani drugie, bo nie jest ani kuzynem moim, ani nawet prawym opiekunem... Ale był moją jedyną podporą, był jedynym moim pocieszycielem w najcięższej chwili mojego życia... Mam dlań przywiązanie córki i szczerą wdzięczność... Jako opiekunowi winnam mu posłuszeństwo i uszanowanie, ale nie mogę mu poświęcić najdroższych pragnień mego serca!...
— A ja chciałem mu wyznać moje uczucia...
— O! jakieś dobrze zrobił, żeś nie nie powiedział... Nie wspominaj mu nic o tem nigdy!... Niech się niczego nie domyśla... Zazdrosny jest i lęka się swojego własnego cienia... Widział moje wzruszenie i z pewnością szuka przyczyny... Nie dowierza nam, jestem tego pewną, bo wpatrywał się w nas z dziwnym wyrazem oczu... Pawle, kochany mój Pawle!... wystrzegaj się go na miłość Boga... Zazdrość mogłaby go uczynić niebezpiecznym...


XIX.

— Ależ jednakże — zawołał Paweł, położenie takie nie może się przeciągać do nieskończoności... Musi się znaleźć przecie jakie z niego wyjście...
— Zapewne — odpowiedziała Marta.
— Jakież zatem?...
— Chcesz mi zaufać... Pozwolisz mi kierować sobą...
— Pytasz mnie o to?... Ależ pragnę tego z całego serca!. Rozporządzaj mną a będę ci ślepo posłusznym!... Co mam uczynić?...
— Masz myśleć o mnie nieustannie... przychodzić tutaj jak można najczęściej, ale jako gość, jako przyjaciel domu, a nie jako zakochany... Gdy ci powiem... żem jest wolną... wtedy nie będzie się czego obawiać... wtedy będziesz mógł się oświadczyć...
— Powiedziałaś mi, wszak prawda, że nie jesteś jak wszyscy sądzą pupilką doktora Thompsona?...
— Jestem tylko biedną sierotą, którą on przygarnął i którą uratował od nędzy... Bez niego, może nie istniałabym już na świecie, to też nie umiałabym targować się z nim o moję wdzięczność...
— Marto, ty mnie przerażasz!...
— Dla czego?
— Doktór wziął nad tobą taką przewagę, jakiej się napewno niedomyślasz. Jeżeli cię kocha, zmusi cię ażebyś go poślubiła...
— Nie obawiaj się o to wcale mój kochany, nie jestem taką słabą, mam owszem bardzo silną wolę... żadna moc ludzka jej nie złamie!... Oddałam ci moje serce i nikt ci go wydrzeć nie potrafi. Jeżeli zawsze będziesz mnie kochał, zostanę twoją napewno... jeżeli przestaniesz mnie kochać, nie zostanę niczyją.
— Marto, kochana Marto — zawołał Paweł upojony temi słowy — ja mam w tobie tylko nadzieję!
— Nadzieję, która cię nie zawiedzie, odrzekła sierota, i podając mu czoło dodała: Odwagi mój przyszły mężu!... odwagi....
Syn Rajmunda z bijącam sercem przycisnął usta swoje do złocistej grzywki czarodziejki.
Teraz chodźmy — powiedziała — bo nie trzeba ażeby spostrzeżono, iżeśmy oboje zniknęli...
Weszli do salonu pełnego zieleni.
— Rozłączmy się — powiedziała młoda dziewczyna — a pamiętaj, że jak zdołam się oswobodzić, znakiem cię zaraz o tem uprzedzę...
Paweł uściskał ręce Marty, która mu odpowiedziała uściskiem i wsunęła się pomiędzy gości.
To co usłyszał o przeszłości swojej czarodziejki, rozproszyło wszelkie obawy.
Marta nie była ani pupilka, ani kuzynką doktora Thompsona, ale poprostu będąc dziecięciem, sierotą wziętą przezeń na opiekę.
Thompson nie miał do niej żadnego szczególnego prawa.
Marta może sama sobie wybrać człowieka, do którego należałaby duszą i sercem, może sama rozporządzać swoją ręką.
Jego wybrała i z pewnością pozostanie wierna danemu słowa.
Przyszłość do niego należała, jedynie do niego!...
Ażeby osiągnąć to wymarzone szczęście, potrzeba tylko uzbroić się w trochę cierpliwości.
Marta ze swej strony czuła się także nad wszelki wyraz szczęśliwą i z pewnością nie przypuszczała, że użytą zostanie jako przynęta okropnej zasadzki, w którą doktór Thompson zamierzał zwabić Pawła.
Czy Jakób Lagarde i Pascal Saunier zdołają doprowadzić do końca swojej dzieło śmiertelne?...
Sukcesorowie hrabiego de Thonnerieux czy zostaną pomordowani do ostatniego?...
Tajemnica to Bogu jednemu tylko wiadoma.
Paweł przechadzał się po salonach, gdy naraz spotkał się oko w oko z Fabianem de Chatelux.
Zdziwienie obu młodych, nie spodziewających się niczego podobnego, łatwem było do zrozumienia.
Wzięli się pod ręce i zaczęli ze sobą rozmawiać, ale obaj dyskretni, nie zwierzali się sobie i ani wymówili nawet imienia wychowanki doktora.
Marta przyłączyła się do Thompsona.
— Cóż to, samaś jedna kochane dziecię?... zapytał. A cóżeś zrobiła z moim młodym przyjacielem Pawłem?...
— Pan Paweł, jak mi się zdaje, miał ochotę wziąć czynniejszy nieco udział w przyjemnościach wieczoru — odrzekła sierota — a że żałoba tańczyć mi nie pozwala, ustąpiłam go gościom naszym...
— Prześliczny chłopak nieprawda?...
— Być może — odparła sierota obojętnie — ale bardzo małomówny...
— Może go onieśmieliłaś swoją imponującą urodą?...
Marta śmiać się poczęła.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Jakób.
— Z przesadnego komplimentu panie doktorze... Jeżeli słowa pańskie wyrażają naprawdę przekonanie pańskie, to patrzysz na mnie bardzo pobłażliwemi oczami...
— Patrzę na ciebie oczami człowieka, który cię kocha na prawdę moja Marto!... szepnął sprzymierzeniec Pascala Saunier... Ubóstwiam cię i gdy cię widzę tak piękną i tak otoczoną powszechną admiracyą... mało nie oszaleję doprawdy!...
— Doktorze... doktorze... zapominasz już o naszej umowie... przerwała sierota.
— Prawda... mruknął Lagarde spuściwszy głowę. — Zapomniałem... Ale odtąd nie zapomnę się już więcej...
Marta odeszła aby się spotkać z Angelą.
Było już późno.
Spora liczba gości już odjechała.
Pani de Chatelux z Fabianem należeli do tej liczby.
Hrabina powinszowała doktorowi, że wieczór udał się świetnie i powiedziała kilka grzecznych słówek Marcie, która właśnie znajdowała się przy Thompsonie.
— Wszystkie pani słowa mam tutaj wyryte... odezwał się z cicha Fabian do młodej dziewczyny.
Marta nie przypomniała nawet sobie do czego się odnosi ta aluzya i odpowiedziała banalnym uśmiechem.
Ten uśmiech upoił ostatecznie młodego hrabiego.
Wychodząc z salonu, spotkał Angelę i przy ukłonie rzucił na nią znaczące spojrzenie.
Spojrzenie jakie w zamian otrzymał mówiło mu bardzo wyraźnie:
— Idź śmiało naprzód! — Masz we mnie wiernego sprzymierzeńca!...
W chwilę potem Paweł Fromental, zbliżył się do Jakóba.
Czy i ty także już odchodzisz kochany chłopcze? — zapytał pseudo amerykanin.
— Odchodzę panie doktorze...
— A to dla czego tak prędko?...
— Jestem jeszcze trochę osłabiony i trzymając się rady pańskiej, chcę się wcześniej trochę położyć. — Czy pan mi tego nie pochwala?...
— Przeciwnie, pochwalam najzupełniej — ale przed tem mówiłem do ciebie jako gospodarz domu, nie zaś jako doktor! Idź moje dziecię i stosuj się skrupulatnie do rad moich, a z pewnością w krótkim czasie zdrów będziesz jak ryba... Przychodź często mnie odwiedzać, a szczególniej przynieś mi co najprędzej dobrą jaką nowinę.
— Dobrą nowinę... panie doktorze?...
— Wiadomość, że pewnym jesteś swojego szczęścia... to jesteś kochanym!... Miłość to szczęście na ziemi jedynie...
Pawłowi płomienie uderzyły do twarzy i może odpowiedziałby coś na to, ale spojrzenie Marty zamknęło mu zaraz usta.
— Dziękuję panu doktorowi za jego dobre życzenie... i mam nadzieję, że się ono z czasem spełni...
— Nie wątpię wcale o tem — odrzekł Jakób i podał na pożegnanie rękę Pawłowi.
Ten ostatni uścisnął ją bez żadnego pomieszania, a Marcie skłonił się z uszanowaniem.
Salony po trochu coraz więcej się opróżniały.
Ostatnie tony muzyki ucichły.
Z kolei rozeszli się i muzykanci, a nareszcie Jakób Lagarde znalazł się sam z Pascalem i Angelą.
— Trzeba przed upływem ośmiu dni Wszystko zakończyć, odezwał się Lagarde.
— I będzie wszystko skończone — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jutro zajmę się la Fouin’em, a pojutrze wyjadę do Genewy.
— Dobrze!... Pozostanie już nam tylko zatem Fabian de Chatelux i Paweł Fromental... Mamy ich w garści obudwu i gdy się z nimi załatwimy, będziemy panami milionów! — Ale to już bardzo późno a właściwie bardzo rano... Chodź. my spać — bo nam sen potrzebny!...
Sprzymierzona trójka rozeszła się do swych pokojów.
Marta udała się wcześniej nieco do siebie i padłszy na kolana dziękowała Bogu, że jej zesłał taką wielką radość i tak niespodziewanie.
Jakób Lagarde znalazłszy się sam miał twarz zasępioną, a duszę pełną złości.
— Więc to ona jego kocha! — mruczał świszczącym głosem. — To on ją utracił, a teraz odnalazł! — Rzeczywistość biła mnie w oczy, pomimo komedyi jaką odgrywali oboje! — Doskonale się rozumieją!... ale mnie oszukać nie podobna!... Pan Paweł Fromental podwójnie jest skazanym!...
Syn Rajmunda wyszedłszy z pałaon Thompsona, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do domu na ulice Saint-Louis-en-l’Isle, gdzie go ojciec oczekiwał siedząc przy pracy.
— No cóż ukochane dziecię? pytał Pawła, powstając na przywitanie.
— A cóż mój ojcze! jeżeli chcesz widzieć człowieka szczęśliwszego, to patrz się na mnie!...
— Widziałeś wychowankę doktora?...
— Widziałem. Nasze obawy nie miały żadnej podstawy...
— Moje szczęście jest najpewniejszem!...
Rajmund uśmiechał się słysząc mówiącego w ten sposób syna.
— Czy wyznałeś doktorowi Thompsonowi swoje miłość?...
— O, nie uczyniłem tego.
— Dla czego? zapytał Rajmund zaniepokojony.
— Bo oświadczyć mu się, znaczyłoby to samo co wszystko zepsuć, a może i stracić...
— Dla czego?...
— Doktór Thompson jest moim rywalem, kochany ojcze...
Fromental zmarszczył brwi.
— Doktór jest twoim rywalem?... powtórzył. — On!...
— Tak mój ojcze... Tak samo jak ja jest zakochanym w Marcie i tak jak ja pragnąłby ją zaślubić…..
Powiedziawszy to Paweł, powtórzył prawie słowo w słowo rozmowę swoją z młodą panienką.
Rajmund słuchał syna z nadzwyczajną uwagą — a twarz jego coraz bardziej pokrywała się smutkiem.
Paweł zauważył to i wykrzyknął skończenia opowiadania:
— Ale cóż to ojczulku! żeś się tak zachmurzył?... Dla czego nie zdajesz się podzielać mojej radości?...
— Bo nie podzielam jej wcale... Ta rywalizacya martwi mnie więcej niż to potrafię wypowiedzieć. Smutna to rzecz, że trzeba walczyć z panem Thompsonem.
Życzliwość z jaką nas przyjął, poruszyła mnie do głębi duszy... Leczy cię! Jemu winni będziemy twoje ocalenie... I jakże mu się odwdzięczamy za to?... Stając się jego rywalem, stajesz się ma rozumieć nieprzyjacielem jego!... Czynisz mu największą krzywdę, jaką człowiek wyrządzić może człowiekowi, zabierający mu ukochaną przez niego istotę...
— Marta nie kocha go wcale...
— Powiedziała ci to?...
— Przysięgła mi na to. — Zresztą jakże by go kochać mogła, jeżeli mnie serce swoje oddała?... Wdzięczną jest doktorowi bardzo, ale nie może posunąć tej wdzięczności aż do tego stopnia, żeby zrobić ofiarę ze swojej osoby!...
— Marta jest zatem zupełnie wolną?...
— Moralnie tak... materyalnie jeszcze nie, ze względu na konwenanse jakie musi zachować. Obiecała mi jednakże, że się niedługo uwolni...
— Ha! wola Boża... idź za skłonnością swego serca... Z tego co mi powiedziałeś, jedno mnie tylko pociesza...
— Co kochany ojcze?...
— To to, że ukochana twoja jest sierotą i do tego biedną, że nie ma żadnej rodziny i że jest panią swej woli... Będąc samą na świecie, sama nas osądzi i może zrozumie...
— Ona cię nie będzie sądzić mój ojcze... Ona cię kochać będzie!...
— Dałby to Bóg... w którym jednym tylko pokładajmy nasze nadzieje!... Musisz być zmęczonym... Idź połóż się trochę, i nie zapomnij, że trzeba ci bardzo wcześnie pojechać do Créteil, ażeby uspokoić nasze biednę Magdalenę. Nie wiedząc co się z tobą zrobiło, musi być w śmiertelnej trwodze.
— Mam wielką ochotę mój ojcze choćby zaraz tam pojechać — odrzekł Paweł. Wypocznę sobie we dnie.
— Dobrze, mój synku!... Opowiadając Magdalenie o swojej wycieczce, powiedz jej żeś mnie widział.. że przyjadę do was na kilka godzin za każdą razą, jak tylko będę swobodniejszym... i że niedługo zapewne odzyskam już wolność zupełną...
— Więc ojcze, Magdalena zna twoją tajemnicę?...
— Zna ona całe życie moje... była świadkiem moich nieszczęść... powiernicą moich kłopotów i zgryzot moich...
— Poczciwa Magdalena! — wykrzyknął do łez wzruszony Paweł. — Kochałem ją zawsze, a teraz ją uwielbiać będę!...
— No jedź już jedź kochany synu... Tylko okryj się dobrze, bo noce teraz chłodne, szczególniej nadedniem, a w Créteil cały dzień odpoczywaj...
— Przyrzekam ci to kochany ojcze... Czy idziesz dziś rano do pani de Chatelux?...
— Idę... o dziesiątej.
— Zegnam cię ojcze...
— Do widzenia moje dziecko...
Paweł całował Rajmunda, ubrał się ciepło i wyszedł.
Nocny fiakr, za cenę piętnastu franków, zgodził się zawieść go do Port-Créteil, gdzie przybył o szóstej rano, ku wielkiemu ździwieniu Magdaleny, która tylko co wstała, najpewniejsza, że jej panicz zasypia w swoim pokoju.


XX.

Punkt o dziesiątej Rajmund stawił się w pałacu przy ulicy de Tournon.
Pani de Chatelux, chociaż trochę zmęczona wczorajszym wieczorem, przyjęła go w tej chwili.
Fromental oddał jej swoję prośbę.
Chciała ją przeczytać, czytając nie mogła się powstrzymać od łez, tak jej się wydały wzruszającemi skargi nieszczęśliwego człowieka, obawy zrozpaczonego ojca.
— Licz na mnie kochany Rajmundzie odezwała się następnie — poproszę jeszcze o poparcie twojej prośby, kilku bardzo wpływowych osób, dzisiaj zaraz wieczór oddam ją do własnych rąk sekretarzowi ministra... Prośmy Boga, aby nam dopomógł miejmy nadzieję!
Rajmund wyszedł z sercem przepełnionem wdzięcznością i spełniając rozkazy naczelnika bezpieczeństwa, wziął się do swojego zadania.
Zadanie to zawiłe, praca ogromna...
Musiał działać po omacku, musiał bez żadnej nitki przewodniej kręcić się w tym chaosie piekielnym...
Imaginacya zazwyczaj ogromnie rozwinięta wśród policyi śledczej, niedostarczała mu żadnych a żadnych wskazówek...
Potykał się na każdym kroku o nieprzeparte zawady.
Błąkał się pośród ciemności, a żadne światełko, nie błyszczało mu nawet z daleka.
Szukał jakiejkolwiek drogi wyjścia, ale jej nie znajdował.
W chwili kiedy Rajmund udawał się na ulice de Tournon, pseudo-Thompson, wyszedł ze swego pałacu i kazał wieźć się na ulice Charche-Midi, do matki ostatniej swojej ofiary.
Jako doktor winien jej był swoje starania.
Wdowa tonęła cała we łzach, ale te łzy nie sama tylko miłość macierzyńska powodowała, Pani Labarre opłakiwała swojego syna, bo krew zawsze ma swoje prawa, ale opłakiwała jednocześnie i majątek po hrabim de Thonnerieux, jaki miał się dostać Renemu w razie odnalezienia testamentu.
Śmierć nieszczęśliwego chłopca niweczyła wszystkie jej nadzieje.
Kiedy pani Labarre pomyślała o tem, matka ustępowała miejsca kobiecie chciwej, pozbawionej wszystkich swoich widoków, zupełnie zrujnowanej.
Jakób Lagarde uspokoił ją w części, dając jej do zrozumienia, że fortunę może odzyskać przez wyjście za mąż i że nie ma nic niepodobnego, aby on został tym mężem.
Wszystkie przygotowania do pogrzebu ukończono i eksportacya naznaczoną została na godzinę czwartą po południu.
Od wpół do czwartej naród się zbierał po przed domem przy ulicy Charche-Midi.
Pani Labarre jako wytrawna komedyantka, umiała nastroić twarz swoję odpowiednio do okoliczności i przyjmowała słowa pociechy z pozorem matki rozpaczającej.
Punkt o czwartej żałobny kondukt ruszył do kościoła świętego Sulpicyusza.
Doktór Thompson — reprezentujący rodzinę — postępował z odkrytą głową za trumną ofiary swojej.
W różnych porannych dziennikach zaznaczono, to R. L., dobrze urodzony młody człowiek, jadąc koleją żelazną, oparł się o źle zamknięte drzwiczki wagonu w pobliżu Choissy-le-Roi i wypadłszy został na śmierć przejechany.
Wzmianka ta nie dawała powodu do żadnych komentarzy.
W prefekturze nie znać było żadnej nadzwyczajnej ruchliwości.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zachowali w tajemnicy ostatni wypadek, dla powodów jakieśmy już wytłomaczyli.
Najprzód chcieli zapewnić mordercom pozorne bezpieczeństwo, a następnie nie chcieli niepokoić Paryża niedołęztwem policyi, która nie była w stanie wykryć nędzników i pozostawiała im możność prowadzenia dalej swojej piekielnej roboty.
A właśnie do nowej takiej roboty przygotowywali się ci nędznicy.
Słyszeliśmy jak Pascal Saunier mówił do Jakóba Lagarda:
— Jutro zajmę się la Fouinem, a pojutrze wyjadę do Genewy...
Czytelnicy nasi przypominają też sobie zapewne, że w Genewie właśnie spodziewali się odnaleźć Martę Berthier, zapisaną w testamencie hrabiego de Thonnerieux.
Zaraz z samego rana Pascal udał się do swojego mieszkania przy ulicy Puebla, gdzie od czasu do czasu miał zwyczaj pokazywać się dla względów, których łatwo się domyśleć.
Przetrząsnął tam jednę z waliz wypchaną różnego rodzaju ubraniami, wyjął z pośród nich stare połatane na kolanach i obszarpane u dołu spodnie, wypłowiałą koszulę kolorowa, kamizelkę z czerwonego sukna i palto z materyału niegdyś włochatego, dobrze wytarte na łokciach.
W tej samej walizce odnalazł także kapelusz słomiany, buty nie do użytku prawie, perukę blond, doskonale zrobioną i małe lusterko.
Upakowawszy to wszystko w niewielką paczkę, wyszedł na ulicę, wstąpił do fryzyera i kazał sobie zgolić wąsy sumiasto, które nosił, co było dostatecznem, aby go odmienić do niepoznania.
Przybywszy na bulwar, udał się ku jednej ze stacyj i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Do bramy Daumesnil.
We trzy kwadranse fiakṛ zatrzymał się we wskazanem miejscu, Pascal zapłacił należność i poszedł do lasku Vincennes.
W tej porze roku, drzewa były rozwinięte w całej pełni, krzaki bardzo gęste.
Pascal szedł jakiś czas aleją nad brzegiem jeziora Daumesnil, a następnie zboczył w wąską drożynę w las prowadzącą.
O sto pięćdziesiąt kroków od drożyny owej, zatrzymał się, obejrzał na około czy nie ma gdzie przypadkiem kogo i wsunął się w krzaki.
O jakie trzydzieści kroków przystanął w gąszczu i zaczął się przysłuchiwać, ale oprócz świergotu ptasząt i szmeru liści wiatrem poruszanych, żaden go inny głos nie dochodził.
Pewny, że jest bezpiecznym, usiadł na trawie i zaczął zmieniać paryzki garnitur na łachmany, jakie miał owinięte w kawałku czarnego płótna.
Dokonawszy tej metamorfozy, pozostawało tylko dopasować jeszcze perukę.
Uczepił małe lusterko do gałęzi w takiej wysokości, aby mógł dobrze się sobie przyjrzeć, zaczesał włosy własne do góry i ukrył pod krótko przystrzyżoną perukę.
To przeobraziło go zupełnie.
Gdyby go sam nawet Jakób Lagarde zeszedł niespodzianie, z pewnością by go nie poznał.
Przyczernił sobie brzegi powiek kawałkiem ołowiu i z zadowoleniem przeglądał w lusterku.
Ażeby ręce odpowiadały ubraniu powalał je lekko tym samym ołowiem, po czym i twarz przyczernił.
Wyglądał na robotnika fabrycznego, który wymknął się w fabryki, ażeby się na wsi zabawić.
Ten właśnie pozór chciał sobie nadać i udało mu się doskonale.
Po skończenia roboty, owinął w to samo czarne płótno zdjęte z siebie ubranie i położył pakiet pod drzewem w wysokiej trawie.
Ponieważ trawa nie zupełnie go zakryła, narwał liści i na wierzch zarzucił...
Zrobiwszy to wyszedł z krzaków znacząc sobie drogę małemi gałązkami. w taki sposób, ażeby ją odnaleźć, gdy po wróci po swoje rzeczy.
Nucąc coś pod nosem dla lepszego pozoru, skierował się ku Charenton.
W pobliża mostu, zaszedł do sklepiku z przyrządami do łowienia ryb.
Ta kupił wędkę, wabik, stare pudełko od sardynek, koszyk i worek siatkowy, zarzucił koszyk na plecy, minął most, skręcił na lewo i poszedł gościńcem prowadzącym do Port-Créteil.
Dziewiąta biła w chwili gdy dotarł do miejsca, które było prawdziwą rozkoszą rybaków.
Nie wielu ich było dziś na stanowisku...
Na całej linii czółen Pascal spostrzegł trzech tylko.
Nic to wcale nadzwyczajnego, bo z wyjątkiem niedzieli i poniedziałku, spacerowicze są rzadcy, a więc nie wielu i amatorów łowienia.
Z wysokości brzegu ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszukiwać dogodnego zejścia, i przypatrywał się pierwszemu rybakowi.
Nie znał go zupełnie.
Szedł dalej i myślał sobie, czyżby przypadkiem nie był tu dzisiaj?...
Byłby to wypadek bardzo dla mnie nieszczęśliwy...
Z kolei zaczął przyglądać się drugiemu rybakowi, od którego oddzielała go przestrzeń około stu kroków, ale i tą razą nie pocieszył się bynajmniej, bo zobaczył starego jakiegoś obywatela.
Przyspieszył kroku, zatrzymał się przy trzecim siedzącym tuż na wprost Petit Castel.
Czoło mu się rozpogodziło.
W tym trzecim rybaku który śledził oczami najmniejsze poruszenie wędki, poznał Juliusza Boulenois, przezwanego la Fouine-filozof.
— A no, więc go znalazłem... mruknął, wiedziałem, że go tu znajdą!...
Nadeszła zatem chwila stanowcza…..
Przyłożył obie ręce do ust i zaczął krzyczeć:
— Hej kolego, a jakże tam idzie?...
La Fouine odwrócił głowę w stronę wołającago, który wybrał się bardzo nie w porę, bo dobry rybak nie lubi, żeby ma przeszkadzano — ale sądząc, że ma do czynienia z kolegą, odpowiedział dosyć uprzejmie:
— Powinno by iść nienajgorzej, bo wiatr pomyślny... powietrze ciężkie...
— A miejsce dobre?...
— Ujdzie... woda dosyć głęboka i nie zanadto bieżąca...
— Czy można bez obrazy zająć miejsce obok ciebie?...
— Nie ma się o co pytać — liberta, libertas!... Rzeka tak dobrze do mnie jak i do ciebie należy, ryby zaś do wszystkich... Siadaj za mną albo przedemną, jak ci się żywnie podoba... zresztą nie jestem wcale dzikus, i lubią chętnie posłuchać jakiej historyjki...
— No to idę...
— Chodź...
Posuwając się po pochyłości brzegu zarośniętego wysoką trawę, Pascal przybliżył się do la Fouina.
— Dzień dobry kolego... powiedział...
— Dzień dobry panu... odpowiedział Boulenois.
Pascal śmiać się zaczął.
— O! w naszym warsztacie jest przynajmniej sześćdziesięciu takich jak ja panów, takich panów co pracują po jedenaście godzin na dzień po sześćdziesiąt centimów na godzinę... Odebrałem wczoraj należność i to jeszcze z nadpłatą za dwie godziny, bo ja jak robię to robię, ale dzisiaj przyszła mi ochota zabawić się trochę tutaj... Już ze trzy lata przynajmniej nie zapuszczałem wędki...
— Naprawdę! — rzekł la Fouine śmiejąc się, a ja jednak nie poznaję w tobie współpracownika z nad jodłowych desek.
— A ty często tu przychodzisz?
— Czy często?... Ja zawsze tu jestem. Więc nie łowiłeś już od trzech lat?... Jeżeli lubisz swoje rzemiosło, to go ci musiało dyabelnie brakować...
— Chodziłem czasami na Sekwanę... to daleko bliżej... Ale tam za dużo ludzi... Trzeba się trącać łokciami, a to nie bardzo pożądane... tutaj to przynajmniaj...
— Tak, tutaj człowiek jest zupełnie spokojny.
— Jest też ta i jaka knajpka gdzie nieopodal?...
— Jest o pięćset kroków,.. a Tardifa... pod znakiem Picolo...
— Zawsze się da wypić, a nawet przyjemnie drapie w gardle.
— Może jest co i przejeść u Tardifa.
— Dostaniesz wszystkiego, czego tylko zażądasz...
— No, więc w takim razie, zapraszam cię na oblanie pierwszej ryby jaką wyciągnę z wody?...
— Jesteś więc majster w swoim zawodzie, mój stary!...
— Zobaczysz... Jeżeli ja nie złapię, to z pewnością nikt inny.


XX.

La Fouine rzucił szydercze trochę spojrzenie na przybyłego, którego zarozumiałość przechodziła wszelkie granice.
Co to za egzemplarz jakiś co chce udawać mistrza w obec niego, najzręczniejszego rybaka na Marnie?...
Ciekawe!...
— Dobrze dobrze!... — odezwał się, wzruszając ramionami. — Zapuszczaj wędkę i pilnuj... — Pierwszy, który wyciągnie leszcza wygrywa kwartę picolo! Zgadzasz się?...
— Zgadzam! — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jesteś widzę chłopak dowcipny i przyszła ci chętka wziąć mnie na kawał, ale poczekaj, ja ciebie wezmę!...
Oddalił się od la Fouina o jakie dwanaście metrów, wyjął wędzisko, założył haczyk i zaczął gruntować wodę.
Pascal, przed para laty, zapalonym był zwolennikiem rybołóstwa.
Nie mamy zatem potrzeby powiadać, że nie był zupełnym nowicyuszem.
Patrząc tylko jak przygotowywał wędkę, Juliusz Boulenois, który nie przestawał go obserwować ukradkiem, zmienił już o nim opinię i mruknął:
— Nie musi to być jednakże frajer i gdybym wygrał od niego dwa albo trzy litry picolo, byłoby to prawdziwie zabawne!...
Sprzymierzeniec Jakóba Lagarda przyrządził kilkanaście gałeczek przynęty i wrzucił je do wody w miejsce, gdzie miał zamiar zapuścić wędkę.
— No, gotowe! — odezwał się, obmywając ręce — za dziesięć minut rozpocznę ogień... — Tymczasem moglibyśmy wypalić sobie papierosa. Czyż nieprawda kolego?...
— Dobrze — wypalmy... — odrzekł la Fouine.
I obadwaj rywale zaczęli zwijać tytoń w cienką bibułkę.
— Więc ty — mówił Jaljuss Boulenois, pocierając zapałkę o ineksprymable — odpoczywasz sobie dzisiaj?...
— Cały dzień aż do jutra... — A muszę koniecznie co ułowić — bo obiecałem kolegom, że będą mieli jutro na śniadanie dobrze przyrządzoną potrawę z ryb... — Kucharka naszykowała już rondel... Rozumiesz, że gdybym nie dotrzymał słowa, wyśmiewali by mnie potępieńcy!...
— Starał się zatem mój stary...
— O! jestem zupełnie o siebie spokojny! — Gdyby ryby brać nie chciały, zabiorę całą Marnę!...
— Byłoby za dużo wody do potrawy! — wykrzyknął Boulenois, zaśmiawszy się na całe gardło.
Pascal miał taką postawę i mówił takim językiem, że oszukałby najpodejrzliwszego; to też la Fouine nie wątpił ani na chwilę, że kamrat jego był tym za kogo się przedstawiał; to jest robotnikiem-mechanikiem, poróżnionym ze swojemi narzędziami na dwadzieścia cztery godzin.
Typ tego mechanika bardzo mu się podobał.
Pascal wydawał mu się dobrym chłopakiem, chociaż trochę zanadto pewnym siebie.
Wypalili papierosy.
— Baczność! — krzyknął Pascal — walka się rozpoczyna! — No, dalej kolego!...
Powiedziawszy to, założył nogi pod siebie na jednym z kloców jodłowych, zarzucił wędkę i rozpoczął próbę.
Wyciągnął wkrótce parę ładnych płotek.
— E! he, — rzekł — dobrze idzie... będzie leszcz zapewne zaraz…..
Zmienił wędzidło, założył nowy haczyk, przyczepił doń gałkę wielkości orzecha i rzucił ją do wody.
To samo co Pascal, zrobił i la Fouine ze swej strony.
Obadwaj siedzieli milczący, uważając na szarpnięcia jakie robi ryba chcąca, wydobyć z gałki robaka.
Nagle Pascal wydał okrzyk zadowolenia.
— Zdaje mi się, że zapłacisz pierwszę kwartę mój chłopie! — powiedział do la Fouina. — Mam już szelmę...
— I ja... odpowiedział Boulenois. — Jest zatem dwie kwarty do wysuszenia...
Rzeczywiście obaj rybacy wyciągnęli po leszczu jednakowej prawie wielkości, każdy po fancie.
Przez całą prawie godzinę, podnieceni ambicyą, pseudo robotnik i włóczęga-filozof, łowili zapamiętale.
Nie tryumfował zresztą jeden nad drugim.
Wiodło im się jednako.
Obaj mieli po cztery leszcze równej prawie wielkości.
Nagle ryby brać przestały.
— Zaczynają nam bestye niedowierzać odezwał się la Fouine... Myślę, że to najlepsza pora do odpoczynku i przegryzienia czegoś...
I położył wędzisko na bolce.
— Propozycya to nie do odrzucenia — odrzekł Pascal — czuję pustkę w żołądku a jest już południe.
Wdrapali się na brzeg i udali pod Picolo.
— Czy wypijemy naprzód? — zapytał Boulenois.
— Naturalnie, zanim nam przyrządzą jajecznicę...
Zasiedli w altance i zadysponowali śniadanie.
Nic łatwiej nie pomaga do poufałej znajomości, niż połów ryb na wędkę.
Pomiędzy amatorami jednej i tej samej przyjemności, znajomość prędko się zawiązuje.
Wspólne upodobania łatwo wytwarzają sympatyę.
Po kilku godzinach zawsze jest się już na dobrej stopie.
Nic też dziwnego, że Pascal i la Fouine zaprzyjaźnili się ze sobą.
Popijając absynt rozmawiali.
Naturalnie rozmowa toczyła się o rybołóstwie, a każdy z rozmawiających wysilał się aby opowiedzieć coś ciekawego.
Podano jajecznicę ze słoniną i pierwszy litr picolo.
Dwaj towarzysze zaczęli zajadać z dobrym apetytem i zapijać dobrze.
Wkrótce z próżnych butelek utworzyła się baterya czworokątna w jednym rogów stołu.
Rozmowa ożywiała się coraz bardziej i coraz bardziej stawała się głośniejszą.
— Czy w tej porze księżyc świeci? — zapytał nagle pseudo mechanik.
— Nie — odpowiedział la Fouine — noce są teraz ciemne jak atrament...
— Można tutaj dostać gdzie czółna?...
— Do czego?...
— Proponuję ci oto nocny połów w miejscach, które kiedyś znałem, a które są zapewne dziś tak samo dobre jak wtedy...
— Znam zapewne te dziury — odrzekł Boulenois — a propozycya podoba mi się tembardziej, że mam zamówienia na duże ryby...
— Więc chodźmy wyszukać czółna.
— Nie ma potrzeby...
— Jakto?...
— Mam swoje...
— Patrzcie! patrzcie!... to pan widzę z ciebie nielada!... Właściciel statku... to ci szyki...
— Ej! mam stare czółno rybackie przywiązane obok młyna... Niewiele warte, ale jeszcze zdatne do użytku... Usadowimy się w niem przy brzegach Petit-Castel.
— Tak! tak! przy brzegu Petit-Castel? — potwierdził Pascal wesoło.
— To tuż na wprost nas... po drugiej stronie Marny... Są tam zatoki na sześć metrów szerokie... w pośród kamieni….. prawdziwe gniazda karpi i leszczów...
— Pysznie się wszystko składa — bo chciałem właśnie mówić ci o tem samem miejscu! — odezwał się Pascal nalewając szklankę Julkowi. — Mam nadzieję, ze nie stracimy na próżno tej nocy...
— Zrobimy z pewnością dobry interes...
— O! co do interesu to zapewniam, że będzie dobry...
Słowa to zakończył Pascal głośnym śmiechem, któryby się wydał strasznym, gdyby możebnem było odgadnąć, co się działo w tej chwili w duszy nędznika.
— No, więc mój bracie, dodał — ja wybiorę tymczasem cokolwiek do jedzenia i picia i powrócę na dotychczasowe nasze stanowisko! — a ty dymaj po czółno. — Do nocy tutaj łowić będziemy... a w nocy pod Petit-Castel!... Czy dobrze zakomenderowałem?...
— Bardzo dobrze!...
— A będziemy mieli dosyć przynęty?...
— Mam jej znaczny zawsze zapas.
— Do przywiązania statku są żerdzie na środku Marny!...
— Ja mam coś lepszego od żerdzi.
— Cóż takiego?...
— Liny i ciężary.
— No to świetnie!...
Wybiło wpół do czwartej na zegarze z kukułką.
Młodzi ludzie przesiedzieli zatem w handlu win pół czwartej godziny i wypili co niemiara.
Szczególniej wypił dużo Boulenois, któremu Pascal nieustannie napełniał szklankę.
Kiedy się podniósł od stołu, poczuł, że mu się porządnie w głowie kręci.
— Dobryś! — odezwał się z uśmiechem. — To picolo, to wcale nie taki słaby napitek!... Zdaje mi się, że siedzę na koniu drewnianym!... Ale to nic... ja znam siebie doskonale... za pięć minut będę w zupełnym porządku... Zapłaćmy rachunek.
— Ja płacę odrzekł Pascal.
— Nie... nie... ja się nie zgadzam na to...
— To się później pomiędzy sobą rozrachujemy.
— No, tak, to dobrze...
— Dymaj po czółno...
— Zaraz odjeżdżam...
— Trochę się zataczając la Fouine wyszedł z altanki w której jedli śniadanie i podążył ku młynowi, gdzie stare czółno jego było przywiązane, i na kłódkę zamknięte.
Pascal kazał sobie podać czterofuntowy bochenek chleba, sznur kiełbasek, i cztery litry wina, butelkę wódki i dwie szklaneczki.
Zapłacił za wszystko i pociągnął ku szychtom, gdzie znalazł się sam jeden.
Dwaj inni rybacy obcy, którzy ta byli przed tem, zabrali manatki i odeszli.
— No teraz — kiedy sam jeden tylko jestem, to bardzo stosowna pora do obejrzenia mojego cacka...
Wyjął z kieszeni mały sztylecik z czystej stali, o ostrzu wytoczonem jak brzytwa, z końcem jak igła, zatkniętym dla bezpieczeństwa w korek.
Odrzucił ten korek i mówił z dziwnym uśmiechem:
— Ma dwa końce ta zabaweczka!... przecina i kłuje zarazem!... Skorzystam z chwili, gdy się bydlę nachyli... Pochwycę go za kark, przetnę sznurek na którym wisi medal... a to ślicznie mu wpakuję pomiędzy łopatki... Wrzuce następnie bestyę w wodę i basta!...
Założył napowrót korek na ostrze, i schował sztylet do kieszeni.
Upłynęło z pół godziny — gdy spostrzegł nadpływającego jakiegoś młodego człowieka. Był nim Juliusz Boulenois, który nie czuł się jeszcze zupełnie pewnym po libacyi przy śniadaniu.
Czółno jego popychane prądem posuwało się szybko.
Podpłynął na wprost składów drzewa.
— Otóż jestem! — zawołał przywiązując statek do brzegu. — Wyobraź sobie mój stary, że ten szelma picolo, kręci mi po mózgu, jakby młynek od kawy...
— Szklanka koniaku wszystko ci odkręci... odrzekł Pascal — a i ja zrobię tak samo, bo i mnie picolo zawadza trochę...
— Koniaku?... A czy go masz?
— Mam... całą butelkę... i szklanki także...
— No to dawaj mi jeden łyk... a potem prześpię się trochę, to będzie najlepiej...
Tracili się i wypili po szklaneczce.
La Fouine zaczął poziewać, wyciągnął się na ziemi i zasnął głęboko.
Pascal patrząc na niego myślał:
— Żeby to była noc lub żebym się nie obawiał, iż może kto nadciągnąć, jakże bym się delikatnie z tobą załatwił!... Ale cierpliwości, potrzeba trochę zaczekać...
Zabrał się snowa do łowienia, ale bardzo roztargniony.
Myślał o czem innem zupełnie.
Nasi czytelnicy wiedzą o czem.
Słońce zaszło już po za pagórki, gdy la Fouine się obudził.
Ozuł, że mu głowa ciąży tak samo jak przedtem, a nadto straszne miał pragnienie.
— Bój się Boga człowieku! — wykrzyknął, przecierając sobie oczy — a toż to już dobrze ciemno...
— A tak... noc nadchodzi... Chciałem cię już zaraz budzić...
— No, jakże tam?...
— Zawsze ten dyabelski młynek od kawy...
— Przejdzie...
— Złapałeś co?...
— Same plotki.
— To nie wiele!... — Boże, jakże mi się pić chce wścieklo — dodał la Fouine. Język mi kołem stoi...
— Mogę cię zaraz napoić.
— Wódki nie chcę w tej chwili.
— To też ja ci wina daję...


XXII.

Pascal odkorkował butelkę, nalał szklankę i podał la Fouin’owi, który duszkiem ją wychylił.
— Ah! sapristi, już mi lepiej, już się czuję silniejszym!... Teras idzie o to, żeby zapakować narzędzia do czółna dostać się do miejsca w którem łowić będziemy, zanim noc zapadnie.
Zabrali się do przeniesienia narzędzi i żywności.
— Czy mamy wszystko co potrzeba do przynęty? — zapytał mechanik.
— Mamy.
— No to w drogę....
Odbili od brzegu i popłynęli w miejsce wskazane przez Boulenois.
Noc stawała coraz czarniejszą ― była to noc pochmurna, bez gwiazd i księżyca.
Wśród tych ciemności, zaledwie odróżnić było można sylwetki gęstych drzew w Petit-Castel.
Przywiązali statek.
— Zarzućmy przynętę... — rzekł la Fouine — a następnie przetrąćmy cokolwiek...
Wrzucili w Marnę sporą ilość gałeczek z ziemi, przetykanych czerwonemi robaczkami i gotowanemi ziarnkami zboża.
Potem zabrali się do chleba i kiełbasek, oblewając je suto picolem.
Łyk konisku stanowił deser; dobrze przygotowane wędki zapuszczone zostały w wodę.
Cisza była zupełna.
Żadnego najmniejszego wiatru.
Oprócz słabego plusku, odbijającej się o brzegi wody, nie było słychać nic zgoła.
Co pół godziny dochodził zdala świst lokomotywy i szmer pędzącego pociągu, a potem znowu zalegała cisza.
Połów nocny nie dobrze się zapowiadał.
Ryby nie brały.
Obu rybakom czas dłużył się piekielnie, więc dla rozrywki popijali albo raczej jeden popijał, bo Pascal Saunier korzystał z ciemności i udawał tylko że pije, a używał próżnej szklanki.
Juljusz Boulenois przeciwnie, żłopał jak bąk, a pomimo to trząsł się od zimna, bo noc była bardzo chłodna.
Dla rozgrzewki, zażądał butelki z wódką, pociągnął porządnie co się nazywa i wziął się znowu do wędki, ale zaczęło go ogarniać ogólne odrętwienie; zaczęło mu się mieszać w głowie, sen go zdejmował.
Pascal, siedzący obok, Pascal, którego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegł, że Julek opuścił naraz głowę na piersi i na wznak się przewrócił.
Jednocześnie głośne chrapanie świadczyło, że zasnął głęboko.
Ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux miał na ustach zły jakiś uśmiech, wykrzywił się jak dzikie zwierzę.
Porzucił wędkę, która też poszła z wodą, wyjął z kieszeni sztylet, korek wrzucił do Marny i zaczął nadsłuchiwać.
Juljusz Boulenois nie przestawał chrapać.
Ostrożnie i bardzo delikatnie, Pascal wsunął mu lewą rękę za koszulę i pochwycił sznurek, na którym medal był zawieszony.
Jednocześnie uzbrojona ręka prawa opadła pomiędzy łopatki śpiącego.
Sztylet napotkał jakąś przeszkodę.
Szpiczasty koniec się ułamał, ale mimo to część ostrza weszła w ciało.
Obudzony w ten sposób la Fouine, uniósł się i z krzykiem, chwycił drżącemi rękami za ubranie Pascala, aby powstać na nogi i rozpocząć z nim walkę.
Złe stąpnięcie, pozbawiło go równowagi.
Upadł na brzeg czółna, pociągając za sobą, Sauniera, który ciągle trzymał za sznurek od medalu, a pociągając go ku sobie o mało nie zdusił biedaka.
Pod gwałtownym wstrząśnieniem i podwójnym ciężarem na jednej stronie, stare czółno zaczęło trzeszczeń, przechyliło się, napełniło wodą i obaj walczący runęli w Marnę.
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeliśmy opowiedzieć zdołali.
Pascal był znakomitym pływakiem i zręcznym nurkiem i potrafiłby przepłynąć znaczną przestrzeń pod wodą, ale gdyby był w kostyumie kąpielowym.
Ubranie, w jakiem był, tamowało mu ruchy, a że miał wolną jedną tylko rękę, obawiał się, żeby nie pójść na dno.
Gwałtownem szarpnięciem przerwał sznurek trzymany w lewem ręku, pochwycił medal, włożył go w zęby, wyprostował się jak deska na kilka sekund żeby nabrać powietrza, bo mu już brakowało sił i oddechu i zaczął się oddalać od teatru tej krótkiej sceny.
Jego osłabienie nie trwało długo.
Brzeg znajdował się tuż blizko niego.
Dostał się doń po kilku poruszeniach i wyszedł z wody nadstawiając uszu.
Nic nie widział i nic nie słyszał.
Wyszedłszy na brzeg, schował medal do kieszeni i poszedł w stronę, gdzie było czółno przywiązane.
Nie było go już tutaj.
A zatem zatonęło.
Znowu się zaczął przysłuchiwać.
Milczenie panowało jak przedtem... — milczenie śmiertelne!...
— No — mruknął wszystko skończone... Teraz potrzeba tylko umykać co sił starczy... Cały się trzęsę jak w febrze... zęby mi paskudnie szczękają….. Dobre trzy kwadranse drogi mam ztąd co najmniej do lasku Vincennes... Ba! będę szedł prędko, to się rozgrzeje...
I puścił się olbrzymiemi krokami w stronę kanału, obok którego musiał przechodzić, aby się dostać na most Charenton a stamtąd do lasku Vincennes.
Wybiła północ.
Pewnym był zupełnie, że nie spotka nikogo na drodze.
Ale zaledwie uszedł brzegiem jakie dziesięć kroków, gdy nagle się zatrzymał.
Posłyszał jakiś szmer, dochodzący go od wody.
Podszedł do miejsca skąd szmer zdawał się pochodzić i zaczął nasłuchiwać.
Noc była czarna, brzeg wysoki.
Niepodobna nic rozróżnić.
Znowu jakieś chlapanie dało się słyszeć w dole i znowu ustało.
— To albo jaka wydra, albo szczury wodne wyprawiają polowanie na ryby — rzekł sobie zupełnie uspokojony i poszedł dalej, a wkrótce zniknął w ciemności.
W niespełna godzinę, minął przestrzeń oddzielającą go od mostu Charenton, a za kwadrans dojdzie do krzaków, w których ukrył swój garnitur.
Przyspieszył kroku, bo w tem ubraniu przesiąkniętem wodą, rozgrzać się nie był w stanie i nakoniec dostał się do lasu.
Zoryentował się bez trudności.
Wielka złamana gałęź, posłużyła mu za wskazówkę.
Tą to właśnie drogą, udać się powinien.
Nie pójdziemy za nim po zawinięcie, które znalazł naturalnie nietkniętem.
W dziesięć minut, przebrany od stóp do głów, porzuciwszy przemokłe łachmany, skierował się ku Daumesnil, napotkał fiakr powracający z Saint-Mandé, wziął go i kazał się zawieźć na róg ulicy Miromesnil.
Ztad pieszo dotarł do pałacu doktora Thompsona, wszedł do swojego pokoju i od razu położył się do łóżka, ażeby użyć wypoczynku, który mu był bardzo potrzebny.
Pozostawmy go śpiącego i powróćmy do tego plusku, jaki słyszał był gdy się od Petit-Castel oddalał i jaki przypisywał baraszkowania wydry albo szczurów, bardzo obfitych w tej okolicy.
Pascal grubo się mylił.
Plusk, jaki słyszał, inną miał przyczynę i ta przyczyna byłaby go dziwnie przeraziła, gdyby nie było tak ciemno i gdyby lepiej mógł się był rozejrzeć.
Słaby promyk księżyca zabłąkany pomiędzy dwie chmury, dostatecznym był aby mu ukazać ciało człowieka wyczerpanego zmęczeniem, człowieka, który się czepiał krzaków i korzeni nad brzeżnych, ażeby się nie dać porwać prądowi rzeki.
Człowiekiem tym był przyjaciel nasz la Fouine.
Skaleczony w plecy, na pół zduszony potłuczony upadkiem na czółno, zmordowany wreszcie walką w wodzie był jednak całkiem przytomny i nie miał najmniejszej ochoty umierać.
W chwili kiedy wpadł w wodę, gwałtowna nastąpiła w nim reakcya. Wytrzeźwiał zupełnie.
Sznurek zaciśnięty w około szyi, ściskał mu gardło i utrudniał oddychanie: rana pomiędzy łopatkami, sprawiała mu ból dokuczliwy, ale głowy nie tracił.
Zwinny, silny i wytrzymały na cierpienie, również jak Pascal doskonały pływak, powiedział sobie, że musi się ocalić i pewnym był, że mu to uda się z pomocą Bożą.
Najgłówniejszą było rzeczą oswobodzić się od przeciwnika, ażeby go nie utopił i pozwolić iść łotrowi na dno w razie jeżeli pływać nie umie.
Puścił więc Pascala, kopnąwszy go silnie w dodatku.
W tej właśnie chwili wspólnik Lagarda pociągnął silnie za sznurek, ażeby go zerwać.
Dokonał swego i zabrał medal.
La Fouine odzyskał swobodę ruchów.
Ogłuszony na chwilę, napił się jak dobrze wody, ale to go nic nieprzestraszało.
Wstrzymując oddech, dał się unosić prądowi, usiłując tylko utrzymać się na powierzchni i nie oddalać za bardzo od brzegu.
Po paru sekundach poczuł jednak, że go ogarnia ogromne osłabienie.
Utracił sporo krwi.
Ból w plecach stawał się coraz dotkliwszym, oddech coraz ciętszym.
Lada chwila może przyjść omdleniu, trzeba więc gwałtem dotrzeć do brzegu...
Opuścił nogi i poczuł grunt pod niemi. Woda zaledwie mu do brody sięgała.
Najdalej o dwa metry były krzaki rosnące nad brzegiem.
Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza i nagle usłyszał odgłos kroków po nad głową.
Szedł ktoś widocznie brzegiem.
Naraz wszystko ucichło.
Pascal tu był przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Znowu dało się słyszeć stąpanie, które słabło stopniowo i nareszcie zniknę to zupełnie w oddali.
— To mój zabójca mechanik! — pomyślał Julek — przypuszcza, że już po mnie i ucieka!... A! szelma!... a łotr!... Cóż ja złego zrobiłem temu gałganowi?...
Powoli z trudnością wdrapał się na trawnik.
Trząsł się cały jak w febrze.
Chłodny wiatr nocny poruszający jogo mokrem ubraniem, czynił mu wrażenie okładów lodowych przykładanych do czoła.
Był tylko w koszuli i szarawarach, co było też wielkiem szczęściem dla niego, bo ciężej ubrany, byłby napewno utonął.
— Nie mogę tu tak pozostać — powiedział sobie — zawlokę się do chałupy gdzie mam na zmianę ubranie... Potem zastanowię się swobodnie... Tylko — ciągnął dalej ażeby się dostać do chałupy, potrzeba iść, a ja jestem tak osłabiony, te komar by mnie przewrócił czterema kopytami do góry... Do pioruna okrutnie mnie boli pomiędzy łopatkami! Niech dyabli wezmą, co za silnego dał mi kułaka!
Cierpiał dotkliwie, ale się podniósł i powlókł drogą prowadzącą wzdłuż odnogi Marny, na Petit-Castel — następnie minął przesmyk łączący wyspę ze stałym lądem.
Doszedł do restauracyi, do której nie raz już prowadziliśmy naszego czytelnika, i wszedł do małej chatyny pobudowanej z desek jodłowych, w której we dnie odpoczywali przewoźnicy i gdzie restaurator pozwolił mu trzymać ubranie, jakie miał na zmianę.
Ubranie to składało się ze starych aksamitnych spodni, koszuli wełnianej i wielkiej opończy w jaką się przyodziewał podczas deszczy jesiennych.
Przemienił ubranie, położył się na posłaniu z suchych liści narzuconych w jednym kącie i zaczął się zastanawiać.
Rozjaśniło mu się zaraz w głowie, skoro spostrzegł, że ma medal skradziono.
— To o ten medal chodziło łotrowi, i dla tego tak mnie ślicznie urządził... Ale zkądże on o nim wiedział?... Amadeusz Duvernay został także zabity, zamordowano i piękną Wirginię i zdarto niej medal Amadeusza... Dziwne to, bardzo dziwne... albo raczej wcale nie dziwne...
To co mi wsadził w plecy, a co ja wziąłem za kulaka, to było pchnięcie noża, medal, który obróciłem na plecy, przeszkodził uderzenia i nie pozwolił mi ad patres powędrować.
A więc mogę się pochwalić, że mi on się na coś przydał... Inaczej byłoby po wszystkiem... nie byłoby już Juljusza Boulonois.
Co to za jeden może być ten łotr jednakże?... zkąd się wziął... i gdzie się podział?...
Jutro zaraz pójdę do komisarza...


XXIII.

La Fouine przerwał swój monolog, i zaczął na nowo rozmyślać.
— Pójdę do komisarza... powtórzył po chwili — a kiedy mu opowiem całą sprawę?….. cóż mi odpowie? — Powie mi, że zadużo się napiłem i że wdałem się z jakimś łotrem i żem sam sobie winien... powie mi, że byłem na nocnym połowie, a to jest zabronione przepisami, przeciwne prawu, że jestem głupiec i do tego złodziej rzeczny i że zasłużyłem na schowanie w ale…..
Zresztą jakąż wskazówkę dać mogę o łotrze co mnie tak ładnie urządził?...
Taki on mechanik jak i ja, i więcej o nim nic nie wiem... Z rysopisu podobnym jest do wszystkich, ale jeżeli go spotkam, to go poznam, i niech się ma na baczności... Najlepiej tymczasem udawać nieżywego i nikomu nic nie mówić... Czy przynajmniej ten rozbójnik pozostawił mi moje czółno i moje wędki, bo inaczej dobrzebym wyglądał! — Nie mam już medalu!... Jeżeli kiedy odnajdą testament hrabiego de Thonnerieux, czem udowodnię prawo do swojej części?...
Sapristi!... jakże mi zimno i jak mi ból dokucza!... Prawdziwe dotknęło mnie nieszczęście.
Rzeczywiście, la Fouine trząsł się coraz bardziej, a rana coraz dokuczliwsze sprawiała mu cierpienie.
Przykrył się jak mógł najlepiej suchemi liśćmi i wkrótce rozgrzał go silny atak gorączki.
Nakoniec zdołał zasnąć, ale snem niespokojnym, pełnym strasznych widziadeł.
Obudził się około dziewiątej.
Wszystkie członki miał zesztywniałe, ból w plecach wcale się nie zmniejszył.
Muszę jednakże dowiedzieć się co to jest...
Ogarnął się i poszedł do aptekarza w Créteil.
Tu zdjął starą swoję opończę wełnianą, zdjął koszulę i pokazał chude na ramiona.
— To chyba pchnięcie nożem! krzyknął aptekarz..
— Nie... odrzekł Boulenois.
— A więc cóż to takiego?...
— Upadłem wznak na kant mojego czółna...
— Aha!...
— Czy to może być z tego co złego?...
— Nic a nic... Bolesne to, ale nie niebezpieczne... Wyleczę cię w czterdzieści ośm godzin.
Aptekarz opatrzył ranę i kazał wieczorem przyjść po ponowny opatrunek.
La Fouine zapłacił i wyszedł.
Cierpiał daleko mniej, mógł chodzić dosyć pewnym krokiem i udał się na to miejsce, gdzie o mało nie postradał życia zeszłej nocy.
Tu prawdziwie się ucieszył.
Zatopione czółno widać było doskonale, w niegłębokiej przezroczystej wodzie. Można było rozróżnić nawet wędki pod ławkami.
— No — pomyślał sobie — nie tak przecie trudno znów będzie wydobyć ten stary chodak.
Pomyślę o tem później...
Poszedł do restauratora na wyspę, i opowiedział mu tę same historyę co aptekarzowi, ażeby usprawiedliwić swoje skaleczenie.
Restaurator zaczął się z niego wyśmiewać.
La Fouine przymuszał się także do śmiechu, ale myślał o swojej przyszłej zemście.
Pascal Saunier tak samo zmordowany jak Juliusz Boulenois, wstał dosyć późno...
Udał się zaraz do Jakóba, wręczył ma medal ukradziony, który dorzucił jeden wyraz do każdego z trzech zdań, jakie potrzeba było złożyć koniecznie.
Brakowało jeszcze trzech medali, sfinks trzymał swoję tajemnicę.
— Odmłodniałeś przez zgolenie wąsów — rzekł śmiejąc się Jakób do ex-sekretarza hrabiego de Thonnerieux... Masz minę wyrostka...
— Przyda mi się to zapewne w zawiązywaniu znajomości z Martą-Emilią Berthier — odrzekł Pascal.
— Kiedyż jedziesz do Genewy?...
— Pociąg pośpieszny odchodzi wieczór o ósmej i tym właśnie chcę pojechać...
Rzeczywiście zaopatrzony w potrzebne papiery i dość znaczną sumę pieniędzy, Pascal Saunier z małą tylko walizka w ręku wsiadł na kolej i przybył do Genewy nazajutrz o wpół do dziesiątej rano.
Zamiast stanąć w wielkim jakim hotelu, jak hotel les Bergues, Hotel da Lac, stanął w czwartorzędnym zajeździe, podawszy się za podróżnego przemysłowca, co poparł okazanemi dowodami.
Po zjedzenia porządnego śniadania, kazał sobie wskazać drogę do Lausanny i pewny, że się nie omyli, poszedł na ulicę wymienioną w testamencie hrabiego de Thonnerieux, jako miejsce zamieszkania matki Berthier z córką.
Droga, raczej ulica. prowadząca do Lausanny, położoną jest w części Genewy, pomiędzy koleją żelazną, a miejscem, z którego Rodan wypływa z Lemanu.
Minąwszy stacyę wchodzi się już na ulice Lausanny.
Domy pobudowane tu na przestrzeni jednego kilometra, stanowią przedmieście, dalej idzie droga prowadząca do Lausanny, dotykająca malowniczych brzegów jeziora.
Pascal poszedł tą drogą.
Perina Berthier, której Marta była dzieckiem, miała według testamentu nieboszczyka hrabiego, mieszkać pod numerem 49.
Dom oznaczony tym numerem był duży i bardzo ładny, pobudowany z czarnego kamienia.
Wzniesiony był najwyżej przed laty dwunastu.
Sklepy na parterze zajęte były jeden przez kupca korzennego, drugi przez magazyn galanteryjny.
— Tutaj prawdopodobnie muszę ją — mruknął Pascal. — Trzeba znaleźć zasięgnąć języka.
— Wszedł na korytarz oddzielający dwa sklepy, w głębi którego były schody prowadzące na piętro.
Wspólnik Jakóba Lagarde, miał zamiar zapytać odźwiernego.
Nie wiedział — albo raczej zapomniał, bo nieraz był już w Szwajcaryi, że odźwierni są prawie nieznani w Genewie.
— Aj! do dyabła! — pomyślał przekonawszy się, że nie ma wcale mieszkania dla stróża.
To mi wcale nie na rękę... Chyba w sklepach będę się mógł czego dowiedzieć...
Wszedł do sklepu korzennego.
Zastał w nim samą kobietę.
— Córki Ewy mają zwykle języki bardzo długie — mruknął Pascal — a ta z pewnością wypaple wszystko o czem chce się dowiedzieć.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z uśmiechem kupcowa.
— Przyszedłem prosić panią o pewne objaśnienie... odrzekł przybyły.
— Bardzo je chętnie panu udzielę, jeżeli tylko będę mogła...
— Pani zapewne zna mieszkańców tego domu?...
— Wszystkich proszę pana... wszystkich. U mnie się wszyscy zaopatrują, a mąż mój jest głównym lokatorem kamienicy.
— No to nie łatwiejszego dla pani, jak mi powiedzieć, czy mieszka tutaj pani Perina Berthier?...
— Perina Berthier?. — powtórzyła kupcowa.
— Tak... francuska... w pewnym już wieku... z córką... młodą dziewiętnastoletnią panienka...
Kupcowa potrząsnęła głową.
— Nie panie — odrzekła — takiej tu wcale nie mamy...
Pascal zaczynał się niepokoić.
— Pewny jednakże jestem, że się nie mylę... co do adresu... Wszakże to aleja Lausanny.
— Tak jest szanowny panie.
— Dom ten oznaczony jest Nr. 49?...
— Nigdy nie nosił innego... — Ale to nie przeszkadza, że nie mamy i nigdy nie mieliśmy tu lokatorki nazywającej się Perina Berthier...
— A to kłopot nielada! — wykrzyknął Pascal. — Idzie o rzecz ważną... bardzo ważną... a nic nie wiem teraz gdzie się zwrócić, żeby odnaleźć panią Berthier...
— Czy pewnym pan jesteś jej nazwiska?...
— Najpewniejszym... — Matka i córka nazywały się Berthier...
— Czy mógłby mi pan je opisać?...
— Nie proszę pani... Nie znam ich wcale.
— Szkoda, bo może mogłabym się domyśleć z podobieństwa...
— Z podobieństwa? — powtórzył ździwiony Pascal — domyślić się?...
— Czy pewnym pan jesteś, że to osoby mieszkały tutaj w Genewie pod swojem własnem nazwiskiem?...
— Co do tego proszę pani, to nie mógł bym zaręczyć...
— Osoby, które mam na myśli, były w samej rzeczy francuzkami z urodzenia, ale matka wyszła za mąż za genewczyka...
— Jakże się nazywały te osoby?... — zapytał Pascal na wszelki przypadek.
— Poczekaj no pan... niech no sobie przypomnę... Otóż jestem... Mówiłeś pan Perina, nie prawda?...
— Tak Perina Berthier...
— Mąż rzeczywiście nazywał swoją żonę Periną...
— A jakże się mąż nazywał?...
— Grand Champ...
— Grand-Champ!... — wykrzyknął młody człowiek, uderzony nagłem światłem — a jakże wyglądała córka? w jakim była wieku?...
— Piękna jak amorek blondynka... — Nazywano je złoto-włosą pięknością.
— A imienia jej nie przypomina sobie pani?...
— Marta...
— Pascal zadrżał znowu.
Kupcowa prawiła dalej.
— Byli to bardzo uczciwi ludzie... — mieszkali w naszym domu... matka miała magazyn nowości tuż obok... Sprzedała go po śmierci pana Grand-Champ i przeniosły się do Paryża...
Pascal literalnie połykał wyrazy uprzejmej interlokatorki.
To co mu opowiadała, było najdokładniejszą historyą Marty Grand-Champ i Periny jej matki, zmarłej w Joigny.
Zdawało mu się, że śni, tak rzeczywistość dziwną mu się wydała.
Zresztą pozostawał mu jeszcze jeden sposób przekonania się zupełnego.
Użył zatem tego sposobu.
— Pieniądze, pochodzące ze sprzedaży magazynu — czy nie były czasami powierzone przez panią Grand-Champ, pewnemu bankierowi genewskiemu? — zapytał.
— Tak panie... tak... to to samo... — Łotr ten uciekł, pozostawiwszy w nędzy nie jednę rodzinę... — Jeden z panów sędziów trybunału, mieszkający w tym domu, mówił mi o nim wczoraj jeszcze. Miał w ręku kilka listów panny Marty, domagającej się już po ogłoszeniu bankructwa, przynajmniej jakiej części z kapitału matki. Listy przychodziły z Joigny, gdzie obie kobiety się zatrzymały, bo matka zachorowała...
Niepodobna było wątpić.
Pewność była najzupełniejszą.
— Marta Berthier była tą samą Marta Grand-Champ, której matkę on z Jakóbem zabili, dając jej zimnej wody w tyfusie.
Marta Grand-Champ, jedna z sukcesorek hrabiego de Thonnerieux, uchodziła w oczach świata, za wychowankę doktora Thompsona.
— Dziękuję pani bardzo — rzekł Pascal do kupcowej.
— Czy zadowolony pan z moich objaśnień?...
— Przekonany jestem, proszę pani, że osoby, o których mi pani powiedziała, są te same, których poszukuję. Małżeństwo zawarte w Genewie przez Perinę Berthier, tłumaczy zmianę jej nazwiska... — nie pozostaje mi więc nic innego, jak postukać we Francyi śladu tych biednych kobiet. Mam nadzieję, że je odnajdę dzięki uprzejmości pani...
Pascal wyszedł ze sklepu, powrócił do hotelu i zażądał zaraz rozkładu jazdy kolei żelaznej, który mu natychmiast przyniesiono.
Zobaczył o której godzinie najpierwszy pociąg odchodzi do Paryża.
Pospieszny wychodził o trzeciej minut dwadzieścia ośm.
Spojrzał na zegarek.
— Dochodziła trzecia za pięć minut.
— Prędko! prędko!... dawaj mi moję walizką! — zawołał na chłopaka, który odrzekł:
— — Sądziłem, że pan będzie nocował w hotelu?
— Tak i ja myślałem, ale zastałem na poczcie list wzywający mnie do Calais, gdzie muszę być jeszcze dzisiaj... Śpiesz się z podaniem mi rachunku...
Zapłaciwszy rachunek, Pascal wziął swoje walizkę i pospieszył na kolej.
W dziesięć minut pociąg unosił go już do Paryża.
Siedział sam jeden w przedziale klasy pierwszej i mówił sam do siebie.
— Marta Grand-Champ! — Co za komplikacya szczególna! Jak się to wszystko skończy?...
O wpół do szóstej rano pociąg stanął w Paryżu.
O kwadrans na siódmę, Pascal był już na ulicy de Miromesnil.
Wszyscy w pałacu jeszcze spali.
Pascal zasztukał do drzwi pokoju Jakóba.
Przebudzony raptownie, nie mógł się zrazu pomiarkować i zapytał z pewnym przestrachem:
— Kto tam? — Czego chcesz odemnie?
— To ja... Pascal — odrzekł przybyły — otwieraj prędko!...
Zanim dokończył, Thompson wyskoczył z łóżka i czemprędzej drzwi otworzył...


XXIV.

Pascal wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Jakób był poprostu zdumiony.
— Ty! tutaj... ty?... Nie dowierzałem uszom, a teraz oczom własnym nie dowierzam.
— Więc powróciłeś... a interes załatwiony?...
— Potem się porozumiemy — rzekł Pascal.
Doktór powrócił do ciepłego jeszcze łóżka i z łokciami opartemi o poduszki czekał, czem mu wspólnik jego wytłumaczy powód swego spiesznego powrotu. Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux rzucił się na fotel.
— Przede wszystkiem objaśniam, żem jeszcze nic nie załatwił...
— Dla czegóż więc powróciłeś?
— Zaraz na tę wiadomość podskoczysz...
— Podskoczę? — powtórzył Jakób. Czyby Marta Berthier umarła albo zginęła bez wieści?
— Żyje i wiem gdzie się znajduje...
— A więc... to czego nie zrobiłeś wczoraj, zrobisz jutro i po wszystkiemu...
— Istnieją trudności, które ty sam może gdy je poznasz, uznasz za niepodobne do zwalczenia...
— Ja, cóż znowu?... Czyż ja cofam się kiedykolwiek i przed czemkolwiek?
— Kto to wie?
— Mów-to prędzej bo umieram z niecierpliwości! Po co to wszystkie przedmowy?...
— Dla tego, że boję ci się powiedzieć Jakób Lagarde wzruszył pogardliwie ramionami.
— Mów jednakże!... Wiadomo ci, że ja się tak łatwo nie przerażam!...
— Kto to wie?...
— Ja wiem, a to wystarcza...
— Uzbrój się w silną wolę... w odwagę...
— W silna wolę?... w odwagę?... Dla czego?... Z jakiego powodu?
— Zadam ci cios okrutny...
— Dosyć jestem silnym ażeby go przetrzymać.
— Boleśnie dotknę twego serca...
Jakób zaczynał doświadczać pewnego niepokoju.
— Mego serca? — powtórzył, nadrabiając miną — boleśnie zranisz moje serce?.. Nie... widzę że zwaryowałeś... Jeżeli Szwajcarya wywiera podobne skutki na wszystkich podróżników, udających się do niej we własnych interesach, lepiej nie przejeżdżać wcale granicy!... Skończ już raz... mój kochany... Czy widziałeś Martę Berthier i jej matkę?
— Nie.
— Dla czego?
— Opuściły Genewę po sprzedaniu małego magazynu strojów, z którego żyły...
— Kiedy wyjechały?
— W maju bieżącego roku.
— Ślad ich znalazłeś jednakże?
— Bez najmniejszej trudności.
— Gdzie się udały po opuszczeniu Genewy?
— Do Paryża.
— Więc są w Paryżu?
— Matka zachorowała w drodze i musiały się zatrzymać...
— Gdzie?...
— W Joigny.
— Jakób Lagarde zbladł śmiertelnie.
— W Joigny!... mruknął — w Joigny?...
— Stanęły tam, ciągnął Pascal, na przedmieścia da Pont w oberży Martin Pecheur.
— Do pioruna! — krzyknął pseudo-Thompson zaciskając ręce gwałtownie, ależ to historye Marty Grand-Champ opowiadasz mi w tej chwili...
— Tak, bo nasza Marta, jest tą Martą Berthier, której poszukujemy... Matka jej wyszła za mąż za genewczyka nazwiskiem Grand-Champ...
Jakób z bladego stał się sinym.
— Co znowu? — przesadzasz — to niepodobne do prawdy...
— To najprawdziwsze z tem wszystkiem.
— Marta — szepnął doktór z błędnemi oczyma — Marta jest jedną ze sukcesorek hrabiego de Thonnerieux?...
— I naturalnie, jest jako taka, skazaną razem z innemi!... rzekł Pascal wpatrując się w oczy wspólnika.
Lagarde zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:
— Skazana! — dla czego?...
— Bo posiada medal, który jest nam potrzebny, a którego nie dostaniemy bez wyekspedyowania jej do lepszego świata.
Jakób zaczął się śpiesznie ubierać, słuchając pilnie tymczasem co mówił ex-sekretarz nieboszczyka hrabiego.
Nagle stanął przed nim z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z głową podniesioną, drżącemi asty i piorunami w oczach.
— Marta nie umrze, słyszysz? — rzekł głosem świszczącym, ponurym. — Włos z głowy jej nie spadnie! — Wyrzeknę się raczej poszukiwanych milionów... Marta zagrożona!... Biada temu, ktoby ją zaczepił!... Będę jej bronił do ostatniej kropli krwi... rozumiesz?... Marta nie umrze bo...
— Bo ją kochasz! — zawołał Pascal — czy myślisz, że to tajemnica dla mnie?... Już od dawna domyślałem się tej miłości...
— A więc tak!... kocham ją z całej duszy i wszystkich sił moich... Kocham ją tak, iż nie przypuszczałem nawet, ażeby można tak kochać! — Ona jest dla mnie wszystkiem!...
— Dla tego też wróciłem zaraz gdym się dowiedział, że Marta Berthier to właśnie Marta Grand-Champ!... Dla tego ci też z góry powiedziałem, że podskoczysz na wiadomość jaką przywiozłem z drogi, dla tego powiadam ci Jakóbie, jesteśmy zgubieni!...
— Zgubieni? — powtórzył doktor. Dla czego zgubieni?...
— Dla tego, że dążymy do przepaści. Miłość cię opanowała i zaślepia! Dla tej miłości wyrzekasz się wszystkiego cośmy dotąd zrobili. Przelanej krwi, której każda kropelka miała się dla nas zamienić w złoto, już teraz nie bierzesz wcale w rachubę... Jesteś niby Samson, gdy nożyczki Dalili dotknęły włosów jego... Lecisz w przepaść powtarzam ci i ciągniesz ze sobą swoich wspólników...
— Wszystko to melodramatyczne frazesy — odrzekł szyderczo Jakób.
— Nie melodramatyczne to wcale, bo ta miłość jest zgubą twoją i naszą!... Chcesz porzucić zamiary prawie że już spełnione, chcesz się wyrzec najświetniejszej przyszłości, dla ocalenia Marty...
— Niczego nie zaniedbam!... niczego się nie wyrzekam!... Możemy oszczędzić to dziecię, a mimo to dojść do zamierzonego celu...
— Nie, nie możemy!... Zostawić Martę przy życiu, to narażać się na nieustanne niebezpieczeństwo!...
— Dowiedź mi tego!...
— Bardzo łatwo mi to przyjdzie! — Potrzeba nam medalu Marty, ażeby dołączyć go do tych, które już posiadamy, albo wkrótce posiadać będziemy, i ażeby rozwiązać zajmującą nas zagadkę...
— Przyznaje... zbieramy wszystkie medale i dostajemy w ręce ukrytą fortunę. Zostajemy bogaczami. Ale śledztwo w sprawie Jeroma Villard, oskarżonego o kradzież testamentu hrabiego jest już na ukończeniu i sprawa niedługo sądzoną będzie.
Naturalnie, że sąd roztrząsać będzie najmniejsze szczegóły z życia hrabiego de Thonnerienx...
Naturalnie, że będzie mowa i o tych dzieciach urodzonych w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, o tych dzieciach, z których każde otrzymało medal złoty, a które jedno po drugiem zostały wymordowane i ograbione z medali.
Wśród obecnych okoliczności potrzeba było całej twojej sztuki, całej zręczności i siły woli, ażeby zwrócić policyę z drogi, którą postępowała, ale na którą może powrócić jednakże!... Kto wie czy nie zechce zająć się poszukiwaniem owych dzieci, więc co będzie gdy ich nie znajdzie, albo raczej gdy znajdzie Martę tylko?... Zawezwą ją do sądu i zaczną badać i dowiedzą się oczewiście, że wchodząc do naszego domu, miała medal, ale że go jej u nas ukradziono...
Zauważ także, że byłeś w stosunkach z Reném Labarre, Pawiem Fromentalem i Fabianem Chatelux... trzema obdarowanymi, zauważ to, bo to ważne!... Najmniejsze podejrzenie dokąd nas zaprowadzi?... Odpowiedz mi na to pytanie jeżeliś w stanie?... Powiesz, że to wszystko przypuszczenia tylko?...
Dobrze, niech i tak będzie.... zgadzam się na to, ale twierdzę za to, że to co dziś jest przypuszczeniem, jutro stać się może rzeczywistością okrutną.
Marta, gdyby cokolwiek podejrzewała, stała by się wrogiem naszym, bo z pewnością nie chciałaby być naszą wspólniczką...
— Marta stałaby się nieprzyjaciółką naszą?... wykrzyknął Jakób.
— Nie inaczej!... kto wie nawet, czy już dziś nią nie jest... W każdym razie bądź pewnym, że już teraz oburza się na twoje do niej pretensye, bo cię nie kocha wcale.
Jakób zadrżał od stóp do głów, głęboka zmarszczka wystąpiła mu na czoło.
— Zkądże wiesz, że mnie nie kocha? zapytał.
— To bije przecie w oczy.
— Więc mnie pokocha może później...
— Nigdy! i to z najprostszej przyczyny.
— Z jakiej?...
— Ża kocha kogo innego.
Pseudo-Thompson poruszył się z wściekłością.
— Podejrzenie! mruknął następnie.
— Nie, pewność!...
— Któż ci powiedział o tem?...
— Nikt. — Sam to zaobserwowałem... I dodam, że ażeby tego nie widzieć, to trzeba dobrowolnie robić się ślepym...
— Utrzymujesz więc, że wiesz w kim się kocha?...
— Naturalnie.
— W kimże takim?...
— W Pawle Fromentalu... Przyznaj się z ręką na sercu, czy nie domyślałeś się tego także trochę?...
— Przeczuwałem...
— To przynajmniej...
— Ale ja jestem panem, Fromental jest skazanym!...
Teraz Pascal z kolei ruszył ramionami.
— Jeżeli sprzątniemy Pawła — to Marta umrze z rozpaczy...
— Nie umiera się tak na poczekaniu! Pocieszy się... zapomni... Marta do mnie będzie należeć...
— Nigdy... chyba, że użyjesz podstępu lub przemocy.
— Ani jednego, ani drugiego...
— No to przywdziej zaraz od dziś żałobę... — Ja znam dobrze Martę... Studyowałem ją bardzo gorliwie... Pomimo anielskiej niby dobroci, posiada nie mało energii i nadzwyczaj silną wolę... Gdy zabraknie Fromentala, który ją wiąże do życia... gdy się przekona, że cię nie będzie mogła uniknąć, odbierze sobie życie.
— Ta-a-ak?... — A więc, jeżeli mnie nie kocha, jeżeli nigdy nie ma być moją, to nie będzie niczyją inną!... Musi umierać.
— Brawo!... odnalazłem cię nareszcie!...
Jakób opuścił głowę, a twarz jego przybrała wyraz okrutny.
— Tak — powtórzył ponuro — będzie moją albo zginie...
— Teraz pomówmy ze sobą poważnie — odezwał się Pascal — miłość, uczucie marne, odłóżmy na bok na chwilę...
Psoudo-Thompson dał znak, że gotów słuchać.
Ex-sekretarz hrabiego zaczął:
— Nigdy na szyi Marty, nie zauważyłem żadnej wstążeczki, żadnego łańcuszka lub sznureczka, na którym miałaby zawieszony medal, otrzymany w dzień urodzenia...
— Ani ja także...
— Cóż więc może to znaczyć?...
— Może go ma w szkatułce w której przechowywa drobne kosztowności jakie odemnie dostała...
— Trzeba by się przekonać o tem...
— Chciałbyś go zabrać?...
— Nie... chciałbym go zobaczyć tylko, boć my medalów nie potrzebujemy wcale... nam dość, gdy będziemy wiedzieli wyryte na nich wyrazy...
— To prawda! to prawda! — wykrzyknął Jakób z błyskiem radości w oczach. — Marta nie potrzebuje podzielać losu innych współsukcesorów, bo medal pozostanie w jej posiadaniu. Nikt nas nie będzie podejrzewać! — Widzę w tem nawet okoliczność która może zupełnie zbić z tropu policyę, gdyby wpadła znowu na niego...
— Duszo słaba! serce kurczęcia!... już się więc cofasz znowu od postanowienia powziętego przed chwilą...
— Chciałbym oszczędzić Martę!...
— A to ją sobie oszczędzaj, ale przynajmniej nie daj się wykierować na głupca, to znaczy nie oszczędzaj jej dla Fromentala. Między nami powiedziawszy, byłoby to za naiwne! — W każdym razie dowiedzmy się przedewszystkiem, gdzie się obraca jej medal... — Angela może wchodzić do twej pupilki, kiedy się jej tylko podoba... jej więc trzeba polecić dokonanie rewizyi... — Czyś jest tego samego zdania?...
— Zapewne! — Tylko zapowiedz jej, aby jak najdokładniej skopjowała wyryte na nim wyrazy.
— O to bądź spokojny... — Coś postanowił we względzie Fabiana de Chatelux?...
— Czekam, aż tu będzie jeszcze z kilka razy i aż bardziej rozmiłuje się w Marcie... Gdy spostrzegę, że będzie gotów być posłusznym Angeli, będę działał.
— Chciałeś, ażeby wszystko było w przeciągu ośmiu dni skończone, a już trzy upłynęły...
— Przez pięć pozostałych bardzo wiele zrobić można! — Czterdzieści ośm godzin prędzej czy później, to bagatela w tym razie.
— Jakóbie, mój przyjacielu, bądź ostrożnym — odezwał się poważnie Pascal —zaczynasz mnie niepokoić! — Przed chwilą wydawałeś mi się być na drodze de wyleczenia, a teraz znowu w stan niebezpieczny zapadasz!... — Widzę, żeś ciągle jest zhypnotyzowany przez miłość!... — Pomyśl, że ja idę tą samą co i ty drogą! Pomyśl, żeśmy sobie zaprzysięgli dojść w dobrej zgodzie do końca, pomyśl, że mam ci prawo o tem przypomnieć. Jakóbie, ty nie jesteś samowładnym przecie panem!...
— Nie zapominam o tem wcale — odrzekł pseudo-Thompson.
Rozmowa została przerwaną, bo Angela się ukazała.


XXV.

Pseudo-kuzynka pseudo-Thompsona, dowiedziała się o powrocie Pascala i przyszła zapytać, czy mu się udało.
Wspólnicy wtajemniczyli ją w to, czego się dowiedzieli.
Powierzyli jej następnie delikatną misyę odszukania w rzeczach sieroty medalu hrabiego de Thonnerieux — i dokładnego przepisania wyrazów jakie się na nim znajdują.
Ochłonąwszy z ogromnego ździwienia, jakie jej sprawiła posłyszana wiadomość, Angela zapytała:
— Gdzie, jak sądzicie, mogłaby Marta schować ów medal, jeżeli go na szyi nie nosi?...
— Najprędzej do szkatułki z kosztownościami odpowiedział Pascal.
— Kluczyk od tej szkatułki, ma zawsze przy sobie...
— To znaczy, że ma w niej coś kosztownego, jakiś przedmiot bardzo dla niej cenny... — Musisz być tyle zręczną, ażeby zdobyć ten kluczyk.
— Bądźcie spokojni... zrobię wszystko jak najlepiej...
— Ale działaj jak najspieszniej tylko będziesz mogła...

— Postaram się i oto...

∗             ∗

Upłynęły dwa dni — a Angela pomimo wszelkich usiłowań, nie znalazła sposobu przeszukania szkatułki Marty.
Pseudo-Thompson był w ponurem niezmiernie usposobieniu, mówił bardzo mało, nie odzywał się nawet do swojej mniemanej pupilki, która bardzo się tem niepokoiła, przypuszczając, że ta niezwykła posępność musiała mieć ważną jakąś przyczynę.
Fabian de Chatelux, za wiedzą i pozwoleniem matki, przyszedł złożyć wizytę doktorowi — a właściwie przyszedł zobaczyć Martę.
Angela postarała się pomówić z nim sami na sam i z krótkiej rozmowy, przyszła do przekonania, te miłość młodego człowieka dla sieroty wzrastała w sposób gwałtowny.
— Dość będzie kiwnięcia palcem, ażeby naiwnego hrabicza pociągnąć gdzie nam się żywnie podoba — powiedziała do Jakóba.
— Nie nadeszła jeszcze stosowna ku temu chwila, odrzekł na to Lagarde niedbale.
I moralnie i fizycznie pseudo-Thompson zmienił się bardzo.
On, który dotąd zmierzał w prost do wytkniętego celu i nie widział przeszkody którejby zwalczyć nie potrafił, teraz stawał się jakiś wahający i niezdecydowany.
Gwałtowne uczucie jakie go opanowało i jakie — czego wcale nieukrywał przed sobą, sprowadzić nań mogło następstwa najfatalniejsze, wprawiło go w rodzaj odrętwienia, odebrało mu jego dawną energię, jego dawną siłę woli i stanowczość.
Noce spędzał okropne...
Dokuczała mu bezsenność, a jeżeli czasami twardy go sen ogarnął, prześladowały go okrutne widzenia, zawsze jedne i te same, ukazujące mu Martę i Pawła Fromentala uśmiechających się do siebie, zadowolonych... szczęśliwych...
Pewnego poranku ocknięty ze snu takiego, Jakób wstał z głową rozpaloną, z sercem przepełnionem wściekłością...
Kazał Angeli i Pascala poprosić, do swojego gabinetu.
Przybiegli w tej chwili na to zawezwanie.
— Kiedy Fabian. de Chatelux jest spodziewany? — zapytał Angeli.
— Dziś przyjdzie prawdopodobnie...
— Nadeszła chwila działania... Jestem zdecydowany nie ociągać się dłużej...
Potrzeba, aby ten głupi gaszek znalazł się w Petit-Castel zaraz jutro...
— Brawo! — zawołał Pascal odnajduję cię zatem znowu!... A daję słowo honoru, że byłem już bardzo zaniepokojony...
— Dość mi słówko będzie szepnąć tylko paniczykowi... odezwała się Angela. — Obowiązuje się przyprowadzić go wam sama, jeżeli mi carte-blanche dacie...
— Dajemy ci naturalnie...
— Po co jednak odkładać do jutra, to coby można zrobić zaraz dziś wieczorem?... zapytała Angela.
— Potrzeba przecie czasu na naznaczenie rendez-vous — odrzekł Jakób.
— Nic nie potrzeba! — Wszystko da się urządzić najłatwiej w świecie... Wyjedź sobie tylko z pałacu, a Martę pozostaw w jej pokoju, — Ja przyjmę sama pana Fabiana i zrobię wszystko co trzeba... Jakże uważasz?...
— Zatwierdzam...
— No więc na dziś wieczór?...
— Na dziś wieczór...
— O której godzinie potrzeba będzie być na miejscu?...
— Pomiędzy jedenastą a północą.
— Dobrze.
— Ja ― odezwał się Pascal — pozostanę tu, bo ich zawiozę.
— A co do Marty... — Czyś znalazła sposobność przeszukania jej szkatułki? zapytał Jakób.
— Nie, ale sobie przysposobiłam wczoraj wieczór cały pęczek stosownych kluczyków... Spodziewam się w ich liczbie znaleźć jeden, który się nada do zameczku... Jutro pod jakimkolwiek pozorem trzeba będzie wyprawić Martę samą bezemnie...
— Zobaczymy... odrzekł pseudo-Thompson.
Po śniadaniu, obaj wspólnicy wyszli, kobiety same w domu pozostały.
Marta wydała kilka rozkazów służbie, bo jak wiemy, obowiązaną była zajmować się gospodarstwem i powróciła zaraz na górę do swego pokoju, jak to zwyczajnie każdego dnia robiła.
Zamiast zaproponować Marcie, że pójdzie z nią razem, Angela pozostała na parterze, ażeby przyjąć Fabiana de Chatelux.
Jakób i Pascal uprzedzili, że nie będą na obiedzie.
Po obiedzie około ósmej, Pascal powróci do pałacu, ażeby się dowiedzieć, jak Angela ułożyła się z młodym hrabią i zawiadomić Jakóba, czekającego w kawiarni przy stacyi de Havre.
Przewidywania Angeli sprawdziły są co do joty.
Fabian przybył na ulice de Miromesnil około czwartej. — Była to zwykła godzina jego wizyt.
Zakochany był szalenie.
To co Angela mu powiedziała o Marcie i o doktorze, zmodyfikowało trochę wyobrażenie jego o sierocie, tem bardziej, że ta idąc słowo w słowo za radą doktora, pozwalała mu mówić, co tylko ma serce dyktowało, słuchała, gdy się znajdowali sami wszystkiego bez gniewu i bez oburzenia, ale następnie śmiała się i odpowiadała wymijająco.
Fabian wobec tego uważał ją za kokietkę, której nie bardzo chodziło o wyjście za mąż i która zgodziłaby się zapewne na pomoc kochanka, ażeby wydobyć się z tego na pół klasztornego życia, jakie prowadziła w pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Sąd jego o młodej dziewczynie, potwierdziły słowa Angeli.
Wierna przyjaciółka Pascala, podniecała w Fabianie materyalną stronę miłości i robiła mu najrozmaitsze nadzieje, ażeby go tem łatwiej wciągnąć w zasadzkę, jaką dlań przygotowywano.
Cel ten w zupełności osiągnęła.
Fabian de Chatelux udawał przed matką zupełnie obojętnego dla wychowanki doktora a bez jej wiedzy wymykał się co dzień na ulice de Miromesnil.
— Chodź że hrabio! chodź jak najprędzej!... Oczekuję cię z niecierpliwością, o jakiej nie masz pojęcia! — zawołała Angela, lecąc na spotkanie pana de Chatelux aż do przedpokoju.
Wzięła go za ręce i poprowadziła do małego pokoiku, od którego drzwi zamknęła za sobą.
— Czy ma mi pani do powiedzenia coś ważnego? — zapytał żywo Fabian z pewnem wzruszeniem.
— Tak... coś nadzwyczaj ważnego...
— Czy idzie o pannę Martę?...
— O Martę i o pana...
— Ale przynajmniej nie powie mi pani nic złego? — zapytał Fabian z obawą.
Angela wzruszyła ramionami.
— Oj, ci zakochani! ci zakochani, cóż to za dziwne istoty doprawdy! — Nie myślą oni o niczem, tylko o rozmaitych przeszkodach stawianych swojej miłości, tylko o różnych imaginacyjnych awanturach! — Nim usta otworzysz, nim zdążysz powiedzieć cztery wyrazy, oni już w tych wyrazach widzą niepokojące tajemnice i nabijają sobie niemi głowę!
— Mów, kochana pani, mów, błagam cię! Umieram z niecierpliwości!...
— Już?...
— Przysięgam pani!...
— No to będzie zaraz coś zupełnie innego i gdyby doktór był obecnym, prosiła bym go o przygotowanie jakiego kordyała, zabezpieczającego od zemdlenia...
— Doktora nie ma?...
— Nie ma, kochany hrabio, nie ma także i jego sekretarza.
— Zapewne niezadługo powrócą?...
— Doktór wezwany został dziś rano na konsylium do jakiegoś zamku o sześć mil od Paryża i pojechał tam łącznie z pół tuzinem najsławniejszych swoich kolegów... — Idzie o coś poważnego... — O operacyę podobno.... Sam nie wie kiedy powróci! — Może późno w nocy — a może jutro rano dopiero...
— A panna Marta jest i będę mógł...
Angela nie pozwoliła dokończyć Fabianowi rozpoczętego frazesu.
— Nie, pan nie będziesz mógł! — przerwała ze śmiechem.
— Jakto, nie będę mógł złożyć swojego uszanowania pannie Grand-Champ?
— Nie, kochany hrabio.
— Nie życzy sobie, widzieć się ze mną?...
— Okoliczności na to nie pozwalają.
— Okoliczności! — Czy panna Marta nie jest słabą?...
— Czyż bym była tak wesołą — gdyby była słabą?... — Nie... nie... Marta ma się jak nie można lepiej...
— No, więc cóż znaczy to, co mi pani mówi?... wygląda to na żarty ze mnie doprawdy...
— Aj! kochany hrabio, ty widzę niczemu nie wierzysz...
— Mów pani, bo umrę z niecierpliwości.
— A niechże Pan Bóg broni!... Pan, przeciwnie, musisz żyć... dla swojego szczęścia!...
— Czyż ja mogę być szczęśliwym, gdy pani tak udręcza moje serce?... tak zasmuca moję duszę?...
— Niechże się to serce uspokoi a dusza rozweseli!... — No widzę, że pan nie odgadniesz?...
— Ja napewno nic nie odgadnę... bo cóż mógłbym odgadnąć?...
— Trzeba więc panu wszystko powiedzieć. — Marta, pańska ukochana Marta, nie znajduje się już w Paryżu...
Fabian pobladł.
— Nie ma jej w Paryżu!... — powtórzył.
— No, ale nie ma pan potrzeby martwić się woale... — Raczej ciesz się pan z tego!... — Doktór przekonany, że świeże powietrze wywrze dobry wpływ na jego wychowankę, wysłał ją na wieś na dni kilka.
— I wyjechała?...
— Dziś rano...
— Nie pomyślała nawet o mnie... nie napisała choćby kilka słów do mnie?...
— Te-re fere!... — zawołała Angela, z nowym wybuchem śmiechu. — Cóż za dziwne posadzenia, kochany hrabio, przeciwnie, Marta wyjeżdżała z myślą o panu...
— Naprawdę?...
— Chcesz pan na to dowodów? — No, więc ten będzie chyba dostatecznym i przekona pana nareszcie. — W chwili wsiadania do powozu, poleciła mi oddać to panu...
I rzekłszy to Angela, podała Fabianowi fotografię panny Grand-Champ.
— Oh! co za szczęście, co za szczęście! — wykrzyknął hrabia de Chatelux, przyciskając fotografię do ust i okrywając pocałunkami.
— No — odezwała się przyjaciołka Pascala — może teraz kochany hrabio, jesteś nareszcie zadowolonym?...
— Nie wiem, czy jest kto odemnie szczęśliwszym na świecie?...
— I co do tego mylisz się pan znowu grubo!... — Pan sam jeszcze będziesz daleko, ale to daleko szczęśliwszym.... — Nie wyjawiłam panu, wszak jeszcze wszystkiego... — Marta oddając mi fotografią, jeszcze coś powiedziała...
— Co takiego?... — Pani kochana, powiedz mi to jak najprędzej.
— Domaganie się, aby pojechać na wieś, dla odetchnięcia świeżem powietrzem, miało pewien cel ukryty.
— Jaki cel, droga pani?...
— Zgadnij hrabio!...
— Nie śmiem.
— To nie dobrze... — Mężczyzna powinien być odważnym... — A więc na wsi jest się swobodnym... ma się możność rozmawiania otwarcie, bez obawy podsłuchiwania przez służbę, która zawsze i chętnie szpieguje... Marta otóż zapragnęła willegiatury, ażeby mogła porozmawiać z panem otwarcie...
— Powiedziała to pani?... — wykrzyknął rozpłomieniony Fabian.
— Zapraszam pana w jej imieniu.
— Pani!... czy pani ze mnie nie żartuje?...
— Aj kochany hrabio! prawdziwie Tomasz niewierny z ciebie!...
— Ale bo taka wielka łaska, takie wielkie szczęście, zdają mi się nieprawdopodobieństwem...
— Są jednakże prawdą najrzeczywistszą.
— Zdaję mi się, że śnię...
— Nie hrabio, nie śnisz, działamy najzupełniej na jawie...
— Kiedyż panna Grand-Champ może mnie przyjąć? — zapytał Fabian znowu.
— Dziś wieczorem, jeżeli jesteś pan wolnym... — odrzekła Angela.
— Jeżeli jestem wolnym?.. Ja zawsze jestem wolnym...
— A więc ponieważ jadę dziś do niej, zabiorę pana ze sobą...
— Jestem gotów...
— No, no, tylko nie tak znowu prędko — odrzekła ze śmiechem przyjaciołka Pascala ― mam jeszcze do załatwienia parę sprawunków doktora i to zajmą jeszcze kawał czasu...
— O której godzinie pani pojedzie?...
— Nie wcześniej jak o dziesiątej.
— Czy mam to do pani, przyjechać?...
— Nie... Racz pan zaczekać na mnie o wpół do jedenastej przy rogu bulwaru Filipa Augusta i ulicy Aleksandra Dumasa.. Zabiorę pana przejeżdżając.
— I gdzie udamy się następnie?...
— Zobaczysz pan, jak pan przybędziesz...
— Dla czego nie chce mi pani powiedzieć tego zaraz?...
— A dla czego tak panu idzie oto, aby dowiedzieć się naprzód? — Czyż byłbyś pan takim ciekawym?... Jeżeli nie masz do mnie zaufania to zapomnij o tem com ci powiedziała, a pozwól mi zająć się mojemi interesami...
— Ja nie mam do pani zaufania?... Co też pani mi mówi naprawdę, zawołał Fabian, biorąc ręce Angeli i ściskając je serdecznie. — Jam pani winien dozgonną wdzięczność! — Ja dzięki pani znajdować się będę w towarzystwie panny Marty... ubóstwianej mojej Marty!...
— Tak... ale muszę panu położyć pewne warunki...
— Z góry je i chętnie przyjmuję.
— Zachowasz pan dyskrecyę jak najściślejszą...
— Przysięgam pani!...
— Nikt zgoła nie powinien wiedzieć, gdzie pan się udajesz... gdzie pan przepędzasz swoje wieczory... nikt w świecie, nawet matka pańska, która bezwiednie mogłaby zdradzić tajemnicę naszę w rozmowie z doktorem...
— Nie pisnę ani słówka przed matką.
— Dnie przepędzać pań będziesz w Paryżu, wieczory przy Marcie...
— Nie zobaczę więc jej, aż wieczór dopiero.
— Tak. — Nie może być inaczej. — Zresztą to nie powód do narzekania, nie prawda?...
— Nie myślę też bynajmniej narzekać... Uważam się za najszczęśliwszego na świecie!...
— A więc o naznaczonej godzinie bądź pan na stanowisku...
Powóz mój się zatrzyma na samym rogu ulicy Aleksandra Dumas...
— Gdzie to jest ta ulica?...
— W kwartale Père-Lachaise, obok ulicy Charenne.
— Stawię się niezawodnie!...
— Nie wątpię o tem! — Tymczasem uciekaj pan... Mam masę kursów do zrobienia, a i tak się już opóźniłam czekając na pana...
— Dziękuję z całej duszy!...
— Niech mi pan nie dziękuje!... To wszystkie ukłony zabierają dużo czasu, a my go wcale dziś nie mamy.
Fabian ucałował ręce Angeli i z sercom wezbranem wdzięcznością, opuścił przyjaciółkę Pascala Saunier i Jakóba Lagarda.
O ósmej Pascal powrócił, aby się zapytać co słychać i zaraz poszedł uprzedzić Jakóba, który też natychmiast do Petit-Castel pojechał.
O dziesiątej sekretarz hrabiego de Thonnerieux zajął miejsce na koźle małego powoziku, a gdy Angela wsiadła, podciął konia i podążył do miejsca, w którem Fabian miał schadzkę naznaczoną...
Hrabia szalenie naturalnie był wesół powróciwszy do domu na ulice de Tournon.
Uściskał matkę i podwoił swoje względem niej czułości.
Pani de Chatelux cieszyła się z tego bardzo, ale nie starała dowiedzieć się przyczyny.
Podano obiad.
Matka i syn zasiedli do stołu we dwoje tylko.
— Co mateczka porabia dziś wieczorem? — zapytał Fabian.
— Idę do markizy de Richemont... Pamiętasz zapewne, że otrzymaliśmy zaproszenie?...
— Niestety, zupełnie o tem zapomniałem.
— Pójdziesz ze mną?
— Jeżeli mama sobie życzy, to i owszem, wolałbym jednakże żeby mnie mateczka z tego zwolniła.
— Czy masz jakie projekta?
— W „Gymnase“ wystawiają dzisiaj nową sztukę, bardzo interesującą podobno... Jeden z moich przyjaciół syn dziennikarza przysłał mi bilet... Zdziwiłby się, a może i obraził, gdybym z niego nie skorzystał.
— Korzystaj więc kochane dziecię... ja sama pojadę do pani de Richmont.
— Nie będzie to przykro mateczce?
— Wcale nie moje dziecko. Czy późno powrócisz?
— Być może... Pierwsze większe przedstawienia, kończą się zwykle po północy...
— No to powiedz mi dobranoc i zobaczemy się dopiero jutro rano.
— Dobrze mateczko.
Rozmawiali jeszcze w dalszym ciągu, ale o rzeczach nie interesujących wcale naszych czytelników.
Około ósmej, wstali od stołu.
Fabian pożegnał matkę, która go czuło uściskała mówiąc:
— A zabaw się dobrze kochane dziecię.
— Będę się starał — odrzekł Fabian uśmiechem, do jutra zatem mateczko.
Młody człowiek udał się do swego pokoju i zajął się swoją toaletą, prawdziwą toaletą zakochanego. Fotografię Marty schował do małego pudełeczka hebanowego, ucałowawszy ją przed tem. Gdy wyszedł z pałacu, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do teatru Gymnase, gdzie postanowił doczekać oznaczonej na schadzkę godziny.
Czas wydawał mu się długim nieskończenie.
Nowa sztuka była rzeczywiście interesującą.
Widział jednakie tylko akt pierwszy, a po zapuszczeniu kurtyny, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło zdać sprawę z tego co widział na scenie.
Myśl o Marcie zajmowała go wyłącznie i jedynie.
Nie aktorki widział, albo raczej przypuszczał że widzi przed sobą, lecz wychowankę doktora...
Podczas antraktu, zamienił kilka słów z kilkoma ze swych przyjaciół, spojrzał na zegarek i….. zniknął.
Brakowało dziesięć minut do dziesiątej.
Na bulwarze wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy? — zapytał woźnica.
— Na ulice Filipa-Augusta.
— Który numer?...
— Zatrzymasz się o piędziesiąt kroków od ulicy Aleksandra Dumasa...
— Wio! Creotte!...
Fiakr ruszył.
— Jesteśmy!... zawołał woźnica po dwudziestu minutach jazdy, zatrzymując konia.
Fabian wysiadł.
— A więc zapytał płacąc, ulica Aleksandra Dumas, to ta na przeciwko nas położona?...
— Tak panie. — Trzeba iść prosto jakby pan szedł ku rogatce du Trône... Ulica Aleksandra Dumasa jest najpierwszą jaką pan napotka o piędziesiąt kroków stąd najdalej...
Młody człowiek odszedł i zaraz zobaczył z daleka światło dwóch latarni nieruchomie błyszczące w ciemności, na zupełnie pustym bulwarze.
— To z pewnością pojazd pani Angeli... mruknął przyspieszając kroku.
Wkrótce znalazł się przy powoziku.
Stangret gęstą brodą, w kapeluszu naciśniętym na oczy, wyglądał sztywno jakby jaki żołnierz pruski.
Stangretem tym był Pascal Saunier.
Przyjechawszy w to odludne miejsce, wyjął ze skrzynki z pod kozła fałszywe brodę, założył ją i zrobił się niepodobnym do poznania.
Fabian zbliżył się do powozu.
Szyba zaraz została spuszczoną.
Głowa kobieca ukazała się w otworze...
Fabian raczej odgadł Angelę, aniżeli ją rozpoznał w ciemności.
— Czy to pan kochany hrabio? — zapytała przyjaciółka Pascala.
— Ja... do usług drogiej pani...
— Siadaj pan prędko — zawołała ex magazynierka i jednocześnie otworzyła drzwiczki.
Fabian zajął miejsce, Angela zamknęła drzwiczki i szybę zasunęła.
Rozkazy przed tem już wydane zostały.
Koń popędził jak strzała.
— Teraz, kochana pani, powie mi zapewne gdzie jedziemy? — odezwał się młody człowiek z uśmiechem.
— Szkaradny z pana ciekawiec, bądź-że cierpliwym trochę! — Cóż pana tak zależy na tem, abyś wiedział gdzie jedziesz, skoro wiesz, że niezadługo zobaczysz ukochanę swoję Martę!...
— Ma pani racyę...
Powóz toczył się w ciemności, szybko a bez najmniejszego wstrząśnienia, to po gładkiej szosie, to znów po drodze piasczystej.
Zasunięty w kącik po lewej stronie, bo Angela, dosyć otyła, zajmowała sporo miejsca, Fabian marzył rozkosznie.
Jak wszyscy zakochani, w chwili, kiedy już zdawał się być u celu najgorętszych swoich życzeń, zapytywał się siebie, co powie Marcie, o co ona pytać go będzie, co jej odpowie na te pytania i t. p.
Droga wydała mu się nadzwyczaj daleką.
— Zdaje mi się, że już wiek cały jedziemy... odezwał się po półgodzinnem milczeniu, które mniemana kuzynka doktora również zachowywała. — Czy prędko przybędziemy na miejsce?...
— Za pięć minut.
Istotnie, nie upłynęło jeszcze pięciu minut, gdy powóz się zatrzymał.
— A co, czy nie prawdę powiedziałam?... — zapytała Angela, otwierając drzwiczki po swojej stronie. — Wysiądę, a pan tutaj poczekaj trochę. — Tylko bardzo proszę, nie ruszaj się wcale z miejsca!...
Zamknęła drzwiczki i odeszła, zostawiając samego Fabiana, którego zachowanie to ździwiło trochę, ale nie naprowadziło na żadne podejrzenia.
Przyjaciołka Pascala wyjęła klucz z kieszeni.
Kluczem tym otworzyła sztachety Petit-Castel, powóz wjechał na podwórze, minął wysypana piaskiem aleje okrążającą klomb i przystanął przy peronie.
— Teraz — odezwała się Angela do swego towarzysza podróży — teraz możesz pan wysiąść. — Byłeś pan przez całą drogę bardzo grzecznym, będziesz więc wynagrodzonym za to. — Chodź pan prędko, kochana pieszczoszka musi schnąć niecierpliwości...
Fabian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyskoczył z powozu.
Martę zobaczy!...
Marta nań oczekuje z niecierpliwością!
Ta myśl o gorączkę go przyprawiała.
Skronie mu pulsowały.
Serce skakało w piersiach, jak ptak w klatce uwięziony.
Podążył za Angelą.
Wszedł na stopnie peronu i przestąpił próg willi.
Latarnia z matowem szkłem, wisiała u sufitu przedsionka i rzucała słabo tajemnicze światełko.
Angela skierowała się ku sali jadalnej i otworzyła obie połowy drzwi.
Uderzyło światło jaskrawo.
Na stole ubranym kwiatami, srebrem i kryształami, nakryte było na trzy osoby.
— Trzy nakrycia! — rzekła Angela. — Widzisz hrabio, że nasza pieszczoszka czekała na nas i szykuje się dobrze nas przyjąć! — Czy jesteś kochanym! — Czy jesteś szczęśliwym? — Jakże myślisz panie hrabio?...
Fabian nic nie odpowiedział.
Był oczarowany, był oszołomiony jarzącem światłem, był upojony silnym zapachem kwiatów...
— Zaczekaj pan chwilkę — powiedziała Angela — pójdę uprzedzić Martę o pańskiem przybyciu...
I wyszła żywo, zamykając drzwi za sobą.
Tak jak Antoni Fauvel, jak Amadeusz Duvernay, jak piękna Wirginia i Réne Labarre, młody hrabia do Chatelux znalazł się w rękach złoczyńców, czyhających na jego życie.
Angela poszła wprost do kredensu, w którym znajdował się pulweryzator napełniony keroseliną.
Jakób i Pascal byli już na stanowiskach.
Ręka doktora naciskała już gąbkę kauczukową i puszczała do sąsiedniego pokoju wysiew odurzający.
Przerażające milczenie panowało do koła.
Cisza ta przerwaną została gwałtownem chodzeniem i silnem dobijaniem się do drzwi zaryglowanych.
Fabian, poczuwszy pierwsze skutki wywołane inhalacyą, przestraszył się i chciał uciekać, zaczął więc biegać po pokoju i szukał jakiego wyjścia, którego rzecz prosta nie znalazł.
Wkrótce dał się słyszeć głuchy łoskot upadającego ciała.
Młody hrabia zwyciężony, padł nieprzytomny na podłogę.
Jakób i Pascal rzucili się do drzwi i i otworzyli je.
Fabian leżał wyciągnięty na wznak, z oczyma zamkniętemi, z rozłożonemi rękami.
— Prędko zabieraj medal — zawołał doktór na swego wspólnika, ja przyszykuję tymczasem kompres nasiąknięty keroseliną...
Pascal ukląkł przy młodym hrabi, odwiązał ma krawat, rozpiął kołnierzyk i rozchylił koszulę, ażeby zdjąć z piersi przedmiot jakiego poszukiwał...
Nagle wykrzyknął ze złością i podniósł się z brwią zmarszczoną.
— Co takiego? — zapytał Jakób zaniepokojony.
— Pracowaliśmy napróżno. Nie nosi widać medalu hrabiego de Thonnerieux!...
— Nie ma medalu? — powtórzył Thompson zaambarasowany.
— Nie ma.
— To niepodobna!...
— Tak jest niestety!... Patrz jeżeli sobie życzysz.
— Przetrząśnij go! — mówił Jakób, może ma go gdzie przy sobie... w której z kieszeni... w pugilaresie... w portmonecie...
Pascal szukał drżącemi rękoma.
— Nie ma nigdzie! — odezwał się po chwili.
— Cóż teraz robić?... Życie jego nie jest nam potrzebne...
— Tak, ale puścić go na wolność, to się zgubić... Potrzebujemy jego medalu!...
— Cóż więc decydujesz?
— Pozostawić go przy życia... do nowego rozkazu przynajmniej...
— Pomyśl o niebezpieczeństwie!
— Unikniemy niebezpieczeństwa. Fabian de Chatelux będzie żył, ale ztąd już nie wyjdzie...
— Jakto?
— Zobaczysz. Zaraz go ocucę z uśpienia.
Jakób i Pascal podnieśli młodego hrabiego, jeden za nogi, drugi za ramiona — a winda bez najmniejszego wstrząśnienia położyła go w suterynie gdzie czekała Angela.
— Otwórz drzwi do piwnicy, kochana kuzynko — zawołał Jakób.
Przyjaciółka Pascala wzięła stoczek i nie pytając o wyjaśnienie poszła otworzyć.
Dwaj wspólnicy podnieśli znowu ciało, ale zamiast rozebrać Fabiana i rozłożyć na stole dla wykonania na jego szyi śmiertelnego cięcia, zanieśli do piwnicy, od której Jakób kazał był otwory zamurować.
Była to mała celka sklepiona, zaopatrzona w grube drzwi dębowe, obite blachą i zamykane na zamek sekretny.
— A teraz co? — zapytał Pascal.
— Teraz — odrzekł Jakób — ja pilnować będę tego pana, aby się nie obudził, a ty z Angelą przynieście dwa materace, stoliczek, nocną lampkę, olej, knotki... i coś do jedzenia... Tylko się spieszcie, moi drodzy!...
Angela i Pascal udali się na parter dla spełnienia rozkazów Jakóba, który przyklęknąwszy przy ciele Fabiana, przytrzymywał mu pod nosem kompres nasiąknięty keroseliną.
Pascal po kilku minutach ukazał się z dwoma materacami na plecach.
Położył je w kącie, poczem przyniósł jeszcze z kuchni stolik i krzesło, co stanowić miało całe umeblowanie piwnicy zamienionej na więzienie.
Angela przyniosła butelkę oleju, lampkę i pudełko knotków.
— Lampkę postawiła na stole, nalała w nią oleju, umieściła knotek i zapaliła.
— Spieszcie się z przyniesieniem prowiantów: chleba, wina i wody — rozkazywał Jakób, który trzymał rękę Fabiana i obserwował pulsacyę arteryj. — Puls wolniał... Sen trwa już za długo, śmierć by mogła lada chwila nastąpić...
Kilka sekund wystarczyło na spełnienie rozkazów Lagarda.
— Nie znalazło nie w kieszeniach, żadnej broni? — zapytał Pascala.
— Żadnej.
— A fotografii Marty, którą mu dała Angela?...
— Także nie... Musiał ją pozostawić w domu.
— Mniejsza o to. — Połóżmy go na materacach... — A!... przyniosłeś także prześcieradło i kołdrę, o których nie pomyślałem... To dobrze... — Ostatni potomek de Chateluxów będzie się mógł wyspać wygodnie i do woli, nie przebudzi go tu turkot powozów.
Fabian ciągle nieprzytomny, położony został na materacach, a Angela, tknięta kobiecem współczuciem dla tak ładnego chłopaka, przykryła go kołdrą, ażeby się nie zaziębił.
— Wszystko w porządku! — rzekł Jakób. — Zmykajmy!... — Dobrej nocy panu hrabiemu! — dodał ze śmiechem, wychodząc z piwnicy.
— Snij sobie Fabianku o miłości... Niedługo pogadamy ze sobą...
Popchnął drzwi, które się przymknęły z metalicznym brzękiem, poczem zawiasy zgrzytnęły i klucz się w zamku obrócił.
— Co u dyabła będziemy z nim robili? — zapytał zaintrygowany Pascal.
— Nic nad to cośmy już zrobili...
— Więzienie... dobrze... ale jakiś cel tego więzienia?...
— Zdobycie medalu!... musimy się przecie dowiedzieć gdzie się znajduje.
— W pałacu hrabiny de Chatelux, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Pałac jest wielki!... Plądrować w nim od piwnicy do strychu, rzecz niemożliwa...
— Kiedy nam wskaże schowanie (a ja się podejmuję języczek mu rozwiązać), udamy się po medal, jeżeli nam będzie koniecznym.
— Nie potrzebnie siedzimy tu tak długo...
— Wracajmy do Paryża...
W dziesięć minut potem powóz pseudo-Thompsona wyjeżdżał już z Petit-Castel.
Uśpienie Fabiana de Chatelux nie przedłużane kompresami keroselinowemi, trwało bardzo krótko po ustąpieniu wspólników.
Młody człowiek zaczął machinalnie przeciągać członki odrętwiałe.
— Oczy otworzył, ale ogromny chaos miał w umyśle. — Zdawało mu się, że śpi jeszcze, że jest pod wpływem jakiegoś snu przykrego...
Sen ten jednakże, jak mu się zdawało nie miał żadnego związku z tem, co mu się przytrafiło.
Widział się jeszcze w sali jadalnej, gdzie go blask światła olśniewał, gdzie zapach z kwiatów kręcił mu w głowie...
Przypomniał sobie, że jak gdyby jakaś coraz gęstsza zasłona rozpościerało się mu przed oczami, jak gdyby jakaś mgła go otaczała i przygaszała światło świec w świeczniku i kandelabrach... Głowa stawała się coraz cięższa, tak, że nic nie wiedział co się z nim działo.
Usiłował oprzeć się na łokciach i spojrzeć w około siebie.
Knotek w lampce, wydawał się jak mały punkcik świecący w ciemności, lampka stała na małym, białym stoliku, na którym był także talerz, dwie butelki i chleb.
Nie podobnym był do stołu wykwintnie zastawionego, co tak go zachwycił w sali jadalnej, do której wprowadziła go Angela.
Co to miało znaczyć?...
Chciał wstać, ale nogi jeszcze osłabione, odmówiły mu posłuszeństwa, musiał poszukać jakiej podpory ażeby nie upaść.
Rękami dotknął gołej, zimnej ściany.
— Gdzież ja jestem? — pytał się siebie, przecierając oczy. — Czy to sen jeszcze? — Ale nie... — ja nie śpię... — szepnął po chwili. — Jestem zupełnie przytomny. To nocna lampka... To chleb i butelki. Czyżbym wpadł w jaką zasadzkę?
Chwiejąc się, podszedł do mocnych drzwi i uderzył w nie pięścią, ale się nie poruszyły nawet.
Prawdziwe drzwi więzienne...
— Zamknięte!... szepnął z rozpaczą. — Co to jest?... Co to znaczy?... — doprawdy, albo dostałem waryacyi, albo śnię z otwartemi oczami?...
Ależ przypominam sobie przecie... jestem pewny, że sobie przypominam... — Byłem w Paryżu w teatrze Gymnase... Wyszedłem przed ukończeniem sztuki... wziąłem fiakra... kazałem się zawieźć na ulice Filipa-Augusta, gdzie czekała na mnie pani Angela, aby mnie zawieźć do Marty... Wsiadłem do jej powozu i przyjechałem do nieznanego mi domu... wszedłem do pokoju pełnego światła, gdzie było nakryte do stołu na trzy osoby... — Pani Angela kazała mi czekać a sama wyszła po Martę...
Czekałem, gdy na raz poczułem, jak by obręcz jaka żelazna ściskała mi skronie... Brakowało mi coraz bardziej oddechu... Oczy mimowoli się zamykały... Chciałem wyjść, żeby odetchnąć na powietrzu... i szedłem już... i... i nie przypominam sobie nic więcej... Jestem w więzieniu... zkąd i dla czego?
Czyim jestem jeńcem?
Marty? niepodobieństwo!...
Angeli? — niedorzeczność!...
Fabian zamilkł i zadrżał całem ciałem.
Jakaś myśl błysnęła mu po głowie i przeraziła.
— Boże! — ciągnął po chwili — czyż byłbym więźniem doktora Thompsona? Powrócił może do Paryża wcześniej aniżeli się spodziewano, przybył i zastał mnie tutaj, a przekonawszy się, że jestem od Marty kochanym, zemścić się przez zazdrość postanowił! — Tak... tak... na pewno tak a nie inaczej. Doktór się mści, a Marta pokutuje bodaj tak samo jak i ja, za to, że mi oddała serce...
— Ale zkądże ten człowiek się dowiedział?... Przecie nie widziałem wcale Marty... Czyż można przypuścić, żeby pani Angela protegowała nas dla tego tylko, aby nas zdradzić? — Co za interes by w tem miała, ażeby mnie ściągać tutaj?... Z pewnością żadnego!... — W głowie mi się przewraca! Oszaleję od tych niedorzecznych myśli jakie mi się cisną do głowy! — Gdy zobaczę pana Thompsona... wyznam mu, że kocham i jestem kochany... poproszę go o rękę Marty... — Przecie przyjdzie tutaj. — Nie może mnie trzymać zamkniętego, bo mógłby odpowiadać za to.
Nie ma prawa pozbawiać mnie wolności, nie może mi zabraniać powrotu do matki, do mojej kochanej matki, która w tej chwili rozpacza może nie widząc mnie obok siebie, bo kto wie odkąd ja tu pozostaje!... Może to już dzień od dawna?...
Fabian z całych sił wołać zaczął:
— Doktorze!... panie doktorze Thompson!... Proszę pana!...
Wołanie pozostało bez odpowiedzi.
Zaciśniętemi pięściami walił we drzwi obite blachą, kaleczył sobie ręce, lecz Wszystko napróżno.
— Doktorze! przybywaj!... — wykrzyknął raz jeszcze zrozpaczony młody chłopak.
— Nikt nie odpowiedział na wołanie.
— Czy chcę, żebym umarł tutaj? — mruknął. Nie... bo skoro mi dostarczył żywności... — nie ma zamiaru zamorzyć mnie głodom... — Ale to okropna rzecz być zamkniętym.
I Fabian znowu krzyczeć zaczął.
Trząsł się z wściekłości i przestrachu, głos zamierał mu w gardle i stawał coraz słabszym.
Po bezużytecznych krzykach, następował śmiech nerwowy.
Potem atak jakby gwałtownej waryacyi go opanował.
Atak ten zakończył się przeraźliwym wrzaskiem i nareszcie Fabian wyczerpany z sił, z pianą na ustach, runął bezprzytomny na materace, które miały mu służyć za łóżko.
Nazajutrz po tej strasznej nocy, był dzień przyjęcia u pseudo-Thompsona.
Marta zająć miała zwykłe swoje stanowisko w pokoju sąsiednim, obok gabinetu Jakóba i spełniać zwykło swoje czynności.
Wstała rano, myśląc o Pawle Fromentalu, który wierny jej zaleceniom, nie pokazał się wcale przy ulicy de Miromesnil.
— Może dziś przyjdzie... — myślała sierota i czuła się uszczęśliwioną tą myślą i tą nadzieją, pomimo bowiem instynktownej obawy, jakiej doświadczała, dałaby dużo za to, ażeby zobaczyć ukochanego, chociażby na chwilę tylko.
Kiedy dokończała właśnie toalety, zapukano lekko do drzwi jej pokoju.
— Kto tam? — zapytała.
— Twoja Angola, kochanko.
— Proszę.
Przyjaciołka Pascala przestąpiła próg i podeszła złożyć na czole Marty judaszowski pocałunek.
— No, kładź kapelusz i okrycie, moja pieszczoszko... — rzekła, bo czekają na ciebie...
— Kto taki?...
— Doktor...
— A czegóż chce odemnie?...
— Kazał zaprzęgać i zabiera cię na przejażdżkę po lasku Bulońskim...
— Samą? — szepnęła sierota z pewną obawą.
— Nie... Pascal pojedzie także z wami...
— Wolałabym zostać w domu... Doradź doktorowi, żeby pojechał bezemnie.
— O! nie podejmuję się tego wcale. Rozgniewałabyś kuzyna kochanko, a tego nie trzeba!... On taki dobry dla ciebie... Taki szczęśliwy obok ciebie... taki dumny, kiedy się ukazuje z tobą!... No... no... ten oto kapelusz i to okrycie i w drogę... Taka przejażdżka poranna bardzo ci posłuży...
Mówiąc to Angela podawała Marcie czarny kapelusz i czarne okrycie.
Młoda dziewczyna nie miała powodu upierać się przy swojem życzenia.
Ubrała się i zeszła.


XXVI.

Pascal i Jakób czekali na Martę w przedsionku pałacowym.
Jakób podał jej rękę, ale wbrew zwyczajowi nie pocałował w czoło.
Sierota pomyślała sobie.
— Nie wiem co znaczy ten manewr, ale niepokoi mnie trochę... Wolałabym żeby zawsze był jednakim.
— Spodziewam się, że ranna przejażdżka nie jest ci nie na rękę kochana Marto?... odezwał się pseudo-Thompson, przymykając powieki, aby ukryć błyszczące spojrzenie.
— Z pewnością, że nie, doktorze... odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Siadaj zatem... Od dnia wypadku nie wyjeżdżałaś jeszcze... Świeże powietrze, bardzo ci potrzebne...
Marta zajęła miejsce w powozie, Jakób usiadł obok niej, a Pascal naprzeciw Jakóba.
— Do lasku Bulońskiego!... rozkazał stangretowi.
Powóz wyjechał.
Angela ukryta po za firanką okna, widziała jak wyjeżdżali z podwórza.
Zaraz potem pobiegła żywo do pokoju sieroty, zamknęła drzwi za sobą, żeby zabezpieczyć się od wszelkiej niespodzianki, zakręciła kluczem i klucz schowała do kieszeni.
— Teraz — mruknęła, mam czasu dosyć przed sobą. Potrzeba być bardzo domyślną, aby znaleźć ten medal?... gdzie on się może się znajdować?...
W szkatułce z kosztownościami powiedzieli... To wydaje się dosyć prawdopodobnem... Nie ma żadnej skrytki w tym pokoju, a szuflady niepozamykane. No, zobaczymy...
Podeszła do małego mebelka z czarnego drzewa inkrustowanego mosiądzem, stojącego przy ścianie.
Na mebelku tym, w pośród drobiazgów różnego rodzaju a bez wielkiej wartości znajdowała się szkatułka z cyzelowonego srebra, dar doktora pseudo-Thompsona.
Przyjaciółka Pascala wzięła tę szkatułkę ostrożnie, aby nie poruszyć otaczających ją cacek, postawiła sobie na kolanach i wyjęła z kieszeni pęczek z dwudziestu przynajmniej maleńkich kluczyków.
Spróbowała kolejno dziesięciu, czy dwunastu, bez rezultatu jednakże. Żaden nie nadawał się do zameczka.
Nakoniec odetchnęła swobodniej.
Trzynasty wszedł z łatwością, i obrócił się z łatwością.
Pudełko zostało otworzone.
Na poduszeczce atłasowej pikowanej i uperfumowanej, ex-magazynierka spostrzegła parę biżuteryj żałobnych, ofiarowanych sierocie przez doktora Thompsona, ale medalu nie było.
Uniosła poduszeczki, biorąc ją z dwóch stron, aby nie poruszyć niczego, położyła ją na stole, i powróciła do szkatułki.
W szkatułce znajdowały się tylko papiery, które przejrzała: ale były to papiery nie przedstawiające żadnej wartości: były to tylko stare rachunki modniarek.
— Widocznie, że to nie tutaj! — pomyślała Angela, w bardzo złym humorze. — Pascal i Jakób będą mnie podejrzewać, że źle szukałam. — Niech dyabli porwą głupią dziewczynę razem z jej medalem!...
Ale spostrzegła się i z uśmiechem dodała:
— Nie... nie... Niech dyabli ją tylko samą porwą, a medal niech się nam dostanie, bo go potrzebujemy...
— No, popatrzmy gdzieindziej...
Przyjaciółka Pascala ułożywszy z powrotem wszystko jak było, postawiła szkatułkę na swojem miejscu.
Potem obejrzała się po meblach stojących w pokoju, i medytowała gdzieby zwrócić swe poszukiwania...
— Wszystko jedno... mruknęła, poszła prosto do małej komódki i kolejno przejrzała wszystkie szufladki.
Zły miała instynkt, bo i tu nic nie znalazła.
Przetrząsnęła po kolei jeden i drugi mebel, i zaczynała się już irytować, gdy spostrzegła małe pudełko hebanowe, wysadzane masą perłową, stojące na dosyć wysokiej szafie.
— Może w tem pudełku... pomyślała sobie Angela.
Przystawiła krzesło i dostała pudełko.
— Bardzo leciutkie — burknęła — dość gruba warstwa kurzu, świadczy, iż nie często otwierane.
Tak jak szkatułka, pudełko było na klucz zamknięte.
Angela znowu musiała uciec się do wytrychów i po pewnych usiłowaniach otworzyła.
Pudełko przywiezione z Genewy zawierało w sobie kilka papierów i kilka starych listów, które ex-magazynierka wyjęła ażeby przebrać czy nie znajdzie medalu.
Przekonawszy się że, i ta go nie ma, przez wrodzoną kobiecą ciekawość, zaczęła przeglądać papiery.
Pierwszy jaki rozłożyła był aktem urodzenia Marty z jej prawdziwem nazwiskiem Berthier. — Był takie akt zejścia pana Grand-Champ, drugiego męża jej matki.
Papier żółtawy, złożony we czworo zwrócił uwagę spólniczki.
— To coś podobne do kwitu z Mont-de-Pieté... rzekła. — Ja się znam na tem...
— Nie raz je skupowałam swego czasu!...
Rozłożyła żółty papier.
Przewąchała dobrze.
Był to rzeczywiście kwit z Mont-de-Pieté.
— Patrzcie!... patrzcie!... mówiła prawie głośno! — Mała ma coś w zastawie.
— Co to może być takiego?...
Spojrzała na rubrykę przeznaczoną do opisywania przedmiotów, na jakie udzielało pożyczkę.
I zaczęła czytać.
„Medal szczerozłoty, wagi czterdzieści pięć gramów i dziewiędziesiąt trzy centigramy, z datą, paru wyrazami i numerem kolejnym...
— Ależ to do wszystkich dyabłów, kwit na medal, którego poszukuję — wykrzyknęła z radością. Zastawiła panienka medal: ot i sekret cały... Doskonale! doskonale!... Jakób i Pascal ucieszą się ogromnie! — To tak jak by go już mieli w kieszeni!...
W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu wjeżdżającego na podwórze pałacowe.
Poszukiwania w pokoju Marty trwały z górą godzinę.
Angela wsunęła kwit do kieszeni, zamknęła pudełko, postawiła je na szafie, krzesło odstawiła na swoje miejsce, otworzyła drzwi i wyszła z pokoju nie zostawiając żadnego w nim śladu po sobie.
Na schodach spotkała powracającą Martę.
— A co — przyjemną odbyłaś przejażdżkę pieszczoszko? zapytała z uśmiechem.
— Bardzo przyjemną... odrzekła sierota. — Bardzo jestem z niej zadowoloną, żałowałam tylko, że ciebie z nami nie było...
— Wiem, że dobre masz serduszko.
Rozstały się.
Marta poszła do siebie.
Angela zeszła ze schodów.
Jakób i Pascal byli jeszcze w przedsionku.
— No cóż? — zapytał żywo Pascal.
— Idź — odpowiedziała po cichu — za dwie minuty stawię się w gabinecie doktora.
Udała, że idzie wydawać jakieś rozkazy, obaj wspólnicy poszli na górę.
Ex magazynierka zaraz poszła za nimi.
— No i cóż? — zapytał z kolei Jakób.
— Moje dzieci — odezwała się Angela siadając — wyobraźcie sobie, że wam powiem coś nadzwyczajnego i przygotujcie się do niespodzianki.
— Fatalną byłoby niespodzianką, gdyby ci się nie udało, kochana kuzynko! — odrzekł Jakób. — Czyś odnalazła medal?...
— Tak i nie...
— Jakto?...
— Nie znalazłam medalu, ale tak jakbym go znalazła...
— Co znaczy ta zagadka?...
— To znaczy, że ta mała zastawiła swój talizman.
— Co ty gadasz?... zapytał Pascal.
— Najczystszą prawdę...
— Panna Marta zastawiła swój medal w Mont-de-Pieté...
— Dla czego?...
— Zkadże chcesz abym o tem wiedziała?... Może z obawy, aby go jej nie ukradziono. W każdym razie jest to rzecz najpewniejsza, bo oto kwit...
Angela wyjęła z kieszeni żółty papier i podała go Jakóbowi, ten zaś rozłożył dokument drżącemi rękami i przeczytał opis zastawionego przedmiotu.
— Prawda! — odezwał się — to właśnie ten sam medal...
— I — zapytał Pascal — znajduje się w Paryżu?...
Thompson rzucił spojrzenie na nagłówek.
— Nie w Paryżu... w Joigny...
— W Joigny?... powtórzył Pascal... No to rzecz jasna... Marta wszystko zmieniała na pieniądze podczas choroby matki... Mówiła nam o tem przecie gdyśmy opuszczali owę miejscowość.
— Nie pamiętam... odrzekł Jakób — ale co nas to obchodzi. Skoro posiadamy medal, to zresztą — wszystko głupstwo...
Jutro udasz się do Joigny...
— Wiele Mont-de Pieté pożyczyło?...
— Sto trzydzieści siedm franków i Piędziesiąt centymów...
— Poczekajno... przedstawia się jedna trudność...
— Jaka?...
— Marta zastawiła zapewne mnóstwo innych drobiazgów, zanim medal poświęciła.
— To więcej niż prawdopodobne...
— Posiada też zapewne więcej dowodów...
— Więc cóż?...
— Skoro jej pozostał tylko jeden, musiała tamte posprzedawać...
— Cóż z tego wnosisz?...
— Aby je sprzedać potrzebowała się podpisywać, podpis więc jej jest znanym w Joigny... Do wykupienia medalu potrzeba mieć podpis Marty, po drugiej stronie tego dowodu...
— To nie może stanowić trudności... Podpiszesz się za nią i basta... W naśladowania podpisów nie masz przecie równego sobie...
— Nie znam wcale pisma Marty...
— Przysłała mi pewnego dnia, podczas konsultacyi bilecik z podpisem: „Marta Grand-Champ...“ Zachowałem ten bilecik i zaraz ci go dostarczę.
— No, tak, to dobrze... — Teraz pogadajmy jeszcze trochę... — Marta może spostrzedz, że zabrano jej dowód... trzebaby zatem zaradzić złemu...
— Niebezpieczeństwo nie jest bynajmniej wielkie... — odezwała się Angola. Kwit ten nie znajdował się w szkatułce na kosztowności, jakeście mylnie utrzymywali, ale w pudełku na szafie... — Żeby je dostać, musiałam włazić na krzesło. Warstwa kurzu, jaki pokrywał pudełko, dowodzi, że Marta nie zaglądała do niego zbyt często. Zanim jej przyjdzie do głowy zajrzeć do niego, już wszystko załatwicie.
— Trzeba liczyć na nieprzewidziany wypadek — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — zdarza się często coś, o czem się filozofom nie śniło...
— Przypuśćmy, że otworzy nawet pudełko, odezwała się Angela — to pomyśli, że gdzieś dowody zarzuciła.
— Takie dowody nigdy się nie zarzucają!...
— No najpierw dostańcie medal, a potem będziemy radzić...
— Najważniejszą jest rzeczą, ażeby Marta nie mogła podejrzewać, że myśmy jej kwit ukradli.
Ty, Jakóbie, rozumiesz, co chciałem przez to powiedzieć! — Spiesz się z postanowieniem stanowczem.
— Przyrzekam ci, że coś postanowię...
— Nie zapominaj, że mam prawo domagać się tego... Jesteśmy związani solidarnie.
To co grozi jednemu, zagraża i drugiemu także. — Pamiętaj o tem!...
— Nie zapomnę...
— Co z Fabianem de Chatelux zrobić zamyślasz?...
— Pomówimy o tem jak powrócisz z Joigny. — Kiedy myślisz jechać?...
— Jutro najpierwszym pociągiem... powrócę zapewne wieczorem... Daj mi bilecik, o którym wspomniałeś przed chwila... Potrzebuję wystudyować podpis Marty Grand-Champ.
Pseudo-Thompson wyjął z kieszeni kluczyk, otworzył szufladę biurka i podał Pascalowi papier żądany.
— Oto jest... spisz się porządnie jak zwykle...
— Postaram się, aby zrobić jak najlepiej, możesz mi wierzyć — odrzekł Pascal.— A czy też przeglądałeś dzisiejsze dzienniki poranne? zapytał.
— Nie miałem czasu, bo przecie wyjeżdżałem...
— Jeżeli chcesz to przejrzymy je teras razem...
— I owszem...
— W naszem położenia, potrzeba zawsze interesować się paplaniem reporterów, zauważył ex-sekretarz — koniecznem jest wiedzieć zawsze co słychać w prefekturze. Sprawozdania dzienników są czasami bardzo użyteczne...
— Dla policy?... zapytał śmiejąc się Jakób.
— I dla tych, którzy się jej obawiają... odparł równie ze śmiechem Pascal.


XXVII.

Mówiąc to Pascal, przecinał opaski kilkunastu pism codziennych, położonych przez kamerdynera na biurku doktora.
Drukując ciągłe o sobie reklamy, pseudo Thompson, otrzymywał stos dzienników.
Miał pisma przeróżnych opinij i formatów.
Spólnicy rozkładali je na chybił trafił.
Najpierwsza wpadła im w ręce mała gazetka, ogromnie rozpowszechniona, redaktor której puszczał się często na rozmaite wiadomości sensacyjne...
— A! ha! — odezwał się doktór, rzuciwszy okiem na te gazetkę.
— Co takiego?... — zapytał Pascal.
— Jest artykuł dyablo sensacyjny... odpowiedział Jakób.
Na czele numeru widniał ogromnemi literami wypisany tytuł: {{c|Prefektura Policy!.} „Przedstawimy czytelnikom naszym niebawem bardzo ciekawe szczegóły, dotyczące:

Prefektury Policyi.

„Tymczasem od dziś zaczniemy drukować szczegóły zadziwiające, niepodobne do, wiary a zupełnie prawdziwe szczegóły o tem, co w obecnej chwili dzieją się w Paryżu, szczegóły, o których

Prefektura Policyi

albo nie wie, albo je zachowuje w tajemnicy, chociaż życie obywateli miasta codzień jest wystawiane na ogromne niebezpieczeństwo.
„Ta instytucya, której cały świat nam zazdrości, ta

Prefektura Policyi

uważa za stosowne i rozumne otaczać najściślejszą tajemnicą najohydniejsze zbrodnie, jakie od miesiąca spełniane są bezkarnie w Paryżu.
„My nie będziemy tak... „delikatni“ jak czcigodna nasza

Prefektura Policyi

i będziemy mówić głośno, bez obawy zarzucenia nam kłamstwa, iż banda nędzników, w nieznanym nam jeszcze celu, morduje ludzi w sposób straszliwy i zawsze jednakowy.

„Jesteśmy w możności zapewnić, chociażby się to niepodobało prześwietnej
Prefekturze Policyi

że miesiąc blizko temu, wydobyto Sekwany zwłoki zamordowanego człowieka, że śledztwo co do tej zbrodni nie zostało przeprowadzone, że żadnej wzmianki nie uczyniono w organach prasy o tem morderstwie.
„Człowiek, o którym mowa, nazywał się Antoni Fauvel.
„Zapewniamy nadto, w sposób jaknajbardziej kategoryczny, że w ośm dni potem, znaleziono w lasku bulońskim ciało młodego człowieka i młodej kobiety, pozbawionych życia w ten sam sposób i że

Prefektura Policyi

znowu uznała za zbyteczne przeprowadzić śledztwo, lub zawiadomić o wypadku dzienniki.
„Dwie ofiary, o jakich tu mowa, to Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
„Zapewniamy dalej, że pięć czy sześć dni znowu potem — podniesiono na szynach kolei z Paryża do Orleanu, rozmiażdżone zwłoki młodego człowieka. Mordercy zawsze jedni i ci sami, zamordowali tę czwartą ofiarę w ten sposób co trzy pierwsze.
„Młody człowiek nazywał się René Labarre.
„Dla czego sławetna

Prefektura Policyi

otoczyła tajemnica te zbrodnie ohydne?
„Dla czego pan minister policyi i pan naczelny prokurator rzeczpospolitej francuzkiej, zdają się o tem niewiedzieć?

„Dla czego dyrekcya
Prefektury Policyi

rozporządzająca ogromnym budżetem i całą armią agentów, pozostaje w ręki niedołęgów, nieumiejących wykryć zbrodniarzy, albo tchórzów obawiających się o narażenie własnej skóry?...
„Wszystko to są rzeczy bardzo ważne, ale jeżeli

Prefektura Policyi

nie przeprowadzi natychmiast najenergiczniejszego śledztwa, to my je przeprowadzimy, a gdy zostanie ukończone, rezultaty zakomunikujemy do wiadomości publicznej.
„Ostrzegamy pana ministra sprawiedliwości!...
„Ostrzegamy pana naczelnego prokuratora rzeczpospolitej!...
„Ostrzegamy pana prefekta policyil“
Przebiegłszy szybko artykuł jakiśmy powtórzyli, Jakób Lagarde pobladł widocznie.
Pascal rzekł niecierpliwie:
— Tak... to artykuł naprawdę sensacyjny... artykuł który cię wzruszył jak widzę. Ale cóż to za artykuł?
— Przeczytaj i osądź...
— Pseudo-Thompson podał dziennik swojemu wspólnikowi, który pobladł także i zachmurzył czoło.
— Do dyabła! — powiedział po chwili. — To może się stać niebezpiecznem... Mieliśmy racyę, sądząc, że oburzona policya przedsięwzięła środki, aby utrzymać w tajemnicy faktu, których wyjaśnić nie była w stanie!... Miałeś wymowny tego dowód u wdowy Labarre, gdy nakazano wam wszystkim milczenie o prawdziwej przyczynie śmierci Renégo Labarre. Na nieszczęście petarda rzucona przez ten dziennik, zmusi ministra do zbadania o ile jest prawdy w artykule i poszukiwania zostaną poprowadzone z nieznaną dotąd energią.
— Napewno — odpowiedział Jakób, że będą skandale i wrzaski... Artykuł gdy wpadnie w oczy ministrowi sprawiedliwości, oburzy go na prefekta policyi, prokuratora rzeczpospolitej, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całą klikę policyjną. Pierwszy lepszy z deputowanych, nieprzyjazny prefektowi, może uczynić te rzecz przedmiotem interpelacyi w izbie...
— Tak... tak... to wszystko jest możebnem.
— Zkad oni wydostali to wszystkie szczegóły?... Kto im porobił to wszystkie odkrycia?
— Tamto nas nie obchodzi... Trzeba się wziąść ostro w kupę... Zniknięcie Fabiana de Chatelux wkrótce się naturalnie wykryje... a wtedy...
— Wrzawa ogłuszająca, ale nie straszna... puściłem charty na ślady fałszywe... Podwójmy ostrożności i po wszystkiem...
Jakób, jak mu się przynajmniej wydawało, zupełnie był pewnym siebie.
Wrażenie instynktowej obawy jakiej doznał czytając dziennik, minęło prędko...
W prefekturze policyi tak samo jak i w pałacu przy ulicy de Miromesnil, przeczytano ten artykuł i prefekt zawezwał czemprędzej naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Obaj byli mocno wzruszeni, bardzo zaintrygowani i bardziej jeszcze zirytowani.
Zkąd pochodził ten cios?
Przez kogo wszystko to zostało wykryto?
Czyż byłby ktoś w sądzie lub w prefekturze, zdolny do zdradzenia tajemnicy publicznej?
— Zaatakowano nas szkaradnie... — odezwał się prefekt — potrzeba odpowiedzieć koniecznie... ale co?...
— Pozwoli mi pan wypowiedzieć moje zdanie? — zapytał naczelnik.
— Nie tylko, że pozwolę, ale bardzo o nie proszę.
— A więc podług mnie, potrzeba to potraktować z góry i potrzeba odpowiedzieć, że niezdolnymi i źle czyniącymi ludźmi, są właśnie ci, którzy zdradzają publicznie tajemnicę, jaką nie wolno im rozporządzać, jeżeli jej podsłuchali lub jeżeli ją wykradli! — Tajemnice te prefektura zachowywała, dla ułatwienia poszukiwań, które były już na ukończeniu, a mogą teraz być skompromitowane przez zawczesne odkrycia... — Co do dziennika, nie łatwiejszego, jak go złapać na gorącym uczynku oszczerstwa... Dowodzi, że żadne śledztwo nie było prowadzone... Jeżeli jest rzeczą konieczną, ażeby wykazać, że kłamie, to się zakomunikuje prasie protokoły...
— Bagatela! — odrzekł prefekt — to kwestya bardzo niebezpieczna!. — Jedynie dobrą odpowiedzią, jaką możnaby dać zaczepiającym nas nieprzyjaciołom, byłoby wykrycie morderców... — Ta odpowiedź, byłaby bez zarzutu!... — Idź pan i podwój starania!...
Naczelnik bezpieczeństwa wyszedł.
Pozostawszy sam, prefekt ogromnie się niepokoił.
Oczekiwał lada chwila wezwania do ministra sprawiedliwości, któremu będzie się musiał tłomaczyć.
Minister nic jeszcze nie wiedział, ale napewno podsuną mu przed oczy artykuł, jaki się ukazał tego poranka.
Powracając z rady, wstąpił do swego gabinetu, gdzie czekał już nań jego sekretarz z papierami do podpisu.
Na biurku leżało kilka plik z aktami.
Na jednych widać było stempel prefektury policyi.
— Co to za akta? — zapytał minister.
— Akta agenta Rajmunda Fromentala uwolnionego od służby i zupełnie ułaskawionego... — odrzekł sekretarz.
— Czy uwolnienie posłane już zostało do prefektury?
— Dziś je rano odesłałem. — Biedny ojciec zapewne już w tej chwili musiał otrzymać szczęśliwą wiadomość i musi się nie posiadać z radości, bo najgorętsze jego życzenie zostało spełnionem...
— Nie raz jeden słyszałem o tym Rajmundzie... — Przedstawiano mi go zawsze jako człowieka inteligentnego i prawego, pomimo spełnionej kiedyś zbrodni... — Winę swoję ciężko odpokutował. Wyjście jego pozbawi prefekturę zręcznego i poświęcającego się agenta, ale słusznie należało mu się ułaskawienie. Czy powiadomiłeś pan hrabinę de Chatelux — o decyzyi względem jej protegowanego?...
— Dzisiaj zaraz to zrobię.
W tej chwili ktoś zasztukał dyskretnie do drzwi gabinetu ministra.
Sekretarz zawołał: „proszę wejść” i zapytał co to takiego.
Woźny podał kartę wizytowę na srebrnej tacy.
— Co to? — zapytał sekretarz.
— Jakaś pani — odpowiedział woźny, żąda natychmiastowego posłuchania u pana ministra...
— Czy ma list polecający?...
— Nie... zapłakana... Cała we łzach! Utrzymuje, że ma honor znać pana ministra... Oto jej karta...
Sekretarz wziął kartę wizytową, a spojrzawszy na nazwisko, wykrzyknął ździwiony:
— Hrabina de Chatelux!...
— Zmartwiona i zapłakana! — powtórzył minister.
— Idź no pan zobacz i wprowadź ją tutaj...
Sekretarz wybiegł aż do przedpokoju...
— Pani!... pani hrabina tutaj! — odezwał się do płaczącej — i taka w dodatku zdesperowana. Co to się stało takiego? Proszę niech pani będzie łaskawa... pan minister czeka na panią...
Podał ramię hrabinie ażeby ją poprowadzić.
Pani de Chatelux nic nie była w stanie mówić — wzruszenie tłumiło jej słowa w gardle.
Z wielką trudnością przyszłoby jej iść, gdyby sekretarz nie wziął jej pod rękę.
Minister postąpił kilka kroków na przywitanie.
Strasznie zmienione rysy nieszczęśliwej kobiety i wyryty na twarzy wyraz głębokiej boleści, uderzyły go żywo.
— Jakiej przyczynie przypisać mam wizytę pani hrabiny?... — zapytał. — Obawiam się, żeby ta przyczyna nie była za bardzo smutną, bo widzę że płaczesz pani?... Gdybym potrafił łzy te osuszyć...
Z wielkim wysiłkiem pani de Chatelux zdołała wydobyć głos z gardła.
— Panie ministrze! zawołała składając ręce. — Przychodzę żądać sprawiedliwości... Przychodzę domagać się zadosyćuczynienia!...
— Sprawiedliwości?... zadosyćuczynienia?... Przeciwko komu?...
— Przeciwko nędznikom, którzy mi porwali dziecko... którzy mi zamordowali syna...
— Pani syna?... — wykrzyknął sekretarz. — Jakto, Fabian zamordowany?...
— Musi być zamordowany, skoro zniknął bez wieści....
— Ależ to niepodobna! — odezwał się minister. — Któżby go mógł porywać?... Któżby go zamordował?...
— Kto panie ministrze? — odrzekła pani de Chatelux głosem donośniejszym, rzucając błyskawice oczami. — Kto? pan mnie się oto pytasz? Ci tajemniczy bandyci, którzy niepokoją obecnie Paryż i którzy w kilku dniach zamordowali cztery ofiary... Mój syn przez nich został porwanym... panie ministrze... — Zgaduję to, pewną tego jestem, czuję, że dostaję obłędu!... Pójdę za mojem dzieckiem do grobu, bo bez niego nie ma nic na ziemi, coby mnie wiązało do życia... Zanim umrę jednakże, chcę, aby jego ciało zostało mi oddane, ażeby sprawiedliwość została mi wymierzoną, żeby śmierć jego została pomszczoną...
Pani de Chatelux załamywała ręce z rozpaczą, a tkania dusiły ją prawie.
Minister i sekretarz spojrzeli na siebie.
Spojrzenia te najwyraźniej mówiły:
— Mówi, że dostanie obłędu! Ona biedaczka jest już zupełnie obłąkaną...
Pani de Chatelux, zerwała się gwałtownie.
— Czyś mnie pan nie zrozumiał panie ministrze? — odezwała się załamując ręce i ledwie oddychając — powiedziałam, że zabito mojego syna! powiedziałam, że żądam jego trupa dla siebie, a szafotu dla jego okrutnych katów, panowie zaś stoicie nieporuszeni i nie wydajecie rozkazów!... — Pan jesteś reprezentantem prawa, panie ministrze!... Pan jesteś najwyższym przedstawicielem sprawiedliwości we Francyi — i dla tego do pana się udaję! — Działaj pan zaklinam cię na żywego Boga! Działaj bezzwłocznie, bo inaczej uwierzę tym co mówią, że opieka nad mieszkańcami Paryża, powierzona jest ludziom nieudolnym, znajduje się w rękach, które nie umiejąc wykryć winnych, zatrzymywali zbrodnie w sekrecie!...
— Pani!... pani hrabino!... — Zastanów się pani co mówisz — wykrzyknął minister. — Rozpacz panią unosi!...
— Oddajcie mi moje dziecko...
— Nic nie dowodzi, aby zostało zabite.
— Oddajcie mi go żywego, a nie przestanę was błogosławić...
— Zarządzi się poszukiwania, nakaże natychmiastowe śledztwo...
Pani de Chatelux, wzruszyła ramionami.
— Poszukiwania!... śledztwo!... — powtórzyła — tak jak co do Fauvela, Amadeusza Duvernay, pięknej Virginii i Renégo Labarre... wszak prawda?...
— Ależ to szaleństwo!... — mruknął sekretarz przerażony, bo uważał to wszystko za zboczenie umysłowe.
— Szaleństwo?... — powtórzyła pani de Chatelux z oburzeniem. — Więc panowie posądzacie mnie o malignę, traktujecie jak waryatkę, mnie matkę zrozpaczoną, która prosi was, abyście jej pomogli w odzyskaniu zaginionego, a może już i zamordowanego syna!... — Macie mnie za waryatkę dla tego, że was wszystkich oskarżam o trzymanie w sekrecie zbrodni, jakie się dzieją w Paryżu!... Dowiedźcie mi, że się mylę... Dowiedźcie mi, że na prawdę jestem waryatką... Odpowiedzcie na to!...
Rzekłszy to, hrabina wyciągnęła z kieszeni dziennik, który rozłożyła drżącemi rękami i podała ministrowi.
— Cóż to jest?... — zapytał naczelnik sprawiedliwości.
— Okropne oskarżenie... oskarżenie poniżające dla ludzi stojących tak wysoko! — Przeczytaj pan i powiedz mi, że ci, co to pisali kłamią!...- — Wtedy i tylko wtedy uważać będę za rzecz wyjątkową zniknięcie mojego syna, wtedy przyznam, żem się może za wcześnie zaalarmowała...


XXVIII.

Minister rzucił okiem na dziennik podany przez hrabinę.
Zaledwie jednak przeczytał kilka wierszy, zatrząsł się i pobladł okropnie.
Z coraz większem przerażeniem odczytał artykuł do końca.
— To niepodobna!... to niepodobna!... wykrzyknął głosem zmienionym. — Nie wierzę, ażeby urzędnicy mogli do tego stopnia zaniedbać swoje obowiązki!... To zanadto ważna sprawa!... Nie, to niepodobna!...
— Jednakże wyraźnie przecie napisane...
— Oszczerstwo to i nie dowodzi niczego więcej, oprócz chyba nienawiści tych ludzi, co się taką bronią posiłkują. Ludzie nieprzyjaźni wszelkiej władzy, probują zdyskredytować administracyę, usiłują ją znieważyć... Ale to im się nie uda!...
— Wymieniają ofiary!... Przytaczają fakta, o których pan nie wiedziałeś...
— Utrzymuję też, że to wszystko fałsz wierutny!...
Sekretarz wziął dziennik i także przeczytał artykuł.
— Trzeba pociągnąć do odpowiedzialności ten niegodziwy dziennik — odezwał się po dokończeniu czytania. — To więcej niż skandal, to zbrodnia! Nie wolno niepokoić w ten sposób wszystkie rodziny paryzkie!...
— Więc panowie, czyż ja jestem waryatką? — zapytała pani de Chatelux. — Czyż nie mam prawa, wobec takich dowodzeń, myśleć, że mój syn został wciągnięty w jakąś zasadzkę, kiedy pierwszy raz w życiu nie nocował w pałacu?
— E! pani hrabino... młodzi ludzie...
— Zgadzam się. Rozumiem pana ministra... Ale gdyby Fabian, dał się był gdzie zaciągnąć, byłby powrócił dziś rano... Nic w świecie, jestem tego najpewniejszą, nie pozwoliło by mu zapomnieć, że jego nieobecność pogrąża mnie w śmiertelną trwogę...
— Obawy pani hrabiny są usprawiedliwione, ale pozwól pani sobie powiedzieć, że są i przesadne trochę... — Powtarzam pani, że w pewnej części prasy mamy nieprzyjaciół zawziętych, mamy wrogów, którzy uważają za właściwe imać się przeciwko nam najniegodziwszych sposobów. Nie przywiązuj pani żadnego znaczenia do tego artykułu.
— Sądzi pan, że te wieści są kłamliwe?...
— Wierzę przynajmniej w ogromną przesadę pewnych faktów...
— Na dziecko moje, które opłakuję w tej chwili, zaklinam pana, abyś się przekonał, o ile jest prawdy w tem wszystkiem.
— Obowiązkiem moim to zrobić i zrobię to proszę pani... — Jeżeli to prawda, postąpię z całą surowością z tymi, którzy ukryli przedemną, to co się dzieje; — jeżeli przeciwnie spotkam się z ohydnym manewrem, natychmiast każę pociągnąć redaktora do odpowiedzialności... — Prasa jest i musi być niezależną, wiem o tem... wolno jej wypowiadać wszystko, ale nie wolno jej szkalować!...
Minister zadzwonił i rzekł do przybyłego natychmiast woźnego:
— Powóz w tej chwili!...
— Co wasza Ekscellencya zamierza? zapytał żywo sekretarz.
— Nie stracić ani sekundy czasu i udać się natychmiast do prefekta policyi, odrzekł zapytany dygnitarz. Niech pani hrabina raczy mi towarzyszyć, a dowiemy się zaraz oboje, co trzymać o tych pogłoskach okrutnych...
Woźny przyszedł powtórnie z doniesieniem, że powóz czeka i minister podawszy rękę pani do Chatelux, wyszedł nią z gabinetu.
Gdy wsiedli, powiedział stangretowi:
— Do prefektury policyi.
Powóz ruszył.
Pozostawiliśmy prefekta dziwnie poruszonego ciężkim ciosem, jakim doniesienie dziennikarskie ugodziło go w samo serce.
Przez kilka chwil pogrążony był w najczarniejszych rozmyślaniach.
Projekt podania się do dymisyj przychodził mu już do głowy, ale jak każdy dobrze wie o tem, projekty podobne nigdy nie trwają długo.
Wysoki dygnitarz nie opierał się też przy tym zamiarze.
Wkrótce podniósł głowę, przetarł ręką zasępione czoło i zadzwonił na swojego sekretarza, mówiąc sobie:
— Potrafię stawić czoło burzy... nie trzeba nigdy upadać na duchu.
Wszedł sekretarz.
— Czy pan prefekt ma mi co do rozkazania? — zapytał.
— Tak... — Wyekspedjuj pan szybko sprawy bieżąco...
— Oto są papiery do podpisu...
Prefekt popodpisywał papiery, a zobaczywszy jeszcze jeden w ręku sekretarza, zapytał:
— Co to takiego?...
— Ułaskawienie, przysłane wczoraj wieczór od pana ministra sprawiedliwości z notą, kanclerza państwa i rozkazem, aby wszystko to doręczyć bezzwłocznie osobie interesowanej...
— O kogo chodzi?...
— O agenta bezpieczeństwa, skazanego kiedyś na dwadzieścia lat więzienia, a od dziesięciu lat pozostającego na służbie w prefekturze, na oddzielnych warunkach...
— Czy chodzi o Rajmunda Fromentala?...
— Tak jest panie prefekcie... — Zażądano przed paru dniami akt jego osobistych i zapytano o jego moralność i prowadzeniu... Świadectwa wydano, mu jak najkorzystniejsze.
— I został ułaskawiony zupełnie bez żadnego zastrzeżenia?... — Podarowano mu lata, jakie miał jeszcze odsłużyć?...
— Tak panie prefekcie... — Jeżeli zechce, może już od dzisiaj nas porzucić... a nawet od wczoraj wieczór, bo wczoraj wieczór, pan minister dekret podpisał...
— Wolny, zupełnie wolny? — mówił prefekt, przechadzając się po gabinecie. — Opuścić ma nas, właśnie w chwili, gdy bardziej niż kiedy potrzebną jest jego obecność! — Także dobrze wybrana chwila!... — Czy można pozbawić nas w warunkach dzisiejszych najczynniejszego, najsumienniejszego z naszych podwładnych... Ja w nim tylko cała nadzieję pokładałem, on jeden tylko zdolnym by był rozgmatwać tę tajemniczą sprawę morderstw!... I odbierają mi go!... — To absurdum, to niepodobieństwo! To być nie może!...
— Akt łaski podpisany — wtrącił sekretarz.
— Co to szkodzi?...
— Nie można cofnąć decyzyi podobnego rodzaju...
— Wszystko i zawsze można... decyzya nie została jeszcze wręczoną interesowanemu, można ją zatrzymać pod pozorem potrzeby dopełnienia różnych jeszcze formalności...
— Panie prefekcie, to sprawa z notą kanclerza!... Spełniłem rozkaz ministra; zawiadomiłem Rajmunda Fromentala...
— Pisałeś pan do niego?...
— Musiałem.
— Cóżeś mu pan napisał?...
— Że pan go wzywa do prefektury, po odbiór ułaskawienia...
— Wie zatem, że to ułaskawienie już podpisane?...
— Wie.
Prefekt rzucił się na fotel.
— Trudno... — powiedział. — Spełniłeś pan swoją powinność... Nie mam szczęścia doprawdy!... Pozostaw mnie pan, a jak Fromental przyjdzie, przyprowadź go do mnie i przynieś dekret ministeryalny...
Sekretarz wyszedł.
Zaledwie wszedł do sąsiedniego pokoju, gdy go zawiadomiono, że jeden z agentów bezpieczeństwa pragnie z nim mówić... że ma list wzywający.
— Czy to nie Rajmund Fromental?...
— Tak, panie sekretarzu.
— Sam przyszedł?...
— Towarzyszy mu młody jakiś człowiek... Bardzo do niego podobny, musi więc być jego synem.
— Jego syn... — powtórzył sekretarz i dodał:
— Poproś.
Rajmund wszedł z Pawłem.
Obaj byli rozpłomienieni.
— Czy mam potrzebę mówić o tem, jak list pański mnie uszczęśliwił!... odezwał się po chwili Rajmund. Część mojej wdzięczności należy się naturalnie panu, ponieważ to pan udzielił mi tę dobrą nowinę!...
Jestem wolny!... zupełnie wolny!... Zostanę człowiekiem takim jak i drudzy!... Zaledwie zdolny jestem temu wierzyć!... A jednakże to święta prawda!... Pozwoliłem sobie przyprowadzić mojego syna, ażeby mógł tak samo, jak i ja, wyrazić swoję wdzięczność panu i panu prefektowi...
— Panie Fromental! — odezwał się sekretarz — prefekt czeka na pana... pragnie pomówić z panem!... Proszę pana...
I sekretarz zabrawszy z biurka arkusz papieru złożonego we czworo, wprowadził Rajmunda do gabinetu prefekta i zamknął drzwi za sobą.
Paweł pozostał sam, zaniepokojony trochę. Coś podobnego do kropli zimnej wody spadło na jego radość.
Słowa sekretarza: Prefekt życzy 80bie z panem pomówić... a szczególniej ton, jakim słowa te były wymówione, sprawiły mu przykrość nieopisaną.
Obawiał się cofnięcia a przynajmniej opóźnienia.
Zajęty to myślą, usiadł na krześle tuż przy drzwiach.
Spodziewał się słyszeć ztąd, co prefekt będzie mówił z jego ojcem.
Gdy wszedł do gabinetu, dygnitarz, który pisał pochylony nad biurkiem, podniósł głowę i wziął papier, jaki mu podał sekretarz.
Rozłożył go, przeczytał od początku do końca i z największą uwagą, zdawał się studyować każdy wyraz, każde słowo.
Nic nad to nie było wyraźniejszego.
Dekret ułaskawiający nadawał Rajmundowi prawo natychmiastowego o puszczenia służby.
Prefekt zmarszczył brwi.
Dekret ułaskawiający napisany był w takiej formie, że żadna zwłoka nawet możebną nie była.
— Fromental — odezwał się do Rajmunda — prosiłeś o zupełne uwolnienie cię od służby.
— Tak jest, panie prefekcie.
—Dla czego?... Zajmowałeś pozycyę honorową... dobrze uważaną... Byłeś poważany przez naczelników; kochanym przez swych towarzyszy...
— Prawda, panie prefekcie, ale starość nadchodzi, muszę czuwać nad moim synem, w którym nadmierna praca rozwinęła w najwyższym stopniu anemię bardzo niebezpieczną i wymagającą nieustannej pieczołowitości. Wolność, o jaką upraszałem, pozwoli mi przywrócić zdrowie mojemu dziecku.
— Cel był rzeczywiście godny po chwały... to też miano wzgląd na pańskie ojcowskie przywiązanie... Wzorowe również twoje sprawowanie się przemówiło za tobą... Łaska jest podpisaną... Jesteś zupełnie wolny.
— O — panie!... — wykrzyknął Rajmund do łez wzruszony. — Jakąż ja winien jestem wdzięczność panu i tym wszystkim, co mnie raczyli otaczać swoją protekcyą... Nie umiem wyrazić tego... jakbym pragnął... nie... mogę... słów mi brakuje...
Łkanie dusiło biednego ojca i naprawdę nie mógł znaleźć ani jednego słowa podzięki.
— Winien jesteś rzeczywiście wdzięczność tym którzy cię popierali — odrzekł prefekt. — Oddałeś nam zresztą nie jedną ważną przysługę... Ale, mam ci jednę zrobić wymówkę...
— Wymówkę?... panie prefekcie!.. — zapytał przerażony Fromental. — Czemże mogłem na nią zasłużyć?...
— Czy się też nie domyślasz tego potrosze?
— Nie!... przysięgam panu prefektowi.
— To ci zaraz wszystko powiem... Masz obecnie w swoim ręku niezmiernie ważną sprawę...
— Prawda panie prefekcie.
— Wybrany zostałaś z pomiędzy wszystkich do wykrycia tajemniczych morderstw, które nas obchodzą do tego stopnia, iż postanowiliśmy trzymać je w tajemnicy, szczególniej przed prasą, aż do czasu wyśledzenia morderstw. Wiadome ci to przecie...
— Wiadomo panie prefekcie...
— A więc co byś pomyślał o żołnierzu, który żąda uwolnienia w wigilię dnia walnej bitwy, o agencie usuwającym się od obowiązków w chwili niebezpieczeństwa?... Doprawdy Fromental, strasznie źle wybrałeś chwilę!... W tych warunkach jak dziś wyjątkowych, to nie uwolnienie, to ucieczka, to zdrada prawie!...


XXIX.

Rajmund czuł się coraz bardziej pomieszanym.
Wolność tak gorąco upragniona, tak długo oczekiwana, czyż ma go jeszcze ominąć?
Fatalność uwzięła się na niego, jak by go zmuszała do dalszego wypełniania nienawistnych mu obowiązków.
— Ależ panie prefekcie, szeptał drżącym nerwowym głosem, niejeden przecie jestem pod pańskiemi rozkazami, nie jeden, na którego możesz pan liczyć zupełnie... Jest dość innych również inteligentnych, bardziej nawet gorliwych odemnie. Czyż nie mogą oni poprowadzić skutecznie poszukiwań, jakie ja rozpocząłem?... Wspominał pan prefekt przed chwilą o żołnierzu dezerterującym ze stanowiska, w chwili niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan odpowiedzieć, że to nie może się do mnie stosować, bo w obecnej chwili nie zagraża panom żadne a żadne niebezpieczeństwa...
— Grozi nam niebezpieczeństwo okrutne, mój kochany — odrzekł dygnitarz. — Pewien dziennik poranny, zdradził dziś całemu Paryżowi tajemnicę naszą, zdradził tajemnicę, którąśmy dla słusznych powodów pragnęli zatrzymać jeszcze jakiś czas przy sobie... Wyobrażam sobie ministra... Obawiam się interpelacyi w Izbie... Jedna tylko rzecz a mianowicie wykrycie winnych, potrafiłoby nas usprawiedliwić... Rachowaliśmy, że dzięki tobie, wybrniemy ze wszystkiego szczęśliwie, a ty nas opuszczasz! Czyż nie mam prawa powiedzieć, że działając w ten sposób, dezerterujesz z placu walki?
— Czy nie dowiodłem tyle razy mojego poświęcenia i mojej odwagi?...
— Teraz powinieneś dowieść tych cnót jeszcze po raz ostatni!...
— Panie prefekcie, cierpiałem przez lat dziesięć!...
— Cóż znaczy kilka dni jeszcze?...
Rajmund chciał się jeszcze bronić, ale zabrakło mu czasu.
Drzwi od gabinetu nagle się otworzyły i na progu ukazała się postać jakaś, ze zmarszczonem czołem, z ponurem spojrzeniem i pobladłemi usty.
Na widok tej postaci prefekt zerwał się na równe nogi.
— Przewidziałem — pomyślał sobie kłaniając się uniżenie dla ukrycia wzruszenia.
— Sekretarz wyszedł spiesznie z Fromentalem i zamknął drzwi od gabinetu.
— Panie prefekcie — odezwał się minister lodowato — twoje pomieszanie i bladość dowodzą mi, że jeżeli moja wizyta tak pana przeraża, to go z pewnością nie zadziwia!... Wiesz pan zapewne jej przyczynę... Przeczytałem przed chwilą, dziennik, który pana atakuje, a który widzę oto rozłożonym na biurku pańskiem. Nie miałem cierpliwości posyłać po pana... i sam przyszedłem...
Prefekt pochylił głowę.
— Czy dziennik skłamał — zapytał minister. — Czy mam wydać rozkaz ażeby sady wystąpiły zaraz przeciwko niemu?...
Prefekt nic nie odpowiedział.
— Dziennik zatem nie skłamał — ciągnął minister. — Były zatem cztery ofiary?... Cztery osoby zostały zamordowane, a wcale nawet nieprzeprowadzono śledztwa, żadnego nie zdano mi raportu!... O niczem więc nie wiedziałem, ja, co powinienem był wiedzieć o wszystkiem najpierwszy...
Niezdolni wykryć winnych, obawiający się nagany, zamilczeliście o ohydnych zbrodniach, których nieudolność wasza czyni was wspólnikami...
W tej chwili cały już Paryż wie, że banda łotrów morduje i ograbia bezkarnie, że wielkie miasto staje się jaskinią bandytów! — A my mając prefekta policyi, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całe brygady agentów, hojnie opłacanych, pozwalamy mieszkańców zarzynać jak kury. To rzecz niesłychana!... mój panie, o ohydne!...
— Panie ministrze odezwał się nieśmiało dygnitarz — nie wszystko co opisuje dziennik zgadza się z prawdą... Śledztwa były przeprowadzone. Agenci zostali porozsyłani dla przetrząśnienia Paryża i co dzień, co godzina nadchodzą od nich raporty...
— Co się pan dowiedziałeś z tych raportów?...
— Dotąd nie jeszcze na nieszczęście, dla tego właśnie postanowiłem rzecz całą trzymać w tajemnicy... Widziałem wielkie niebezpieczeństwo w rozgłaszaniu zbrodni popełnionych a nie ukaranych... obawiałem się przerażać Paryż...
— Widzisz panie prefekcie, jak bardzo nie miałeś racyi, jak błędne były pańskie wyrachowania!... Dzienniki dowiedziały się, że chcesz zachowywać tajemnice i przemówiły!... A krzyczeć będą tem głośniej, że pozostawiłeś im pan otwarte pole do oskarżeń najskandaliczniejszych... Dzienniki dziś rozniosę przestrach, wykazując pańską nieudolność, nieumiejętność wykrycia i przytrzymania morderców! I będą w porządku niestety!... Tak, jesteś pan niezdolnym, bezsilnym, ślepym! — Czy pan wiesz przynajmniej co się znowu stało?
— Pan minister pozwoli zapytać do czego zmierza?
— Więc pan nic nie wiesz!... więc ja minister sprawiedliwości, mam objaśniać pana prefekta policyi, którego obowiązkiem mnie ze wszystkiego zdawać sprawę?... A więc... mój panie, tej nosy, nowa ofiara padła zapewne pod nożami łotrów tajemniczych. Matka ofiary, pani hrabina de Chatelux, przyszła do mnie dziś rano, domagając się swojego syna, który zniknął gdzieś bez wieści...
— Pani de Chatelux! — powtórzył prefekt osłupiały.
— Tak... I jest nawet tutaj ze mną i domaga się sprawiedliwości i zemsty!... Jeżeli ją stawię przed pana, cóż jej odpowiesz?... Że nic nie wiesz, że jak zawsze nie możesz się niczego dowiedzieć?...
— Boże!... ależ to okropne! — wykrzyknął zrozpaczony dygnitarz. — Jeszcze więc jedna zbrodnia!...
— Jeszcze jedna i to bezkarna! Tak panie prefekcie! Bandyci bezczelnie żartują sobie ze ślepej i głuchej policyi. Uzuchwaleni bezkarnością, będą w dalszym ciągu prowadzić swoje dzieło, a jutro dowiemy się znowu o czynach okropniejszych może niż wczorajsze.
— Przysięgam panu, panie ministrze, że nigdy Paryż nie był energiczniej pilnowanym niż w chwili obecnej.
— Czujność raczej pozorna, aniżeli rzeczywista!... czujność bezużyteczna, nie sprowadzająca żadnych rezultatów, nie natrafiająca na ślad żaden!
— Racz pan zwrócić uwagę panie ministrze na zupełnie odrębny rodzaj tych zbrodni, utrudniający wszelkie poszukiwania...
— Cóż pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że morderca musi być waryat jakiś, który działa, albo przynajmniej zdaje się działać bez żadnego powodu...
Wytłumacz się pan!
Prefekt policyi opowiedział w krótkości w jaki zawsze jeden i ten sam sposób mordowane były ofiary, których żadne stosunki nie wiązały ze sobą, których morderca wcale nie rabował. Powtórzył zdanie wyrażone w tym względzie naczelnikowi bezpieczeństwa przez znakomitego doktora, którego zapomniał nazwiska.
Doktorem tym, jak nasi czytelnicy wiedzą, był doktór Thompson.
Minister słuchał oburzony.
Kiedy prefekt skończył, minister odezwał się:
— Z jakiejkolwiek pobudki działa morderca, czy to pod wpływem manii naukowej, czy prawdziwej waryacyi, potrzeba aby ten monstrualny stan rzeczy miał nareszcie już koniec!... Zostawiam panu ośm dni na wyszukanie winnego czy winnych. Jeżeli w ciągu tych dni ośmiu, nie potrafisz pan nic zdziałać, to przynieś mi, proszę, podanie o dymisyę, bo inaczej przyślę ją sam panu.
Prefekt policyi to bladł, to czerwienił się apoplektycznie.
— Zrobię wszystko co w mocy ludzkiej, panie ministrze, ale wasza ekscelencya pozbawiłeś mnie największej siły mojej...
— Jakiej?
— Odebrał mi pan minister podwładnego, na którego najwięcej liczyłem...
— Czy nie mówisz pan o Rajmundzie Fromentalu?
— O nim właśnie, panie ministrze!... Jemu było poruszone to ciężkie zadanie. On obowiązanym był prowadzić wszelkie poszukiwania, a naczelnik bezpieczeństwa publicznego liczył nań ogromnie...
— Czy odmawia panu dalszej swojej pomocy?
— W chwili przybycia pana ministra rozmawiałem z nim w tym przedmiocie, i napotkałem, muszę przyznać, na wielki opór z jego strony.
— Czy jest tutaj jeszcze?
— Jest panie ministrze.
— Każ go pan poprosić...
Prefekt nacisnął sprężynę dzwonka.
Ukazał się sekretarz.
— Przyślij pan Fromentala — powiedział prefekt.
Rajmund wszedł drżący z obawy i skłonił się z uszanowaniem, ale bez uniżoności.
— To pan jesteś Fromentalem, którego ułaskawienie zupełne podpisałem wczoraj? — zapytał minister.
— Ja panie ministrze — odrzekł Rajmund — ja... błogosławiący przypadek, który mnie stawia w obecności Waszej Ekscelencyi i pozwala u nóg jego złożyć wyrazy nieskończonej mojej wdzięczności i bezgranicznego przywiązania.
— Od pana zależy dać mi dowody tego przywiązania i tej wdzięczności.
— W jaki sposób ekscelencyo?...
— Pana powierzono wykrycie zbrodni, jakie w tej chwili przerażają cały Paryż... Łaska jaką pan otrzymałeś, daje ci prawo usunięcia się od obowiązków, choćby od dzisiaj zaraz. Czy myślisz pan skorzystać z tego prawa?... Odpowiedz mi pan otwarcie.
— Mam taki zamiar, panie ministrze.
— A więc posłuchaj mnie pan, a może pańskie zapatrywanie zmieni się jeszcze w tym względzie...
Rajmund potrząsnął głową powątpiewająco.
— Oto co chciałem panu powiedzieć, panie Fromental... — zaczął minister. Jesteś pan dobrym ojcem, bo opierając się na swojem ojcowskiem przywiązaniu, prosiłeś o ułaskawienie. Wzruszony pańską prośbą, przychyliłem się do żądania... W imię otóż rodziców zagrożonych utratą swoich dzieci, mordowanych przez tajemniczego mordercę, żadam od pana aktu poświęcenia się, poświęcenia raczej kilku dni z tej bezwzględnej wolności, do której pan tak wielką przywiązujesz wagę!... W imię rodzin zrozpaczonych i przerażonych, odwołuję się do serca pańskiego!... Zadam od pana, abyś pozostał na stanowisku do dnia, blizkiego zapewne, gdy dzięki rozumnym staraniom pana, siła pozostanie przy prawie!... Wtedy pan prawdziwie hojnie dług nam swój zapłacisz!... Wtedy nawet będziemy panu obowiązani. Czy odpowie mi pan odmowa, panie Fromental?...
Rajmund drżał od stóp do głów.
Głos, który do niego przemawiał w tak prosty, a tak przekonywujący sposób, wzruszył go do głębi duszy.
Jakże odmówić takiej prośbie?...
Wahał się jednakże — myśl o synu go powstrzymywała.
Nagle drzwi oddzielające gabinet prefekta od gabinetu jego sekretarza, drzwi, których Rajmund nie zamknął za sobą zupełnie, otworzyły się i ukazał się w nich młody człowiek.
Był to Paweł.
— Zgódź się, kochany ojcze!... zgódź się... to święty twój obowiązek!... Ja ci pomagać będę w twojem zadaniu, ażeby okazać wdzięczność moję dla tych, co cię mi oddają!...
— Moje dziecko. moje dziecko!... szeptał Rajmund wzruszony, — jakto, ty pragniesz?...
— Pragnę działać łącznie z tobą, mój ojcze, chcę walczyć razem z tobą przeciwko nędznikom...
— I ja ci służę także, Rajmundzie!... odezwał się głos kobiecy.
Rzekłszy to, matka Fabiana, która weszła innemi drzwiami, zbliżyła się do Fromentala i ujęła go za ręce.
— Pani de Chatelux!... — wykrzyknęli razem Rajmund i Paweł.
— Tak... — odpowiedziała hrabina, tak... to ja... matka zrozpaczona, matka, która w tobie tylko Rajmundzie pokłada nadzieję, która błaga cię ze złożonemi rękoma, ażebyś jej przyszedł z pomocą!...
— Boże wielki, a co się stało pani hrabino?... zapytał żywo Paweł z obawą.
— Fabian gdzieś zniknął!... — odrzekła pani de Chatelux z płaczem. Fabian może już nie żyje...
— Fabian zniknął!... zabity może!
— Czekałam na niego całą noc... Wczoraj wieczór wyszedł do teatru... na pierwsze przedstawienie jakiejś sztuki, do Gimnase... Nie był to wcale pretekst do spędzenia w inny sposób wieczoru... Był w teatrze, bo go tam widziano... Dwaj jego znajomi, których się pytałam, mówili mi, że go widzieli i rozmawiali z nim nawet. Na noc nie powrócił jednakże... To byłoby jeszcze do wytłumaczenia. Ale skoro nie powrócił dziś rano, on, który wie dobrze, że tak długa, a niewytłomaczona jego nieobecność, może mnie do utraty zmysłów doprowadzić lub zabić odrazu, to najprędzej nie żyje!.. Nic a nic na świecie, nawet kobieta, nie dałaby mu do tego stopnia zapomnieć o swojej matce!... Szukam go i błagam Boga, aby mi go powrócił. Pan Bóg mnie wysłucha!... Przybyłam tutaj z panem ministrem... Byłam tam... w tamtym pokoju i słyszałam co tu mówiono, poznałam twój głos, serce mi powiedziało, że jeżeli czas jeszcze, ty jeden potrafisz mi zwrócić syna żywego, jeżeli już za późno, ty jeden pomścisz się za niego!...
— Pani!... — wykrzyknął Paweł, miej nadzieję!... Pan Bóg natchnie i poprowadzi kroki ojca, pozwoli mu oddać ci ukochanego Fabiana.
— Pani hrabina zaopiekowałaś się mojem dzieckiem, odezwał się Rajmund — pani hrabina odebrałaś ostatnie tchnienie biednej mojej żony!... Wspomnienia te nie pozwalają mi oprzeć się pani prośbie!... Zwrócono mi wolność, ale wdzięczność mnie wiąże!... Pozostaję na swojem stanowisku i nie opuszczę go aż dotąd, dopóki nie oddam pani syna żywego czy umarłego, dopóki nie zdam w ręce sprawiedliwości nędzników!...
— Dziękuję ci!... dziękuję ci!... — wolała pani de Chatelux.
O!... Rajmundzie, pewną byłam, że mnie nie opuścisz!...
— Szlachetnie się znalazłeś, panie Fromental!... — odezwał się wzruszony minister.
— Bądź łaskaw przyjść tutaj po południu, dorzucił prefekt policyi. Naradzimy się nad środkami, jakie trzeba będzie przedsięwziąć... Oto są papiery twoje i dekret uwalniający... Dowiodłeś nam, jak byłeś tego godnym...
Rajmund wziął papiery z rąk prefekta, przycisnął je do ust, a następnie ojciec z synem rzucili się sobie w objęcia i ucałowali z radości.
Minister pożegnał ich serdecznie dodając otuchy i odwagi hrabinie de Chatelux, którą, Paweł odwiózł do pałacu.
Rajmund pospieszył zaraz do swojego mieszkania, gdzie naznaczył schadzkę kilku agentom bezpieczeństwa.


XXX.

Minister pozostał jeszcze czas jakiś z prefektem policyi.
Obaj naradzali się co do artykułu który „Agencya Havasa“ rozeszle główniejszym organom paryzkim.
Czytelnicy nasi, zapytają nas może jakim sposobem dziennik ów otrzymał szczegóły morderstw, które trzymano w takiej tajemnicy.
Wytłumaczymy im to w krótkości!
Reporterzy, czyhający zawsze na najświeższe nowiny, nie mogli się byli nie dowiedzieć o wypadku zaszłym w Choissy-le-Roi.
Wiedząc, że ciało Renégo Labarre, sprowadzone zostało do Paryża, udali się do domu nieboszczyka w dzień jego pogrzebu i zręcznie a dyskretnie wybadali służącą pani Labarre.
Młoda dziewczyna, słysząc, co mówił wczoraj w pokoju nieboszczyka naczelnik bezpieczeństwa z lekarzem Thompsonem, powtórzyła wszystko.
Ztąd sensacyjny artykuł i szalona wrzawa w Paryżu.


∗             ∗

Cóż się stało z naszym znajomym, a raczej z przyjacielem naszym, la Fouine’m, od tego czasu, jakośmy go widzieli opatrującego się a aptekarza?...
Przedewszystkiem zajął się wydobyciem swojego czółna i naprawą takowego.
Następnie ostrożnie, bo doświadczał jeszcze pewnego osłabienia z powodu dużego upływu krwi, powrócił do zwykłych swoich zajęć.
Ale gdy śledził oczyma najmniejsze poruszenie spławika, marzył jednakże o zemście i wysilał mózg nad tem, jakby wynaleźć sposób wykrycia swojego mordercy.
Jedna szczególnie okoliczność nie wychodziła ma z głowy i nad nią też głównie się zastanawiał.
Skradzenie mu medalu!
Kradzież ta napewno naprzód była obmyślana, była z pewnością przyczyna popełnionego zamachu.
Przyszedł mu na pamięć Amadeusz Duvernay i piękna Virginia i powiedział sobie:
— Założyłbym się o nie wiem co, o nowy całkiem statek, że w tem wszystkiem jeden i ten sam łotr jest czynnym! Ten niby mechanik, co mnie tak ładnie poczęstował nożem, jest mordercą Duvernaya i Wirginii... — Nie mam najmniejszej co do tego wątpliwości!...
Dziennik, który opisał zbrodnie wpadł mu w oczy a kupca win w Créteil, u którego jadł śniadanie.
Naturalnie, że przeczytał, albo raczej połknął jednym tchem cały wiadomy artykuł i ździwił się nie pomału, skoro znalazł pomiędzy ofiarami nazwisko Renégo Labarre, który tak samo jak Amadeusz Duvernay i on, był spadkobiercą hrabiego de Thonnerieux.
Nie potrzeba mu było więcej, aby podejrzenia jego zamieniły się w pewność bezwzględną.
— A co! — mruknął — węch miałem doskonały. To jasne jak dzień, chodzi im bardzo o medale sukcesorów hrabiego, skoro aż zabijają, ażeby z ních obdzierać trupów... — Na co im mogą być potrzebne te medale?... Zaraz... zaraz... Trzeba ci się zastanowić nad tem mój przyjacielu! — Mam pewną myśl i zdaje mi się, że to myśl bardzo dobra...
Nie tracąc czasu, wsiadł w czółno, przepłynął Marnę i udał się do domku zamieszkanego przez Fromentala.
Przyjęła go Magdalena.
— A ha! to pan, panie Boulenois — odezwała się służąca.
— W mojej własnej osobie, kochana pani Magdaleno...
— Przychodzi pan do mojego młodego pana?...
— Tak jest pani Magdaleno... — A czy nie zastałem pana Pawła?...
— W tej chwili nie ma go w domu...
— Czy w Paryżu?...
— Właśnie... — Ojciec powrócił z podróży i przysłał po niego dziś rano depeszę...
— Aj, do dyabła! — A jak się zdaje pani Magdalenie, czy powróci dzisiaj wieczorem?...
— Nie zdaje mi się...
— To wielka, szkoda na prawdą, moja pani Magdaleno!...
— Czy miał pan powiedzieć panu Pawłowi co bardzo pilnego?...
— Bardzo pilnego... i jeżeli nie będzie to za niedyskretnie, prosił bym pani Magdaleny o jego adres w Paryżu...
— Nie ma w tem żadnej niedyskretności... — Znajdziesz go pan u ojca na ulicy Saint-Louis-en-l’Ile Nr. 16.
— Dziękuję pani Magdalenie... przepłynę Marne i siadam na kolej...
Powiedziawszy to, la Fouine opuścił domek i pospieszył do swojego czółna.
O kwadrans na dwunastą był już w Paryżu.
Dziesięć minut do dwunastej, wchodził do domu w którym Fromental zamieszkiwał.
— Czy jest pan Fromental, jeżeli łaska? — zapytał odźwiernej, która odpowiedziała:
— Wyszedł z synem.
— A nie może mi pani powiedzieć, kiedy powrócą?...
— O! nie wiem tego. — Nie stołują się w domu... ale... pan Fromental ojciec... prawie co dzień zachodzi około czwartej... niech pan przyjdzie o tej godzinie...
— Dziękuję bardzo... przyjdę o czwartej...
La Fouine niezadowolony z niepowodzenia, skłonił się odźwiernej i przeszedł podwórze, żeby wyjść na ulicę.
Nagle zatrzymał się uradowany.
Zobaczył Fromentala wchodzącego do bramy, przystanął więc, ażeby nań poczekać.
Rajmund powracał z prefektury.
Czuł w kieszeni dekret ułaskawiający, co go radowało niezmiernie.
Spostrzegł la Fouin’a, który się zbliżył z czapką w ręku.
— Dzień dobry, panie Fromental!... — odezwał się młody rybak.
— Dzień dobry, kochany chłopcze!...
— Czy pan mnie poznaje, panie Fromental?...
— Doskonale mój kochany... nazywasz się Boulenois i ty to pomagałeś nam wyciągnąć z wody, parę tygodni temu, ciało niejakiego Fauvela!...
— To! to właśnie... Może się pan pochwalić swoją pamięcią!...
A po cichu mruknął do siebie:
— Pewny byłem... — że to fijołek z tego papy pana Pawła... — Ale widać, że tak potrzeba. — Będę chciał być bardzo przebiegłym... bo mam swoje myśl!...
— Czy mnie szukałeś? — zapytał Rajmund.
— Tak jest panie Fromental, pana osobiście...
— A czego chcesz odemnie?...
— Chciałem pomówić z panem.
— Ze mną pomówić! — A o czem?...
— O! pan wiesz, że są rzeczy, o których nie gada się na podwórzu. — Chciałbym porozmawiać z panem... ale w mieszkaniu... we cztery oczy!...
— No, to chodź ze mną — odrzekł Rajmund zaintrygowany bardzo i nie mogąc się domyśleć, co młody chłopak ma mu do powiedzenia.
La Fouine poszedł za Fromentalem, który wprowadził go do sali jadalnej i odezwał się doń w te słowa:
— Jesteśmy zatem sami, tak jak sobie życzyłeś. Nikt, oprócz mnie, nie może cię więcej słyszeć... — Siadaj i mów...
Boulenois wziął krzesło i tak zaczął:
— Potrzeba, aby pan wiedział przedewszystkiem, panie Fromental, że ja jestem, że tak powiem, kolegą pańskiego syna!...
— Ty jesteś kolegą Pawła? ty?...
— Tak jest, panie Fromental... — Ja to go nauczyłem jak się zapuszcza wędkę, ja mu pokazałem najlepsze miejsca na Marnie w okolicach Port-Créteil...
— Ah! więc to o tobie mówiono mi jako o nauczyciela rybołóstwa... — Dobrze — wiem... Teraz przystępuj do rzeczy i to jak najprędzej, bo mi się ogromnie spieszy...
— Tem gorzej...
— Dla czego?...
— Bo to, co mam panu opowiedzieć, jest dosyć ważne i może zabrać trochę czasu.
— Jeżeli to tak ważne, to będę słuchać do końca z uwagą, tylko nie trać czasu napróżno!...
— Zaczynam!... — Pan wie wiele rzeczy, panie Fromental, ale z pewnością nie wie pan tego, co ja wiem, bo ja jestem tak jak i pan Paweł, sukcesorem nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux...
— Nie wiedziałem, albo raczej zapomniałem o tem... — rzekł Rajmund, którego uwaga zwiększyła się bardziej po tem odkryciu. — Ale to mi też tłumaczy, dla czego nazwisko twoje nie było mi obcem zupełnie. — Mów dalej...
— Otóż tak samo, jak syn pański i inni urodzeni 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu, nosiłem medal, który za dojściem do pełnoletności, miałem przedstawić hrabiemu albo jego pełnomocnikowi, dla odebrania sumy nie wiem jakiej, ale która miała być wcale nie brzydką.
— Wiesz zapewne, że hrabia umarł, przerwał Rajmund.
— Wiem.
— I że testament jego został skradziony?
— Dowiedziałem się o tem, od pana Fabiana de Chatelux.
— Więc się już nie spodziewasz niczego?...
— Być może.
— Jak to być może? — Chcesz powiedzieć przez to?...
— A to: że testament nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux został skradziony na pewno, ale majątek jaki pozostawił dla sukcesorów, pozostał prawdopodobnie... i mojem zdaniem, zebrawszy wszystkie medale, na których są wypisane pewne wyrazy, możnaby go odnaleźć...
— Myślałem o tem — rzekł Rajmund, coraz bardziej zaciekawiony, do czego zmierza la Fouine.
— Uplanowałem sobie otóż, w szalonej mojej pałce — ciągnął Boulenois — że testament objaśniał o tem i że ten co go ukradł, stara się zebrać wszystkie medale, zabijając lub usiłując zabić tych co je posiadają...
Fromental nadstawił uszu.
Zdawało mu się, że la Fouine otwiera przed nim na raz nowy całkiem jakiś horyzont, zamknięty dotąd zupełnie, i że nareszcie światełko jakieś poczyna błyskać w ciemnościach.
— A zkąd ty to wnosisz? — zapytał żywo.
— Zkąd ja to wnoszę? — Ależ to u licha samo przecie bije w oczy! — Zamordowano Amadeusza Duvernay’a, jednego z sukcesorów hrabiego, zamordowano z nim razem kochankę jego, piękną Wirginie, bo ona nosiła medal narzeczonego... — Zamordowano Renégo Labarra i medal jego skradzione... — w dodatku mnie chciano zabić i medal mi zabrano...
Rajmund podskoczył.
— Chciano cię zabić? — wykrzyknął.
— Tak myślę!... bo noszę i długo bodaj będę jeszcze nosił ślad zamachu na karku.
— Kiedy cię zabić usiłowano?...
— Cztery dni temu.
— Gdzie?...
— Na Marnie... tuż przy Créteil...
— Któż był morderca?...
— Jakiś drab, którego nigdy nie znałem i nigdy nie widziałem, i który udał przedemną robotnika-mechanika... Wesoły chłopak i wielki niby amator wędki, a rzeczywiście znał się na łowieniu tak dobrze jak i ja!…..
— Jakże to było?...
— Ba, to cała historya, proszę pana.
I la Fouine opowiedział ze wszystkiemi szczegółami to, o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
Rajmund słuchał go z głębokiem wzruszeniem.
— Ponieważ otóż — zakończył Julek, jesteś pan ojcem jednego z sukcesorów pana de Thonnerieux, przyszedłem ostrzedz pana, abyś czuwał dobrze nad swym synem, moim kolegą i uczniom moim, i chciałem jednocześnie zapytać pana, czy mam zawiadomić policyę?...
— Już jest zawiadomioną — odpowiedział Fromental. — Ja mój drogi, jestem inspektorem służby bezpieczeństwa publicznego.
— A co, nie zgadłem?... — pomyślał la Fouine. — Zostali zawiadomieni... tego mi tylko było potrzeba...
— Dobrzeń zrobił, żeś się do mnie udał, mój przyjacielu... — powiedział Rajmund. — Może dopomogłeś mi w bardzo trudnem zadaniu mojem...
— Czy pan szuka tych nędzników, panie Fromental?...
— Tak. — I jestem teraz jak najbardziej przekonany, że polują zbóje na sukcesorów hrabiego!... — Amadeusz Duvernay, piękna Wirginia, René Labarre... ty przed czterema dniami, a nareszcie wczoraj Fabian de Chatelux...
— Co i pan Fabian także! — wykrzyknął la Fouine oburzony. — Pan Fabian także zamordowany?...
— Nie ma dowodów, że nie żyje, ale bardzo się można o to obawiać, ponieważ zniknął gdzieś od wczoraj bez wieści. — Z sześciu, czterech już oporządzono!... — Pozostaje zatem tylko mój syn i młoda dziewczyna także suksesorka, której zapomniałem nazwiska...
— Nazwisko to mój ojciec powtarzał mi dosyć często... — Ta panna nazywała się Marta Berthier...
— Tak właśnie... — Kto wie, czy i ona już nie padła ofiarą! — To już byłoby pięć na sześciu... — Pozostałby więc tylko Paweł... Do niego teraz zabrać się oni gotowi...
— Oni? — powtórzył Juliusz Boulenois. — Co za oni?...
— Aj! gdybym to wiedział, nie obawiałbym się ich wcale! — Kradzież testamentu, jest przyczyną wszystkich zbrodni!... Łajdacy, którym zdobycz się z rak wymknęła stali się mordercami, ażeby ją odzyskać... Mówiłeś mi, wszak prawda, że nigdy przedtem nie widział bandyty, który po usiłowaniu mordu, ukradł ci medal?...
— Tak, panie Fromental, powiedziałem panu najrzetelniejszą prawdę...
— W jakim wieku mógł być opryszek?...
— Wyglądał na lat dwadzieścia cztery lub pięć najwyżej.
— Na kogo był podobny?...
— Na robotnika, za jakiego się przedstawiał, ale to furda proszę pana!... — Niech go dyabli szelmę porwą... żaden aktor z najpierwszego teatru paryskiego nie umiałby się tak przebrać i tak doskonale odegrać swojej roli!... Pana byłby tak samo wziął na lapę jak i mnie, choć pan zna się zapewne trochę na ludziach?...
— Gdzie się udajesz teraz? — zapytał Rajmund.
— Powracam do Créteil... — odrzekł Juliusz Boulenois.
— Dobrze...
— Kiedy pan Paweł tam powróci?...
— Dzisiaj wieczorem... — Przyrzekniesz mi, że go nie opuścisz?...
— Naturalnie, że przyrzekam... — i możesz pan zupełnie liczyć na mnie!... Dobrze będzie strzeżony...
— Liczę na ciebie, mój młody przyjacielu, i proszę cię, ażeby się syn mój nie domyślił, iż go pilnujesz...
— Niech pan będzie spokojny, panie Fromental, nie dam mu wcale tego poznać... Zresztą, mam ja oko amerykańskie... jeżeli tylko spostrzegę kogo, włóczącego się około pańskiego domu, a szczególniej, jeżeli to będzie mój pseudo-mechanik, to go poznam odrazu... i będę wiedział, jak się wziąć do niego.
La Fouine pożegnał się i wyszedł.
— Więc teraz kolej na mojego syna, mruknął Fromental — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Chodzi im tylko o sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i ich się tylko czepiają! Nie chcę, żeby mi zabito mojego syna i potrafię go obronić... Otoczę go agentami, którzy bez jego wiedzy, strzedz go będą, od grożącego mu niebezpieczeństwa... Trop w trop, gdzie się tylko ruszy, będą chodzić za nim i mordercy nim zdołają dotknąć jednego włosa z jego głowy, zostaną pochwyceni. Juliusz Boulenois z jednej, agenci z drugiej strony, niebezpieczeństwo zażegnano. — Teraz potrzeba, aby prefektura udzieliła mi carte-blanche; aby mnie o nic nawet nie pytała.
Wziął kapelusz i wyszedł z domu.
Przechodząc około stancyi odźwiernego, zatrzymał się i powiedział:
— Jeżeli się kto o mnie pytać będzie, powiedzcie proszę, że zastać mnie można o siódmej...
— Dobrze... panie Fromental — odpowiedział odźwierny.
Rajmund był jeszcze na czczo.
Wstąpił do jednej z podrzędnych restauracyjek i kazał sobie podać bulion, kotlet i pół butelki wina.
— Zjadł pospiesznie, udał się do prefektury i kazał się zameldować prefektowi.
Naturalnie, przyjęto go natychmiast.
— Co cię sprowadza? czekałem cię wieczorem dopiero?... — zapytał prefekt.
— Po wyjściu już od pana, panie prefekcie, dowiedziałem się wielu rzeczy... i to rzeczy bardzo ważnych.
— Jakich?... jakich?...
Fromental opowiedział, o czem się dowiedział od Juliusza la Fouine’a.
— To przerażające!... wykrzyknął dygnitarz, a następnie dodał zaraz: Jakież są wnioski twoje?...
— Że istotnie zabijają i czyhają na sukcesorów tylko hrabiego de Thonnerieux...
— Cóż robić zamyślasz?...
— Najprzód chcę prosić pana o u dzielenie mi najzupełniejszej wolności w działaniu.
— Daję ci ją bezwarunkową.
— Niech mi pan dalej wydać raczy upoważnienie, do zobaczenia się z byłym kamerdynerem nieboszczyka hrabiego...
— Jeromem Villard?...
— Tak, panie...
— Czego spodziewasz się po nim?...
— Nie wiem jeszcze w tej chwili.... Niech pan prefekt raczy mi zaufać w zupełności... Niech mi się pan prefekt o nic nie pyta, bo nicbym nie potrafił mu odpowiedzieć... Potrzebuję zatrzymać w sekrecie wszystko co zamierzam... Pan jeden tylko będzie mógł wiedzieć o moich działaniach...
— Nie wiedząc co będziesz robił?... odrzekł prefekt z uśmiechem. No, zgadzam się, bo ci ufam ślepo we wszystkiem...
Oto pozwolenie jakiegoś żądał...
Prefekt napisał parę słów na ćwiartce papieru, podpisał się i podał Fromentalowi, dodając:
— Jerome Villard jest w Mazas.
— Zaraz się udam do niego.
Rajmund wyszedł, wsiadł do fiakra i rzeczywiście kazał się zawieźć do Mazas.
Było około drugiej, gdy wchodził do mieszkania dozorcy.
Zobaczywszy podpis prefekta, dozorca kazał go natychmiast poprowadzić do sali w której mógł rozmówić się z więźniem — i posłał po Jeroma Villarda, trzymanego pod kluczem od czasu zaaresztowania.
Śledztwo co do kradzieży testamentu hrabiego de Thonnerieux, wlokło się długo.
Sądzia śledczy przeprowadził liczne badania, jakich sprawa wymagała.
Przeszło piędziesięciu świadków było wzywanych.
Zeznania miały być za kilka dni odesłane do sądu, biedny Jerome Villard pewnością stawać będzie przed kratkami kryminalnemi.
Stary nieszczęśliwy kamerdyner zmienił się do niepoznania.
Siwiejące jego włosy zbielały jak śnieg.
Policzki zapadły.
Oczy głęboko zapadłe, wyglądały na zagasłe.
Ramiona się zgarbiły, a długa biała broda i ciągłe drżenie ust, czyniły zeń starca stuletniego.
Ciągła straszna zgryzota zabijała go powoli.
Stróż więzienny przyprowadził go do Fromentala.
Znał go, bo nieraz wprowadzał do hrabiego.
Skoro go zobaczył, przyszły mu na pamięć wszystkie bolesne wspomnienia i nie mógł się od łez powstrzymać.
Zmiana, jaka zaszła w starcu, przeraziła Rajmunda.
— Nigdy! — pomyślał — nigdy nie przypuszczę, ażeby ten nieszczęśliwy był winnym!... Jest ofiarą... jest męczennikiem...
Podszedł żywo do Villarda i podał ma rękę.
Ex-kamerdyner poczuł tę dłoń przyjazną i uścisnął ją z wdzięcznością.
— Siadaj biedny, kochany Jeromie, odezwał się Fromental.
Starzec osunął się na krzesło.
Zapewne przyszedł mi pan donieść, że stanę wkrótce przed sądem... wyszeptał głosem osłabionym, ocierając łzy spływające po policzkach.
— Nie, mój przyjacielu, — odrzekł Rajmund — nie przychodzę do ciebie ze złą nowiną... przeciwnie.
— Czyżby wykryto złodzieja? — zapytał Jerome, a oczy mu zabłysły.
— Jeszcze nie, mój przyjacielu, ale można mieć nadzieję, że się ich wykryje.
— Więc wiedzą, że istnieją?... Zaczynają wierzyć w moję niewinność?...
— Nie zupełnie jeszcze, bo w takim razie byłbyś już naturalnie wolnym, ale możesz się wkrótce tego spodziewać... Jeżeli przyjdziesz z pomocą sprawiedliwości, możesz wierzyć, że dobrze będzie...
— Ja mam przyjść z pomocą sprawiedliwości, — powtórzył Jerome, — a w jaki sposób, proszę pana?
— Przez zupełnie szczere zeznania.
— Ależ ja zawsze byłem szczery... zawsze mówiłem szczerą prawdę... Nie ukradłem testamentu kochanego mojego pana... nic zgoła nie ukradłem... nie naruszyłem pieczęci... jestem zupełnie niewinny...
— Nie wątpię o tem, mój Jerome!... dają ci słowo honoru, to jestem przekonany o twojej niewinności... Znam cię za dobrze i od dawna... Nauczyłem się cenić twoje przywiązanie i twoją uczciwość... niepodobna mi było nawet się podejrzewać... Ale moje przekonania nic tutaj nie znaczą... nie mam dostatecznej władzy na to, aby cię obronić... Wszystkie pozory są przeciwko tobie, a na nieszczęście sądy ludzkie bardzo często opierają się na pozorach.
— No, to jestem zgubionym!.... Cóż pan chce abym zrobił?... — wykrzyknął zrozpaczony starzec.
— A, mój poczciwy Jerome, uspokój się przede wszystkiem i wysłuchaj mnie... — odrzekł Rajmund. — Zostałem upoważnionym do poszukiwań w twojej sprawie... Byłem przy śledztwach, jakie prowadzono w pałacu nieodżałowanego twego pana... Wszystko widziałem, starałem się zdawać sobie sprawę ze wszystkiego... i otóż jest dla mnie niezaprzeczenie pewną rzeczą, — która bije w oczy, — iż złodziej znał najdokładniej zwyczaje hrabiego de Thonnerieux, znał doskonale pałac, wiedział gdzie hrabia przechowywał swoje wartości, bo prosto poszedł do nich...
— To prawda... — odezwał się Jerome. Często sam się nad tem zastanawiałem.
— Mojem zdaniem... — ciągnął Fromental, — łotr dostał się do pałacu podczas pogrzebu...
— To niemożebne!... — odrzekł Jerome.
— Dla czego?...
— Pozamykałem wszystkie drzwi, a kluczy z rąk ani na chwilę nie popuściłem.
— Sam jeden tylko posiadałeś klucze od pokoju i gabinetu?...
— Sam jeden tylko, proszę pana…..
— W takim razie, jakże więc tłumaczysz sobie dostanie się do tych pokojów?
— Najrozmaitsze przypuszczenia do głowy mi przychodziły... ale żadne nie zdawało mi się prawdopodobnem... Jeden Pan Bóg wie, ile się namedytowałem jednakże.
— Czy nie zdarzyło ci się mówić kiedy kimkolwiek o pieniądzach, jakie hrabia trzymał w domu?
— Nigdy a nigdy.
— Pan hrabia przyjmował bardzo niewiele osób, wszak prawda?
— Prawie nikogo. Od czasu śmierci pani hrabiny i panny hrabianki, cały dom pokrył się żałobą... Odwiedzała nas bardzo mała liczba przyjaciół zaufanych i nikt a nikt więcej...
— Czy pan sam robił rachunki?
— Sam.
— A korespondencyę kto prowadził?
— Sam także...
— Czy rozmawiał z tobą czasami o swoich interesach?...
— Nigdy a nigdy...
— Wiedziałeś jednakże, że zrobił testament?
— Domyślałem się, że nie mogło być inaczej, ale nie przypominam sobie, czy nieboszczyk wspominał kiedy w sposób stanowczy o testamencie...
— Z tego powodu nie wiesz też zapewne co było w tym testamencie?...
— Nic zgoła nie wiem... Wiedziałem tylko rzecz jednę...
— Jaką?
— A to, że zapisem dawno już zrobionym, przeznaczył pan hrabia jakąś część swego majątku, każdemu z dzieci, które się urodziło tego samego dnia co jego córka...
— Znaleziono w papierach hrabiego wyrazy, które nie były pisane jego ręką... Czyś ty je pisał?
— Nie, ja nigdy nie pisałem pod dyktando mojego czcigodnego pana.
— Czy hrabia nie miał w mieście jakiego kopisty, któremuby powierzał papiery do przepisywania na czysto?...
— Gdyby miał takiego kopistę, to ja bym był o nim wiedział.. To co znaleziono, musiało być pisane przez dawnego jego sekretarza Pascala Saunier...
Rajmund zadrżał.
Przemijająca błyskawica zaświeciła mu w oczach.
— Pascal Saunier? — powtórzył.
— Tak... Tak się nazywał...
— Czy nie taki to bardzo przystojny młody człowiek, którego widziałem raz bodaj u hrabiego, i który został potem skazany na trzy czy cztery lata więzienia?...
— Ten sam panie Fromental, skazany został za fałszerstwo... Był to chłopak z wyższą inteligencyą... ale bez najmniejszej moralności... Dał tego dowody... Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę mojemu kochanemu panu, na pewne szczegóły jego życia, jakie wydawały mi się podejrzanemi...
Wiedziałem, że był wysłany do głównego więzienia w Nimes...
Rajmund zerwał się na równe nogi i zaczął szerokiemi krokami chodzić po ciasnym pokoiku w którym się z więźniem znajdował.
Po kilka razy chwytał się rękami za głowę.
Nagle zatrzymał się przed Jeromem.
— Ten sekretarz pana de Thonnerieux, ten Pascal Saunier — posiadał całe zaufanie twojego pana?
— Tak panie... Sprytny, wykształcony, mówił dobrze kilkoma językami, umiał podobać się panu hrabiemu i zyskać jego wiarę zupełną...
— Czy Pascal Saunier nie posiadał klucza od pałacu de Thonnerieux?
— Wszystkie, od klucza od furtki ogrodowej, do klucza od gabinetu samego pana. Tego zawsze się nawet obawiałem, bo miałem bardzo złą opinię o tym człowieku.
— Boże! Boże! — wykrzyknął Rajmund, załamując ręce. — Oświeć mnie!.. Natchnij mnie!
— Jeszcze i to panu powiem, panie Fromental, że kiedy zastanawiałem się nad tem, jak można było dostać się do pałacu, najczęściej myśli moje zatrzymywały się na Pascalu.
— Myślałeś zatem, że złodziejem on mógł być tylko?
— Prędzej niż ktokolwiek inny... Ale nic, nic nie wiedziałem czy został już wypuszczony z więzienia.
— Wspominałeś też co o tem sędziemu śledczemu?
— Nie.
— Dla czego?
— Dla tego, że za nic na świecie nie chciałbym posadzić niewinnego, że myślałem, iż Pascal zwrócił może klucze hrabiemu.
— Ale nie masz żadnej co do tego pewności... nie prawda?
— Tak panie... Głupi to może tylko skrupuł z mej strony...
— Mówiłeś mi, że Saunier posiadał klucz od małej furtki ogrodowej?...
— Tak, od furtki co wychodzi na ulice Bonapartego i także od przedpokoju... Pan hrabia chciał, ażeby mógł wracać wieczór o której godzinie mu się podoba, bez przeszkadzania komukolwiek...
— Jerome! — wykrzyknął Rajmund, po chwili milczenia — rozjaśnia mi się w głowie... Pascal Saunier wykradł testament hrabiego Thonnerieux.
— Tak pan myśli? — zapytał Villard. Czy naprawdę pan tak myśli?
— Wszystko zdaje się tego dowodzić... Pascal Saunier nie był człowiekiem, któryby oddał klucze, wynosząc się z pałacu... Zatrzymał je przy sobie. W nocy dostał się przez małą furtkę od ulicy Bonapartego... Otworzył przedpokój i dostał się do gabinetu hrabiego, od którego miał klucz także... Zabierając pieniądze, zabrał testament i przeczytał takowy...
La Fouine miał racyę, utrzymując, że w testamencie wymienioną być musiała suma majątku, przeznaczonego dla każdego dziecka, że zebrane łącznie medale miały wskazać miejsce, gdzie pieniądze zostały przechowane... Dowiedziawszy się o tem przypadkowo, Pascal Saunier nie poprzestał na pierwszym łupie, chciał zagarnąć w swoje ręce i te miliony hrabiego... Dla osiągnięcia tego celu, potrzebne mu są medale...
Rozjaśniła nam się sprawa mój Jerome...
Pascal Saunier jest złodziejom i morderca...
On zabił Antoniego Fauvela!...
On zabił Duvernaya i piękną Wirginie!...
On zabił Renėgo Labarre!...
On usiłował zabić Juliusza Boulenois!
On zabił zapewne Fabiana de Chatelux!...
On czyha teraz na mojego syna!...
— Syn pański jest zagrożony?... Pan Fabian de Chatelux zamordowany? — odezwał się Jerome ździwiony i przerażony.
— Potrzebny im będzie medal mojego syna, tak samo jak medal owej młodej dziewczyny, owej Marty Berthier, która jest również sukcesorką hrabiego. Na każdym z tych medali wyrżnięty jest wyraz jakiś, czy też kilka wyrazów. Zebrane razem wyrazy, wytwarzają zdanie, a to zdanie stanowi klucz do rozwiązania zagadki...
Miej nadzieję kochany Jerome, że wkrótce będziesz uwolniony i ci sami co cię dziś oskarżają, głosić będą niewinność twoję...
— O! panie Fromental! — wołał stary sługa ręce składając. — Obyś się pan nie mylił tylko... Bóg niech pana oświeca i prowadzi!
— Ufaj mu i miej nadzieję!... a ja z góry ci przysięgam, że nie płonne to nadzieje!... Bywaj zdrów i czekaj mnie, bo się wkrótce znowu zobaczymy... Starać się będę najpierwszy przynieść ci dobrą nowinę!...
Fromental odprowadził więźnia do pilnującego go stróża, uścisnął mu ręce na pożegnanie i raz jeszcze zalecił, żeby nie tracił odwagi.


XXXI.

— Do prefektury! — zawołał do fiakra — tylko co koń wyskoczy.
Punkt o czwartej wchodził już do gabinetu prefekta.
— No cóż? — zapytał dygnitarz.
— Zdaje mi się panie prefekcie, że już jesteśmy na śladzie. — Podam w pańskim imienia depeszę i poproszę pana, aby ta depesza zaraz wysłaną została.
— Pisz.
Rajmund pisał i powtarzał głośno każde słowo napisane:
„Prefekt policy i do dyrektora więzienia w Nimes.
„Proszę natychmiast o wiadomości dotyczące Pascala Saunier, skazanego na trzy lata więzienia za fałszerstwo i wypuszczonego po odsiedzeniu kary. Wskazać jeżeli to możebne, dokąd się miał po odzyskaniu wolności. Opisać szczegółowo jego wyjście z więzienia.

Prefekt policyi.“

Dygnitarz zadzwonił i rzekł do wchodzącego woźnego:
— Zanieś natychmiast tę depeszę do biura telegraficznego prefektury...
— Gdzież się dowiem o odpowiedzi panie prefekcie? — zapytał Rajmund.
— Tutaj. — Dam rozkaz sekretarzowi, aby ci doręczył gdyby mnie nie było, wszelkie depesze z Nimes.
— Dziękuję bardzo panu prefektowi.
Podczas kiedy depesza podążała z Paryża do Nimes, Rajmund mając trochę czasu przed sobą, udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-on-l’Ile.


∗             ∗

Marta nie myliła się, utrzymując, że Paweł Fromental przyjdzie na konsultacyę do doktora, ażeby ją mógł zobaczyć.
Młody człowiek, zakochany po same uszy w tej, którą od czasu zabawy w pałacu przy ulicy de Miromesnil, uważał już za swoję narzeczoną, miał wielką ochotę ujrzeć ją posłuchać jej głosu, a przynajmniej wyczytać w jej oczach, że jest przez nią kochanym.
Uczucie to walczyło co prawda z odrazą bardzo naturalną, jaką mu sprawiała myśl zobaczenia się z Thompsonem, rywalem — a więc nieprzyjacielem, z człowiekiem, który czynił z Marty niewolnice, ale walka krótko tym razem trwała i zwyciężyło pragnienie ujrzenia ukochanej.
Po odprowadzeniu do domu pani de Chatelux i po zaprzysiężeniu, aby trochę pocieszyć i uspokoić trochę matkę nieszczęśliwa, że połączy się z ojcem, dla odszukania śladu Fabiana, udał się na ulice de Miromesnil.
W salonie poczekalnym zastał jeszcze większą liczbę pacjentów niż zwykle.
Spieszono już teraz tłumnie do specyalisty, którego sława stawała się coraz głośniejszą, który coraz bardziej stawał się modnym.
Paweł miał właśnie zażądać od wyrostka w kostiumie pazia, numeru dla siebie, gdy ten obdarzony widocznie doskonałą pamięcią, poznał go od pierwszego spojrzenia i oświadczył, że otrzymał polecenie wprowadzenia go zaraz do doktora, jeśli tenże sam tylko będzie.
— A w tej chwili?... zapytał Paweł.
— Jest tam ktoś, wyjdzie niedługo.
I rzeczywiście prawie zaraz rozległ się dzwonek.
Dzwonek ten oznajmiał, że można wprowadzić innego pacyenta.
Paź wszedł do gabinetu swego pana i powiedział:
— Przyszedł pan Paweł Fromental, panie doktorze!...
Posłyszawszy to nazwisko, Jakób Lagarde zmarszczył czoło, zagryzł wargi i pobladł zlekka.
— Ta wizyta, to arogancya!... — pomyślał ze źle tajoną złością. — Ale że jest już skazanym, powinien mi być obojętnym. Nie... nie mogę pomimo to myśleć o nim bez nienawiści i zazdrościł.. Przeczuwam, że ona go kocha, pewny jestem to się nie mylę...
Paź czekał na decyzyę.
Jakób zmusił się do uśmiechu i rzekł:
— Prosić pana Fromentala.
Jednocześnie przybrał na twarz wyraz uprzejmej dobroduszności.
Paź wprowadził Pawła.
— Nie myślałem, że cię zobaczę dzisiaj, kochany chłopcze... — zawołał Jakób, wyciągając rękę do wchodzącego, tem więcej się więc cieszę z tej wizyty.
— Obowiązkiem było moim, panie — doktorze, przyjść panu podziękować.
— Podziękować... a za co?...
— Za tę przyjemność, jaką miałem zeszły poniedziałek u pana... przyszedłem wyrazić panu wdzięczność moją za to...
— Wieczór podobał ci się?...
— Zachwycony byłem jak wszyscy.
— Cieszy mnie to bardzo, mój drogi. Obawiałem się, czy wizyta twoja nie miała innej przyczyny.
— A jakąż mogłaby mieć inną przyczynę?...
— Przyszło mi na myśl, że może czujesz się bardziej cierpiącym i przychodzisz się poradzić... Ale tak nie jest, nieprawda?...
— Dzięki kuracyi pańskiej, czuję się dobrze zupełnie... Pański sposób leczenia cuda wyprawia doprawdy... Stosują się też do wskazówek z pedantyczną akuratnością...
— Bardzo dobrze... tak potrzeba... Nie odstępuj od tej zasady. Jesteś na najlepszej drodze, ale jeszcze nie jesteś zdrów zupełnie. Jeżelibyś nie postępował roztropnie, to zapadłbyś z pewnością na nowo... Czy wyżyłeś już pigułki?...
— Jeszcze nie wszystkie, mam ich na trzy dni jeszcze...
— Dam ci zaraz drugie pudełko... Cóż, ojciec powrócił już z podróży?...
— Jeszcze nie.
— Kiedy się go spodziewasz?...
— Za dwa tygodnie...
— Podczas jego nieobecności sam jeden jesteś w Paryżu?...
— Tak, panie doktorze...
— Musi ci się nudzić okropnie. L’ile Saint-Louis, jest częścią miasta niezmiernie smutną…..
— Byłaby rzeczywiście bardzo smutną dla tego, coby siedział bez zajęcia, bez pracy... Ale ja uważam pracę za rozrywkę równą zabawie i nigdy się nie nudzę... Zresztą nie mieszkam obecnie w Paryżu...
— A!...
— Mieszkam na wsi...
— Na wsi?... — powtórzył Jakób... Prawda, przypominam sobie, że radziłem ojcu, ażeby cię wysłał koniecznie na świeże powietrze... Gdzie mieszkasz?
— W Port-Créteil... w małym domku — nad brzegiem Marny...
— Prawda i to, że w Port-Créteil widziałem cię po raz pierwszy.
— Tak doktorze... W pobliżu twojej posiadłości...
Jakób nadstawił uszu.
— A to wiesz, że mam tam chałupę? zapytał.
— Chałupę!... Petit-Castel!... — krzyknął Paweł. — To dom prawdziwie pański a park wspaniały...
— Zanadtoś łaskawy!... — rzekł Jakób z uśmiechem, a po cichu dodał: To on tam zobaczył Martę, tam ze sobą mówili... tam się pokochali!... Muszę się zaraz przekonać o tem...
Paweł mówił dalej:
— Wszystko jest rozkoszne w Petit-Castel — i ogromne cieniste drzewa i kobierce zielone i kwiaty, których co niemiara... i przezroczyste fale Marny, krótko mówiąc wszystko!... Prawdziwy to raj na ziemi...
— Tam też zapewne poznałeś moję wychowankę?... — zapytał doktór obojętnie.
— Paweł spostrzegł się, że popełnił niedorzeczność, ale miał tyle przytomności umysłu, i nie dał się złapać w zastawioną zasadzkę.
— Pannę Martę Grand-Champ?... zapytał, przybierając na twarzy wyraz zdziwienia.
— No tak... Zdawało mi się w zeszły poniedziałek, że nie po raz pierwszy widzicie się ze sobą.
Syn Rajmunda potrząsnął głową.
— Myli się pan, panie doktorze. Nie widziałem nigdy panny Grand-Champ, zanim miałem honor być jej przez pana przedstawionym...
— Czy pewnym tylko tego jesteś?...
— Najpewniejszym... podobnie pięknej osoby nie zapomina się nigdy!...
— Znajdujesz ją taką piękną?...
— Jest bezspornie prześliczną... Posiada tyle wdzięku, tyle powabu...
Paweł nie dokończył. — I? — powtórzył Jakób, pragnący poznać głąb myśli młodego człowieka.
— I będzie ten bardzo szczęśliwym, kto pokochawszy ją, zostanie przez nią pokochanym, kto będzie mógł oddać jej swoje nazwisko i podzielić z nią swoje życie...
— Ho! ho!... Z jakim ty entuzyazmem rozprawiasz o mojej wychowance! powiedział Jakób z ironią.
— Z entuzjazmem zupełnie szczerym! odparł Paweł. — Gdybym nie był tak zakochanym w młodej nieznajomej, o której panu wspominałem, a której może już nie zobaczę nigdy, czuję, że moje serce uległoby wobec panny Marty Grand-Champ!...
— Czy on kpi sobie ze mnie? — Czy bierze mnie za głupca? — myślał sobie doktór, zagłębiając paznogcie w zaciśniętych pięściach. — A jeżeli mówi prawdę? Jeżeli ona go nie kocha?...
— Czy mi pan pozwoli, złożyć uszanowanie jego pupilce — odezwał się znowu Paweł.
Jakób pomyślał:
— Nie słyszy go... niepodobna, aby go słyszała... — Trzeba sprobować... a nuż się przekonam... Jeżeli Marta zmiesza się, to go kocha, to Pascal się nie myli.
— Nic łatwiejszego — odezwał się powstając z fotelu. Marta jest w sąsiednim pokoju. Jeżeli życzysz sobie, to jej poproszę.
— Bardzo będę wdzięcznym panu, doktorze.
— Marto! kochane dzięcię, proszę cię tutaj — zawołał pseudo Thompson tak głośno, aby go usłyszano w sąsiednim pokoju — jest tu ktoś, kto sobie życzy złożyć ci swoje uszanowanie...
Młoda kobieta otworzyła drzwi i ukazała się w gabinecie doktora.
Spostrzegła Pawła, którego spodziewała się zobaczyć.
Naturalnie, że nie okazała najmniejszego po sobie wzruszenia.
Niewyraźny uśmiech ukazał się na jej ustach, uśmiech z którego Jakób, pomimo całej swojej zazdrości, nie mógł się niczego dorozumieć.
Z sąsiedniego pokoju odgadła raczej, aniżeli poznała głos Pawła i przygotowała się do odegrania komedyi, spokoju i obojętności.
Syn Rajmunda postąpił parę kroków i skłonił uszanowaniem.
— Prosiłem o pozwolenie przedstawienia się pani — rzekł — pragnąłem tak samo jak panu doktorowi, podziękować pani za prawdziwie przyjemne chwile, jakie spędziłem na poniedziałkowym wieczorze, na którym po raz pierwszy miałem zaszczyt zobaczyć panią.
Paweł, nie potrzebujemy tego dodawać, wymówił z naciskiem te wyrazy ostatnie.
Marta, z równą swobodą, odpowiedziała:
— Dziękuję za łaskawość pańską dla nas... ja również z przyjemnością przypominam sobie dłuższą rozmowę naszę... Dzisiaj konsultacye doktora ograniczają nam czas, ale mamy często całe godziny zupełnie swobodne, mam więc nadzieję, że pan odwiedzi nas kiedy dla pogawędki.
Z tych słów, a szczególniej z tonu, jakim były wymówione, Jakób nie mógł domyśleć się niczego.


XXXII.

— Będę zawsze bardzo szczęśliwym ile razy pan doktór pozwoli mi odwiedzić siebie, ale dziś jestem natrętem... Poczekalne salony pełne pacyentów, a ja państwu zabieram czas tak drogi...
Proszę o pigułki panie doktorze i zaraz odchodzę.
Marta skłoniła się z uśmiechem i powróciła do sąsiedniego pokoju.
Jakób podał młodemu człowiekowi pudełko pigułek i rękę na pożegnanie. Paweł szczerze ją uścisnął, uszczęśliwiony, że chociaż na chwilę widział swoję ukochaną.
— Nie! nie! — powtarzał Jakób, sam pozostawszy — to niepodobna — nie potrafiliby do tego stopnia panować nad sobą... Zobaczyli się tak niespodzianie... byliby zdradzili swoje wzruszenie! — Nie trzeba, aby mnie zazdrość zaślepiała! — Pascal się myli, albo mnie chce oszukać, dla czegóż by miała odmówić mi swojego serca, które nie należy do nikogo innego! Pokocha mnie, a ja ją ocalą... Ah! oddycham swobodniej!... Okrutny spadł mi z piersi ciężar...
Doktór zadzwonił.
Nowy pacyent wszedł do gabinetu.


∗             ∗

Paweł powrócił do mieszkania na ulice Saint Louis-en-l’Ile.
Nie zastał ojca i wyszedł za sprawunkami.
W dziesięć minut później przybyły Rajmund spostrzegł oczekujących nań dwóch agentów.
Przypatrywali się oni afiszom, przylepionym na murze.
Dał znak, aby za nim poszli.
— Czy syn mój powrócił? — zapytał przechodząc około odźwiernej.
— Pan Paweł był tu przed chwilą, ale, że pana nie zastał, poszedł po sprawunki, jakie ma zrobić na wieś.
— Dziękuję pani.
Rajmund poprowadził dwóch agentów do mieszkania i tam poprosił ich do swojego gabinetu.
Jednego z nich Verniera, znamy już jak przyjeżdżał on był do Saint-Maur po Fromentala, właśnie w dniu, gdy się tenże zajmował wyszukaniem młodej dziewczyny, w której się syn jego zakochał.
— Kazał nam pan przyjść po rozkazy? — odezwał się Vernier.
— Tak i to po rozkazy bardzo ważne...
— Tyczące się wiadomej sprawy?...
— I tak i nie. — Czy znacie mojego syna?...
— Pana Pawła... znamy z widzenia...
— A więc idzie tu o niego.
— T-a-a-k?...
— Syn mój jest zagrożony.
— Zagrożony? — powtórzyli ździwieni agenci.
— Tak jest moi przyjaciele.
— Przez kogo?...
— Przez członków tajemniczej bandy, której szukamy... — Za długa to historya, aby ją wam opowiadać, ale jestem pewnym tego co mówię. Z upoważnienia otóż naczelnika, polecam wam czuwanie nad mojem dzieckiem...
— Jest to wasz obowiązek święty... idzie o życie chłopaka.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie wykrzyknęli obaj agenci ― potrafimy okazać się godnymi pańskiego zaufania... — Ani na chwilę nie stracimy z oczu młodego człowieka, może pan liczyć na to — dodał Vernier.
— Oto mi chodzi właśnie.... Pojedziecie się zainstalować w Port-Créteil i każdy z was mieszkać będzie w jednej z dwóch karczem, jakie się znajdują na drodze, niedaleko domku, w którym syn mój zamieszkuje. — Podzielicie się czasem, w taki sposób, ażeby czuwanie ani na chwilę nie ustawało.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie...dobrze wszystko urządzimy.
— Gdziekolwiek Paweł wyjdzie, idźcie zaraz za nim — gdyby ktokolwiek obcy przyszedł do niego, postarajcie dowiedzieć się zaraz, kto to taki i czego chce. A co najważniejsze — pamiętajcie, abyście zawsze byli dosyć blizko, aby w razie jakiego niespodzianego napadu, przyjść napadniętemu z pomocą...
— Rozumiemy panie Fromental, niech pan śpi spokojnie, odpowiadamy za pana Pawła.
— Nadajcie sobie pozór mieszczuchów, przemysłowców drobnych, przybyłych przepędzić kilka dni na wsi dla wypoczynku i odetchnięcia świeżem powietrzem... Naturalnie będziecie się spotykać i udawać dobrych znajomych. Nikt z pewnością wobec tego nie będzie się dziwił, że ze sobą rozmawiacie...
— Ułożymy wszystko w sposób najlepszy... — Odegramy komedyjkę naszę artystycznie...
— Paweł lubi rybołóstwo... w Créteil, to jego główne, albo raczej jedyne zajęcie. — Zrobicie się i wy rybakami, żeby się zbliżyć do niego.
— Posprzeciwiać się trochę rybkom, to wcale przyjemne zajęcie! — rzekł, śmiejąc się Vernier.
— Tembardziej, że smażone smakują wybornie — dorzucił drugi agent.
— Czy mamy czuwać nad synem pańskim i w nocy także?...
— Do dziesiątej... — O tej godzinie Wszyscy tam już zasypiają... — Sposób, w jaki mordują, pozwala przypuszczać, że w domu nie ma obawy — trzeba się strzedz tylko na dworze, przy jakiem spotkaniu, a szczególniej, zanotujcie to sobie, — przy jakim rendez-vous naznaczonem... w jakiej zasadzce zręcznie zastawionej. — Po dziesiątej możecie zaprzestać czuwania, a nazajutrz rozpoczynać je od samego rana.
— O świcie będziemy zawsze na nogach, panie Rajmundzie...
— Powiecie nadto, o co chodzi, Magdalenie, starej mojej zaufanej służącej... — Możecie się z nią znosić, ale bardzo ostrożnie. — Ciągłego kręcenia się około domku, trzeba unikać, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
— Z pewnością, że nam się będą tam przypatrywać...
— Jesteście dość zręczni na to, aby się urządzać tak, iżby nie wzbudzić podejrzenia...
— Będziemy się oto starali i da Pan Bóg, że nam się uda...
— Jeszcze słówko: — Często obok mego sypa, będziecie widywać zapewne, wysokiego dziewiętnastoletniego wyrostka, ubranego dziwacznie. Nazywa się on Juliusz Boulenois, a w okolicy przezywają go la Fouine. Tym wcale się nie zajmujcie. — To przyjaciel, tak samo jak wy czuwający...
Vernier wyjął z kieszeni książeczkę i ołówek.
— Juliusz Boulenois, przezwany la Fouine... czy tak?... — zapytał.
— Tak.
— Zapiszę sobie.
— To paryżanin... oryginał, ale uczciwy chłopak... nic od nikogo nie żąda, nikomu krzywdy nie wyrządza i żyje z połowu ryb...
— Zapisałem. — Kiedy mamy wyjechać?...
— Zaraz dziś wieczór.
— Doskonale... Tylko...
Vernier nie dokończył i podrapał się po uchu.
— Tylko? powtórzył Fromental.
— Zapewne potrzebne będą jakie małe wydatki... — mruknął zaambarasowany Vernier.
— Rozumiem! — rzekł, śmiejąc się Fromental. — Miałem właśnie mówić o tem.
— Otworzył szufladkę biurka, wyjął rulon złota i rozdzielił go na dwie równe połowy.
— Proszę, dla każdego po pięćset franków... Wystarczy przecie na pierwsze potrzeby... — Jeżeli służba się przeciągnie, poradzimy i temu... Macie...
Agenci nie dali się prosić dwa razy, schowali pieniądze widocznem zadowoleniem.
Rajmund mówił dalej:
— Jeszcze jedna ostatnia uwaga... — Trzeba, ażebyście byli dobrze zawsze uzbrojeni...
— Prosta rzecz! — odrzekł Vernier. ― Bez rewolweru buldoga, mocnego noża i laski okutej ołowiem, nigdy się nie ruszamy!...
W tej chwili posłyszano otwierające się drzwi.
— Oto i syn mój powraca... — zawołał Fromental, powstając. — Nie trzeba, żeby was tu widział. — Przejdźcie tędy...
Wypuścił ich drzwiami wychodzące mi na schody i powrócił do Pawła.
— Ojcze! — wykrzyknął ten ostatni — pozwól się uściskać! — Jesteś więc wolnym nareszcie!... zupełnie wolnym!...
Ojciec i syn uściskali się serdecznie, następnie Rajmund się odezwał:
— Wolny jestem kochane dziecko, ale obarczony ciężkiem bardzo zadaniem!...
— W którem ja biorę stanowczo udział! — odrzekł Paweł. — Przysięgłem pani de Chatelux i dotrzymam przysięgi! — Coby to za szczęście było, gdybym się mógł przyczynić do zwrócenia jej żywego Fabiana... W każdym razie, chcę należeć do wykrycia i ujęcia tych zbrodniarzy...
— Rozumiem twoje chęci, kochany Pawle, ale nie mogę ich pochwalać... — Pozwól mi działać samemu...
— Dla czego?...
— Bo ty nie jesteś zupełnie przydatny do tego rzemiosła, nie znasz się na rozmaitych podstępach, kombinacyach, przebieraniach się... — Wiesz zresztą, że sam jesteś w niebezpieczeństwie...
— Wiem o tem, mój ojcze, ale co to znaczy... Osobiste niebezpieczeństwo zwalczę sam z ochotą, ażeby ci dopomódz w takim szlachetnym celu.
— Nic nie poradzisz, moje dziecię!... Proszę cię, błagam, nie paraliżuj moich usiłowań. Jeżeli bezustannie musiałbym zajmować się tobą, jeżelibym ciągle drżał o ciebie, straciłbym całą energię i nie dopiąłbym celu.
— Jakto, ojcze, więc chcesz, abym wiedząc co się dzieje, pozostał bezczynnym?...
— Życzę sobie, abyś mi był posłusznym... rozkazuję ci, abyś się nie mieszał do niczego!...
— Będę ci posłusznym, mój ojcze... ale ta bezczynność, na jaką mnie skazujesz, będzie dla mnie prawdziwą męczarnią...
— Myśl, że się narażasz na niebezpieczeństwo, obezwładniałaby mnie moje dziecko... Ja chcę żebyś żył!... Pamiętaj, że ty jesteś jedną z ostatnich ofiar, jakiej potrzeba tym łotrom... Jesteś stanowczo przez nich skazanym!... Chodzą za tobą ślad w ślad, tak jak chodzili są innymi, czyhają na ciebie, ażeby cię pochwycić!... Jak to, w chwili kiedy po latach tylu, doczekałem się wolności, miałbym pozwolić aby mi zabito syna?!... Cóż znowu?... Sama ta myśl mąci mi w głowie, cóżby dopiero było, gdybyś się chciał narażać. Czy ty to rozumiesz?...
— Rozumiem i jestem ci posłusznym, kochany ojcze.
— Spodziewałem się tego po tobie i dziękuję ci bardzo.
— Cóż mam zrobić?...
— Dzisiejszą noc tutaj przepędzisz, a jutro powrócisz do Créteil... Wychodź mało... Strzeż się własnego cienia... Każdego, co się do ciebie zbliży, uważaj za prawdopodobnego morderce, za nieprzyjaciela... Wcześnie przed zmierzchem wracaj do domu do Magdaleny... Nawet we dnie nie oddalaj się za bardzo... Nie mogę cię skazać na zupełne zamknięcie, chociaż radbym to zrobił.
— Nie jestem dzieckiem przecie, potrafię się pilnować.
— Wiem żeś jest roztropnym i to mnie pociesza trochę... Podwój ostrożności. La Fuine jest w Créteil także... Znam tego chłopca, o którym mi nieraz mówiłeś. Dzielny on i odważny... Wychodź zawsze z nim razem... Na ryby zawsze się we dwóch udawajcie...
— Dobrze ojcze...
— Nie wychodź nigdy z domu bez rewolweru w kieszeni i nie wahaj się go użyć, gdybyś był zagrożonym... Zbójcę sam huk odstrasza i sprowadza pomoc.
— Będę się stosował najskrupulatniej do twoich uwag, ojcze...
— Dziękuję ci, kochane dziecię. A teraz chodźmy na obiad, bo ja muszę powrócić do prefektury.
Wyszli razem i weszli do skromnej restauracyi sąsiedniej.
W godzinę później Paweł powracał sam do mieszkania, ojciec jego wchodził do gabinetu prefekta.
— Nie ma jeszcze żadnej odpowiedzi, odezwał się ostatni.
— Nic dziwnego, panie prefekcie, na zebranie takich wiadomości potrzeba trochę czasu, — odrzekł Fromental. Zdaje mi się jednakże, że będzie niedługo depesza.
— I ja tak sądzę, i radzę ci poczekać trochę... oddaję ci do dyspozycyi gabinet sekretarza...
W chwili kiedy dygnitarz chciał wyjść aby wydać rozkazy, wszedł woźny i podał depeszę. Prefekt natychmiast ją otworzył.
Rajmund się zbliżył.
Prefekt przeczytał głośno:„
Dyrektor więzienia w Nimes do Prefekta policyi.
„Pascal Saunier, rodem z Paryża, uwolniony został 23 maja jednocześnie z niejakim Jakóbem Lagardem, doktorem medycyny, pochodzącym z Joigny. Widziani byli w Nimes w dzień uwolnienia a wieczorem wyjechali koleją żelazną”.
— To nas nie wiele objaśnia! — wykrzyknął niezadowolony Rajmund — wyjechali koleją żelazną... Jaką koleją?...
— Nie byli oddani pod nadzór policyi, w żadnem z miast pobyt im nie był wzbroniony, nie było więc żadnej racyi interesować się tem, w którą się stronę udają.
— To prawda, ale brak nawet żądanego rysopisu.
Woźny wszedł po raz drugi i podał drugą depeszę.
— Jeszcze z Nimes, — odezwał się prefekt — i właśnie z rysopisem Pascala Saunier.
— Znaków szczególnych żadnych!... — mruknął Rajmund — to tak jakby nic. Wszyscy młodzi dwudziesto-siedmioletni ludzie podobni są do siebie w pasportach, różnią się jedynie kolorem włosów, brody i oczu, ale na to nie zwraca się wielkiej uwagi, chyba że który mocno rudy! Ale i wtedy może się przyfarbować jeszcze...
— Depesza kończy się słowy: Jutro będę mógł zapewne wskazać, dokąd udał się Lagarde, wielki przyjaciel Pascala Saunier.
— Poczekamy do jutra, — powiedział Rajmund.


XXXIII.

— Czy myślisz, — zapytał prefekt, że znajdziesz w objaśnieniach, jakie nadeszły z więzienia, niektóre wskazówki, mogące nas doprowadzić do rezultatów?...
— Liczę bardzo na te wskazówki panie prefekcie — odrzekł Fromental.
— Podejrzewasz Pascala Saunier’a?...
— Nie podejrzewam go ale oskarżam, a oskarżenie moje opiera się nietylko na domysłach i przypuszczeniach, ale na faktach... Znam przeszłość tego człowieka i wiem do czego zdolny...
— Podług ciebie zatem, ten łotrzyk wypuszczony z więzienia centralnego Nimes, skradł testament hrabiego de Thonnerieux?
— Tak jest panie prefekcie...
— On zamordował Fauvela, Amadeusza, Wirginie, Labarre’a, których krew woła o pomstę do Boga?...
— On jest mordercą i złodziejem!
— Ale dla czegóż on, a nie kto inny miał popełnić tę zbrodnię?
— Pascal Saunier był przez dwa lata sekretarzem i prawie powiernikiem hrabiego de Thonnerieux...
Dosyć było tych słów, aby odrazu rozjaśniło się wszystko w umyśle prefekta.
— Masz racyę — wykrzyknął do tej pory postępowaliśmy po omacku, krążyliśmy po fałszywej drodze... Potrzeba koniecznie wiedzieć co się stało z tym Pascalem Saunier i sprawdzić każdy krok jego po wyjścia z więzienia.
— Natychmiast, skoro tylko otrzymam obiecane objaśnienie, poślę do dyrektora więzienia inną deposzę.
— O co chcesz pytać?
— Czy Pascal odbierał listy z Paryża i czy miał jakie pieniądze wychodząc z więzienia... Te dwie rzeczy muszę wiedzieć... Teraz proszę pana prefekta o pozwolenie udania się trochę na wypoczynek.
— Idź kochany Rajmundzie, ale mi wpierw powiedz jeszcze, jakie przedsięwziąłeś ostrożności, aby uchronić syna zagrożonego zamachem na jego życie?...
— Poleciłem dwa agentom, wybranym z pomiędzy najinteligentniejszych w brygadzie, ożeby dzień i noc nad nim czuwali... Nie mogłem uczynić nic więcej...
— Zapewne, to będzie dostatecznem. Idź Rajmundzie, do jutra...
Fromental opuścił prefekturę i udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-en-l’Ile.
Upadał ze znużenia, strasznie był senny...
Jednakże zanim się położył, wszedł do pokoju syna.
Paweł spał spokojnie.
Przez sen się uśmiechał.
Rajmund doznał wielkiej ulgi i także się poszedł położyć.
Pascal Saunier, jak wiemy, odłożył na drugi dzień wyjazd swój do Joigny.
Pospieszny pociąg, który miał go zawieźć do departamentu l’Yonne, wychodził o dziesiątej minut dwadzieścia.
Punkt o dziesiątej przybył na stacyę zabrawazy ze sobą kwit lombardowy, na którym sfałszował podpis Marty tak dokładnie, iż mógłby oszukać ekspertów nawet; Jakóbowi Lagarde zalecił, żeby pamiętał o więźniu swoim w Petit-Castel.
O drugiej minut szesnaście, przybył na miejsce i poszedł drogą wysadzaną lipami do miasta.
Drogę to nazywano Przedmieściem do Pont.
Przy niej to znajdował się hotel Martin Pecheur, znany nam z pierwszej części tego opowiadania.
Przestąpił próg oberży:
Gospodarz był właśnie w sali restauracyjnej.
Zobaczywszy wchodzącego młodzieńca poznał go od razu, pobiegł doń wyciągając ręce.
— Ależ bo co ja widzę... to, to pan, panie Rambert... Jakże się cieszę!... Co za dobry wiatr sprowadził pana do Joigny?...
— Wcale nie wiatr, lecz prosty przypadek, przybyłem to do was za interesem...
— O pana Thompsona nie pytam nawet, wiem że się doskonale miewa kochany doktór.
— Słyszałeś pan więc o nim?...
— Sądzi pan, że tak daleko jesteśmy oddaleni od Paryża, iż was nawet wieści ztamtąd niedochodzą? Otrzymujemy pisma peryodyczne, czytamy je, a co dzień w nich widzimy nazwisko doktora Thompsona, wielkiego specyalistę, otaczanego zasłużonemi pochwałami. Dumny jestem, że w moim domu mieszkał podobny człowiek, a szczególniej, ze miałem honor ściskać go za rękę!...
— Rzeczywiście, doktór zrobił wielką w Paryżu furorę... Jego wielką zasługę uznają nawet jego rywale... Ma szczęście...
— Takie szczęście to dużo warte!... Musi ładny grosz zarabiać?...
— Zarabia co wart, ale nie jest wcale interesowanym...
— O ja wiem przecie o tem... Dał nam tego dowody tutaj nawet... To człowiek jakich się rzadko spotyka... A panna Grand-Champ, jak się miewa?
— Zupełnie dobrze...
— Czy zawsze taka piękna?
— Piękniejsza jeszcze może.
— I zapewne zawsze smutna?
— Zawsze... pomimo starań jakiemi ją otaczają...
— O! tak musi być otoczoną staraniem... On taki dobry ten doktór!... Ale ja gadam jak stara sroka, a nie zapytam się nawet czem mogę służyć panu. Najprzód czy pan już po śniadaniu?...
— Wypiłem filiżankę czekolady na wyjezdnem i umieram poprostu z głodu.
— Czem mogę służyć panu?...
— Co jest gotowe?...
— Smażone mięso i omlet.
Doskonale... Potem porozmawiamy...
W pięć minut później Pascal zasiadł przy zastawionym stole i zajadał z wielkim apetytem.
Gospodarz tymczasem zasypywał go pytaniami to o doktora Thompsona to o Martę Grand-Champ.
Pascal odpowiadał z uprzejmością, a po chwili powiedział nagle:
— Prosiłbym pana o pewne objaśnienie...
— A co pan życzy sobie wiedzieć?
— Macie lombard jaki tutaj?
— Ma się rozumieć że mamy odrzekł oberżysta ździwiony trochę tem pytaniem. Czy pan ma interes do Mont-de-Pieté...
— Właśnie.
— Ale chyba nie dlatego, że pan wziął ze sobą za mało pieniędzy wyjeżdżając z Paryża?... Zapomniał pan nie prawda, to bardzo łatwo, jak kto ma tyle interesów na głowie... Woreczek mój nie wielki, ale jaki jest, taki oddaję do dyspozycyi pana.
— Po tysiąc razy dziękuję ci za uprzejmość kochany gospodarzu, nie będę jednak z niej korzystał... Nie w swoim interesie udaję się do Mont-de-Pieté, ale w interesie jednego z moich przyjaciół, który przejeżdżając przez Joigny, znalazł się w potrzebie zaciągnąć pożyczkę na przedmiot, o który bardzo mu chodzi.. Wiedząc że jadę do Joigny, prosił mnie o wykupienie zastawu...
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! lubo żałuję, że nie mogę się przysłużyć.
— Jestem tak panu obowiązanym jak bym z jego grzeczności korzystał... Powiedz mi pan otóż gdzie się Mont-de-Pieté znajduje?... To chciałem wiedzieć.
— W środku miasta na placu du Marché.
— Dziękuję...
Pascal zjadł śniadanie, napił się kawy czarnej i wstał.
— Czy pan noc u nas przepędzi? zapytał go oberżysta.
— Chyba w razie gdybym nie zdążył się załatwić powiem panu zresztą po powrocie.
I ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux wyszedł na miasto.
W jakie dwadzieścia minut przebył przestrzeń oddzielającą go od Mont-de Pieté.
Przedstawił kwit urzędnikowi przeznaczonemu do przyjmowania zastawów.
Urzędnik zrobił obrachunek i wymienił sumę, jaka się należała instytucyi.
Pascal zapłacił ją w tej chwili.
Urzędnik oddał mu kwit i powiedział:
— Jutro o dziewiątej rano, będzie pan mógł zastaw odebrać.
— Jakto — odparł Pascal ździwiony i niezadowolony — nie oddacie mi go panowie zaraz?
— Nie panie...
— Dla czego?...
— Godzina wyznaczona na to upłynęła, i dyrektor wyszedł, a on tylko ma prawo wydawać zastawy...
— A przecie w Paryżu...
— Tu nie Paryż łaskawy panie, tylko Joigny...
Naleganie nie byłoby się na nic zdało...
Pascal powrócił do hotelu Martin-Pecheur, uprzedził gospodarza, że będzie u niego mocował i poprosił żeby mu pokój przygotowano.
Gospodarz niezmiernie się ucieszył.
— Zjemy razem kolacyę panie Rambert — powiedział zacierając ręce — i wypróżnimy dwie, albo i trzy buteleczki owego Saint-Jacque, które panu tak smakowało przed jakiemi trzema miesiącami...
— Zgoda! — odrzekł Pascal.


∗             ∗

Powróćmy do Fromentala.
Opuściliśmy go wczoraj, gdy po wyjściu z pokoju śpiącego syna, udał się i sam na spoczynek.
Zanim atoli położył się do łóżka, zasiadł przed biurkiem i chociaż bardzo zmęczony, napisał długi list do Magdaleny.
Dawał w nim różne zlecenia tyczące się Pawła i uprzedził między innemi o wizycie Verniera, jednego z agentów, wybranych do czuwania nad synem.
Skończywszy list, rozebrał się prędko, a po kilku minutach spał już na dobre.
Nazajutrz obudził się wcześnie i wstał w tej chwili.
Pawła zastał już na nogach.
Udzielił mu kilka rad ostatnich i odprowadził aż do stacyi powozów.
Młody człowiek wziął tu jeden z tych powozów, aby pojechać do Charenton.
Ztamtąd po nad rzeką miał pieszo dojść do Cretéil.
Vernier i jego towarzysz zastosowali się w zupełności do życzenia Fromentala.
Przebrani za nieźle mających się mieszczuchów, zamieszkali w dwóch karczmach przydrożnych, w których co niedziela zbierało się pełno spacerowiczów i rybaków.
Co rano spotykali się niby przypadkiem nad rzeką.
Witali się w obecności kilka osób miejscowych i następnie spacerując, obserwowali całą okolicę. a szczególniej dom wynajęty przez Fromentala.
La Fouine włóczył się również około tego domu.
Czekał aż stara Magdalena wstanie, ażeby jej się zapytać czy pan Paweł powrócił.
Agenci spostrzegli go i zaraz się domyślili, że to ten dzielny chłopak o jakim im wspominał Fromental.
Posłyszawszy ruch w małym domku, La Fouine zdecydował się zadzwonić.
Otworzyła ma Magdalena.
— Czy nie widziałeś mojego młodego pana? — spytała.
— Pytanie to dowodzi mi, że jeszcze nie powrócił.
— Jeszcze nie, ale się o to nie obawiam, skoro wiem, że jest przy ojcu.
— No więc — odrzekł la Fouine, przyjdę później... zastanę go napewno i wybierzemy się razem na ryby...
— Dobrze, mój chłopcze...
— Do widzenia pani Magdaleno!
Magdalena zamknęła drzwi powrotem, a Juliusz Boulenois poszedł kręcić się około szycht drzewa.
Wielką miał ochotę pójść na Marne, ale postanowił zaczekać na Pawła, obmyśliwszy, że to najlepszy sposób czuwania nad nim.
Zabierając go co rano na połów i odprowadzając go co wieczór do domu, mówił do siebie — zje dyabła ten, kto potrafi zbliżyć się do niego i mówić z nim bez mojej wiedzy.
Rajmund Fromental usadowiwszy syna do powozu, udał się do prefektury policyi.
Potrzeba było czekać do popołudnia na przybycie depeszy.
Zawierała to słowa:
„Pascal Saunier, wieczorem, po opuszczeniu więzienia, udał się z Jakobem Lagardem, współtowarzyszem więziennym do Joigny, miejsca urodzenia Jakóba Lagarda.“
— Brawo! — wykrzyknął Rajmund uradowany — oto co nam daje w rękę koniec nitki przewodniej! — Towarzysz Pascala pochodzi z Joigny... Obaj pojechali razem...
— Jadę do Joigny.
— A co tam będziesz robił? — zapytał prefekt...
— Spodziewam się odnaleźć ślad, po którym pójdę dalej i z którego nie dam się sprowadzić niczem na świecie. Dwaj rozbójnicy zapewne się ze sobą nie rozłączyli... Pewny jestem, te ułożyli razem spisek i razem prowadzą dzieło.
— Ale nie myślisz napotkać ich w Joigny?
— Napewno nie... bo cóżby tam robili. Są w Paryżu, to pewna, tylko gdzie ich w tym Paryżu odszukać?
— Tego odgadnąć nie mogę, ale musieli ślad jakiś po sobie pozostawić w Joigny.
— Gdy ślad ten wykryje, dojdę do obecnej ich siedziby... Przed wyjazdem potrzebować będę pewnych jeszcze objaśnień... proszę więc pana prefekta o pozwolenie mi wysłania jeszcze depeszy w jego imieniu...
— Pisz mój drogi i posyłaj!...
Rajmund skreślił co następuje:
„Proszę wyjaśnić, czy Pascal Saunier i Jakób Lagarde otrzymywali z Paryża jakie listy i przesyłki — donieść jeżeli można nazwiska osób do których pisywali, donieść czy mieli jakie pieniądze wychodząc z więzienia?“
Przeczytał prefektowi depeszę i odniósł ją zaraz do biura telegraficznego.
Na odpowiedź trzeba było poczekać.
Nadeszła dopiero o piątej wieczorem, ale napełniła Rajmunda radością i nadzieją.
Uczucie to podzielił w zupełności prefekt policyi.


XXXIV.

Odpowiedź brzmiała:
„Pascal Saunier, odbierał listy i małe sumki pieniężne z Paryża, od niejakiej Angeli Martin. Jakób Lagarde nie otrzymywał ani listów ani pieniędzy, dopiero na kilka tygodni przed zwolnieniem, otrzymał wezwanie rejenta Joigny, ażeby się zgłosił tam w jakimś interesie... Nie wiemy jak się ten rejent nazywa. —Opuszczając więzienie, Saunier miał trzysta franków, a Lagarde pięćset.“
— Widzi pan prefekt, — wykrzyknął Rajmund, którego oczy zabłysły — oto co nas objaśnia i działać pozwala... Potrzeba wyszukać owej Angeli Martin. Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że pierwsza wizytę po przybyciu do Paryża, złożyli łotrzykowie tej kobiecie. To kura co znosi złote jaja....
— Jedziesz więc do Joigny?
— Jadę, panie prefekcie.
— Kiedy?...
— Dziś wieczorem, jeżeli trafię na pociąg, lub... jutro... jak najwcześniej... Prosiłbym pana prefekta o parę słów do sądu w Joigny, bo zapewne będę potrzebował jego pomocy.
— Zaraz piszę.
Dygnitarz zabrał się do pisania — a Rajmund w czasie tego przeglądał rozkład jazdy kolei żelaznych.
Najwcześniejszy pociąg odchodził o ósmej wieczorem i przybywał do Joigny o dziesiątej minut piędziesiąt pięć.
Lubo było to już za późno do rozpoczynania poszukiwań, Fromental postanowił jednakże pojechać tym pociągiem, ażeby nazajutrz rano módz się przedstawić prokuratorowi rzeczpospolitej, i zażądać pomocy komisarza policyi do rozpoczęcia śledztwa.
— Cóżeś postanowił?... zapytał prefekt, oddając Fromentalowi list przygotowany.
— Jadę wieczorem.
— Bardzo dobrze... Oto pieniądze na koszta podróży i poszukiwań, — dodał dygnitarz podając Rajmundowi rulon złota.
— Nie oszczędzaj, zmiłuj się, nie oszczędzaj!... Za jakąbądź cenę musimy raz skończyć te rzeczy... Wydam rozkazy, ażeby zaraz od dzisiaj zajęto się Angela Martin.
Fromental wziął depeszę i wyszedł tak uradowany, jak nie był od niepamiętnych już czasów.
Był zupełnie przekonanym, że trafili na ślad i to na dobry!...
Chociaż miał być nieobecnym zaledwie kilka godzin, poszedł do domu, wziął sakwojaż, zjadł pospiesznie obiad i udał się na kolej Lyońską.
Punkt o ósmej pociąg pospieszny unosił go z Paryża.
Pozostawmy go, a powróćmy do Petit-Castel, gdzie syn hrabiny de Chatelux był uwięziony.
Po atakach wściekłości i czarnej rozpaczy, jakim byliśmy obecni, nieszczęśliwy młodzieniec padł na posłanie trzęsąc się z zimna, z głową pałającą, z szumem w uszach.
Opanował go ciężki sen letargiczny, z którego się dopiero po kilka godzinach przebudził.
Gorączka zupełnie go opuściła.
Myśl miał spokojną, umysł trzeźwy.
Przypomniał sobie najdokładniej każdą rzecz przed swojem uwięzieniem.
Spojrzenie rzucone do okoła dostatecznem było, ażeby go przekonać, iż znajdował się w piwnicy, której zimno, wilgotne powietrze przejmowało go do kości.
Przypomniał sobie jeden po drugim wszystkie fakta, jakie go spotkały po przybyciu do tego nieznanego domu — i doszedł do przekonania, iż doktór Thompson chciał wywrzeć zemstę nad nim.
Zdawało mu się nieprawdopodobnom, ażeby jego uwięzienie trwało długo. Jak tylko zostanie wolnym, doktór amerykański będzie się musiał tłomaczyć przed trybunałami francuskimi.
Przyszło mu znowu na myśl, że może czyhają na jego życie, ale znów tę myśl odepchnął od siebie.
Nie mogli przecie wyrzec się jego śmierci, skoro nie pozwolili mu umierać z głodu, skoro zaopatrzyli go w posiłek.
Zbliżył się do stolika.
Leżał na nim chleb, zimne mięsiwo, owoce, ciasta, stały butelki z winem.
— No — rzekł Fabian z przymuszonym uśmiechem — wszystko to widocznie żarty. Doktór postanowił mnie przestraszyć!... Koncept nieszczególny, ale nie ma się czego obawiać...
Na boku spostrzegł butelkę z pięknym żółtawego koloru płynem, odkorkował ją i przytknął do nosa.
— Olej do palenia!... a... i knotki także... — mruknął zobaczywszy pudełko, jakie przyniosła była Angela. Zdawałoby się to dowodzić, że chce moje uwięzienie przedłużyć.. No, dolejmy oleju do lampki i zmieńmy knotek...
Młody człowiek, najzupełniej pewny, że to żarty, zaczął brać wszystko weselej.
Jedna go myśl jednakże niepokoiła, mianowicie to, że matka musiała być śmiertelną przejęta trwogą. Trzymał w tajemnicy swoje wizyty a doktora Thompsona. Hrabina nie wiedziała nic o jego miłości, niepodobna jej zatem było domyślić się powodu nieobecności syna... Najpewniejsza być musiała, że nie żyje, że stał się ofiarą jakiegoś przypadku czy zbrodni... Jakże znieść się z nią, jak ją uspokoić jednem choćby słowem? Doprawdy że zwaryuje, albo umrze, jeżeli się ta straszna sytuacya przedłuży, ale czy się przedłuży?...
Uspakajał się trochę w tym względzie.
Nie podejrzewał ani Angeli, ani Marty, ażeby były wspólniczkami doktora i przyłożyły rękę do tego co się stało — i przypuszczał, że nieomieszkają przyjść mus pomoc.
— Od jak dawna ja tu jestem?... zapytał się nagle szykując lampkę. — Olej się prawie wypalił... upłynęło więc sporo czasu...
Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na godzinę.
— Obie skazówki stały na dwunastej.
— Południe czy północ?... — szepnął przykładając zegarek do ucha, ażeby się przekonać czy chodzi.
Zegarek szedł.
— Musi być południe... — ciągnął Fabian. — Przybyłem ta wczoraj wieczór o jedenastej... — Spałem kilka godzin!... — Zresztą żołądek mój dowodzi, że już jest późno, bo krzyczy z głodu... — No, potrzeba być filozofem?... — Jeżeli to żarty, o czem nie wątpię, to wkrótce się przecie skończą... Jeżeli przeciwnie, mam do czynienia z podstępnym wrogiem, to czekam go odważnie!... — Zacznijmy naprzód od zwiedzenia mojego zaimprowizowanego więzienia.
Uniósł lampkę i zaczął oświecać każdy kącik.
— Najzupełniejsza piwnica z okienkami zamurowanemi — rzekł. — Dla czego je zamurowano?
Czyżby w przewidywaniu, że mnie tu pewnego dnia osadzą!...
Drzwi okute blachą i bez widocznego zamku!
Wszystko to bardzo dziwne i najzupełniej niezrozumiałe!...
A tam, co ja widzę?
Oh! oh! ogniwo żelazne, coś w rodzaju arkana, wmurowane i opatrzone w łańcuchy!...
Słowo honora!... to melodramat prawdziwy. — Wyglądam jak więzień w Tour-de-Nesle... Czy przypadkiem nie jestem Baridanem? Chcę się widzieć z Orsinim i Małgorzatą de Bourgogne szczególniej z Małgorzata de Bourgogne. Ale nie ma ani jednego ani drugiej, pozostawili mnie samego!
No, nie mam co narzekać... Byli dla mnie bardzo łaskawi, skoro mnie na łańcuch nie wzięli... — ale nie przeszkadza mi to wcale utrzymywać, że tajemniczem jest to przemienienie piwnicy na loch, i to na loch średniowieczny, na moję widocznie intencyę!...
Mówiąc to sobie, Fabian dalej się rozpatrywał.
— Siennik... materac... prześcieradło, kołdra!... — Przyda mi się to wszystko bardzo w nocy, bom jest jak kość zmarznięty!...
Żywność, jaką mi pozostawiono, bardzo się prędko wyczerpie. Od tego co mi nowy zapas przyniesie, dowiem się dobrowolnie czy siłą co to znaczy.
Gdybym zawołał?
Może dzisiaj by mi odpowiedziano?
Ale nie... Marta i Angela, powrócily zapewne do Paryża z rozkazu doktora... W tej chwili pozostaje mi tylko jedno do zrobienia, jeść i dla zabicia czasu i szczególniej dla zaspokojenia dokuczającego mi głodu!
Zbliżył się do małego stolika, ale nagle przystanął.
— Jeżeli to zatrute? — pomyślał.
Dreszcze przebiegły mu po skórze.
— Ależ nie... — zawołał po chwili, wzruszając ramionami. — Byłaby to zbrodnia bezużyteczna! — Nikt na świecie nie ma interesu odbierać mi życia, a doktora nawet zazdrość nie popchnęłaby do tak podłego czynu!...
Postawił lampkę na stole, wziął krzesło, jakie mu także przyniesiono, ułamał kawałek chleba i napoczął zimne kurczą.
Apetyt jego był raczej pozorny aniżeli rzeczywisty: — jadł mało: tyle tylko, ażeby głód zaspokoić, wypił pół szklanki wina i rzucił się na łóżko, rozmyślać nad swojem dziwnem położeniem.
Głowę oparł na rękach i dumał.
Nagle, uwagę jego zwrócił jakiś głuchy hałas, który dawał się słyszeć tuż pod nim.
Wsparł się na łokciu, nadstawił uszu.
Halas nie ustawał: — dziwnej był natury.
Powiedzieć by można, że jakaś masa wody podziemnej, płynęła w szerokiej rurze.
— Co to może być? — zapytał siebie Fabian.
Natężył wszystką uwagę.
Nie tylko, że szum się nie zmniejszał, ale zdawał się powiększać.
Pan de Chatelux zerwał się z posłania, wyciągnął materac na środek piwnicy i zaczął się przypatrywać, ale ciemność zalegała ziemię.
Wziął lampkę, oświecił podłogę i zobaczył wielką płytę kamienną.
W pośrodku płyty, znajdowało się okrągłe wgłębienie, zamknięte drugim płaskim zaokrąglonym kamieniem, z wywierconym po środku na pięć centymetrów otworem.
Wyglądało to na otwór kanału zatkany blachą.
Tylko, że kamień zastępował blachę.
Fabian włożył palce w ten otwór i chciał wyrwać ten rodzaj okrąglaka z granitu.
Nie mógł nic poradzić, kamień osadzony był na cemencie, usłyszał jednak w niewielkiej odległości płynącą wodę i przez dziurę w kamieniu, zobaczył przebijające światło.
— To jakby rura wodociągowa — rzekł Fabian — zkąd ona jednakże idzie?...
Młody człowiek nie mógł sobie tego wytłumaczyć, my więc to wytłumaczymy czytelnikom naszym.
W środku jednego z trawników willi, znajdowała się duża sadzawka, zasilana wodą z odnogi Marny, przepływającej po prawej stronie parku.
Rura przeprowadzoną była pod domem, w piwnicy zrobiony był otwór, aby w danym razie można było rurę oczyścić.
— To jest wyjście — pomyślał Fabian — kamień jest przymurowany cementem, trzeba więc cement oddzielić nożem, a wtedy kamień ustapi.
W tej chwili odgłos zupełnie innej natury uderzył słuch uwięzionego.
Był to odgłos kroków jakichś.
Ktoś szedł do niego.
Po cóżby przychodził, jeżeli nie po to, ażeby go oswobodzić?...
Przeciągnął co żywo posłanie na swoje miejsce, a lampkę postawił na stole.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Thompson trzymając w jednem ręku małą lampkę, a koszyk w drugiem, ukazał się na progu.
Był blady straszliwie.
— A! to pan! — wykrzyknął hrabia de Chatelux — dowiem się nakoniec, co za cel tego ohydnego żartu! — Pomyśl pan, że to zasługuje na gorsze nazwisko jeszcze...
— Powiem pana zaraz to, co sobie życzysz wiedzieć... Dla tego tylko przyszedłem tutaj — odrzekł zimno Jakób, stawiając lampkę na stole, a koszyk na ziemi.
— Czy to ta w tej piwnicy, zamienionej na więzienie, masz pan zamiar rozmawiać się zemną? — zawołał Fabian.
— W tej piwnicy.
— Te się pan mylisz, bo ja tu ani minuty nie pozostanę dłużej.
Rzekłszy to, młody chłopak rzucił się do drzwi w pół otwartych.
Ale znalazł się na wprost Jakóba, który jednym susem stanął pomiędzy drzwiami a nim i wymierzył mu lufę rewolweru prosto w piersi.
— Jeżeli postąpisz krok jeszcze, to cię jak psa zabiję! — krzyknął pseudo-Thompson.
— Więc to, co nazywałem żartem, jest właściwie zbrodniczą zasadzką?...
— Nazywaj to sobie, jak ci się podoba — nie sprzeczam się o nazwę!... — Jedno tylko ci pozostaje, uspokoić się... i porozmawiać ze mną...
— Ja chcę ztąd wyjść!...

— Nie wyjdziesz!...

XXXV.

— Będę krzyczał!... będę wzywał pomocy!... odrzekł Fabian de Chatelux.
— Jużeś to robił!... Na cóż ci się przydało? —odrzekł Jakób Lagarde. — Dzisiaj tak jak wczoraj, nikt nie przyjdzie ci na pomoc!... — Jesteś moim więźniem, moją własnością... — Złapałem cię u siebie, gdy mi chciałeś ukraść mój honor... — Mogłem cię zabić... byłem w prawie!... a jeżeli tego nie zrobiłem, to dla tego, iż miałem przyczynę ku temu... — Te przyczynę zaraz ci powiem...
— Miałeś prawo mnie zabić powiadasz?... przerwał młody hrabia.
— Tak... z pewnością!...
— Miałeś prawo mnie zabić, dla tego, żem powiedział twej wychowance, iż ją kocham!... — Czyż to zbrodnia, godna kary śmierci?...
— Wsunąłeś się pod mój dach z zamiarem okrycia mnie hańba!... Rachowałeś, że ci łatwo przyjdzie uwieść naiwne, nie znające świata dziecko, której jedynym błędem było, że uwierzyła twoim gładkim słówkom i twoim obietnicom!... — Ty nie myślałeś wcale, ty hrabia de Chatelux, o tem, aby uczynić z Marty swoje żonę!... — Chciałeś ją mieć za kochankę! Na szczęście, ja tu jestem, ja czuwam nad nią i przeszkodziłem twoim niecnym zamiarom!...
— Mylisz się pan, doktorze, i sądzisz mnie niesprawiedliwie!... — wykrzyknął Fabian. Kocham pannę Martę z całej duszy, ale ją i szanuję jednocześnie, przybyłem tutaj, jako uczciwy człowiek, przyszedłem ofiarować jej swoje nazwisko, a to taka prawda... jak to, że pana, jej opiekuna, proszę o rękę panny Marty!... — Widzi pan więc, że jeżeli popełniłem błąd, wchodząc w sekrecie przed panem do pańskiego domu, to chcę ten błąd naprawić...
— Naprawić tego błędu — niepodobna...
— Dla czego?...
— Dla tego, że jesteś moim rywalem! miłość, jaką uczuwasz dla Marty Grand-Champ, jest dla mnie zniewagą!...
— Czyż mogłem przypuszczać, że pan miałeś zamiar, zaślubić swoję wychowankę?...
— Wiedziałeś!... bo ci mówiono o tem.
— Mówiono mi, to prawda, ale nie chciałem temu wierzyć!...
— Dla czegóż to nie chciałeś wierzyć? Proszę mi powiedzieć...
— Jesteś pan dwa razy starszym od panny Marty!... Mógłbyś pan być śmiało jej ojcem!...
— Miłość nie dba o lata... — Zresztą czyż jestem starcem?...
— Z pewnością, że nie, ale ponieważ pan kochasz, więc możesz łatwo i moje także zrozumieć uczucie...
— Nie znoszę rywalizacyi. — Jesteś pan młodym, pięknym, nosisz ładne stare nazwisko, jesteś więc niebezpiecznym dla mnie i dla tego naprzód chciałem cię zabić, ale następnie cofnąłem się przed zbrodnią, lubo wytłomaczoną. ― Pozostawię pana przy życiu, jeżeli mi złożysz przysięgę...
— Czy mam przysiądz, że nie będę kochał panny Marty? przerwał Fabian — takiej przysięgi odmawiam! — Nie rozkazuje się sercu, a kłamać, dla ocalenia życia, uważałbym za rzecz siebie niegodną.
— Przysięga, jakiej chcę żądać od pana — odrzekł Jakób — pozostawia sercu pańskiemu zupełną swobodę... Przysięgnij, że nie będziesz usiłował widywać bez mojej wiedzy wychowanki mojej!... przysięgnij, że nie będziesz do niej pisywał, że nie będziesz nasyłał na nią żadnych posłańców! — Czekam!...
Fabian zdawał się być niezdecydowanym i pomieszanym.
— Nie wahaj się pan — zawołał pseudo-Thompson z dzikim wyrazem twarzy, — Gdybyś miał mi stanąć na drodze, gdybyś stać się miał najniebezpieczniejszą dla mnie zawadą, nie byłbym tyle głupim, ażebym się pozostawił przy życiu i ażebym cię ztąd wypuścił!... — Przysięgnij, albo nie, to ja przysięgam, że ci w tej chwili w łeb wypale!...
— Zrobi, jak myśli, ten dzikus — pomyślał de Chatelux — a jest zupełnym panem położenia. Na co mi się opierać?... Dla matki, dla Marty nawet, muszę za jakąbądź cenę, ocalić moje życie... — Później zobaczymy i pogadamy... — Jeżeli Marta mnie oddała swoje — serce, z pewnością nie zgodzi się zostać jego żoną…..
— Czekam! powtórzył Jakób Lagarde.
— Zgadzam się na przysięgę, jaką mi pan narzucasz... — powiedział Fabian.
— Na honor?...
— Na honor.
— Bez żadnej myśli ukrytej?...
— Bez żadnej zgoła!...
— No to dobrze — a najprzód, jako pierwszy dowód szczerości, proszę, zwróć mi pan fotografia panny Grand-Champ.
Jakób dążył do celu podstępnie, ale przekonanym był, że dojdzie na pewno do niego.
— Nie znaleziono przy nim tej fotografii — powiedział sobie — więc ją pozostawił u siebie, ale nie na wierzchu, żeby ją wszyscy widzieli, bo z pewnością matka nie wie o jego miłości... — Założę się, że fotografia leży obok medalu... — muszę się tego dowiedzieć... — i będę wiedział.
— Portret panny Marty…. — jąkał Fabian — ależ...
— Nie kłam pan, skoro utrzymujesz, te nigdy nie kłamiesz! — przerwał gwałtownie pseudo-Thompson. — Otrzymałeś ją z rąk Angeli, wiem o tem doskonale. Czy śmiałbyś zaprzeczyć?...
— Nie ale tej fotografii nie mam przy sobie...
— Gdzież jest?... W pałacu de Chatelux! — wykrzyknął Jakób.
— Tak... W moim pokoju...
— Jako zakład miłości, który wszyscy przyjaciele twoi mogą oglądać!...
— Co też pan mówi, doktorze!... Ja miałbym pozostawiać na oczach ludzkich portret panny Marty? — Ależ byłby to dowód braku szacunku dla niej... Zamknąłem portret w szkatułce...
— Którą łatwo otworzyć...
— Nie, bo klucz mam zawsze przy sobie i nie popuszczam go nigdy...
— Mówisz pan o szacunku, a zapewne fotografię młodej, anielskiej czystości dziewicy rzuciłeś pomiędzy, fotografie twoich kochanek!...
Fabian pobladł ze złości.
— Cóż pan a licha za wyobrażenie jakieś masz o mnie? — zapytał. Dla czego mnie podejrzewasz o brak wszelkiej delikatności!
— Fotografia panny Grand-Champ nie znajduje się bynajmniej w pośród niegodnego jej otoczenia... W pudełku o jakim mówię, znajdują się dwie tylko relikwie, szczególniej dla mnie święte; krzyż wojskowy mojego ojca i medal dany mi przez hrabiego de Thonnerieux, w kilka dni po mojem urodzeniu...
Oczy Jakóba zabłysły radością.
Młody człowiek wpadł w zasadzkę zręcznie zastawioną.
Wspólnik Pascala Saunier wiedział o co mu chodziło.
— Medal dany panu przez pana de Thonnerieux? — zapytał udając zdziwienie.
— Tak jest panie.
— Jesteś pan więc także jednym z sukcesorów hrabiego?
— Jestem nim panie...
— Urodziłeś się pan zatem tego samego dnia co nieboszczka panna de Thonnerieux?
— Dnia 10 marca 1860 r.
— To tak samo jak Marta!... To dziwne!
Szczersze daleko ździwienie niż u Jakóba, odmalowało się na twarzy Fabiana...
— Panna Marta także należy do sukcesorek hrabiego! — wykrzyknął.
— Tak... posiada medal złoty, prawdopodobnie podobny do pańskiego medalu, posiadający pewno daty...
— A także i pewne wyrazy, jak na moim — dorzucił Fabian.
— Tak panie... Jakie są wyrazy wyrżnięte na pańskim medalu?
Pytanie to lubo uczynione z największą na pozór obojętnością, nagle niby błyskawica oświetliło umysł hrabiego.
— Nędzniku! — wykrzyknął — zdradziłeś się!... teraz cię zrozumiałem... Toś ty ukradł testament hrabiego de Thonnorieux!... toś ty pomordował sukcesorów hrabiego, aby ich obedrzeć z medali!... Nie znalazłeś mojego gdyś mnie uśpił a teraz chcesz mi go wydrzeć podstępem!... Teraz wszystko rozumiem!... Piękność Marty to pułapka w twoim spodlonym ręku!... Ta dziewczyna jest twoją wspólniczką! a Angela także!... O niegodne istoty!... przeklęta trójco! Ściągnąłeś mnie tutaj aby mnie zrabować, a następnie zabić...
— No to zabij mnie skoro masz broń a ja jej nie mam! Jesteś w nocy mojej, jesteś skazanym...
— Pan Bóg się pomści za mnie! Już się mści nawet, skoro nie będziesz miał wyrazów wyrytych na medalu.
— Będę miał sam medal!...
— Nigdy!...
— Wezmę go pudełka, w którem się znajduje razem z portretem Marty i krzyżem oficerskim twojego ojca...
— Podły rozbójniku!... jeszcze nie masz go w swojem ręku!... Moja matka okraść ci się nie pozwoli!...
— No, to przejdę po trupie twojej matki, jeżeli będzie potrzeba!... Do widzenia hrabio de Chatelux... zobaczymy się jeszcze i to... po raz ostatni...
Powiedziawszy to Jakób wziął lampkę i wyszedł z piwnicy.
Fabian chciał poskoczyć do drzwi z narażeniem się na kulę w piersi.
Ale drzwi zostały już zamknięte.
Zaciśnięte pięści jeńca na próżno się kaleczyły o żelazną blachę.
— Moja matka!... moja matka! krzyczało biedne dziecko, przerażone w najwyższym stopniu. — Może on ją zabije ten nędznik... a ja jej ostrzedz nie mogę, ja jej nie mogę obronić!... O! oddałbym życie bez namysłu, bez wahania, za jedne godzinę wolności... Potrzeba mi ztąd wyjść!... potrzeba koniecznie, ale w jaki sposób się wydostać?...
Młody hrabia przypomniał sobie o odkryciu, jakie zrobił w chwili nadejścia pseudo-Thompsona.
Zaczął się przysłuchiwać.
Szmer przepływającej wody ciągle było słychać.
— Kamień nie dał się poruszyć, bo był na cemencie osadzony, ale cement nie jest przecie nie do pokonania...
Odsunął znowu posłanie, postawił lampkę na ziemi, wziął nóż, jaki mu podano przy nakryciu, ukląkł przy otworze kanału i zaczął pracować.
Przytępione ostrze noża zaledwie rysowało cement, ale Fabian jednakże nie zrażał się wcale. Dodawała mu energii rozpacz przywiązanego syna.


∗             ∗

Jakób Lagarde odjechał do Paryża.
— Pudełko, — mówił do siebie, — pudełko stojące w pokoju młodego hrabiego w pałacu de Chatelux!... W niem się znajduje medal... Muszę je mieć, będę miał, choćby mi przyszło podpalić pałac!...
Scena a właściwie koniec sceny, rozegranej pomiędzy Fabianem a doktorem, okrutnie poirytowała tego ostatniego.
Zdradził się i to właśnie w chwili, gdy miał nadzieję usłyszeć z ust więźnia wyrazy wypisane na cennym medalu. Duma jego oburzała się na samę myśl, że pozwolił niedoświadczonemu młokosowi domyślić się wszystkiego.
To też przybył na ulice de Miromesnil na obiad w jak najgorszem usposobieniu.
— Cóż... — zapytała Angola — czy tak idzie, jak sobie życzysz?...
— Wcale nie.
— Dla czego?...
— Potrzeba będzie zrobić wyprawę do pałacu de Chatelux!...
— Wyprawę — powtórzyła Angela, — to rzecz bardzo niebezpieczna...
— Zapewne, że nie bardzo bezpieczna, ale konieczna.
— Czy masz przynajmniej na to jaki sposób?...
— Mam, ale nie zadawalnia mnie w zupełności...
— Gdy Pascal powróci, — wynajdzie może coś lepszego...
Jakób w przystępie wściekłości marzył o spaleniu pałacu.
— Pomówimy jeszcze o tem, dodał.
Marta zeszła ze swego pokoju.
Zasiedli do stołu.
Pseudo-Thompson, zazwyczaj mało pijący, kazał podać mocne wino i nieustannie nalewał sobie do szklanki. Powiedzianoby, że chciał się upić, że chciał w kieliszku utopić czarne myśli, jakie go prześladowały, albo zaczerpnąć w nim odwagi, jaka go jakby opuszczać się zdawała.
Angela obserwowała go, ale Marta uszczęśliwiona, że wczoraj chociaż na chwilę widziała Pawła Fromentala, zatopiła się w swoich myślach.
Długo siedzieli przy stole, około dopiero dziewiątej Jakób się podniósł.
Obie kobiety poszły za jego przykładem...
— Marto... — odezwał się Jakób ciężko oddychając.
— Słucham, doktorze.
— Mam z tobą do pomówienia...
Głos miał zmieniony, wyrażał się krótko i z dziwnym akcentem.
Niepodobna było sierocie nie spostrzedz tego i opanował ją dziwny niepokój jakiś...
— Masz ze mną do pomówienia, panie doktorze?... — spytała.
— Tak.
— Słucham pana.
— Nie tutaj...
— Dla czego?...
— To, co ci mam do powiedzenia, jest bardzo ważne i może nas zatrzymać dosyć długo... Niedogodnie by nam tu było... ta by nam co chwila przeszkadzano...
— Przejdźmy zatem do salonu...
— W salonie także nie będzie dobrze...
— Gdzież więc chcesz, abyśmy się udali?...
— Pozwól mi towarzyszyć ci do twojego pokoju...
— Służę... — odpowiedziała nie bez pewnego wahania dziewczyna.


XXXVI.

Wzięła świecę i przeszła do siebie.
Jakob Lagarde przybył do niej w kilka minut zaledwie.
— Cóż panie doktorze?... — zapytała Marta, siląc się na swobodną minę, pomimo ogromnego przestrachu. — Co ma być przedmiotem naszej długiej rozmowy?...
— Zaraz ci wszystko opowiem — odpowiedział pseudo Thompson. — Siadaj... tu... naprzeciwko mnie... tu oto... z łaski swojej...
Oczy Jakóba błyszczały dziwnym jakimś ogniem, wyraz miał niezwykły. Krew gwałtownie bijąca do głowy, okryła twarz jego zawsze bladą, siną prawie czerwonością...
Sierota usiadła naprzeciwko niego.
— Słucham... — odezwała się z pozornym spokojem.
— Moje kochane dziecię — zaczął wspólnik Pascala Sauniera — nie mogłaś zapomnieć rozmowy, jaka miała miejsce pomiędzy nami tutaj właśnie!.. Dałem ci wówczas poznać stan mojej duszy i serca mojego...
Sierota zrozumiała odrazu, dla czego doktór chciał mówić z nią na osobności i co jej chce powiedzieć.
Od stóp do głów zadrżała.
— Boże!... — wykrzyknęła złamanym głosem — czy znowu chcesz mi pan prawić o uczuciach swoich?... — Czy podobna, żebyś tak prędko zapomniał o obietnicy swojej?...
— Ja nigdy niczego nie zapominam!... odrzekł Jakób — pamiętam zawsze doskonale wszystko!...
— Nie widzę tego w tej chwili. Obiecałeś mi pan uroczyście, że przez czas żałoby, nie będziesz wymagał żadnej odemnie odpowiedzi...
— Obiecałem ci to, to prawda... obiecałem ci przygłuszyć bicie mojego serca i chciałem dotrzymać słowa, ale przekonałem się, że to nie możebne!...
— Nie możebne? dla czego?...
— Uczucie moje silniejszem jest od mojej woli... Panuje ono nademną i gwałtownie popycha mnie naprzód... — Nie jestem panem siebie...
— Budzisz się doktorze, jestem zupełnie tego pewna... bierzesz przywidzenia za rzeczywistość.
— Nie Marto, ja się nie łudzę... Kocham cię miłością niezmierzoną, albo raczej uwielbiam cię i nie mogę czekać dłużej na odpowiedź od ciebie. — Trawi mnie gorączka... uspokój ją, błagam cię o to na kolanach!... — Łudziłem się, że będę szczęśliwym, że będę dumnym, otaczając cię szacunkiem... ale myliłem się jak widzę!... — Zazdroszczę tym, co patrzą na ciebie... zazdroszczę i tym, na których ty się spoglądasz. Nie mogę cię dłużej zostawić z twojemi wielbicielami, których sam nieopatrznie do stóp twoich ściągnąłem. Położenie takie przygniata mnie... — Gdyby to dłużej potrwać miało — zginąłbym na pewno. — Marto, potrzeba, abyś w ciągu miesiąca, została żoną moją.
Sierocie w głowie się zakręciło.
Nie wiedziała co odpowiedzieć, tak była pomieszaną.
Jakób ciągnął dalej:
— Tak musi być i tak będzie!... Za miesiąc będziesz już nosić moje nazwisko.
Marta zebrała całą odwagę.
Podniosła dumnie głowę, którą trzymała opuszczoną na piersi i głosem z początku dosyć niepewnym, ale stopniowo coraz silniejszym powiedziała:
— Nie mogę pana słuchać dłużej panie doktorze... Ma pan zupełną racyę, sytuacya taka wstrętna, taka fałszywa, nie może się przeciągać dłużej... Żądałam zwłoki odpowiedzią i otrzymałam ją od pana... Nie dotrzymujesz pan przyrzeczenia... zrywasz układ... zaraz ci więc odpowiem... Przygarniając sierotę biedną i opuszczoną, zrobiłeś szlachetny uczynek, za który serce moje winno ci wdzięczność dozgonna... Ale dziś, chcę i muszę się usunąć od następstw szlachetnego uczynku... Muszę na nowo zostać sierotą biedną i opuszczoną jak niegdyś!... Zapóźno już dzisiaj na opuszczenie pańskiego domu, opuszczę go zatem jutro...
— Opuścisz mój dom! — powtórzył Jakób cały drżący — a to dla czego?
— Dla tego, że postanowiłam zachować niezależność mojej duszy, mojego serca i mojej myśli... Dla tego, że nigdy nie myślę być i niebędę niewolnica cudzą, że pan chcesz sobie przywłaszczyć prawa, jakich nie masz nademną... To zawielka trochę zapłata za wyświadczone mi dobrodziejstwa!... Jestem wolną i chcę nią pozostać...
— Chcesz zostać wolną dla tego, aby pójść za swoim kochankiem... nieprawda? — zawołał pseudo-Thompson, który uniesiony złością, nie był już panem siebie.
Marta zadrżała.
Duma kobieca i uczciwość oburzały się na taką zniewagę.
— Pan mi uchybiasz — rzekła, a wiesz dobrze, że kłamiesz!... Wiesz dobrze, do weszłam do twojego domu niewinną, że taką chcę wyjść z niego.
Jakób Lagarde nie słyszał już tego wcale.
Pochłonięty przez namiętność rzekł tonem szyderczym:
— No!... zrzuć maskę i powiedz prawdę!... Czy bierzesz mnie za głupca….. czy sądzisz że jestem ślepy... że nie zrozumiałem twojej dla mnie pogardy, że nie odgadłem twojej miłości dla innego?...
— Nie! nie! nie.... nie dam się oszukać ani twoją rolą niewiniątka, ani uśmiechem hypokrytki!... Nie chcesz zostać moją żoną, bo masz w sercu miłość, którą usiłujesz ukryć przedemną, chociaż winnaś mi wszystko, boć ja cię wyciągnąłem przecie z nędzy, a nędza prowadzi do hańby... a hańba do zbrodni... Ta inna twoja miłość poczęła się w Petit-Castel, a rozwinęła w Paryżu pod moim dachem...
Twój kochanek był tu wczoraj i wasze miłosne spotkanie odbyło się w mojej obecności...
O! jesteście bardzo zręcznemi komedyantami oboje!... Graliście obojętność, bo niechcieliście się zdradzić, ale pomimo to, ja widziałem jasno!..
Znam mojego rywala!... Znałem go od owego wieczoru, kiedy zdradziłaś się mimowoli... Dostatecznem mi było śledzić twoje spojrzenia, ażeby czytać w twojem sercu, i teraz chcesz jeszcze kłamać? Nie, nie będziesz mnie dłużej oszukiwać!...
Marta nie przerywała doktorowi.
Trzęsąc się cała, słuchała go, gotowa mu odpowiedzieć, jak skończy obelżywą swoją przemowę.
— A więc tak... skłamałam! — odrzekła zgryźliwie – nałożyłam maskę na twarz moję. Postępowałam tak, jak postępują wszystkie kobiety, ukryłam myśli moje przed człowiekiem który nie miał do nich prawa...
— A więc... wykrzyknął Jakób — nie zapierasz się?
— Wcale a wcale!
— Przyznajesz, że kochasz?
— Z całej duszy, a ten którego kocham, godnym jest miłości mojej!... Jeżeli ukrywałam przed panem uczucie moje, to dla tego jedynie, że zanadto było dla mnie jasnem, iż staniesz się wrogiem tego, którego pokochałam, nie chciałam więc narażać go na twoje zemstę!... Byłbyś go zabił może!... Drżałam o niego i ta obawa natchnęła mnie myślą proszenia cię o zwłokę z daniem odpowiedzi... Miałam przed sobą rok czasu!...
Teraz zrywam maskę!
Kocham Pawła Fromentala i kochać go będą zawsze!
Tak, w Petit-Castel, zobaczyłam go po raz pierwszy, i od pierwszego spojrzenia serce moje należało do niego!
Tak, drżałam z radości, a ta radość musiała odbić się na mojej twarzy, gdy na poniedziałkowym wieczorze, Paweł którego nie spodziewałam się wcale, nagle mi się ukazał... Na tym to wieczorze oświadczenie jego przyjęłam.
Przed chwilą mówiłam panu o nieskończonej wdzięczności jaką mam dla pana... Kłamałam, albo raczej myliłam się, bo pańska wspaniałomyślność względem mnie, była tylko wyrachowaniem. Teraz widzę wszystko dobrze i wyrzucam precz z duszy uczucie, na które pan nie zasłużyłeś...
Chętnie powrócić chcę do dawnej nędzy...
Jutro wyjdę od pana, nie żeby popaść w hańbę, jak się pan wyraziłeś, ale ażeby udać się do Pawła, który czeka na mnie, bo mu powiedziałam: „Miej cierpliwość... godzina mojej wolności się zbliża“... Powiem mu, że ta godzina nadeszła, że jestem już wolną...
— A jeżeli ja nie pozwolę — odezwał się świszczącym głosem, nieprzytomny prawie Jakób. — Jeżeli ci nie pozwolę żebyś ztąd wyszła?... Jeżeli nie pozwolę żebyś go kochała i jeżeli nie oddam cię jemu?...
— Pan?... a to jakiem prawem? — odrzekła Marta.
— Prawem opiekuna nad wychowanicą...
— Pan woale nie jesteś moim opiekunem...
— Przygarnąłem cię przecie... Żyłaś pod moim dachem i musisz mi być posłuszną — — Nie uznaję tego: — a zresztą gdybym była nawet niewolnicą, zerwałabym pęta swoje...
— Są tak silne, że ich zerwać nie potrafisz!...
— Zabraniam panu przeszkadzać mi w opuszczeniu tego domu.
— Ja ci zabronię jednakże!
— Jakim sposobem?
— Użyje przemocy jeżeli będzie potrzeba.
— A ja przywołam władzę na pomoc, a jeżeli ta nie zgodzi się mnie obronić, obronię się sama!...
Powiedziawszy to, Marta chwyciła ze stołu przecinaczkę stalową w złotej oprawie, w formie sztyletu, istne arcydzieło sztuki, równie jednak niebezpieczne jak i broń prawdziwa i dodała:
— Nie pana zabije, ale siebie!... — Śmierć jest także wolnością!... — Teraz proszę mnie zostawić!... potrzebuję być sama!...
Groźba wypowiedziana przez Martę, groźba, którą zdolna była wykonać, rozproszyła chwilowy szał Jakóba.
Zrozumiał, że popełnił błąd ogromny, Pascal powiedział prawdę.
Sprawdziły się jego podejrzenia własne.
Marta kochała Pawła Fromentala.
Jeżeli się oswobodzi, jeżeli ucieknie z pałacu, ażeby się z nim połączyć, to we dwoje stać się mogą bardzo dla nich niebezpiecznemi.
— Marto!... Marto!... zawołał wystraszony, wyciągając ręce do młodej dziewczyny — gorączkę miałem... plotłem jak ostatni głupiec!... Przebacz mi!... przebacz!...
— Chętnie zapomnę o zniewagach, które zresztą nie mogły mnie dosięgnąć, odrzekła sierota — ale postanowienie moje jest niezmienne...
— Chcesz koniecznie mój dom opuścić?...
— Tak.
— Niepodobna...
— Jutro ztąd odjadę...
— Nienawidzisz więc mnie tak bardzo?...
— Nie mam wcale nienawiści, tylko żal...
— A jeżeli bym ci przysiągł, że od tej chwili, nigdy nie wypowiem ani jednego słowa, będącego iluzyą do tego co mówiłem, do projektów, jakie sobie ułożyłem?...
— Nie uwierzę panu...
— A jeżeli cię uwolnię?...
— Jestem wolną chyba przecie, nic mnie z panem nie wiąże.
— Jeżelibym ci dał dowód mojej poprawy? jeżelibym ci powiedział: — Kochaj Pawła... nie myślę was rozłączać...
bądźcie szczęśliwi... poświęcę się dla szczęścia waszego...
— Gdybyś mi pan to powiedział?...
— Tak... cóż wtedy?...
— Wtedy i tylko wtedy uwierzę, że to chwilowy szał spowodował dzisiejsze zachowanie się pańskie.
— A gdybym dodał: — Zostaniesz żoną Pawła, ale mnie nie opuszczaj!... — Pozostań w tym domu, ty której rysy przypominają mi tak bardzo drogie dziecko moje... Cóż byś mi odpowiedziała?...
— Odpowiedziałabym, uczyń Pawła moim mężem, a wszystko będzie zapomniane!...
— Za miesiąc, przysięgam ci, zostaniesz jego żoną!...
— Przysięgasz pan?…..
— Na grób mojej córki, którą utraciłem... na szanowaną pamięć twojej matki!...
— Paweł będzie mógł przychodzić tutaj co wieczór?... będziemy mogli rozmawiać ze sobą swobodnie?...
— O!... nie... nie... nie jeszcze... — nie tutaj...wykrzyknął Jakób Lagarde, przepysznie udając przerażenie. — Pozostawcie mi czas przyzwyczaić się do tej myśli, że kochasz innego... — Pojedziesz do Petit-Castel i tam widywać będziesz narzeczonego... — Po trochu powróci mi odwaga... przyzwyczaję się nazywać Pawła moim synem, tak jak ciebie nazywam moją córką...
Marta patrzyła na doktora z ogromnem ździwieniem.
Zapytywała się siebie, czy ten człowiek mówi prawdę, czy nie ukrywa jakiej myśli, czy nie chce jej oszukać?
Zręczny oszust miał oczy załzawione i miał łzy w głosie także.
Sierota pomyślała sobie:
— Może on naprawdę mnie kocha i tak cierpi... — Wiem co to jest miłość. — Poświęca się... — Muszę mu uwierzyć...
Jakób widział dobrze, co się działo w umyśle młodej dziewczyny.
Czuł, że ją pokonał.
Odgrywał w dalszym ciągu piekielną komedyę i padłszy przed Martą na kolana, mówił z płaczem:
— Ulituj się!... ulituj!... — Ja was tak oboje będę kochał!... — Będziecie dziećmi mojomi!...
— Dobrze — rzekła Marta, przekonana płaczem nędznika — o wszystkiem zapomniałam i wierzę panu...
— Niech się Bóg błogosławi, za to słowa!...
— Kiedy mnie pan odwieziesz do Petit-Castel?...
— Pojutrze, jeżeli sobie życzysz...
— Naturalnie, że sobie życzę!... — A za miesiąc... wszak pan przyrzekłeś, przysięgłeś nawet...
— Za miesiąc — dokończył Jakób — zostaniesz żoną Pawła Fromentala... — Czy wtedy przebaczysz mi zupełnie?...
— Już panu przebaczyłam...
— Ani już pamiętam nawet, czyś mi pan dokuczył czemkolwiek...
I Marta zaczęła płakać z kolei.
Jakób chciał się zbliżyć do niej.
Instynktownie odskoczyła przestraszona.
— Wątpisz jeszcze? — szepnął pseudo-Thompson wymówką.
— Nie, nie wątpię — odrzekła Marta. Potrzebuje się pomodlić...
Widocznem było, że młoda kobieta, życzyła sobie pozostać samą.
— Żegnam cię i życzę dobrej nocy moja córko... powiedział Jakób Lagarde — i wyszedł.
Ale dodał zaraz, rzucając złośliwe spojrzenie na drzwi, jakie zamknęła za sobą:
— Podpisałaś wyrok śmierci na siebie, kochana panno Marto Grand-Champ!...
Udał się do swojego pokoju, ale nie położył się zaraz, bo wiedział, te sen mu na powieki nie przyjdzie.


XXXVII.

Rajmund Fromental wyjechał do Joigny o ósmej wieczorem.
O jedenastej był już na miejscu.
Nie wiedząc wcale gdzie jest prefektura departamentu l’Yonne, wsiadł do jednego z omnibusów, jakie stały przy stacyi kolejowej, a na jakim świecił napis: Hotel du Cheval Blanc.
W kwadrans później wysiadł we wspomnionym hotelu i zażądał pokoju.
Zaraz się spać położył.
Nazajutrz wstał z samego rana i z niecierpliwością wyglądał na otwarcie sądu.
Czekając przepisanej godziny, spacerował po Joigny.
Pascal Saunier także wstał bardzo rano.
O dziewiątej, znajdował się już w Mont-de-Pieté.
Okazał kartkę, jaką mu dnia poprzedniego wydano, i odebrał bez żadnych trudności złoty medal, zastawiony niegdyś przez Martę Grand-Champ.
Pociąg z Marsylii do Paryża przechodził przez Joigny o dziesiątej, minut piędziesiąt.
Ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił spiesznie do hotelu Martin-Pecheur i udał się na stacyę w towarzystwie Lureau, jadącego do Sens.
O dziewiątej, Fromental przedstawił się w sądzie i zażądał widzenia się z prokuratorem rzeczpospolitej, albo jego pomocnikiem.
Jako inspektor służby bezpieczeństwa publicznego miasta Paryża, nie potrzebował wyczekiwać w przedpokoju.
Wprowadzony natychmiast do gabinetu towarzysza prokuratora, okazał mu odezwę prefekta policyi, po przeczytaniu której, urzędnik oddał mu się do dyspozycyj.
W kilku słowach Fromental przedstawił położenie.
— A więc, — odpowiedział urzędnik, skoro Rajmund skończył opowiadanie, przyjechałeś pan do Joigny, aby odkryć ślad tych dwóch ludzi, o których wspominałeś?
— Tak jest, panie... Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda... Ten ostatni pochodzi z tego miasta i wezwany tu był po wypuszczeniu z więzienia w jakimś interesie.. Czy nie znasz pan ojca jego?...
— Nie. Nie tak dawno tu urzęduję, nie mam więc jeszcze szerszych stosunków, zapoznam pana jednakże z kimś, który na pewno potrafi objaśnić pana we wszystkiem... Poczciwy to wielce człowiek, który w Joigny się urodził i nigdy z Joigny nie wyjeżdżał, zna zatem wszystkich doskonale. Zarządza policyą municypalną i doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków. Zadowolony pan będzie na pewno z jego pomocy.
Urzędnik zadzwonił.
Woźny wszedł do gabinetu.
— Dowiedz się, czy pan Cerbier jest w biurze... jeżeli jest, to poproś aby tu przyszedł, jeżeli nie przybył jeszcze, niech zaraz poślą po niego do domu...
Woźny pospieszył spełnić rozkaz odebrany.
Pan Cerbier był już w biurze.
Nie upłynęło pięciu minut, gdy wchodził do gabinetu pomocnika prokuratora.
Był to człowiek piędziesięcio-letni, już szpakowaty, średniego wzrostu, tęgiej budowy, ubrany starannie i wygolony.
Na pierwsze wejrzenie, fizyonomia togo małomiasteczkowego pana obywatela wydawała się głupkowatą, ale kto ma się przypatrzył lepiej, ten na pewno zauważył, że miał żywo, błyszczące, pełne inteligencyi oczy.
— Pan prokurator może potrzebuje? zapytał kłaniając się urzędnikowi.
— Tak... odłożysz pan na bok wszelkie sprawy i oddasz się najzupełniej do dyspozycyi pana Fromentala, inspektora bezpieczeństwa publicznego miasta Paryża.
Cerbier skłonił się Fromentalowi.
— Idzie tu o rzecz nader ważną, o sprawę wymagającą bardzo wiele sprytu... Liczę na gorliwość pańską... Ale przedewszystkiem — odpowiedz pan na pytania, jakie ci zada pan Fromental...
Policyant z Joigny spojrzał z uśmiechem na swojego kolegę paryzkiego i rzekł:
— Jestem na pańskie rozkazy... proszę, niech mnie pan zapytuje.. Odpowiem jak potrafię najlepiej...
— Czy znasz pan, albo czy znałeś pan dawniej niejakiego Lagarde?... zapytał Rajmund.
— Lagarde?... — powtórzył Cerbier bez żadnego wahania. — Jest ich trzech w Joigny, ale nie są sobie krewni. Był czwarty, który umarł dnia 28 grudnia 1878 r., a którego syn był skazanym w 1874 r. na pięć lat więzienia...
— To o tego ostatniego właśnie chodzi... Czy nie wiesz za co został skazany?... Wdał się z jakimś zanadto niecierpliwym spadkobiercą, który chciał czemprędzej doczekać się sukcesyi i... przyspieszyli zgon bogatego chorego...
— Tego chorego Jakób leczył zapewne... zapytał Fromental.
— Tak, był dobrym nawet doktorem, człowiekiem bardzo dystyngowanym, ale łotrem z natury...
Fromental pytał dalej.
— Po wyjścia z więzienia człowiek ten wzywany był do Joigny i był tu ze trzy miesiące temu, w jakimś interesie familijnym!... Czy nie wiesz pan co o tem?...
Cerbier potrząsnął głową.
— Nie wiem nic o tem... — odrzekł. Gdyby był powrócił, zrobiłoby to było pewne wrażenie w mieście, bo się ogromnie sprawą jego zajmowano. Znałem go nadto osobiście i byłbym go poznał z pewnością.
— Miał tutaj odbierać spadek po ojcu...
— Może dał komu plenipotencye do działania. Nic zresztą łatwiejszego, jak dowiedzieć się o tem... — Udamy się do pana Laboye, notaryusza nieboszczyka Lagarda i zapytamy jak było.
— Zechcesz mi pan zatem towarzyszyć do notaryusza?...
— Najchętniej, ale nie traćmy ani chwili, ażeby się z nim zobaczyć…..
— Czy ma zamiar gdzie wyjechać?...
— Nie, ale dziś u nas dzień targowy i w kancelaryi pana Laboye musi już być pełno włościan, którzy przyjeżdżając z prowiantami, załatwiają przy sposobności interesa. — Nic otóż nie ma nudniejszego nad włościanina, opowiadającego swoję sprawę. Notaryusz nie może się już pozbyć żadną miarą takiego klijenta.
— Ha, to idźmy! ― rzekł Rajmund. — I ukłoniwszy się pomocnikowi prokuratora, który poprosił o wiadomość co do rezultatu poszukiwań, opuścił biuro z panem Cerbier.
Od sadu do notaryusza, nie było daleko.
W pięć minut byli już na miejscu.
Naczelnik policyi municypalnej miasta Joigny, znał doskonale zwyczaje miejscowe.
Kancelarya notaryusza zapchaną już była przez wieśniaków w długich bluzach płóciennych niebieskiego koloru.
Dependent oświadczył Cerbierowi, że nie może żadną, miarą mówić w tej chwili z panem Laboye, bo ten w od dzielnym gabinecie ma radę familijną.
Nie można mu przerywać pod żadnym pozorem.
— Może pan, mógłbyś nam dać objaśnienia, jakich potrzebujemy — odezwał się Rajmund do dependenta.
— Wątpię. — Nie jestem obznajmiony z biegiem interesów, bo pracuję tu od kilku tygodni dopiero.
— A o której — rzekł Cerbier — będziemy mogli widzieć pana notaryusza?...
— W godzinie śniadaniowej, jeżeli panom tak pilno... — Uprzedzę pana Laboye.
— Prosimy bardzo... będziemy punkt o dwunastej?... — A teraz chodźmy odwiedzić tego kuzyna...
Obaj mężczyźni wyszli z kancelaryi.
Rajmunda do najwyższego stopnia niecierpliwiły wszystkie te opóźnienia.
Czas uchodził, a on czuł, że od pośpiechu wszystko zależy.
Kuzyn Jakóba Lagarda, miał zakład wyrobu broni przy ulicy Grand-Rue.
Corbier poprowadził tam Rajmunda.
Lagarde powitał uprzejmie Corbier’a.
— Cóż pana tu sprowadza?... — zapytał z uśmiechem. — Czy nie przyszła pana przypadkiem ochota, wybrać się na polowanie i kupić Lefoszówkę?...
— Nie kochany panie Lagarde... — Ja, jak wiesz dobrze o tem, poluję bez broni, a moja zwierzyna nie zakłada się na rożen. — Przychodzę do pana po małe objaśnienia.
— Kogo czy czego dotycząco?...
— Dotyczące kogoś z pańskiej rodziny...
— A ba!... O kogo chodzi?...
— O jednego z krewnych pańskich...
— O którego?...
— O Jakóba Lagarde’a...
Fabrykant zmarszczył brwi.
— To o tego ptaka chodzi! — odrzekł. — Czy po wyjściu z więzienia, dopuścił się znowu jakiej niegodziwości.
— Bardzo być może, ale ja nic o tem nie wiem...
— Więc co chciałeś się pan dowiedzieć?...
— Czy był tu przed trzema miesiącami, dla odebrania spadku po ojcu... i czy pan wiedziałeś o tem?...
— Nie... Ale pana notaryusz o tem najlepiej objaśni.
— Byliśmy już tam i zaraz tam znowu pójdziemy. — Przypuszczaliśmy, że był może u pana, podczas bytności w Joigny...
— On?... Bagatela!... Ślicznie go byłbym przyjął... — Był o tem przekonany i nie pokazał się wcale.
Wyszli od fabrykanta.
— Tylko zatem rejent jeden będzie w stanie pana objaśnić — odezwał się Corbier. — Mamy jeszcze pół godziny czasu — dodał, spoglądając na zegarek. Wstąpmy zatem na kieliszek absyntu.
— Dobrze, ale pod warunkiem, że mi pan zrobisz przyjemność i zjesz ze mną śniadanie...
— Służę panu z całego serca...
Po absyncie obaj agenci powrócili do pana Laboye.
Właśnie zasiadł do stołu, ale uprzedzony o wizycie Cerbiera, wydał rozkaz przyjęcia go natychmiast.
Wprowadzono przybyłych do gabinetu.
— Kochany panie Laboye — odezwał się naczelnik policyj municypalnej w Joigny —przyszliśmy zapytać pana, czy niejaki Jakób Lagarde, skazany na pięć lat więzienia i wypuszczony po odcierpieniu kary, nie odbierał za pośrednictwem pana spadku po ojca, zmarłym w 1878 r.
— Odbierał — odpowiedział notaryusz.
— Przychodził sam?...
— Sam osobiście... — Był pierwszy raz w kancelaryi 25 maja... nazajutrz podpisał pewne papiery, a w kilka dni potem, wręczyłem mu sumę spadkową... Odebrał z górą dwadzieścia tysięcy franków...
— Więc kilka dni przepędził w Joigny?...
— Bawił tu dni sześć czy siedm...
— Czy nie mógłbyś nam pan powiedzieć, gdzie mieszkał w ciągu tego czasu?...
— Nie pytałem go o to... — Zapewne stał w którym z hotelów...
— Przekonamy się... — rzekł Corbier.
— Nie wie pan notarysz przypadkiem, czy Jakób Lagarde sam był w Joigny, czy z kim drugim jeszcze?... — zapytał Fromental.
— Nie, nie był sam... — Mówił mi, jak przypominam sobie doskonale, iż zwłoka w interesach niepokoiła go podwójnie, bo ma ze sobą przyjaciela, któremu bardzo się spieszy z wyjazdem.
— A ha!... — mruknął Rajmund. — Ten przyjaciel, to Pascal Saunier...
— Nie mówił panu nazwiska tego przyjaciela... nie mówił gdzie się zamierzał udać z Joigny?…..
— Mówił mi coś o Anglii... o Londynie i nic więcej.
— Kłamstwo!... — Paryż, to jedyne miasto na świecie, które pociąga ku sobie wyrodków podobnego rodzaju.
— Pomimo najszczerszej chęci, nie podobna by mi panom powiedzieć nic więcej... — oświadczył notaryusz. — Bardzo dziś jestem zajęty, czeka na mnie chmara osób... Pozwólcie mi panowie, pójdę dokończyć śniadania.
Cerbier i Rajmund pożegnali p. Laboye i wyszli.
Znalazłszy się na ulicy, Rajmund rzekł:
— Przepędził tutaj blizko tydzień... musiał więc pozostawić jakiś ślad po sobie, chociażby nazwisko tylko w książkach policyjnych w hotelu, w którym zatrzymał się ze swoim przyjacielem...
— Może podał nazwisko nie swoje ― zauważył Cerbier. — Zjedzmy śniadanie, a później sprawdzimy fakta, co się trochę zapewne przeciągnie. — Prócz hoteli jest dosyć jeszcze prywatnych mieszkań w Joigny i kto wie, czy nie będziemy musieli wszędzie się rozpytywać.
Rajmund coraz bardziej przeklinał zwłokę, ale potrzeba było być zrezygnowanym.
Po śniadaniu, które dosyć długo trwało, bo Cerbier nie łatwo się zaspakajał, zaczęli obchodzić hotele, a najpierw u dali się do hotelu Cheval Blanc w którym Fromental stanął wczoraj.
Kazali przedstawić sobie książki meldunkowe.
Tego samego dnia o czwartej, Pascal Saunier, przybył do Paryża na ulicę de Miromesnil, gdzie Jakób Lagarde oczekiwał go z gorączkową niecierpliwością.
Pociągnął zaraz kamrata do siebie do gabinetu.
— No cóż! masz?... — zapytał zasunąwszy drzwi poprzednio.
— Mam, ale nie bez pewnej trudności się załatwiłem... — odrzekł Pascal. — Oto jest...
I rzucił złoty medal na biurko.
Jakób chwycił go drżącą z radości ręką.


XXXVIII.

— A ty? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thennerieux — cóż zrobiłeś z Fabianem Chateloux?...
— Nie wiele...
— Jakto?...
Jakób opowiedział co się stało.
— Głupstwo!... Będziemy mieli jego medal... — odrzekł Pascal — potrafię się dostać do pokoju pana hrabiego.
— Liczyłem na to, że wynajdziesz jaki sposób...
— Znalazłem go już, bo nic nadto łatwiejszego...
— Naprzykład?...
— Zabije się pana Fabiana zręcznem pchnięciem sztyleta... pozostawi mu się bilety wizytowe w kieszeni i... wyrzuci na publiczną drogę!... — Znajdą go, odniosą do domu matki, położą z wielką ceremonią na łóżku i obstawię świecami...
Wieść o katastrofie lotem błyskawicy się rozniesie...
Jako przyjaciel hrabiny pojedziesz jej złożyć wizytę kondolencyjną i mnie ze sobą zabierzesz...
Zażądamy aby nas dopuszczono do zwłok nieboszczyka, dla złożenia mu hołdu ostatniego i podczas kiedy ty szlochać będziesz z matką, ja zabiorę pudełko...
— Jutro więc rozegrają się ostatnie akta tragedyi! — wykrzyknął uradowany Jakób.
— Zdecydowałeś się stanowczo?...
— Jak najbardziej stanowczo.
— Marta zniknie także?
— Tak samo jak i drudzy — odrzekł doktór ponuro.
— Brawo! Nabrałeś nareszcie rozumu... A Paweł Fromental?...
— Pożegna świat razem z Martą swoją wspólniczką...
— Jakże go sprowadzisz do Petit-Castel?...
— Zaraz o tem pomówimy.
— Dla czego nie teraz?
— Jest coś pilniejszego do załatwienia?...
— Cóż takiego?
— Zebrać medale, które posiadamy i zobaczyć czy nie moglibyśmy bez tych dwóch, których nam jeszcze brakuje, otworzyć sobie Sezama.
— Możemy spróbować, ale wątpię czy to się uda... Jak będzie brakować jednego chociaż wyrazu, to nic nie zrobimy.
— Zobaczmy jednakowoż...
— Jakób wyjął medale ze szkatułki w której były zachowane, i ułożył je na biurku według numerów porządkowych.
— Pisz! — odezwał się następnie do Pascala.
Ten wziął pióro i czekał co mu pseudo-Thompson podyktuje.

Des granges de mer la
septiéme dalle noire de la
comptant à partir du coin

— Czy już wszystko?
— Wszystko... czytaj teraz...
Pascal przeczytał głośno to co napisał:
— Des granges de mer, septième dalle comptant de la coin...
— Nic nie wiadomo! — wykrzyknął Jakób tupiąc nogami zo złości — brakuje wyrazu najgłówniejszego...
— Ja ponieważ znam majątki de Thonnerieux’go, mógłbym skompletować pierwsze zdanie — odezwał się Pascal.
— Tak myślisz?
— Jestem tego zupełnie pewny... ale to nas do niczego nie doprowadzi... Powiedz jednakże...
— Mowa tu zapewne o zamka des Granges de Mer-la-Foine.
— Przypuszczasz, że te pieniądze są tam w tym zamku ukryte?
— Tak, pod czarną płytą, ale co to za czarna płyta? gdzie jej szukać, od jakiego liczyć kąta? Nie możemy nic, literalnie nic... Dla odczytania tych logogryfów potrzeba wszystkich medalów.
— Bądź spokojny, wkrótce je będziemy mieli! — Teraz pomówmy o Pawle Fromentala. Weź ćwiartkę listowego papieru i pisz...
— Co chcesz ażebym pisał? — zapytał Pascal przerażony.
— List.
— Głupstwo!... Korespondencya najczęściej staje się przyczyną nieszczęścia.
— W tym wypadku, nie mamy się o co obawiać... Ten list w żadnym razie skompromitować nas nie potrafi... Weź świeże pióro i zatemperuj...
Kiedy Pascal ździwiony ale posłuszny wziął się do temperowania pióra, Jakób wyjął ze skrytki swego biurka maleńką flaszeczkę z płynem zielonawym mocno zakorkowaną.
Odetkał flaszeczkę i postawił ją obok Pascala, który zapytał.
— Co to?
— Niewinny środeczek chemiczny... Cenne odkrycie, jakie mi się zrobić dało! — Utyjesz tego płynu zamiast atramentu... Przechodząc z końca pióra na papier, stanie się czarnym zupełnie...
— No więc?...
— Ten, co w dwadzieścia cztery godzin później chciałby ten list przeczytać, znajdzie tylko czysty papier... — Paweł Fromental otrzyma to, przeczyta, dowie się o miejscu i godzinie naznaczonej mu na spotkanie i schowa do kieszeni, nie troszcząc się o nic więcej...
— Ale jeżeli we dwadzieścia cztery godziny, przyjdzie mu ochota raz jeszcze miłosny bilecik odczytać, to dopiero łamać sobie będzie głowę, dla czego Marta użyła do korespondencyi atramentu, który niegdyś sympatycznym nazywano...
— Czy nie obawiasz się, aby nie rozplótł o tym liście?...
— Zapewniam cię, że słówka przed nikim nie piśnie!... — Zresztą komu miał by się zwierzać?...
— Ojcu...
— Ojciec w podróży, a on mieszka Bam w małym domku w Oréteil... — Powtarzam ci, że jestem najzupełniej pewnym, że niczego się zgoła nie obawiam.
Na wszelki przypadek, naśladuj pismo Marty, bo nie wiem, czy go Paweł nie zna czasami... Pisz leciutko, dotykając zaledwie papieru...
Pascal umaczał pióro w zielonawym płynie i po dyktandzie Jakóba napisał to słów kilka
„Mój serdeczny!...
— Obiecałam ci donieść, gdy będę wolna... Jestem wolna... — Jutro wieczorem będę w Petit-Castel z Angelą, zupełnie mi oddaną…..
„Przepłyń jutro o północy odnogę Marny dotykającą do parku i wysiądź w przystani...
„Angela będzie tam czekać na ciebie i przyprowadzi cię do mnie...
„Pamiętaj, aby nikt na świecie nie domyślał się tej schadzki, jeżeli chcesz, żebym do ciebie należała całe życie.
„Kochająca cię z całej duszy,

„Marta.“

List został napisany.
To, co Jakób przewidywał, zupełnie się sprawdziło.
Zielonawy płyn, przelany na papier, przybrał kolor czarny, błyszczący.
Pismo łudząco podobne było do pisma sieroty.
— Znakomicie!.. Słowo honoru daje... — powiedział Pascal.
— Środeczek niewinny... a niezmiernie użyteczny w pewnych okazyach...
— Nieoceniony do podpisywania weksli lichwiarzom!... — dodał, śmiejąc się ex sekretarz hrabiego de Thonnerionx. Lichwiars w terminie znalazłby w swoim pugilaresie czysty tylko stemplowy arkusz papieru. — Wyobrażam sobie jego minę!...
— Bądźmy poważni, — odrzekł Jakób! — włóż list w kopertę...
— Zrobione...
— Teraz połóż adres: Pan Paweł Fromental w Cretéil-Seine... Doskonale... Teraz potrzeba co tchu oddać ten list na pocztę...
— W tym cyrkule?...
— O! nie!... ja sam osobiście go zaniosę do stacyi głównej na placu Giełdy... Ty idź połóż się do łóżka. Musisz bardzo potrzebować spoczynku... obudzę cię do obiadu...
Powróćmy do Joigny.
Była dziesiąta wieczór.
Rajmund Fromental i Cerbier, przepędzili całe popołudnie i cały wieczór na przeglądaniu książek meldunkowych po hotelach i prywatnych chambregarnies bez najmniejszego rezultatu.
Nigdzie żadnego śladu przejazdu Jakóba Lagarda i Pascala Saunier.
Zgorączkowany i niespokojny, Rajmund zaczynał tracić nadzieję, i uważał przyjazd swój za zupełnie chybiony.
Zostawało jednakże jeszcze do zrewidowania parę miejsc.
Nazajutrz rano, bo dziś zapóźno już było, postanowił tego dokonać.
Cerbier postanowił odprowadzić kolegę do hotelu Cheval-Blanc.
— Obawiam się jednej rzeczy... odezwał się nagle Rajmund w czasie drogi.
— Czego mianowicie?...
— Czy dwaj uwolnieni więźniowie nie podali nazwisk fałszywych...
— Dla czego by mieli się ukrywać?... Byli w porządku ze sprawiedliwością, odsiedziawszy karę... Nie było im nic do zarzucenia.
— Jakób Lagarde na pewno pragnął aby nie wiedziano o jego obecności w mieście rodzinnem...
— Aj! do dyabła, nie pomyślałem o tem!... No zaczekajmy do jutra... a teraz życzę ci dobrej nocy kolego.
Nazajutrz rano Cerbier przyszedł z samego rana po Rajmunda; rozpoczęli na nowo pielgrzymkę z jednakowym ciągle rezultatem.
Pozostał im nareszcie do zwiedzenia jeden tylko jeszcze hotel „Martin-Pecheur“, utrzymywany przez Lureau.
Ten ostatni czemprędzej podał im książkę żądaną, i zeszedł do piwnicy, gdzie butelkował wino.
Podczas gdy Fromental przeglądał tę książkę, Corbier odezwał się ze śmiechem:
— Ostatki bywają najlepsze czasami...
Rajmund odczytywał listę podróżnych, spodziewając się ciągle jeszcze napotkać nazwisko Jakóba Lagarda i Pascala.
Nagle zadrżał i wykrzyknął.
— Znalazłeś pan?... zapytał Cerbier.
— Nie, ale znalazłem coś szczególnego.
— Co takiego?...
— Nazwisko...
— Jakie?...
— Doktora Thompsona...
— Znasz pan tego doktora?...
— Zna go Paryż cały!... Sławny to doktór. Ale jakto?... powracając z Ameryki, udając się do Paryża, zatrzymywał się w Joigny?... To wcale dziwne!... I w dodatku przybył tu właśnie w chwili, kiedy Jakób Lagarde nie figuruje w żadnej księdze...
— Prawda!... — rzekł Cerbier — a mnie w tej chwili przyszło coś do głowy.
— Co?... — zapytał Rajmund. — Po wiedz pan co myślisz?...
— Czy przypadkiem ten doktór Jakób Lagarde nie będzie doktorem Thompsonem?...
— Właśnie... to samo myślałem...
Podczas kiedy zamieniali te słowa, oczy Fromentala patrzały w książkę.
Znowu zadrżał.
Przeczytał ponad nazwiskiem Thompsona, nazwisko mniemanego jego sekretarza.
— Pascal Rambert?... — powiedział głośno.
— Pascal Rambert! — powtórzył Cerbie. — Napisane to?...
— Patrz pan!... sekretarz doktora.
— To samo imię co Sauniera... zauważył naczelnik policyi municypalnej. Oto łotr co źle zatarł swoje ślady!... Możesz pan na pewne widzieć w nich swoich poszukiwanych.
— Ah!... — wykrzyknął Rajmund, któremu mózg trzeszczał pod nawałem cisnących się myśli, muszę się koniecznie rozmówić z gospodarzem hotelu!...
— Pójdę zaraz po niego... — rzekł Cerbier.
I udał się do piwnicy.
Pozostawszy sam, Rajmund zaczął się zastanawiać.
Przypomniał sobie pierwsze swoje spotkanie z doktorem Thompsonem i jego sekretarzem, silił się przypomnieć sobie każde słowo z rozmowy, ażeby odkryć coś podejrzanego.
Podejrzenie coraz silniej go opanowywało.
Starał się odtworzyć sobie ich rysy.
Powątpiewał jednakże jeszcze.
Cerbier z gospodarzem powrócili z piwnicy.
— Panie gospodarzu! — zawołał Fromental do barczystego jegomości, wskazując palcem na otwartą książkę, — zapisałeś pan tutaj nazwiska dwóch podróżnych i musisz sobie przypominać te osby...
— O kim pan mówi? — zapytał Lureau.
— O doktorze Thompsonie i Pascalu Rambercie!
— O! z pewnością, że ich sobie przypominam! — wykrzyknął gospodarz z rozjaśnioną twarzą. Nie zapomina się nigdy klijentów podobnych?
— Dla czego?
— To takie wyjątkowo szlachetne serca! O! serca, które z pewnością rzadko się napotyka...
— Życzę sobie wiedzieć, skąd ci ludzie wzięli się u pana i wiele dni tutaj byli.
— To bardzo łatwo proszę pana, pozostawili tutaj zanadto dobre wspomnienie, ażeby o nich zapomnieć...
— Opowiedz mi pan wszystko, ale nie rozwódź się zanadto, nad drobnemi szczegółami...
— Będę się starał proszę pana.

I Lureau opowiedział w krótkości przybycie do swojego hotelu doktora i jego sekretarza, opowiedział z jakim staraniem leczył panię Perine Grand-Champ, powiedział o ich poświęceniu się dla umierającej, o ich wspaniałomyślności dla pozostałej sieroty.

XXXIX.

To, co rozpowiadał Lureau zaczęło chwiać podejrzeniami Fromentala.
Dzielni ludzie, o jakich mówił oberżysta z takim zapałem, nie mogli być mordercami jakich poszukiwał.
Podobieństwo nazwiska nie dowodziło wszak, żeby Pascal Rambert był Pascalem Saunierem, ex-sekretarzem hrabiego de Thonnerieux.
— Czy ci podróżni mieli papiery w porządku? zapytał.
— W jaknajlepszym, łaskawy panie, o ile mogę sobie przypomnieć — odrzekł Lareau jakoś niepewny trochę.
— Czy jesteś pan zupełnie o tem przekonany?...
— No jeżeli mam powiedzieć otwarcie, to nie tak bardzo znowu...
— Będzie materyał do procesu kontrowersyjnego — zauważył Cerbier.
— Panie Cerbier — odrzekł oberżysta, pan wiesz przecie o tem, że są osoby, które ci imponują i których nie masz śmiałości podejrzewać. Gdyby goście moi byli jakimiś awanturnikami, to nie byliby się z pewnością tak zachowywali, nie byliby potrafili wzbudzić ogólnej admiracyi... Doktór nie byłby się osiedlił w Paryżu, gdzie już ma dzisiaj olbrzymie wzięcie, wzięcie, które codzień powiększa się jeszcze, jak mi powiedział wczoraj jego sekretarz pan Pascal Rambert.
Fromental podskoczył.
— Pan Rambert? — wykrzyknął.
— Tak jest panie...
— Był wczoraj w Joigny?
— Był, proszę pana...
— Był w Joigny?
— Przez wczoraj i onegdaj... to ostatni podróżny jakiego zapisałem.
Podejrzenia Rajmunda powróciły a szybkością błyskawicy.
— Czy pan Pascal Rambert nie powiedział co za przyczyna sprowadzała go do tego miasta?
— Powiedział...
— Więc?
— Interesa osobiste...
— To nie dosyć! — Jakie interesa?
— Nie byłem tyle niedyskretnym, aby się o to dopytywać, tembardziej, że mnie to nie wiele obchodziło... Sam jednakże opowiedział mi, co ma za interes...
— Jaki zatem?..
— Proszony był przez jednego ze swoich przyjaciół paryzkich, o wykupienie z Mont-de-Pieté jakiegoś przedmiotu cennego.
— Cennego przedmiotu, zastawionego w lombardzie w Joigny?
— Tak szanowny panie tu zastawiają się rzeczy bardzo drogie, proszę pana — dodał Lureau, widocznie dotknięty w miłości własnej.
— Jakiego rodzaju był ten przedmiot?
— Nie wiem...
— Ale ja się dowiem!... Wszystko to i dziwne i podejrzane... Ci ludzie przybywający z Ameryki i zatrzymujący się na kilka dni w Joigny, to jeszcze można wytłómaczyć... Ale ci ludzie powracający po rzeczy zastawione przez swoich przyjaciół, to coś porządnie podejrzanego!... Proszę opisz mi pan dokładnie tych dwóch ludzi...
— Nic łatwiejszego proszę pana.
Lureau podał wszystkie szczegóły o jakie go proszono.
Ale cóż to znaczy opis, jeżeli nie ma znaków szczególnych?
Nic a nic.
Włosy dzisiaj blond, mogą być jutro ciemne.
Wczoraj mógł mieć wąsy i brodę, dziś może być bez żadnego zarostu zupełnie, co zmienia twarz nie do poznania.
Albo był wygolony po same białka oczu, a po trzech miesiącach ma jak las gęstą brodę...
Rajmund pod tym względem nie czuł się więc dokładnie objaśnionym.
Opuścił ze swoim towarzyszem Hotel Martin-Pecheur, i poszedł do Mont-de-Pieté.
Przez drogę pytał go Cerbier:
— Czy spodziewasz się pan znaleźć jaką wskazówkę w przedmiocie jaki Pascal Rambert był tu zastawił?
— Nie wiem co znajdę — odrzekł Rajmund — ale zobaczymy. Znasz się pan na naszem rzemiośle i wiesz, że często rzecz najmniejszej na pozór wagi, pociąga za sobą ważne skutki... Zresztą, liczę też trochę na przypadek... Idę dotąd ciągle po omacku, stąpam ciągle po nieznanej mi drodze...
Dwaj policyanci szli prędko i przybyli wkrótce do Mont-de-Pieté.
Tam tak samo jak w całem mieście Cerbier dobrze był znanym.
Wiedziano, że miał się prawo wypytywać.
Rajmund przedstawiony przezeń dyrektorowi instytucyi, objaśnił, że potrzeba mu się dowiedzieć, co to za przedmiot wykupiony został wczoraj z zastawu.
— To rzecz bardzo łatwa — odrzekł dyrektor. — Przejrzymy kwity przedmiotów wczoraj odebranych i zaraz się przekonamy.
Polecił jednemu z podwładnych, aby te kwity przyniósł ma do gabinetu.
— Ale — zauważył dyrektor — jakże będzie pan mógł poznać ów przedmiot, skoro nie wiesz co to za przedmiot?
— Rzeczywiście — mruknął Rajmund, — trudność będzie ogromna...
— Wiesz pan przynajmniej przez kogo został wykupiony?
— Przez Pascala Ramberta.
— Czy on go sam także zastawiał?...
— Nie wiem tego.
Przyniesiono kwity.
Na prowincyi, wcale nie tak jest jak w Paryżu, gdzie niektóre lombardy na setki tysięcy franków obrachowywają swoje obroty dzienne, a czasami przechodzą nawet po za tę cyfrę.
Lombard w Joigny dalekim był od takiej skali.
Kwitów położonych na stole, było co najwyżej ze trzydzieści.
— Przystąpię do przeglądu — odezwał Big Rajmund.
— Bardzo proszę, oto wszystkie kwity wczorajsze.
Fromental zaczął czytać kwit pierwszy i spojrzał od razu na rubrykę mieszcząca opisy fantów.
I ten i dwa następne, wydały mu się zupełnie nic nie znaczące.
Doszedłszy do czwartego, wydał okrzyk zadowolenia.
— Znalazłeś pan co? — spytali na ras dyrektor i Cerbior.
— Tak! — odrzekł Rajmund — znalazłem!
— Co to takiego?...
— Słuchajcie panowie...
I przeczytał głośno opis, jaki już znamy.
— Medal złoty pierwszej próby, ważący 45 gramów 83 centygramów, posiadający wyrzniętą datę, wyrazy i numer kolejny...
I dodał tryumfująco:
— Więc odgadłem!... więc instynkt mój mnie nie omylił!...
Pascal Rambert, to Pascal Saunier, złodziej testamentu hrabiego de Thonnerieux! a doktór Thompson jest jego wspólnikiem!... — Znalazłem bandytów!
Ale ― rzekł po chwilowym namyśle — do kogóż należy ten medal?...
— Podpis osoby, która zastawiała medal, musi się znajdować po drugiej stronie dowodu.
Rajmund obrócił papier.
Przeczytał znaśladowany przez Pascala Saunier podpis sieroty: „Marta Grand-Champ!...“
— Marta Grand-Champ! — wykrzyknął przerażony. — Ah! teraz wszystko rozumiem! — Marta Grand-Champ, to napewno Marta Berthier, jedna z sukcesorek hrabiego! — Ona w rękach tego nędznika!... To rozumiem teraz jego udaną dobroć dla tego dziecka!... — I to syn mój w niej zakochany!... —Te łotry ją zabiją także teraz, skoro już posiadają jej medal! — O! Boże! mój Boże!... byłem tylko nie przyjechał zapóźno.
Spojrzał na zegarek.
— O której godzinie przechodzi pociąg do Paryża? — zapytał Cerbiera, który odpowiedział:
— Pospieszny o siódmej minut pięćdziesiąt trzy.
— Zdążę jeszcze dojechać na stacyę nie prawda?...
— Tak, ale bardzo się spiesząc...
— Chodźmy zatem! chodźmy!...
Rajmund pożegnał dyrektora Mont-de-Pieté i pociągnął Cerbiera.
Lecieli cwałem i przybyli na stacyę o siódmej minut czterdzieści dwie.
Przez drogę Rajmund poprosił kolegę, ażeby objaśnił pomocnika prokuratora, iż nagły wyjazd, nie pozwolił mu zdać sprawy ze swoich poszukiwań, jak to robić przyobiecał.
Pozostawało kilka jeszcze minut do odejścia pociągu.
Fromental kazał się przedstawić Cerbierowi naczelnikowi stacyi i rzekł mu:
— Wzywam pana, abyś natychmiast wysłał depeszę do prefekta policyi do Paryża.
— Jestem de dyspozycyi pańskiej — odpowiedział naczelnik. — Napisz pan depeszę... — zaras ją wyekspedyują.
Rajmund skreślił telegram, zawierający to słowa:
„Bardzo pilne! Zrobić natychmiast rewizyę u doktora Thompsona w jego pałacn przy ulicy de Miromesnil i przyaresztować wszystkich. — Zaraz przyjeżdżam.

Rajmund.“

Rozległ się świst lokomotywy.
Pociąg wjeżdżał na stacyę.
— Prędko bilet! — zawołał Rajmund.
— Wykupi go pan w drodze... — objaśnił naczelnik stacyi. — Uprzedzę nadkonduktora. — Siadaj pan do pierwszej klasy...
— Nie zapomnij pan o depeszy...
— Za pół godziny, będzie już na biurku pana prefekta policyi.
Naczelnik otworzył drzwi biura i wyszedł na peron.
Fromental skłonił mu się, uścisnął za rękę Cerbiera i skoczył do przedziału pierwszej klasy.
Dzwonek się rozległ, pociąg ruszył:
— Czy tylko przybędę na czas? — powtarzał sobie Rajmund, nie mogąc wiedzieć na pewno.


∗             ∗

Paweł Fromental — jak to nasi czytelnicy sobie przypominają — powrócił do Créteil, szczęśliwy, że może powiedzieć Magdalenie, iż ojciec zostaje nakoniec wolnym, ale bardzo zmartwiony nagłem zniknięciem Fabiana i zajęty myślą, aby siebie także uchronić od jakiego niespodzianego napadu.
Wysiadłszy w Charenton z maleńkiego czółenka, szedł brzegiem Marny aż do Pont-de-Créteil.
Na drodze spotkał la Fouine’a.
Rybak-filozof włóczył się nad wodą, oczekując na Pawła.
Obaj młodzi ludzie uścisnęli się za ręce i la Fouine czuł się dumnym i szczęśliwym, że może rozpocząć swoją rolę protektora i opiekuna.
Nie tracąc czasu, zaproponował partyę łowów.
Paweł zgodził się na to.
Zaprosił Juliusza Boulenois na śniadanie i postanowili, że cały dzień wojować będę z rybami.
Idąc brzegiem, spotkali dwóch mieszczan, którzy spacerując tak byli zajęci rozmową, że na nich nawet nie zwrócili uwagi.
Nie można jednakże było im dowierzać, bo to dwaj agenci bezpieczeństwa, pilnujący właśnie Pawła.
— To syn Fromentala, — szepnął Vernier do towarzysza.
— Dobryś!... — odrzekł tenże. Jest razem z la Fouinem, razem zapewne powrócą do domu... Powróćmy do oberży, w której mieszkam i nie traćmy z oczu głównej drogi... Ztamtąd będziemy widzieli jak Paweł będzie wychodził... Będziemy wiedzieli gdziekolwiek się tylko ruszy... To będzie najlepsze miejsce do obserwacyi...
Udali się natychmiast do oberży, zażądali butelki wina i zasiedli przy oknie, z którego widać było i drogę główną i domek, gdzie mieszkał syn Rajmunda.
— Dajno karty, — rzekł Vernier do posługującego chłopaka, zagramy partyę pikiety.
Paweł i la Fouine weszli do willi.
Magdalena ucałowała swojego panicza i poprosiła la Fouina, ażeby poleciał do rzeźnika po kotlety, czemu młody rybak uczynił zadość bardzo chętnie.
Podczas jego nieobecności Paweł opowiedział starej służącej wszystko co się działo w Paryżu, niechcąc jej jednak przestraszać, nic nie powiedział o tem, że i on narażony jest na niebezpieczeństwo.
Pomimo radości z przychylnego rezultatu prośby swego pana, poczciwa sługa martwiała na same myśl zbrodni, o jakich się dowiedziała.
Łzy puściły jej się z oczu, gdy pomyślała o nieszczęśliwej hrabinie de Chatelux.
Przestała Pawła wypytywać i mrucząc sobie: „Miłosierdzie Bozkie, co za nieszczęście“, zabrała się do śniadania, bo właśnie la Fouine powrócił z prowiantami.


XL.

Po śniadaniu Paweł i la Fouine poszli na ryby.
Mieli powrócić do domu dopiero na obiad.
Towarzystwo Juliusza Boulenois, pomimo że tenże obywał się bez wszelkiej zgoła dystynkcyi, podobało się bardzo synowi Rajmunda.
Czuł, że w obecnych okolicznościach potrzeba mu mieć przy sobie kogoś, z kim mógłby porozmawiać o rzeczach obojętnych, a wolał la Fouina niż każdego innego.
Vernier i jego kolega widzieli jak dwaj młodzi wychodzili z narzędziami rybackiemi na ramionach.
— No to i cały dzień im przejdzie nad wodą!... — powiedział Vernier.
— Z pewnością, że nie oddalą się od Port-Créteil... potrzebaby tylko wiedzieć gdzie się usadowią..
— Agenci zapalili cygara, wyszli z oberży i z daleka śledzili Pawła i Julka, którzy, jak zwykle, zajęli miejsce na prost Petit-Castel.
— O już się usadowili... — rzekł Vernior. Znam ja rybaków, nie poruszą się oni ztąd aż do wieczora... Skorzystajmy z tego i chodźmy pogadać trochę ze starą służąca... Następnie pójdziemy co przetrącić... Ja funduję teraz a ty postawisz co wieczorem...
Pociągnęli ku mieszkaniu Pawła.
W chwili kiedy byli odeń oddaleni o jakie najwyżej piędziesiąt kroków, zobaczyli wychodzącego z domu pocztyliona.
— Przyniesiono list jakiś, — zawołał kolega Verniera. — Zapewne stary przysłał rozkazy służącej.
Nie mylili się wcale.
List przyniesiony pochodził rzeczywiście od Rajmunda.
Był to list ten sam, który wczoraj napisał a dziś rano idąc do prefektury wrzucił do skrzynki pocztowej.
Magdalena poznawszy pismo pana, czemprędzej je otworzyła.
Ze zdziwienia przechodziła w osłupienie, a z osłupienia w przerażenie, bo pisząc do poczciwej kobiety, ojciec Pawła nie ukrywał wcale, na jakie niebezpieczeństwo syn jego jest narażony. Zaklinał Magdalenę, aby czuwała nad chłopakiem, ale żeby mu nic o tem nie mówiła a ufała zupełnie agentowi Vernier, o którego przybyciu donosił.
W chwili kiedy dokończała czytania zadzwoniono do urtki ogrodowej, poszła więc ażeby otworzyć.
Vernier nie był Magdalenie nieznanym. Widywała go nieraz jak przychodził na ulice Saint-Louis-en-l’Ile.
Pomimo zmiany fizyonomii poznała go od razu.
— A! to pan, panie Vernier — powiedziała.
— Ja, kochana pani...
— Proszę wejść... Ten pan przychodzi z panem?...
— Tak.
— No to proszę, niech panowie wejdą obadwa.
I wpuściła do ogrodu obu agentów.
— Czy pani uprzedzoną została o naszej wizycie?... — zapytał Vernier.
— W tej chwili odebrałam list od pana.
— Więc wiesz pani o wszystkiem?...
— Wiem, że ukochany pan Paweł narażony jest na wielkie niebezpieczeństwo!...
— Osłonimy go z łatwością, ale pod pewnym warunkiem...
— Pod jakim?...
Że nas pani powiadamiać będziesz o wszystkiem co się tu stanie... jeżeliby się co stało...
— Możecie święcie rachować na mnie panie Vernier, będę panu wszystko donosić, ale gdzie znajdę pana w razie potrzeby?...
— Mieszkam w oberży Bruneta, a mój kolega u Poulaillona... niedaleko jeden drugiego, jak pani widzi...
— Zapamiętam... Ale moi panowie, — toż to przerażające to wszystko... Drżę jak liść... — Pan Paweł wyszedł...
— Wyszedł z la Fouin’em, wiemy o tem...
— To właśnie mnie niepokoi. — Co to za jeden ten la Fouine? Nie wygląda obiecująco... sądząc po toalecie...
— Nie okazale wygląda, to prawda, ale pozory często mylą... — La Fouine, to dzielny chłopak, na którym można zupełnie polegać... — Przy nim pan Paweł nie potrzebuje się obawiać...
— Dziękuję!... uspokoił mnie pan! — odrzekła Magdalena, odetchnąwszy swobodniej.
— Czy pan Paweł wychodzi czasem wieczorem? — zapytał Vernier.
— Najpóźniej o dziesiątej spać się kładzie.
— Nie ma zatem potrzeby, czuwać w nocy około domu?...
— Wcale nie ma potrzeby... — Ja zamykam drzwi sama...
— Czy ma jaką broń przy sobie?...
— Ma rewolwer w swoim pokoju...
— Dobrze! — Teraz zapisz to pani sobie dobrze w pamięci, że jeżeliby ktokolwiek obcy przyszedł do pana Pawła, w tej chwili trzeba którego z nas powiadomić o tem.
— Z pewnością, że nie zapomnę panie Vernier!...
Dwaj agenci pożegnali się i poszli na śniadanie.
O zmierzchu, to jest około w pół do ósmej wieczorem, Paweł i la Fonine powrócili.
Jedli obiad rozmawiając i układając się o przyszłą na ryby wyprawę.
O dziesiątej Juljusz Boulenois odszedł od Pawła, który zaraz spać się położył.
Umówili się nazajutrz na rano.
Magdalena odprowadziła la Fonina do furtki, starannie ją zamknęła, pozamykała też wszystkie drzwi w domu na dwa spusty i udała się także na spoczynek.
Boulenois obejrzał się na wszystkie strony.
Oczy jego przyzwyczajone do ciemności, widziały z daleka.
Nie spostrzegłazy nic podejrzanego, poszedł do oberży Poulaillona, którą od dwóch dni obrał sobie za siedlisko.
Zaledwie się trochę oddalił, gdy jakiś cień ludzki wyszedł także z po za krzaków i pociągnął drogą ku oberży Bruneta.
Był to Vernier, powracający do siebie.
Nazajutrz rano około ósmej, la Fouine zastukał do furtki ogrodowej.
Paweł już wstał i czekał na niego.
Postanowili, że pójdą na raki.
— Ale zapomnieliśmy o rzeczy najważniejszej — zawołał Julek...
— O czem takiem?...
— Zaopatrzyć się w mięso.
— Aj do licha!... prawda... no ale to nie takie znów nieszczęście!... Zaraz będziemy wszystko mieli.
— Weź pan siatki i zaczekaj na mnie na brzegu, a ja pobiegnę do rzeźnika do Saint-Maur, kupić co potrzeba...
Paweł wziął siatki, uprzedził Magdalenę, że przyjdzie z Julkiem na śniadanie o dwunastej i wyszli.
Kolega Verniera stał na czatach.
On dziś dyżurował.
Widział jak dwaj młodzi ludzie przechodzili i pewny, że zajmą to samo co Wczoraj miejsce, pospieszył do Verniera.
La Fouine odwiązał czółno Pawła i przepływał Marne, aby się udać do Saint-Maur.
Zniknął po za wysepką zarosłą wierzbami.
Paweł usiadł na murawie, przy brzegu i czekał na niego.
Nagle zadrżał.
Jakiś głos po za nim, wymówił jego nazwisko.
Obejrzał się i zobaczył listonosza wiejskiego, poszukującego czegoś w swojej torbie skórzanej.
— Ponieważ spotkałem pana, panie Fromental — odezwał się oficyalista pocztowy — to nie będę potrzebował chodzić do mieszkania pańskiego. — Mam coś dla pana... — Oto jest...
— Dziękuję — rzekł młody człowiek, biorąc list w rękę.
Listonosz poszedł sobie w dalszą drogę.
— Zapewne od ojca... — pomyślał Paweł.
I spojrzał na adres.
— Nie — to nie ojca charakter... Od kogóż to być może? — Pismo jakby kobiece... Gdyby to było... gdyby to było...
— Nie śmiał dokończyć swojej myśli.
Serce zaczęło bić mu gwałtownie...
Drżącą ręką rozdarł kopertę, spojrzał na podpis i wyraz niezmiernej radości, albo raczej upojenia, zajaśniał mu na twarzy.
— Od Marty!... szeptał drżącemi usty. — Od Marty!... Cóż ona pisze?...
I pożerał wyrazy skreślone przez Pascala pod dyktandem doktora Thompsona.
— Wolna!... wolna! — wykrzyknął po przeczytaniu ah! jakiżem ja szczęśliwy! — Zobaczę ją dzisiaj wieczór!... Dziś wieczór zapewne, będę ją mógł wyrwać z rak tyrana! — Będzie w Petit-Castel... Będzie z Angela, która jej jest tak oddaną, która wie o jej miłości i chce jej dopomódz... — Będzie czekała na mnie!... O! moja ukochana, moja droga, jedyna Marto, ja nie każę ci na siebie czekać!... Oswobodzę cię... Opuścisz dom, gdzie cię prześladują, zamieszkasz pod rodzicielskim moim dachem, zostaniesz moją żoną!...
Przeczytał list raz jeszcze, a po chwilowym namyśle powiedział:
— Ale nie... to niepodobna... Nakazuje mi tajemnice... — Zapewne nie będzie mogła zerwać jeszcze swojego łańcucha i pójść zemna... — Chce zapewne powiedzieć mi tylko, że szczęśliwa chwila się zbliża...
Przycisnął do ust ćwiartkę papieru, włożył ją z powrotem do koperty i schował do pugilaresu.
W tej chwili la Fouine ukazał się po drugiej stronie rzeki.
— Wziął wiosło — i w kilka minut był już na brzegu, na którym czekał go Paweł.
Udali się na połów raków.
O dwunastej byli już z powrotem w domku — połów nie bardzo się udał.
Postanowili po południu wybrać się po jaką rybę do usmażenia i na większego szczupaka.
I o wpół do drugiej zaopatrzeni winne przyrządy, byli już na stanowisku.
Paweł nie potrzebujemy o tem mówić, nie pisnął ani słówka o randez-vous, ani Magdalenie, ani la Fouinowi.
Czekał z nieopisaną niecierpliwością godziny błogosławionej, aby udać się do Petit-Castel.
To też łowienie nie zajmowało go wcale i nie skracało wcale czasu dłużącego się nieskończenie.
Rezultat połowu nie był lepszym niż rano.
O szóstej Paweł dał znak do odwrotu...
Kiedy doszli do miejsca w którem przywiązywali zwykle czółno, jakiś głos z drugiej strony Marny, zawołał na Juliusza Boulonois.
Podniósł głowę i spojrzał.
Zobaczył restauratora z wyspy.
Ten wyraźną pantominą przywoływał go do siebie.
— Wołają cię! — powiedział Paweł. Idź zobacz co to takiego.
La Fouine odbił od brzegu i podpłynął pod wyspę, a restaurator zawołał:
— A co to, a co to? czy już nie zajmujesz się połowem?... Dla czego zapominasz o swoich starych znajomych, cóż się z tobą dzieje?
— Ah! panie — odrzekł la Fouine — ja się wałęsam jak jaki milioner i po wszystkiem...
— Więc już nie zajmujesz się połowem?
— Owszem, ale tylko dla własnej przyjemności.
— Nie idzie tu o twoją przyjemność | na teraz... Dzisiaj musisz mi zrobić przysługę...
— Jaka proszę pana?...
— Musisz się trochę domyślać...
— Niech pan powie, tak jak bym się wcale nie domyślał...
— Jutro rano mam wesele, będę potrzebował kilku funtów ładnych ryb.
— Potrzeba więc będzie przepędzić noc na wodzie.
— Nie będzie to pierwsza!... Czyż już zostałeś takim próżniakiem?
— Próżniakiem nigdy!... Tylko od czasu mojego skaleczenia, nie lubię w nocy znajdować się na wodzie...
— Cóż ci się złego stać może? Przynieś mi sześć funtów ryby tylko ładnej, a ja ci zapłacę, słowo daję, zapłacę piętnaście franków!...
— No to będę łowił, ale żeby się panu przysłużyć, nie zaś dla piętnastu franków!...
— Ah! to ładnie! to bardzo ładnie!... Zresztą nie będziesz potrzebował przepędzać całej nocy... Ryby się dobrze biorą w odnodze wody bieżącej i za dwie godziny będziesz miał co potrzeba... Nie ma wcale księżyca, powietrze łagodne, będą chwytać od razu...
— To się tak mówi proszę pana... No, ale obiecałem, będę próbował... do jutra więc...
— Ja ci przygotuję trzy sztuki po sto sous...
La Fouine wiosłował do brzegu, na którym wysiadł Paweł.


XLI.

— Cóż restaurator chciał ci powiedzieć? — zapytał syn Rajmunda, towarzysza swego Juliusza Boulenois.
Ostatni opowiedział o propozycyi jaką mu uczyniono.
— Sześć funtów ryb!... — zawołał Paweł — to dużo, to bardzo dużo!... — Czy sądzisz, że złapiesz tyle?...
— Dla czegoby nie!... — Restaurator ma racyę, to właśnie chwila przypływa i w małej odnodze, w nocy aż się roi...
— O jakiej odnodze mówisz?...
— O tej przy parku Petit-Castel.
— Na prawo? — zapytał zaniepokojony Paweł.
— Nie, na lewo.
Paweł odetchnął.
Gdyby la Fouine miał zamiar udać się na odnogę Marny z prawej strony parku doktora Thompsona, byłby mu popsuł wszystkie szyki, byłby go bowiem z pewnością zobaczył spotykającego się z Martą.
— Proszę cię ze sobą na obiad i liczę, że mi nie odmówisz?...
— Nigdy się takim zaprosinom nie odmawia, panie Pawle! — odrzekł rybak-filozof — ale idź pan sam naprzód do domu, ja zaraz tam nadejdę.
— Gdzież się udajesz?...
— Przygotuję czółno i uporządkuję, na noc narzędzia...
Paweł pociągnął do domu. La Fouine przywiązawszy czółno poszedł się zaopatrzyć w ziemię i przynęty, a potem umieścił to wszystko w czółnie razem z wędkami i siatką i powrócił do syna Rajmunda.
Obiad dwóch młodych, nie ciągnął się bardzo długo.
O zmierzchu Boulenois pożegnał gospodarza, dopadł do czółna i ujął za wiosła.
Przepłynął odnogę oblewającą = lewej strony Petit-Castal i ulokował się obok czółna doktora Thompsons, to jest trochę po za rezerwoarem miniaturowej sadzawki parkowej.
Do tej tu przepływającej wody ryby zbiegały się gromadnie.
Przywiązał starannie czółno i zabierał się do roboty.
W tej chwili wybiła ósma na wieży kościoła w Joinville-le-Pont.
Wiatr północny niósł daleko echa dźwięku zegara.
Noc z powiadała się bardzo ciemna. Opuścimy na chwilę, brzegi Marny i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam zechcieli towarzyszyć do pałacu przy ulicy de Miromesnil, na kilka godzin przed tą chwilą, gdy Julek Boulenois zabierał się do połowu.
Była pięta wieczorem.
Konsultacye się skończyły.
Jakób zdawał się być bardzo uradowanym.
Od czasu sceny z Martą, owej sceny dziwnej i gwałtownej, której czytelnicy nasi byli świadkami, przybrał na twarz maskę nieprzeniknioną.
Wydawał się wesołym — odzywał się do Marty tonem uprzejmym, daleko bardziej uprzejmym niż zwykle.
Po wyjściu ze swego gabinetu, udał się do pokoju sąsiedniego, w którym panna Grand-Champ zajętą była obliczaniem pieniędzy, jakie wpłynęły od pacyentów.
Na twarzy Marty rozlana była smutna melancholia.
— Moje dziecko — odezwał się Jakób — ta twoja twarz posępna, martwi mnie bardzo... — To jakby niema dla mnie wymówka...
— Wymówka?..— powtórzyła sierota, podnosząc na doktora oczy łez pełne.
— Tak, nie tylko nawet wymówka, ale dowód niezasłużonej nieufności.
— Nie rozumiem pana, panie doktorze...
— Gdybyś mi ufała w zupełności, czyż mogłabyś być smutną, po tem co ci obiecałem?... — Życzysz sobie, abym cię odwiózł bezzwłocznie do Petit-Castel, gdzie masz pozostawać, aż do chwili małżeństwa z Pawłem Fromentalem?...
— Pragnę tego z całej duszy — odrzekła Marta.
— Wszystko już tam przygotowane na twoje przyjęcie...
— Na prawdę?...
— Na prawdę moje dziecię.
— I odwieziesz mnie tam, panie doktorze?...
— I to zaraz, dziś wieczór, z Angela, która ci będzie towarzyszką!... Chcę abyś używała tam najzupełniejszej swobody... Urządzać się będziesz jak ci się podobać będzie. Napiszesz do Pawła Fromentala, ażeby przyjechał cię odwiedzić razem z ojcem, i ułożycie się o małżeństwo... Ja następnie zobaczę się z panem Rajmundem Fromentalem i ułożę się co do twego posagu.. Bo naturalnie że będziesz miała posag odpowiedni.. Nie odmówisz mi, bo byś mi ciężką boleść tem wyrządziła...
Marta wstała i obie ręce podała doktorowi.
Biorąc je zadrżał.
— Przyjmuję łaskę... — rzekła wzruszonym głosem sierota.
— Dziękuję!... dziękuję z całego serca!...
— Jesteś pan bardzo zacnym, bardzo szlachetnym człowiekiem.. Kiedy pojedziemy?...
— Już wydałem rozkazy... Pojedziemy o dziewiątej... Jutro spędzimy cały dzień wszyscy razem... Przygotuj rzeczy, jakie ci są konieczne na dwa dni... Za dwa dni od wiozę ci walizy...
— Stokrotnie panu dziękuję.
Rozradowana Marta wyszła, zamknęła się w swoim pokoju, padła tam na kolana, podziękowała Bogu za szczęście, na które tak długo czekała i które spotyka ją nareszcie.
Skończywszy modlitwę, zajęła się pakowaniem rzeczy, ale że myśli jej były gdzieindziej, bez żadnego ładu rzucała wszystko do walızki.
O siódmej poproszono na obiad.
— Czyś gotowa koteczko? — spytała — Angela.
— Gotowa... a ty?...
— O ja się nigdy nie spóźniam!...
W pięć minut po dziewiątej dwa powozy wyjeżdżały z pałacu.
W jednym z nich siedziała Marta z Angelą.
W drugim Jakób Lagarde z Pascalem Saunierem.
— Zbliżamy się do końca, mój kochany, odezwał się do pseudo-Thompsona ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Za trzy dni będziemy w zamku des Granges de Mer la-Fontaine i pomacamy miliony mego nieboszczyka chlebodawcy!...
Jakób nic nie odpowiedział.
Stał się dziwnie jakoś ponurym.
W tej chwili nie myślał bynajmniej o milionach, myślał o Marcie, o tem, to za kilka godzin już jej nie będzie na świecie.
Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Przymknął oczy, ale nie mógł oddalić od siebie okropnego widzenia.
Pozostawmy dwa powozy, niech sobie jadą do Petit-Castel — i poprośmy znowu czytelników, ażeby nam towarzyszyli do piwnicy, służącej za więzienie młodemu hrabiemu de Chatelux.
Od chwili jakeśmy go opuścili, Fabian miał tylko jednę myśl: wydobyć się z ciemnicy i popędzić na ratunek matce zagrożonej.
Potrzeba ma było wolności, potrzeba mu jej było za jakąbądź cenę i otrzymanie jej nie zdawało mu się wcale niemożebnem, dzięki otworowi kanałowemu, w którym słyszał przepływającą pod sobą wodę.
Uzbrojony w nóż, ukląkł i zaczął skrobać cement spajający kamienie.
Ciężkie to było zadanie.
Podniósł się, przycisnął nogą koniec noża i złamał takowy.
Kawałek, jaki pozostał przy trzonku, nie był już taki giętki.
Rozpoczął teraz robotę w warunkach daleko korzystniejszych.
Żelazo dobrze teraz zeskrobywało cement.
Jak długo trwać miała ta praca tak nużąca, zanim będzie z niej rezultat jakikolwiek?
Fabian nie umiał zdać sobie z tego sprawy, ale poprzysiągł, że nie ustąpi przed zmordowaniem, że się nie zniechęci.
Skrobał całą noc, nie przestając ani na sekundę, chyba tylko żeby obetrzeć czoło potem zroszono i czem się posilić.
Pracował przez cały dzień następnie, chociaż czuł w kolanach i wszystkich stawach ból niezmierny.
Co go ból jednakże obchodził?
Szło o wydobycie się i pospieszenie matce na pomoc.
O piątej wieczór pozostało mu jeszcze na jakie cztery godziny roboty.
Kości mu na dobre trzeszczeć zaczęły i wymawiać posłuszeństwo. Zmuszony był odpocząć trochę.
Po półgodzinnej pauzie, przekąsiwszy coś i napiwszy się powrócił do roboty.
Cement ustępował.
Robota się naprzód posuwała. Szło już o wyrzucenie kilka tylko jeszcze centymetrów cementu, a będzie można podnieść kamień, zatykający otwór.
Za godzinę, za pół godziny, może robota będzie skończoną.
Spojrzał na zegarek.
Było w pół do dziewiątej.
— No — rzekł, odwagi! — na dworze będę mógł wymusi być noc czarna — wymknąć się nie spostrzeżony.
I znowu wziął się do skrobania.
Nareszcie wszystko zostało ukończone!
Ostrze noża nie napotykało już żadnej przeszkody.
Pozostawało unieść tylko kamień.
Fabian podłożył trzy palce, rozszerzył nogi i z nadzwyczajną siłą muskularną, którą zwiększyła jeszcze nadzieja swobody i pragnienie zemsty — pociągnął kamień ku sobie.
Kamień ustąpił i otwór się ukazał.
Hrabia de Chatelux pochylił się.
Zdawało mu się, że prawie może dostać ręką gwałtownie bieżącej wody, a prąd świeżego powietrza uderzał go po twarzy.
Łzy radości popłynęły mu po policzkach i z całej duszy dziękował Bogu.
Gdy minęła pierwsza chwila wzruszenia, wziął lampkę i otwór oświetlił.
Śmiertelna bladość pokryła mu twarz nagle.
Pracował biedak na marne!...
Po lewej stronie otworu, spostrzegł kratę żelazną.
Ta krata bardzo gęsta nie pozwalała rybom wymykać się z sadzawki ogrodowej.
— Pan Bóg widocznie mnie upuścił! pomyślał Fabian... Daremne trudy!... ułudna nadzieja!... Gdybym przynajmniej wiedział, gdzie jestem... Gdybym mógł być usłyszanym... krzyczałbym na całe gardło i może przyszli by mi na pomoc! — Ale jeżeli moje wołanie dojdzie do uszu wrogów moich?... Będę zgubiony! — Ale co mnie to obchodzi? — Spróbuję...
I pochyliwszy się bardziej jeszcze nad otworem, krzyknął te dwa słowa!...
— Na pomoc!...
Głuchy łoskot, podobny do oddalonego grzmotu, rozległ się po sklepieniu.
W tej chwili wybiła dziewiąta na wieży Joinville-le-Pont.
Krzyk Fabiana przechodzący po przez ciasne ściany kanału, jak przez ogromne tubę, wystraszył człowieka, który właśnie łowił ryby przy otworze przeprowadzającego wodę kanału.
Tym człowiekiem był la Fouine, Rzucił wędkę, i nie wiedząc, czy nie jest igraszką złudzenia, zaczął się przysłuchiwać.
Drugi krzyk doszedł go już wyraźniej jak pierwszy.
— Głos stąd pochodzi — powiedział sobie Juliusz Boulenois, drżąc całem ciałem i sam sobie wskazując na otwór rury.
Co może znaczyć to wołanie na pomoc. — Czyby był kto w niebezpieczeństwie w Petit-Castel?...
Zbliżył się do miejsca skąd wypływała woda, przyłożył swoję głowę do otworu i z całego gardła krzyknął:
— Kto woła?...
Fabian wydał okrzyk radości i tryumfu...
Został usłyszany.
Odpowiedziano mu.
Bodaj, że jest zatem zbawiony.
Pochylił się znowu nad otworem i zawołał znowu:
— Ratunku!
— Słyszę — odpowiedział la Fouine, słyszę wołanie o pomoc... Zrobi się co potrzeba... ale kto to?
— Poczekaj odrzekł Fabian.
Przyszła mu pewna myśl do głowy.
Sięgnął do kieszeni, wyjął książeczkę notatkową i napisał na białej karteczce:
„Jestem uwięziony, sam nie wiem gdzie, przez nędznika, który się doktorem Thompsonem nazywa.
„Powiadom w tej chwili moję matkę, hrabinę de Chatelux, ulica Tournon, nr. 19.

„Fabian de Chatelux.“

Wyrwał kartkę, zwinął ją wziął ze stołu próżną butelkę, wsunął w nią kartkę i szczelnie zakorkował.


XLII.

Skończywszy tę robotę, ukląkł przy otworze i:
— Hej! hej! — zawołał.
— Słyszę odpowiedział Julek.
— Zatrzymaj w biegu to co do ciobie przypłynie, tylko pilnuj dobrze.
— Co to takiego?
— Butelka!
Powiedziawszy to Fabian, wsunął pomiędzy kratę a sklepienie flaszkę, którą trzymał w ręku i puścił ją na wodę.
La Fouine z oczami wlepionemi w ciemną pasczę rezerwoaru, oczekiwał z niecierpliwością i obawą.
Przyłożył siatkę do otworu, która wzdęta wodami wyglądała jak worek.
Nagle poczuł lekkie wstrząśnienie i wyciągnął siatkę.
Butelka się w sieci znajdowała.
Nie tracąc ani sekundy czasu, Julek, ją odkorkował i wyciągnął papier zwinięty.
Rozłożył się w czółnie, zapalił zapałkę, rozwinął papier i przeczytał.
Spostrzegłazy nazwisko Fabiana de Chatelux, zerwał się, pochylił nad otworem i zawołał:
— Panie Fabianie!..
— Co? — zapytał więzień.
— To ja...
— Co za ja?...
— Przyjaciel pański... la Fouine!...
— Liczę na ciebie mój bracie... Ocal mnie na miłość Boga!...
— Czy grozi panu niebezpieczeństwo w tej chwili?...
— W tej chwili nie sądzę... ale wkrótce...
— Odwagi, panie Fabianie, nie trać nadziei i czekaj!...
— Liczę na ciebie — rzekł — ale spiesz się mój drogi.
La Fouine odwiązał czółno.
Pochwycił wiosła i silnie niemi wiosłując, dostał się wkrótce na brzeg przeciwny.
Przywiązał statek do wierzby, wdrapał się na brzeg i ciągle lecąc dobiegł do stacyi kolei żelaznej.
Pociąg nadchodził — więc wsiadł i pojechał.
— Nie na ulicę Tournon... nie do jego matki — mówił do siebie, łapiąc oddech — ale na ulice Saint-Louis-en-l’Ile, do pana Fromentala się udam.
O kwadrans na jedenastą przybył do Paryża i zaraz się udał do ojca Pawła.
Dzielny chłopak nie wiedział o wyjeździe Rajmunda!...
O tej samej godzinie Fabian de Chatelux usłyszał powozy wjeżdżająco na dziedziniec Petit-Castel.
Niespodziewany łoskot, tak groźny dla niego, ściął mu krew w żyłach.
Przyjechali, jak wiemy, Jakób Lagarde, Pascal Saunier, Angela i Marta.
Jak tylko weszli do willi, powozy odjechały zaraz z powrotem do Paryża.
Pascal pozapalał światła.
— Przepędzimy dzisiejszy wieczór wszyscy razem kochana Marto... — odezwał się pseudo-Thompson — Angela przygotuje nam pokoje...
— Czy mogę iść jej pomódz?...
— Nie... Bądź tak dobrą i zajmij się za to kolacyą — znajdziesz wszystko co trzeba w koszyku, przywiezionym przez Pascala. — Nie ma potrzeby rozpalać ognia, będziemy jedli na zimno... — W kredensie, w stołowym pokoju, jest całe nakrycia...
Podczas kiedy Marta zastawiała stół, Jakób i Pascal zeszli na dół przygotować narzędzia śmierci.
W pół godziny potem, zebrali się wszyscy w sali jadalnej.
Mięsiwa, owoce i ciasta ustawione były bardzo symetrycznie na stole oświetlonym rzęsiście.
Biesiadnicy zajęli miejsca, a Jakób Lagarde wprawną ręką pokrajał szynkę w cienkie plasterki.
Rozmowa była bardzo ożywioną.
Pascal silił się na koncepta. Nawet Marta się uśmiechała, bo dusza jej marzyła o przyszłem rozkosznem szczęściu.
Czas szybko uchodził.
Skoro skazówki zegaru doszły do trzech kwadransy na dwunastą, Angela pod jakimś pozorem wstała od stołu, wyszła z willi, minęła mały mostek i przybyła nad brzeg odnogi Marny oblewającej prawą stronę posiadłości doktora.
Ta ukrywszy się pod drzewem, czekała.


∗             ∗

Paweł Fromental wcześnie udał się do swojego pokoju.
Magdalena zmęczona, także się zabierała do spoczynku.
O dwa kroki od furtki ogrodowej czatował agent Vernier i kiedy stara służąca wyjrzała na dwór, aby się przekonać czy wszystko spokojne, zbliżył się i zapytał.
— A co... nic nowego?...
— Nic — odpowiedziała Magdalena, położył się spać, ja zrobię zaraz to samo, myślę więc, że i pan możesz pójść za naszym przykładem...
— No to dobranoc pani!...
— Dobranoc panu, panie Vernier.
Agent najzupełniej przekonany, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wstąpił do swego kolegi z wiadomością to wszystko dobrze, następnie powrócił do siebie...
Noe była ciemna — powietrze ciężkie, duszące, zapowiadało burzę.
Vernier wszedłszy do izdebki, którą zajmował, rozebrał się do połowy, nałożył fajkę i zaczął palić oparty o okno.
Okno to wychodziło na drogę prowadzącą do Marny.
Wiatr ciągnący od rzeki chłodził mu skronie, sen wcale go nie zdejmował.
Słyszał jak na wieży Joinville-le-Pont wybiła dziesiąta, później jedenasta, a potem i w pół do dwunastej.
Dokoła cisza była zupełna.
Oprócz równego, cichego plusku Marny, nic więcej słychać nie było.
— W pół do dwunastej!... szepnął Vernier... Czas się spać położyć, ale żeby się tu nie ugotować, pozostawię okno otwarte...
Rozebrał się do reszty, rzucił na posłanie, zasnąć nie mógł jednakże w żaden sposób.
Paweł nie spał również, a nie mamy potrzeby wspominać chyba dla czego.
Schadzka na jaką się miał udać, pochłaniała wszystkie myśli jego.
Pamiętał co ojciec mu zalecał, ale to nie mogło tyczeć się schadzki dzisiejszej.
Jakież niebezpieczeństwo mogło ma zagrażać ze strony serdecznie kochającej go Marty.
Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwał jedenastej.
Ubrał się i pomny, że potrafił oszukać czujność Magdaleny, wtedy gdy wymknął się do Paryża na bal do Thompsona, postanowił i dzisiaj użyć tego samego sposobu.
Rzeczywiście o wpół do dwunastej wyskoczył z okna po cichutku, dostał się do furtki ogrodowej i otworzył ją bardzo łatwo, bo Magdalena zamykając, klucz w zamku pozostawiła.
Skoro znalazł się na drodze, zaczął iść szybkim krokiem w stronę gdzie było przywiązano jego czółno.
Jakkolwiek szedł bardzo lekko, odgłos jego kroków rozlegający się po suchej ziemi, zwrócił uwagę Verniera.
Wyskoczył on z łóżka i podbiegł do okna.
Zobaczył, albo raczej odgadł cień jakiś co zniknął nad brzegiem po za krzakami.
— Co to u licha? — pomyślał agent i zaraz prawie posłyszał zgrzyt odczepianego łańcucha, ostrożne składanie go do czółna, odbijanie od brzegu i poruszanie wioseł.
— Hm! hm! — mruknął Vernier — a to co może znaczyć? — Kto to o tej porze, w noc tak ciemną, zapragnął zażywać spaceru?... To mi się trochę podejrzanem wydaje... Nie wiem czy się mylę, ale bodaj, że coś przewącham...
W paru sekundach Vernier był ubrany, wziął rewolwer do kieszeni, wyszedł z oberży nie przebudziwszy nikogo, pobiegł nad brzeg rzeki i wpatrzył się w ciemności.
Zobaczył oddalające się czółno.
Widział jak wpłynęło w małą odnogę po prawej stronie gęstego parku i zniknęło.
— Nie uda ci się — szepnął policyant, dowiem się gdzie się udajesz...
Poleciał co tchu do mieszkania kolegi i wywołał go po cichu.
Drugi agent nie spał także.
— To ty Vernier? — zapytał otwierając okno.
— Ja.
— Cóż tam takiego?
— Ubieraj się czemprędzej, obudź gospodarza i chodźcie do mnie.
— Dobrze...
Za chwilę drzwi skrzypnęły i agent ukazał się z oberżystą.
— Czółno.. żywo! — zawołał Vernier.
— Jest tutaj...
— Dawaj wiosła i odczepiaj łańcuch...
Zrobiono to wszystko w mgnieniu oka.
— Teraz — powiedział Vernier do gospodarza — nie potrzebujemy cię już mój panie, możesz się iść z powrotem położyć...
— A ja? — zapytał kolega.
— Czekaj i czuwaj...
Odepchnął czółno i wypłynął na środek rzeki.
Północ wybiła.
W tej właśnie chwili, Paweł dopynnął do przystani przy Petit-Castel.
Angela posłyszawszy plusk wioseł, natychmiast się zbliżyła.
— Czy to pan, panie Pawle? — zapytała bardzo cicho.
— Tak jest — odpowiedział młody człowiek drżąc ze wzruszania.
— Proszę pana!...
Syn Rajmunda wyskoczył na pierwszy stopień schodów, przywiązał czółno i podał rękę Angeli.
— Chodź pan! — powtórzyła nędzna istota, chwytając podaną sobie rękę.
I zaczęła prowadzić Pawła do willi, ale dostała na raz ataku silnego suchego kaszlu, który musiał być zapewne sygnałem.
Rzeczywiście, Jakób posłyszał w sali jadalnej ów kaszel, dał niedostrzegalny znak Pascalowi, który podniósł się zaraz.

– Poczekaj na nas tutaj, moje dziecię... — rzekł następnie do Marty — wypalimy tylko cygara i zaraz powrócimy.
Wziął świecę i przeszli do kredensu. Zamknęli drzwi za sobą i zasunęli zasuwy.
Tu Jakób wyjął szafy pulweryzator napełniony keroselią, wstawił go do otworu przechodzącego przez ścianę do sali jadalnej i przypasował do metalowej tuby koniec kauczukowy.
Wszystko wykonywał machinalnie, blady jak widmo, drżący jak w febrze.
Zimny pot występował mu na czoło.
Pascal Saunier, przeciwnie, zachowywał krew zupełnie zimną.
Podczas, kiedy te okropne sceny odbywały się w Petit-Castel, zobaczmy co się dzieło w Paryżu?…..
O dziewiątej wieczór, do prefektury policyi nadeszła depesza Fromentala.
Prefekta nie było w gabinecie, ale że oczekiwał na wiadomość więc wydał rozkaz, ażeby gdy telegram nadejdzie odesłano mu go natychmiast do mieszkania.
To co przeczytał, ucieszyło go niezmiernie.
— Niech zaprzęgają w tej chwili!... — zawołał na kamerdynera.
— Do powoziku?...
— Nie... do dużego powozu.
W dziesięć minut, powóz czekał zaprzężony.
Prefekt wsiadł, pojechał do prefektury i kazał poprosić naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Nie było go jednakże.
— Wyszukać go! — zawołał prefekt — i niech zaraz przybywa!... Uprzedzić nadto komisarza służbowego, ażeby miał dziesięciu agentów w pogotowiu i sprowadzić kilka fiakrów.
O dziesiątej, gdy wszyscy byli zebrani, prefekt odczytał naczelnikowi bezpieczeństwa i komisarzowi depeszę Fromentala, a po odczytaniu powiedział:
— Dzielny Rajmund! — Zasłużył rzetelnie na wyświadczoną sobie łaskę!...
Powozy już czekały.
Agenci, po czterech, zajęli miejsca w powozach, a po jednym na koźle obok stangretów.
— Ulica de Miromesnil!... — zawołał prefekt.
Wehikuły ruszyły pędem po bruku i nie zatrzymały, aż przed pałacem Thompaona.


XLIII.

Było w pół do jedenastej, gdy la Fouine przybył na ulice Saint-Louis-en-l’Ile, do Rajmunda Fromentala.
Dowiedziawszy się, że go nie ma w Paryżu, wsiadł również do fiakra, obiecał na piwo stangretowi i kazał się zawieźć co najprędzej do prefektury policyi.
Tam, gdy zażądał widzenia się z naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego, odesłano go do dyżurnego komisarza.
Komisarz wysłuchawszy opowiadania, kazał mu biedz natychmiast na ulicę de Miromesnil, gdzie zastanie i prefekta policyi i naczelnika bezpieczeństwa.
La Fouine odszedł niespokojny:
Na ulicy de Miromesnil, zastał bramę otwartą przez odźwiernego, przerażonego wejściem tylu osób.
Wiemy już, że w pałacu zastano rozespaną tylko służbę i domyślamy się, że przebudzenie jej nie było bardzo przyjemne, na wiadomość, że są wszyscy są resztowani i że odesłani zostaną do aresztu.
— Ci nic nie warci! — mruczał wysoki dygnitarz, tąpiąc nogami ze złości. — Czyżby prawdziwi winowajcy, mieli nam się z rąk wymknąć?... — To byłoby straszne nieszczęście!...
— Niech się pan prefekt nie obawia tego... — powiedział naczelnik bezpieczeństwa. Dowiemy się zaraz, gdzie się łotrzy znajdują... — Zawołać tu odźwiernego...
Jeden z agentów wyszedł i przyprowadził umierającego ze strachu alzatczyka i jego żonę, która musiała podnieść się z łóżka i ubrać czemprędzej.
— Panowie... moi dobrzy panowie!... piszczał stróż swoim akcentem lotaryngskim i ze łzami w głosie ja nic złego nie zrobiłem, nic wcale! — Czego panowie chcecie odemnie?...
— Powiedz prawdę a nic ci się złego nie stanie... oświadczył naczelnik bezpieczeństwa.
— Powiem wszystko otwarcie, nic a nic nie ukryją, bo nie mam co ukrywać... Powiem wszystko... chociaż nie wiem o co idzie...
— No ale to wiesz przynajmniej, gdzie się znajduje ten twój pan doktór Thompson?...
— Co to, to wiem proszę pana, bo jako stangret, odwoziłem go dziś wieczór do majątku w Cretéil... właśnie tylko co powróciłem gdyście panowie przybyli...
— Sam pojechał?...
— Nie proszę pana, pojechał z nim jego sekretarz, a w drugim powozie pani Angela i panna Marta...
— Marta? — powtórzył naczelnik bezpieczeństwa — zapewne sukcesorka hrabiego de Thonnerieux.
— Niezawodnie, wyciągnęli ją tam, aby zamordować... dodał prefekt oburzony.
— Zawieziesz nas do własności doktora Thompsona... odezwał się naczelnik...
— Ja tam panów zawiozę — wykrzyknął nagle jakiś głos piskliwy.
Głos to był młodego chłopaka wprowadzonego przez brygadyera.
Był nim nie kto inny, jak la Fouine.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego ze zdziwieniem.
— Ktoś ty? — zapytał prefekt.
— Juljusz Bonlenois, jeden z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux... odrzekł rybak-filozof. — Te łajdaki chciały mnie zabić... ale im się nie udało, jak panowie widzicie, ukradli mi jednak mój medal. Chodźcie panowie, ja was zaprowadzę, tylko się śpieszcie, bo w tej chwili pan Fabian de Chatelux może już nie żyje, może go już zamordowali.
—Fabian de Chatelux!... zawołali jednocześnie prefekt policyi i naczelnik bezpieczeństwa...
— We własnej osobie.
— Jakto?...
— Ale jedźmy!... jedźmy!... przerwał la Fouine.,. jedźmy!... Wielki czas!... opowiem wszystko przez drogę...
Wydano rozkazy.
Dwóch agentów pozostało na straży w pałacu — reszta powsiadała do powozów.
— Do Charenton! — krzyknął la Fouine; stangreci trzasnęli z biczów.
Rybak-filozof wsiadł do landa prefekta policyi, gdzie byli także naczelnik bezpieczeństwa i komisarz policyjny. Opowiedział im przez drogę o tem, co się działo w Petit-Castel.
O jedenastej, powozy pędzące jak pociąg pośpieszny, wjeżdżały w ulice de Lyon.
Nagle z fiakra nadjeżdżającego przeciwnej strony, ktoś zawołał dwa razy.
— Stójcie!... Stójcie!...
Naczelnik bezpieczeństwa zerwał się i także krzyknął.
— Stój!...
Stangret prefekta ściągnął konie, i stanęły jak wryte.
U drzwiczek powozu ukazał się w tej chwili Rajmund, przybyły przed pięciu minutami z Joigny.
Przy świetle latarni poznał stangreta prefekta, a widząc kilka powozów dążących razem, domyślił się co to znaczy.
Rzucił pięć franków swojemu fiakrowi i zajął miejsce obok prefekta, a najpierwszemi słowami, jakie wymówił, były:
— Czy tylko nie przybędziemy za późno?...


∗             ∗

Jakób i Pascal oczekiwali w kredensie. Doktór trzymał rękę na kauczukowej gałce pulweryzatora i był ją gotów nacisnąć, a tym sposobem napełnić atmosferę sali jadalnej wyziewem śmiertelnym.
Paweł Fromental i Marta mieli zginąć pierwsi.
Fabian de Chatelax następnie.
— Dobiegamy do końca!... — szepnął Pascal do ucha Lagardowi. — Jutro będziemy mieli wszystkie medale!...
Marta oczekując powrotu Angeli i doktora, myślała o Pawle.
Nagle otworzyły się drzwi, poprzez które wyszła była Angela.
Młoda dziewczyna odwróciła głowę i wydała okrzyk radosnego ździwienia.
Z rozpromienioną twarzą, ze spojrzeniem pełnem miłości, we drzwiach tych Paweł się ukazał.
Wszedł do pokoju.
Angela drzwi za nim zamknęła i zasunęła zasuwę.
— Ty!... ty tutaj... — odezwała się sierota głosem drżącym ze wzruszenia, kto cię tu sprowadził?...
— Któżby jeżeli nie ty!... — odparł z z uśmiechem Paweł.

– Ja?... — wykrzyknęła Marta przerażona. — Ja?...
— Jakże?... Czyliżeś nie pisała?...
— Boże!... Boże!... — szeptała sierota blada i drżąca — wpadliśmy w nikczemną zasadzkę... jesteśmy zgubieni!...
— Zasadzka!... zgubieni!... — powtórzył Paweł — co to znaczy?... — Otrzymałem list twój... przeczytałem go i przyszedłem...
— Nieszczęśliwy!... Ja wcale nie pisałam do ciebie!
— A toż pismo twoje!... — powiedział syn Rajmunda wyciągając z kieszeni list, który już znamy.
— Marta pochwyciła go i rozwinęła.
— Tu.... nie ma nic na tym papierze, powiedziała spoglądając na Pawła, czy czasem nie zwaryował.
— Jakto nic?...
— Patrzajże sam... Są dwa stemple na kopercie, ale żadnego adresu i ta ćwiartka papieru zupełnie także czysta.
— Niepodobna!... niepodobna!... odrzekł młody człowiek, biorąc z powrotem list i wpatrując się z osłupieniem w miejsce, gdzie były przedtem litery... Czytałem więcej niż dziesięć rasy... więcej niż dwadzieścia razy... umiem treść dokładnie na pamięć... Posłuchaj.
Tu syn Rajmunda powtórzył list nam znany.
Sierota oniemiała prawie.
— Nie napisałaś więc tego? — zapytał.
— Nie! nie! nie! ja tego nie pisałam! Czy słyszysz, nie pisałam!... O! pułapka dobrze została ustawiona!... Jesteśmy w rękach nędzników: Thompsona, Pascala Ramberta i Angeli!... Wyrok zapadł na nas!... Nie spodziewajmy się niczego!... Jesteśmy skazani!...
Stojący po za drzwiami Jakób Lagarde nie stracił ani słowa z rozmowy dwojga młodych.
— Tak!... tak!... — odezwał się głosem brzmiącym jak dzwon pogrzebowy, tak jest, jesteście skazani, ale postanowiłem wyświadczyć wam wielką łaskę... Oto... ponieważ się kochacie, umrzecie razem!...
— Po co czas tracić na próżno?... szepnął Pascal do, ucha towarzysza — spiesz się i kończmy!...
Marta padła w objęcia Pawła a ten przycisnął ją do serca!...
Nic już więcej nie słyszeli... oddychali jakimś upajającym zapachem.
Jakób nacisnął gałkę i atmosfera sali jadalnej napełniała się wyziewami keroseliny.
Uśpienie miało nastąpić niebawem.
Nagle rozległ się hałas jakiś.
Zaczęto się dobijać gwałtownie do drzwi i okien willi — aż trzeszczały pod uderzeniami.
Marta i Paweł wydali okrzyk radości, a jednocześnie okrzyk przerażenia i zgrozy wyrwał się z ust Jakóba i Pascala.
Naraz w kredensie nastąpił wybuch i Lagarde — z przekleństwem runął na wznak z twarzą krwią zbroczoną.
W chwili kiedy hałas ze dwora uderzył jego uszy, ręka zadrżała mu nerwowo i zanadto nacisnęła pulweryzatora.
Nastąpił wybuch, szkło potłuczone rozleciało się na wszystkie strony.
Jeden kawałek utkwił głęboko w policzku doktora pod prawem okiem.
Pascal chciał uciekać, ale ogłuszony, nie był w stanie znaleźć wyjścia.
Paweł i Marta wołali o pomoc, waląc pięściami w drzwi zaryglowane.
— Mój syn! mój syn!... krzyczał Rajmund głosem drżącym z przerażenia, gdzie jest mój syn?...
Biedny ojciec znajdował się na czele agentów oblegających Petit-Castel.
Przybywając do willi, którą otoczono od strony Maray, Rajmund spotkał był Verniera.
Vernier poznał czółno Pawła, przywiązane w przystani, co pozwoliło mu powiedzieć napewno Rajmundowi:
— Pański syn tam się znajduje...
— Tam!... — powtarzał Fromental, ale żywy czy nieżywy?...
I bezustannie powtarzał sobie to okropne słowa:
— Żywy czy nieżywy?...
Jedne drzwi wywalono nareszcie.
Rajmund z kilku agentami wdarł się do willi.
Kierując się głosem Pawła, podążył prosto do drzwi sali jadalnej i odsunął zasuwy.
Paweł i Marta rzucili mu się w objęcia... Byli ocaleni...
Pascal napróżno bronić się usiłował, Pochwycono go i zakuto w kajdany.
Jakób Lagarde bezprzytomny leżał na podłodze.
Angela miała tyle czasu, że wbiegła na pierwsze piętro i schowała się do szafy, trochę przyciasnej na jej figurę.
Znaleziono ją i wyciągnięte.
Agenci poprowadzeni przez la Fouine zeszli do piwnic.
Rybak-filozof na całe gardło wołał Fabiana.
Młody hrabia de Chatelax odpowiedział niebawem.
Wkrótce rozbito drzwi.
— Jakie się mamy panie Fabianie?….. zapytał Julek — ściskając ręce młodzieńca. — Co za szczęście, że był kanał w posiadłości?... Bo byłoby się bardzo źle skończyło, niech mi pan wierzy!... Niech pan idzie na górę... są tam wszyscy, przyłapali łotrów.
W chwile potom Fabian wszedł do pokoju, w którym znajdowali się Rajmund, syn jego i Marta.
— Panna Grand-Champ! — wykrzyknął zdziwiony de Chatelux.
— Przyszła moja żona... odrzekł Paweł ściskając go za ręce.
Fabian zrozumiał i opuścił oczy.
— Zapomnę... pomyślał sobie.
— Panie de Chatelux — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa — jedź pan w tej chwili do zrozpaczonej matki, i powiedz jej, iż Rajmund Fromental i Juljusz Boulenois ocalili ci życie...
— Pojedziemy razem... rzekł Rajmund...
Ty Pawle prowadź pannę Grand-Champ swoje narzeczonę do naszego domku i oddaj ją pod opiekę Magdaleny. Vernier pójdzie z wami...
— Młodzi oddalili się upojeni szczęściem swojem.
Urzędnicy i agenci zwiedzili cały Petit-Castel, więzienie Fabiana, kredens i podziemie, gdzie na płytach kamiennych znaleziono ślady krwi ofiar pierwszych.
Pascala i Angelę wsadzono do powozu i oddano pod straż dwóch agentów.
Jakób Lagarde, ciągle nieprzytomny, umieszczony został w drugim powozie.
Rajmund, Fabian i la Fouine, odjechali już do pałacu de Chatelux.
Pozamykano wszystkie drzwi od willi i powrócono do Paryża. Pascala i Angelę przewieziono do więzienia a Jakóba Lagarda do szpitala.
Nazajutrz rano, prokurator rzeczpospolitej, sędzia śledczy i naczelnik bezpieczeństwa publicznego, zeszli do pałacu przy ulicy de Miromesnil.
W jednej z szuflad biurka pseudo-Thompsona, odnaleziono testament Filipa de Thennerieux i medale ofiar.
Ostatnia wola hrabiego wskazywała książkę „Czerwony Testament,“ jako klucz zagadki do odszukania miejsca, w którem ukryte są miliony.
Książka ta skradziona w Bibliotece narodowej, znalezioną została przez Rajmunda u Antoniego Fauvela.
Przejrzano tę książkę i dowiedziano się, że w zamku des Granges-de-Mer-la Fontaine, znajduje się majątek sukcesorów hrabiego.
Niestety!... dwoje z nich zniknęło już już ze świata.
Jerome Villard, wypuszczony na wolność, został intendentem u hrabiny de Chatelux.
W miesiąc po rozwiązaniu tragedyi, którąśmy opisali, w kościele Saint-Louisen-l’Ile, odbył się ślub Pawła Fromenatala z panną Marta Grand-Champ „Czarodziejkę z nad Marny.“
Fabian de Chatelux i Juljusz Boulonois dawny la Fouine, byli drużbami młodej pary.
Rajmund i stara Magdalena, wylewali łzy obfite, ale łzy radości tym razem.
Doczekali się przecie spokoju, a co najważniejsze, doczekali się szczęścia Pawła!...
W trzy miesiące potem, o świcie, w dzień dżdżysty, pochmurny, głowy Jakóba Lagarda i Pascala Sauniera, spadły pod nożem gilotyny.
Historya to Marchandona i Pranziniego.
Angela zamknięta w więzienia, ma w niem żyć i umierać.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.