Czerwony testament/Część trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Doktorze, — rzekł żywo René do Jakóba, skoro tylko pani Labarre wyszła z salonu — potrzebuję powiedzieć coś panu... panu samemu...
— Czy nie możesz mi powiedzieć tego tutaj i zaraz teraz? — zapytał mniemany Thompson nieco niby ździwiony.
— Tutaj... to niepodobna.
— Dla czego?...
— Nie mogę się tłomaczyć w tej chwili...
— Zatem służę ci, kiedy chcesz tylko.
— Wieczorem o dziewiątej, będę w kościele świętego Sulpicyusza... Czy pan będziesz mógł się tam stawić?...
— Najchętniej.
— Dziękuję ci stokrotnie doktorze.
Pani Labarre powróciła.
— Zatem wszystko postanowione moja mamo — odezwał się René — wyjeżdżam jutro zaraz z Paryża... Krawiec zobowiązał się jutro z samego rana dostarczyć mi ubranie cywilne, a zresztą nie będę miał nic do zabierania. Niech że mama przygotuje mi list do notaryusza, który ma mi wyliczyć te 25,000 franków...
— List będzie na czas, możesz być oto spokojnym.
Julia stawiła się z arkuszem papieru stemplowego w ręku.
Z polecenia pani przyniosła zaraz jeszcze atrament i pióro, poczem za dyktandem Jakóba Lagarda, młody seminarzysta napisał zobowiązanie, że przyznaje matce swojej prawo dożywotniej renty z majątku, jaki mu został przez hrabiego de Thonnerieux zapisanym.
Położył datę 10 marca 1881 r., jako datę, w której stawał się pełnoletnim, położył pod tem imię swoje i nazwisko, złożył papier we czworo i doręczył go pani Labarre.
— Oto jest akt jakiegoś żądała odemnie moja matko — rzekł z pewną goryczą w głosie. — Daj że Boże, abym dla siebie i dla ciebie dożył szczęśliwie do czasu odnalezienia testamentu mego dobroczyńcy...
Byłby to wymowny dowód, że pan Thompson, jest znakomitym co się nazywa lekarzem!...
Pani Labarre odpowiedziała:
— Będziesz żył długie lata, mój synu, a jeżeli dojdzie nas kiedy ten majątek, bądź spokojnym, że nic z niego nie uronię.
Potem dodała jeszcze:
— Będziesz potrzebował porobić sobie przed wyjazdem niektóre konieczne sprawunki, masz-że tu na nie tysiąc franków!...
— Na rachunek tych dwudziestu pięcia tysięcy, jakie mam w Tours otrzymać?...
— Nie, to podarunek mój dodatkowy.
— Dziękuję mamie serdecznie!... Pójdę zaraz posprawiać sobie co mi potrzeba. Niech mama nie czeka na mnie z obiadem.. Wstąpię do seminaryum pożegnać się z moimi nauczycielami i kolegami...
— Dobrze, moje dziecko.
— Przykro mi, kochany panie doktorze — dorzucił René, zwracając się do mniemanego Thompsona — że nie będę miał szczęścia znajdować się u pana na wieczorze, ale skoro raz stanęło postanowienie, to je trzeba bezzwłocznie wprowadzić w wykonanie... Będę się z religijną, akuratnością stosował do wskazówek, jakie mi udzielić raczysz. Gdy lekarstwa, w jakie mnie zaopatrzysz, spotrzebuję, napiszę natychmiast x prośbą, abyś mnie w nowe zaopatrzył. Pragnę się leczyć, pragnę odzyskać zdrowie i siły, pragnę żyć koniecznie...
— I będziesz żyć — zapewniam cię — odpowiedział Jakób Lagarde. — Stosowne zachowywanie się i lekarstwa dużo pomogą do uzdrowienia, daleko jednak więcej liczę na wypoczynek, rozrywki i ruch, co na pewno wyrobi na nowo krew bogatszą i cieplejsza!... Po kilkomiesięcznej podróży, powrócisz zdrów na ciele i umyśle... — Pisuj do mnie często... ja ci nigdy nie dam czekać na od⋅ powiedź...
— Dziękuję doktorze... — Wiem, że mogę liczyć na pana... — Mam w panu zaufanie bezwzględne.
— Spodziewam się, że zasłużę na nie moje dziecię... — odrzekł pseudo-Thompson znacząco.
— Do widzenia moja matko...
I René wyszedł, rzuciwszy Thompsonowi ostatnie spojrzenie, mówiące jasno i wyraźnie:
— Do wieczora... Nie zapomnij pan!...
Kiedy drzwi się za młodzieńcem zamknęły, pani Labarre szepnęła:
— To doprawdy serce z kamienia... natura egoistyczna, — Nie... to po prostu umysł chory... Nie wiele zresztą mieliśmy pracy, aby go nakłonić do tego, co nam potrzebnem było.
— To twoja zasługa doktorze!... —Jedno tylko ździwiło mnie bardzo...
— Co takiego?...
— René opuszcza Paryż bez żadnego bodaj żalu... Ani wspomniał nawet o pańskiej kuzynce... — Czyś się pan czasami nie omylił, biorąc go za zakochanego?...
— Może, że i tak było... nie mam pretensyi do nieomylności...
Jakób podniósł się z fotela.
— Już pan mnie opuszcza?... — spytała pani Labarre.
— Niestety... — Mam jeszcze kilka wizyt do zrobienia, a pani potrzeba czasu na napisanie do notaryusza do Tours. List i pieniądze muszą być dzisiaj wysłane, niech pani o tem pamięta...
— Nie opóźnię się na pewno. — Kiedyż pana znowu zobaczę?
— Kiedy pani będzie chciała...
— Ja chciałabym widzieć pana ciągle!...
— Czy zgodziłaby się pani, przepędzić ze mną dzień jeden na wsi?...
— Przypuszczam, że pan o tem nie wątpi!...
— Dziękuję pani i przyznaję, że mi to sprawia wielką radość...
— Kiedyż ma nastąpić ta przejażdżka, na samą myśl o której, doznaję zawrotu głowy?...
— Jutro sobota, dzień konsultacyj moich, ale będę wolny zaraz potem. — Jak pani sadzi, o której godzinie wyjedzie René?...
— Pociągiem pospiesznym o ósmej wieczorem...
— Odprowadzi go pani kolej?...
— Myślę, żeby wypadało...
— To niechże pani zaraz po jego odjeździe, zawieść się każe na stacyę kolei Bastille. — Ja będę tam czekał na panią i podążymy razem do mojego wiejskiego domku. — Niech pani nie je obiadu, bo razem zjemy kolacyę... — Po wyspaniu się wygodnem, będzie pani mogła rano podziwiać wschód słońca i cieszyć widokiem pięknej natury.
— To będzie dla mnie rozkosz prawdziwa!... Cudowna myśl przyszła panu do głowy.
— Szczęśliwym, żem potrafił dogodzić pani.
— Zachwycona jestem.... — Kiedy powrócimy?...
— W niedzielę wieczorem. — W poniedziałek rano muszę koniecznie być już w Paryżu.
— Ułożyliśmy się zatem zupełnie?...
— O! tak proszę pani. Będę myślał o niedzieli i będę śnić cudownie!...
Jakób ujął białą pulchną rączkę wdowy i zbliżając ją do ust, złożył na niej pocałunek pełen uszanowania i galanteryi, przyczem serduszko wdówki o mało jej nie wyskoczyło z piersi.
— Kochany doktór i naprawdę najprzyjemniejszy chyba na świecie człowiek — myślała pani Labarre, znalazłszy się samą. — Widocznie bardzo mu przypadłam do gustu i nie widzę przyczyny żeby się ze mną nie miał ożenić!
Potem zasiadła przy biurku i zaczęła pisać list do notarysza do Tours, ale często przerywała pisanie, ażeby powiedzieć sobie:
— No, pozbywam się nareszcie Renégo!... Gdybym nawet nie wyszła za doktora, będę jednak jeszcze bogata, byle tylko odnalazł się testament hrabiego de Thonnerieux!
Jakób Lagarde, powracał w tym czasie do pałacu przy ulicy de Miromesnil, uradowany z rezultatu jaki osiągnął, ale bardzo zaintrygowany rendez-vous naznaczonem sobie przez seminarzystę.
To rendez-vous sprawiało mu pewno nawet zakłopotanie.
— Czego on chce odemnie?...
Czy skutkiem rozmowy, jakążmy mieli, nie trzeba będzie zmienić niektórych szczegółów w planie, jakim sobie ułożył?...
Pascal, który oczekiwał niecierpliwie, zaraz go na wstępie zapytał:
— No, i cóż?...
— Wszystko doskonale... — odpowiedział Jakób — jutro rano, powiem ci, jak rzeczy stoją. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro też wieczór znowu będziemy mieli robotę w Petit-Castel — Jakże się ma Marta?...
— Daleko lepiej.
— Czy już wyszła ze swego pokoju?
— Nie jeszcze.
— Pójdę ją zobaczyć.
Udał się do apartamentu sieroty.
Młoda dziewczyna bledsza trochę niż zwykle, czytała leżąc na szezlągu.
Ubrana była w biały wełniany pegnoiri, który pozwalał domyślać się tylko jej przepięknych kształtów.
Przepyszne złoto-blad włosy miała niedbale wysoko podniesione na prześlicznej głowie.
Z jedwabistej masy tych włosów, kilka promieni opadało niby potoki złote na białą śnieżyście szatę.
Pseudo-Thompson zlekka do drzwi zastukał.
Marta podniosła głowę, położyła książkę na krzesełku stojącem obok i zawołała:
— Proszę.
Jakób otworzył i próg przestapił.
Litoralnie olśniony został ta pięknością.
Marta uśmiechnęła się do niego.
— Powiedziano mi, to się masz lepiej kochane dziecię — rzekł zbliżając się ku sierocie.
— Zupełnie nawet czuję się dobrze... jestem zupełnie już zdrowa...
Podała rękę doktorowi, który ją uścisnął i zatrzymał.
— Tak — powtórzyła, jestem już prawie zdrową zupełnie... ale przejście było ciężkie...
— Przelękłaś się zatem bardzo?
— O! tak, przelękłam się okropnie, chociaż nie miałam powodu ka temu, bo przecie nie było znów tak wielkiego niebezpieczeństwa...
Doktor usiadł przy swojej wychowance i przypatrywał się jej z uwielbieniem prawdziwem.
Więcej niż kiedykolwiek doznawał w tej chwili tego, dziwnego jakiegoś niepokoju, o jakim wspominaliśmy już nie raz.
Czuł teraz jakieś zamieszanie w całej istocie swojej, to też głosem niepewnym i prawie drżącym wyszeptał:
— Na przyszłość, kochana Marto, wychodzić będziesz tylko zemną... Pragnę nieustannie być przy tobie, aby czuwać nad tobą i usuwać przed twoją wrażliwą naturą wszelkie wzruszenia...
— Dziękuję ci kochany doktorze — odpowiedziała sierota z nowym uśmiechem. — Jakiś ty dla mnie wyrozumiały!.. Jakiś ty dobry dla mnie!..
— Pokazuje się jednakże, że nie zupełnie tak jest, skoro nie zasłużyłem na zupełne twoje zaufanie — odrzekł z goryczą Jakób.
Młoda dziewczyna spojrzała na swojego interlokutora ździwiona.
— Ja kochany doktorze — powiedziała — mam do ciebie nieograniczone zaufanie.
— Nie... moje dziecię!..
— Przysięgam...
— Nie przysięgaj, bo durzyłabyś sama siebie... Przestrach jakiego doznałaś dużo się z pewnością przyczynił de choroby, ale stan twojej duszy był tutaj główną złego przyczyną.
— Ależ kochany doktorze zapewniam cię...
— Nieprzerywaj mi, moje dziecię, proszę cię bardzo... Gdy opuściłaś Petit-Castel, ażeby zamieszkać z nami w Paryżu, słyszałaś już tę samą uwagę. Nie ukrywałem wtedy przed tobą, że mnie to odkrycie bardzo boleśnie dotknęło. — Odpowiedziałaś mi w sposób, który nie mógł mnie przekonać... Dzisiaj mam już zupełną pewność, że coś przedemną ukrywasz, że masz jakieś cierpienie... jakąś boleść... Chwilami pomimo usiłowań jesteś ponurą i smutna... To mnie niepokoi straszliwie... Często uśmiech gości na twoich ustach, ale ja czuję, że to uśmiech zwodniczy!.. No, kochane dziecię, jeżeli masz, jak powiadasz zupełne do mnie zaufanie, odpowiedz mi otwarcie...
— Doktorze — szepnęła młoda dziewczyna z widocznem zakłopotaniem — nie dopytuj się o przyczynę melancholii którą spostrzegasz i która cię niepokoi... Niepodobnaby mi się było wytłómaczyć przed tobą... Prawdą jest, że przychodzą na mnie bardzo czarne godziny, ale dla czego?... Czyż ja wiem sama?
— Może ci tutaj brakuje czego do szczęścia?
— Coby mi brakować mogło, skoro mnie otaczacie staraniami i przyjaźnią? Nie, nie mi z pewnością nie brakuje!..
— Dusza ma często sekretne pragnienia moje dziecię — odrzekł Jakób. — Jeżeli się nie spełniają to wywołują cierpienie... Dla czego ukrywasz przedemną cierpienia swoje? Wiesz jak wszystko, co cię dotycze, żywo mnie obchodzi... Wiesz jak cię kocham serdecznie...
Oh! tak, kochany doktorze — odrzekła Marta z zapałem — wierzę w twoję dla mnie dobroć... Dałeś mi już tyle jej dowodów!
— Że wierzysz, o tem nie wątpię, ale ani możesz domyślać się nawet, do jakiego stopnia jesteś mi drogą... Marto droga!.. od czasu jak przypadek, albo raczej Opatrzność zetknęła nas ze sobą, czyż nie zapytałaś się siebie nigdy, jaką mogła być twoja egzystencya przy mnie?...
— Widziałam przyjazną rękę, wyciągającą się ku mnie dla podtrzymywania mnie i ocalenia w chwili nieszczęścia, jakie we mnie ugodziło... Ujęłam tę rękę, dziękując za nią Bogu i powierzyłam panu moję przyszłość...
— Ale czy w tej przyszłości samej, nie przewidywałaś niczego, czy nic nie przypuszczałaś?
— Nie doktorze!
— Marto! — odezwał się znowu Jakób, po krótkim przestanku, głosem namiętnym — ja nie mogę powstrzymać, ja nie mogę głuszyć dłużej głosu serca mojego... Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, nie myślałem, Bóg mi świadkiem o niczem więcej, jak tylko, ażeby ci ulżyć w cierpieniu... Do przywiązania jakie wzbudziłaś we mnie, nie mieszał się żaden egoizm... Żyliśmy obok siebie, niechcący moje przywiązanie z początku czysto rodzicielskie, zmieniło się nieco... Jesteś bardzo młodą i nadzwyczaj piękną, obecność twoja w domu młodego wdowca, może dać ludziom powód do podejrzeń, uchybiających twojemu honorowi, reputacyi twojej... I pierwszy i druga muszą pozostać bez skazy... Trzeba uczynić niemożebne więc wszelkie złośliwe przypuszczenia świata, a na to jest jeden tylko środek jedyny.
Marto ja cię kocham, ale już nie ojcowską miłością!...
Marto ja w tej chwili żyję tylko dla ciebie... Ubóstwiam cię jak narzeczony ubóstwia swoją przyszłą!...
I pseudo Thompson przyklęknąwszy przed młodą dziewczyną dodał:
— Ukochano Marto moja, czy chcesz zostać moją żoną?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.