Czerwony testament/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Sierota od stóp do głów zadrżała.
Niezmierne uczucie przerażenia owładnęło nią, gdy słuchała ostatnich słów Jakóba Lagarda, a jego pałające oczy przestraszały ją śmiertelnie.
Więc on ją kochał, on, którego uważała dotąd za najlepszego swojego przyjaciela i protektora, za ojca prawie...
Miłość ta zapowiadała jej groźne i niespodziewane niebezpieczeństwo...
A jakże zdoła tych niebezpieczeństw uniknąć?...
— Doktorze — odezwała się głosem drżącym — czuję prawdziwe dla ciebie przywiązanie i nieskończoną wdzięczność... Tyś mi dopomógł, tyś mnie ocalił, tyś dodał siły i odwagi do dalszego życia, w chwili, kiedy zwątpiłam o wszystkiem i pragnęłam tylko śmierci, aby się z ukochaną moją matką połączyć... Wierzę w pana jak w bóstwo, ale nie spodziewałam się wcale usłyszeć tego, co usłyszałam, dla tego też tak jestem pomieszaną i przerażoną nawet...
— Wyznałem ci, że cię kocham, a to wyznanie cię przeraża!... wykrzyknął Jakób gwałtownie... Marto to niepodobna!... Ty nie możesz obawiać się mojej miłości!...
— Błagam cię doktorze... opiekunie mój i przyjaciela.. nie mów tak do mnie... Nie wspominaj mi więcej o tem... prosiła młoda dziewczyna cała drżąca, ze złożonemi rękoma.
— Czy więc sądzisz, że cię oszukuję? Ja myślę, że się sam mylisz co do natury twojego uczucia, to się nie zastanowiłeś dobrze nad niem...
— Przeciwnie, zastanawiałem się bardzo długo, zanim ci otworzyłem moję dusze. — Rozważałam za i przeciw... Zapytywałem się siebie, czy to co mnie czyniło szczęśliwym, przedstawiało dla ciebie równe szanse szczęścia i odpowiedziałem sobie potakująco.
Ja chcę żebyś była bogatą i szanowaną... Chcę żebyś otrzymała przezemnie poważanie i majątek... chcę nakoniec dać ci tyle radości w przyszłości, ile musiałaś przejść cierpień w swojej bolesnej przeszłości.
Szacunek czuję dla ciebie głęboki, ale moja miłość wyrównywa temu szacunkowi, jest gwałtowną i niepokonaną, pożera mnie i pali!... Żyć bez ciebie, to lepiej umrzeć, a ja chcę żyć... chcę żyć, aby być kochanym przez ciebie, aby uczynić cię szczęśliwą.
Marta żywo się podniosła.
Namiętny wyraz twarzy Jakóba, drżenie głosu i rak ściskających jej ręce, przestraszały ją coraz bardziej.
— Jesteś moim dobroczyńcą i jedynym przyjacielem... powiedziała... Serce moje pełne jest dla ciebie wdzięczności Ba to wszystko coś dla mnie uczynił doktorze, ale nie mogę przyjąć pozycyi, jaką mi ofiarowywasz. Wielkiego tego honoru nie czuję się wcale godną...
— Niegodnąś jest zostać moją żoną?... wykrzyknął Jakób. A to dla czego znowu?...
— Dla tego, że jako dziecko biedne i bez rodziny, nie zasługuję ani na to, abyś mi wolność swoję składał w ofierze, ani na to, abyś mi majątek swój oddawał... Powtarzam to raz jeszcze doktorze, żeś jest igraszką omyłki... Odnalazłeś we mnie obraz ukochanej córki, którą utraciłeś i to cię zaślepia... Proszę cie, błagam cię, zastanów się doktorze...
— Ale ja cię kocham prawdziwie... kocham cię do szaleństwa! — wykrzyknął Jakób ściskając ręce Marty.
— Sam sobie zadajesz kłamstwo...
— Przy tobie serce o mało mi z piersi nie wyskoczy... to nie krew płynie już moich żyłach, ale ogień...
— Doktorze, proszę cię, błagam ze złożonemi rękami, nie mów tak de mnie... Ja się boje...
— Przestraszam cię, dając ci moję miłość, jaką mężczyzna może ofiarować ukochanej przez siebie kobiecie! — Jeżeli nie przyjmujesz, to widać, że serce twoje nie jest wolne...
Słysząc te ostatnie wyrazy, Marta zadrżała.
Położenie jej stawało się okropnem.
Przyznać się, że kocha Pawła Fromentala, w chwili, kiedy doktór wyznał jej swoją miłość, byłoby ściągnąć na siebie złość, a może i nienawiść tego, któremu winną była wszystko, i który odwróciwszy się od niej, pozostawi ją w takiem samem opuszczeniu i nędzy, z jakich ją wspaniałomyślnie wydobył.
— Na pamięć córki, którą tak kochałeś doktorze, a której ja jestem żywym podobno obrazem, nie mów do mnie w ten sposób... szeptała Marta... Robisz mi wielką przykrość... sprawiasz mi wielkie cierpienie...
Jakób Lagarde, odpowiedział na to porywczo:
— O Marto! ty mnie oszukujesz, ja to czuję, ja to odgadłem, ja jestem pewny tego! — Teraz rozumiem przyczynę twojego smutku, a jakiego wytłómaczyć sobie nie mogłem... Ty kochasz kogoś, od którego cię pobyt u mnie oddziela, ale nie możesz się zdecydować na rozłączenie!... Nie prawda?...
— Doktorze! — krzyknęła przestraszona sierota, odwracając głowę. — Przestań mnie wypytywać i nie patrz w tak dziwny sposób na mnie...
— Śmiałabyś mi zaprzeczyć, że się kochasz?... Potrzeba było albo skłamać, albo zdradzić swoję tajemnicę.
Kłamstwo wydawało się właściwszem to też Marta pomimo swojej szczerości, nie zawahała się wcale.
— Nie! — odpowiedziała. — Nikogo nie kocham... nikogo. — Moje serce jest wolnem i chce pozostać wolnem.
— Przysięgasz mi na to?... Na pamięć twojej matki przysięgasz?...
Młoda dziewczyna cofnęła się przed ohydą fałszywej przysięgi, któraby była jednocześnie świętokradztwem.
— Znieważasz mnie doktorze, nie wierząc słowom moim! — odpowiedziała z godnością. Myliłam się wierząc w twój dla mnie szacunek, dobrze to w tej chwili widzę! — Nie przysięgnę!...
Jakób Lagarde, zawstydził się gwałtowności z jaką przemawiał.
— Wcale o tobie nie wątpię kochana Marto... Ale cóż chcesz?... ja jestem waryat... Jestem zazdrosny, trzeba mnie żałować i trzeba mi wybaczyć...

Wybaczam ci doktorze z całego serca — odrzekła sierota — bo bezwiednie, jestem tego pewną znieważyłeś mnie i sprawiłeś boleść wielką... Ty... tak zawsze dobry dla mnie... ty do którego tak się przywiązałam...
I wybuchnęła głośnym płaczem.
Widząc jej konwulsyjne łkania i łzy spadające gradem z jej oczu, Jakób znowu poczuł wyrzuty.
— Marto, kochane dziecię — odezwał się głosem drżącym, łagodnym — wierzę ci... chcę ci wierzyć — zbłądziłem, przyznaję, przemawiając w ten sposób do ciebie, ale uspokój się, nie płacz, bo twoje łzy przykrość mi sprawiają... Pozwól mi liczyć na przyszłość... czas stanie się sprzymierzeńcem moim... Ponieważ serce twoje jest wolne, przyjdzie spodziewam się czas, że poznasz mnie lepiej, że mnie pokochasz i pozwolisz uczynić cię najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet.
Mówiąc to przyciągał ku sobie młodą dziewczynę, która mu się żywo wydzierała.
— Nie znam tajemnic przyszłości— rzekła — ale na litość nie zmuszaj mnie doktorze do przeklinania dnia, w którym z bezgranicznem zaufaniem przyjęłam dłoń ku mnie wyciągniętą….. Widziałam w tobie ojca... najlepszego z ojców!... łudziłam się... dla czego odbierasz mi to złudzenie?...
Doktór zagryzł wargi.
Zapanował już zupełnie nad sobą.
— Dobrze Marto... odrzekł zimno i ostro prawie... Spodziewałem się w tobie znaleźć przyjaciółkę i towarzyszkę... a znajduję kobietę podejrzliwą, która nie dowierza nawet rodzicielskiemu mojemu przywiązaniu... Odpychasz mnie dzisiaj, ale zmienisz to swoje usposobienie. Przykre wrażenie jakie ci sprawiło moje wyznanie, zatrze się wkrótce. Pokochasz mnie kiedyś, jestem tego pewny, bo ja tego chce, a nikt nie zdoła oprzeć się mojej woli!...
I zarazem dodał głosem łagodniejszym.
— Chodź kochane dziecię, czas już wielki posilić się trochę.
— Masz racyę doktorze... przebiorę się tylko i zejdę zaraz do sali jadalnej.
Jakób wyszedł.
Czoło miał zachmurzone, brwi ściągnięte.
— Będzie mnie ona kochać! — mówił do siebie z dziką pasyą — musi mnie pokochać!...
Pierwszy to raz w mojem życia, tak zostałem pochwycony za serce...
Pierwszy to raz, ale i ostatni... Chce, aby Marta została moją żoną!... Upiera się, ale to nic nie znaczy. Zostaje przecie pod moją władzą... Musi mi być posłuszną... To tylko kwestya czasu... zresztą jeżeli walka jest potrzebną, będę walczył! — Marta, jestem pewny, ukryła przedemną stan swojego serca... Zapewne tak jak każda młoda dziewczyna, rozpoczęła jaki głupi romans... Zapomni o nim i basta.
Pseudo Thompson poszedł do Pascala.
Marta skoro tylko wyszedł z pokoju, padła na kolana i ręce złożyła.
— Boże, Boże mój — szeptała zrozpaczona, czy po tem wszystkiem co wycierpiałam, nowe mnie czekają znowu katusze?... Człowiek, w którym widziałam ojca, kocha mnie miłością wcale nie ojcowską?... Ta miłość stanie się dla mnie fatalną, bo na nię wzajemnością odpowiedzieć nie moge... bo serce moje nie należy już do mnie... Stwórco mój, Zbawicielu mój, wspieraj mnie łaską swoją, a ty matko moja czuwaj tam z góry nad biednem dziecięciem twojem.
Po tej krótkiej modlitwie, Marta się co żywo przebrała i zeszła.
Obiad nie był wcale smutny, ale nie przeciągnął się długo. Skoro tylko powstali, Jakób wyszedł, aby się stawić na schadzkę naznaczoną mu przez syna pani Labarre.
Brakowało zaledwie parę minut do ósmej, gdy doktór przybył na plac św. Sulpicyusza i wszedł do starego kościoła o dwu nierównych wieżach.
Wysokie i ciemne sklepienia, zarzucały mu na ramiona jakby płaszcz lodowaty. Nawa była prawie pustą.
Kilka kobiet klęczało z ukrytemi w dłoniach twarzami, i modliły się w milczeniu, w zupełnej prawie ciemności, bo nawa główna oświetlona była niewielką liczbą lampek i świec palących się w kapliczkach pobocznych.
Jakób Lagardo przystanął przy jednej z tych kaplic.
U stóp ołtarza spostrzegł zaraz pochylonego młodego księdza, czy też człowieka w księżem ubraniu, który mu się wydał do Renégo Labarre podobnym.
Przez chwilę przypatrywał się temu człowiekowi, a pewny, że się nie myli, zbliżył się doń i dotknął ramienia.
— Wszak to René, nie prawda?...
René, bo rzeczywiście on to był — podniósł się i podał rękę doktorowi.
— Tak, to ja panie — odpowiedział seminarzysta. — Siadaj no pan tutaj... — Mamy pół godziny czasu do zamknięcia kościoła. — Więcej to, aniżeli potrzeba, na to, co mam pana powiedzieć...
Jakób usiadł.
Młody człowiek zajął miejsce obok i zaczął dalej głosem przyciszonym:
— Musiałeś się pan ździwić zapewne, kochany panie doktorze, że kościół na miejsce spotkania się naszego wybrałem... — A to naturalne jednakże. — Ubranie, jakie mam jeszcze na sobie, nie pozwała mi, pokazywać się w jakiemkolwiek publicznem miejscu, bez zwrócenia na siebie uwagi...
— Mogłeś był przecie przyjść do mnie?...
— Nie chciałem.
— Dla czego?...
— Może zaraz się wytłomaczę... — wydało się panu dziwnem, żeś mnie zastał klęczącego i modlącego się żarliwie, mnie, który jutro zrzucam sutannę!... — To także bardzo proste.., — Nie miałem wcale powołania do stanu duchownego, ale mam wiarę i to wiarę gorącą, szczera!... — Błagałem Boga, aby mi dodał odwagi i energii, ażebym stał się człowiekiem i doszedł do celu, o którym marzę. Teraz wysłuchaj mnie doktorze...
— Słucham cię moje dziecko.
— Wytłomaczę ci dla czego nie chciałem pójść do pana... Ale pozwól mi pan zadać sobie naprzód jedno pytanie?...
— Proszę cię bardzo.
— Kiedy z matką udałem się do pałacu pańskiego po poradę, zobaczyłem tam młodą osobę, którą nam pan przedstawiłeś jako kuzynkę swoję...
René się powstrzymał.
— No i có2? — zapytał Jakób.
— A więc ta młoda osoba... zaklinam cię doktorze odpowiedz mi otwarcie... ta młoda osoba czy jest twoją kuzynką rzeczywiście?...
— A! ha! pomyślał sobie wspólnik, Pascala Saunier — nie myliłem się tedy, odgadłem prawdziwą przyczynę dzisiejszego spotkania.
Głośno się zaś odezwał:
— Ale prosta rzecz, że Marta jest moją kuzynką.
— Kuzynką bliską czy dalszą?
— Dalszą trochę. Rodzice ją odumarli i sama jedna pozostała na świecie... Zabrałem ją, wychowałem... Pielęgnowałem jak gdyby była własną moją córką... Dzisiaj ma lat dziewiętnaście... W tym więc samym jest wieku co i ty jak mi się zdaje.
— Doktorze — wyjąkał René głosem drżącym od wzruszenia — ja kocham pannę Martę z całej duszy...
— Kochasz ją?... przerwał Jakób. Ależ zaledwie ją dopiero poznałeś!..
— Dość mi było raz ją jeden zobaczyć, ażeby się przywiązać do niej! Kocham ją szalenie i czuję, że ta miłość będzie nieskończoną i jedyną w życiu!.. Wyjadę dzisiaj, ale pojmujesz pan dobrze, że największem mojem pragnieniem byłoby zobaczenie twojej kuzynki i zaczerpnięcie w jej oczach odwagi i energii, o którą przed chwilą Boga błagałem... Nie mogłem sobie pozwolić tego szczęścia nie otworzywszy ci wprzód eerca mojego.
— Jesteś prawym chłopakiem... wiem o tem doskonale.
— Czy kuzynka pańska jest wolną?
— Zupełnie.
— Nigdy do tej chwili nie pomyślałeś pan o mężu dla niej?
— Nigdy.
— Czy sądzisz, że w świecie w którym żyje, nie zwróciła na kogo uwagi?
— Nie tylko, że w to nie wierzę, ale przekonany jestem o tem najzupełniej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.