Czerwony testament/Część trzecia/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Po chwili milczenia, Jakób Lagarde ciągnął dalej z uśmiechem:
— Teraz jak mi się zdaje, wszystko wiesz coś chciał wiedzieć...
René Labarre uczynił nadzwyczajne wysilenie, ażeby pokonać nieśmiałość jaka go opanowała w ostatniej chwili i zaledwie wymówił te słowa:
— Czy potrafiłbyś doktorze przyjąć mnie na męża swojej wychowanki?...
— Mój kochany chłopcze — odrzekł pseudo Thompson — wiesz jaką żywą mam dla ciebie sympatys, boć dałem ci już jej dowody, ale nie mam wcale prawa narzucić Marcie męża, dla tej jedynie przyczyny, że ten mąż mnie się podoba... Koniecznem jest, aby jej serce samo wybór zrobiło!..
Rozumiesz to nieprawda?...
— Rozumiem — odrzekł René tak słabym głosem, że zaledwie go można było dosłyszeć.
Jakób mówił dalej:
— Jesteście zresztą oboje za młodzi, ażeby teraz myśleć o małżeństwie... —Pracuj... złóż egzamin, a gdy staniesz się już skończonym człowiekiem, wtedy dopiero będziesz mógł powtórzyć mi swoję prośbę, a ja będę ci mógł dać odpowiedź, której dziś udzielić ci nie mogę...
— Jeżeli przyjąłem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, jakie jutro mam podnieść od notaryusza w Tours, to dla tego jedynie, że chcę pracować... — odrzekł René — że chcę własną pracą dojść do majątku i sławy... Ale powtarzam ci raz jeszcze doktorze, że moja siła woli, moja energia sto razy będzie większa, jeżeli ją zaczerpię, w jej oczach! — Najszczerszem życzeniem mojem jest powiedzieć przed wyjazdem kuzynce pańskiej, jakie żywię dla niej uczucie i zapytać, czy będzie mogła mnie pokochać kiedy się stanę człowiekiem.
— Mój kochany René, jesteś młodym, niedoświadczonym a pełnym iluzyj, jak to, co w tej chwili od ciebie słyszałem wymownie dowodzi, później dopiero trochę będziesz wiedział co trzymać o miłości, którą dziś za nieśmiertelną uważasz!... Ja także w twoim wieku, uczułem, jak mi się zdawało, gwałtowną miłość dla kobiety, którą przez chwilę widziałem.
— A więc? — zapytał René.
— A więc puściłem się w podróż, tak jak ty teraz uczynisz i z pięknego uczucia pozostało tylko wspomnienie.
— Ja mego nie zapomnę nigdy! — wykrzyknął René, — Przysięga to młodego chłopca...
— Nie doktorze!...
— Ja tak samo utrzymywałem, a jednakże myliłem się i to grubo...
— Pewny jestem, że się nie mylę! — Pozwól mi doktorze, w chwili odjazdu, zobaczyć pannę Martę, chociażby tylko na chwilkę, proszę cię o to... błagam cię! Pozwól mi powiedzieć jej w swojej obecności, że mojem największem pragnieniem poświęcić jej życie, jeżeli mi zrobi tę łaskę, że je przyjąć raczy... Doktorze... kochany doktorze, dla czego mi tego odmawiasz?...
Jakób igrał z Reném, jak igra kot z myszą, nim ją ostatecznie schrupie.
Prawie od początku rozmowy, której byliśmy świadkami, odgadł cel do jakiego zmierzał młody człowiek, domyślił się o co go będzie prosił jak o największą łaskę.
I nie spieszył rozumie się z odpowiedzią na prośbę biednego dzieciaka, który od laski jego zupełnie zależał.
Ale okrutna igraszka nie mogła się przeciągać nad miarę — więc też mniemany Thompson odpowiedział:
— Pozwól sobie raz jeszcze powiedzieć, kochany René, żeś jest dla mnie sympatycznym nad wszelki wyraz... — Od dnia, w którym cię zobaczyłem, zyskałeś całą moją szczerą przyjaźń w dowód czego dam ci zaraz niektóre rady. Że mnie usłuchasz, wiem z góry. Dostrzegam w tobie energie, potrzebną człowiekowi co się chce wybić z tłumu i stworzyć sobie stanowisko odpowiednie: wierzę, że ty nie ustaniesz w pół drogi, wierzę, że wytrwasz i zwyciężysz. Kiedy cele zamierzone osiągniesz i kiedy powtórzysz mi wtedy prośbę swoję o rękę mojej wychowanki, będę bardzo szczęśliwy, gdy Marta zgodzi się zostać twoją żoną... — Chcesz jej dziś w mojej obecności, wyznać swoję miłość?... — Dobrze, zgadzam się na to...
— Zgadzasz się doktorze... — odezwał się syn pani Labarre, z pewnym rodzajem upojenia.
— Tak mój przyjacielu.
— O! jakiś pan dobry dla mnie!...
— Ale do tego zezwolenia — odezwał się Jakób — dołączam pewien warunek.
— Jaki?...
— To, że twoja pani matka nie dowie się o tej mojej dla ciebie powolności... —Mogłaby mi wyrzucać, że ci dopomagam do rozporządzenia swoję przyszłością i miałaby słuszność zupełną, bo moje sumienie nie jest zupełnie spokojne. Ale... chęć widzenia cię szczęśliwym, głuszy we mnie inne wszystko...
— O! kochany doktorze, jakże ci wyrażę moję wdzięczność?...
Zachwycony René ściskał konwulsyjnie ręce Jakóba.
— Kiedyś będę miał szczęście zobaczyć pannę Martę? — zapytał.
— Jutro... Ale musisz tym sposobem opóźnić wyjazd o kilka godzin.
— Jakto?...
— Marta jest trochę cierpiącą w skutek wypadku, jaki jej się przytrafił, gdy jechała powozem.
— René pobladł.
— Wypadek?... powtórzył głosem drżącym.
— Tak, ale nie lękaj się... bo to nic takiego ważnego...
— Jednakże powiadasz pan, że jest cierpiącą?...
— Cierpiącą jest, ale nie ma żadnej obawy... Uznałem za stosowne wysłać ją na wieś na doi kilka.
— Tam musimy się udać, aby ją zobaczyć...
— Gdzież się znajduje ta miejscowość?...
— Nad brzegiem Marny... na terytoryum de Créteil...
— Doktorze, jutro we dnie łatwo mi przyjdzie wymknąć się na kilka godzia z Paryża. — To na nic by się nie zdało, bo ja nie będę mógł jutro oddalić się z doma... Jatro jako w dzień przyjęcia, naletę do moich chorych i za nic w świecie nie naraziłbym ich na zawód...
— Słusznie... Ale cóż w takim razie mam zrobić...
— O której godzinie zamierzałeś wyjechać do Tours?...
— Pociąg pośpieszny wychodzi o ósmej minut czterdzieści pięć... wieczorem, i nim właśnie chciałem był jechać.
— Czy matka miała zamiar, odprowadzić cię na kolej?...
— Mówiła mi, że będzie na kolei.
— W takim razie o to co potrzeba będzie zrobić, ażeby się niczego nie domyśliła. Weźmiesz swój bilet i zajmiesz się wyekspedyowaniem swoich rzeczy... Po tem ucałuje z matkę i pożegnasz się z nią, ale zamiast pojechać, pozostaniesz.
— A cóż się stanie z mojemi rzeczami, bo nie mogę ich przecie tracić...
— Rzeczy pojadą bez ciebie, odbierzesz je w Tours nazajutrz, za kwitem jaki będziesz miał przy sobie.
— Więc skoro matka odejdzie?...
— Udasz się do kawiarni stacyjnej i tam poczekasz na pewną osobę i powóz.
— A ten powóz gdzie mnie powiezie?...
— Do posiadłości mojej do Créteil, gdzie będę czekać na ciebie, gdzie przepędzisz z godzinę... Powóz, który cię tam przywiezie, odwiezie cię zaraz z powrotem do Paryża... Prześpisz się w hotelu obok stacyi... i najpierwszym pociągiem odchodzącym z rana, odjedziesz z sercem bodaj przepełnionem nadzieją.
— Ah! doktorze, kochany doktorze, tyś jest najlepszym człowiekiem na świecie... Nieskończenie ci to będę powtarzał!...
I René ściskał znowu z podwójnym zapałem ręce pseudo Thompsona. Ten odpowiedział uśmiechem:
— Jestem po prostu twoim przyjacielem i staram ci się tego dowieść... Nie wielka to zasługa...
— Kościół zaraz zamykają więc wyjdźmy...
— Jeszcze słówko... Co robić zamierzasz gdy odbierzesz swoje dwadzieścia pięć tysięcy franków?... Jaką myślisz pójść drogą?...
— Nie wiem doprawdy jeszcze.. W Tours się namyślę ostatecznie i napiszę do pana...
— Nie zapomnij!...
— Nie zapomnę tem bardziej, że będę prosił pana, abyś mi raczył donosić o biegu sprawy co do kradzieży popełnionej w pałacu de Thonnerieux i procesie Jeroma Villarda. — Jeżeli testament hrabiego zostanie odnaleziony, to będę się musiał stawić...
— Nie zapomnij o medalu pamiątkowym rozdanym sześciorgu dzieciom urodzonym w tym samym dniu co córka nieboszczyka hrabiego?
— Z pewnością że nie zapomnę.
— Schowałeś go zapewne starannie do walizy.
— O nie zrobiłbym nigdy tego. Medal ten od samego dzieciństwa noszę zawsze na szyi i nie rozstaję się z nim nigdy.
— Masz racyę. — To sposób najpewniejszy. Do widzenia kochane dziecię... do jutra wieczorem...
Jakób i René wyszli z kościoła świętego Sulpicyusza i rozeszli się uścisną wszy się raz jeszcze za ręce.
— No — myślał sobie René powracając do mieszkania matki — będę zatem przynajmniej wiedział, czy mogę liczyć, że Marta odpłaci mi się kiedyś wzajemnością! Ah! ten doktor Thompson, to najlepszy człowiek w świecie!..
Jakób także zacierał sobie ręce.
— Jutro wieczór będziemy mieli jeden medal więcej — szeptał sobie.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala i zobaczmy na czem ma dzień przeminął.
Po wysłaniu depeszy do syna, oznajmiającej o niespodziewanym jego wyjeździe, poszedł zaraz do naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, do jego gabinetu w prefekturze policyi.
Tutaj zastanawiali się obaj poważnie nad protokółem stwierdzającym śmierć Duvernaya i Wirginii.
Potem uradzili, że niezbędnem było zrobienie rewizyi w mieszkaniu nieboszczyków.
— Przed tem... proszę pana naczelnika — odezwał się Rajmund, życzyłbym sobie zobaczyć sznurek, na którem wisiało ciało Duvernaya.
— Oto jest.
Rajmund wziął sznurek i zaczął mu się przypatrywać.
— To sznur stajenny — powiedział następnie — a oto ślady żelaznego kółka... od żłoba...
— Tak i mnie się zdawało, ale nie widzę w tem nic takiego, z czegoby można jakąkolwiek korzyść osiągnąć.
Zapewne, nie przeszkodzi to jednakże, aby w danej chwili, osiągnąć z tego jaką wskazówkę.
— Tak sądzisz?...
— Myślę, że to prawdopodobne a bodaj zupełnie pewne... Prosiłbym pana naczelnika, żeby mi sznurek ten powierzył...
— Weź, ale pamiętaj nie buduj zamków na lodzie... Wszystkie sznury do przywiązywania są zupełnie jednakowe... wyrób ich zawsze jeden i ten sam.
— To się pokaże... Zobaczymy naprzód co znajdziemy w mieszkaniu Duvernaya... Towarzysz, z którym pił w wigilię swojej śmierci, wspominał o jakiejś wycieczce, jaka miała się odbyć nazajutrz... Sznur ten nie wygląda na to, aby pochodził z jakiejś wykwintnej stajni... może na wsi na jaki ślad trafimy...
— Bardziej tego pragnę aniżeli mam nadzieje — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego — powstając i biorąc za kapelusz.
Obaj urzędnicy wyszli aby się udać na ulice Julien La Croix w Belleville, i dokonać rewizyi w mieszkaniu Duvernay’a.
Nie pójdziemy za nimi i nie będziemy się zajmować szczegółami poszukiwania, które jak nasi czytelnicy z góry są przekonani, musiało pozostać bez skutku, medal bowiem hrabiego de Thonnerieux nie mógł być odnalezionym w mieszkaniu nieszczęśliwego Amadeusza. Badania też sąsiadów i stróża domu nie dadzą również żadnego stanowczego rezultatu, bo ludzie ci nie zgoła nie wiedzą.
Późno już było gdy Fromental powrócił do mieszkania, bardzo zajęty okrutną sprawą, którą mu powierzono do wyjaśnienia, smutniejszy niż zwykle, w obec faktu, że z synem swoim musi być znowu na długo rozłączony.
Przez całą noc zastanawiał się, kombinował, układał różne plany i odrzucał je następnie, jako niepewne — co mu nie przeszkodziło jednakże zająć się nazajutrz zaraz od samego rana tropieniem złoczyńców. Najbardziej chodziło o to, aby dowiedzieć się o miejscowość do której udali się byli na spacer — młody tapicer z narzeczoną.
To zagadka, która... pomyślnie rozwiązana, może bardzo ułatwić wszystko.
Pozostawmy go w spokoju, a udajmy się do pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Jakób Lagarde czyli pseudo doktór Thompson, powróciwszy ze schadzki z Reném, oddalił się do swoich apartamentów, aby wypocząć, czego mu bardzo było potrzeba.
Nazajutrz bardzo wcześnie był już na nogach i kazał poprosić mniemanego swego sekretarza, do swego gabinetu.
Zdawał się być bardzo zakłopotanym, bo aż zmarszczki wystąpiły mu na czoło.
— Co ci to kochany przyjaciela? zapytał wchodząc Pascal. — Wydajesz mi się bardzo ponurym. Czy nie wszystko poszło po myśli?
Jakób odpowiedział pytaniem:
— Czytałeś dzienniki poranne?
— Czytałem.
— O śmierci Amadeusza Duvernaya i pięknej Wirginii... znowu żadnej a żadnej wzmianki.
— Prawda... ani jednego słówka...
— Otóż to milczenie mnie niepokoi, powiem nawet, że mnie przestrasza.
— Dla czego?
— Bo musi coś w tem być jednakże.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.