Czerwony testament/Część trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Angela i Marta skrzętnie doglądały przygotowań.
Jakób i Pascal zamknięci w gabinecie doktora Thompsona, siedzieli przy biurku naprzeciw siebie, z oczami wlepionemi w trzy medale ułożone jeden przy drugim.
Pierwszy z nich znaleźli w szkatułce hrabiego de Thonnerieux, dwa drugie zdobyli na trupach Wirginii i Renégo Labarre.
Nędznicy przypatrywali się im uważnie.
— Nie ulega wątpliwości — mówił Jakób — że każdy wyraz wyrżnięty na każdym z tych medali, jest cząstką całości, która wskaże nam miejsce, gdzie się znajdują miliony... Jest to nawet wyraźnie zaznaczone w testamencie, na próżno jednak silić się będziemy na odnalezienie klucza tajemnicy, nie mając wszystkich medali... Musimy je zdobyć koniecznie.
Ale ty zaledwie mnie jednem uchem słuchasz... zauważył pseude Thompson, zwracając się do Pascala, o czemże myślisz u licha?...
— Myślę — odrzekł wspólnik co mogą znaczyć wyrazy pomieszczone na tych medalach, jakie już posiadamy.

234
Des Granges de
Stodoły w
                                        Saptième             dalle          noire
                                        Siódma             płyta          czarna
                                        Comptant                à          partir
                                        Rachując                         od

I przeczytał:
— Des Granges de — Septième dalla noir — Comptant à parter...
Jakób wzruszył ramionami.
— Niepodobna odgadnąć tego logogryfu — powiedział następnie. — Pieniądze ukryte są pod czarną płytą, ale gdzie?, a ta płyta czy jest siódmą z dwudziesta siedmiu, czy z trzydziestu siedmiu?... Zagadka niedocieczona... Sphinx tajemniczy i milczący!... Raz jeszcze powtarzam, że potrzeba nam wszystkich medali!
— Będziemy je mieli! — odrzekł Pascal ponuro — ale spieszmy się na Boga, bo ja się bardzo boję.
— Boisz się... czego?
— Nie umiem dać na to pytanie odpowiedzi... boję się wszystkiego... Opanowała mnie jakaś trwoga instynktowna...
— Trwoga to bezsensowna... Dokąd że mam ci powtarzać, że urządzaliśmy się w ten sposób, iż niemożliwe są żadne podejrzenia. Wiesz o tem zresztą równie dobrze jak i ja...
— Zapewne że wiem, ale często gdy czujemy się najzupełniej bezpiecznymi, na raz jeden nieprzewidziane jakieś głupstewko, jakieś coś, niby nic nie znaczące, przyczynia się do twojej zguby!
— Uspokój swoje nerwy kochany — przyjacielu i działajmy...
— Tego się właśnie domagam...
— Czy zająłeś się la Fouine’m, tym rybakiem filozofem?...
— Spodziewam się... Nie zmienił on w niczem swoich przyzwyczajeń, włóczy się jak zawsze pomiędzy Joinville, Port-Créteil i Saint-Maur, dzień i noc przesiaduje na czółnach przywiązanych przy brzegu drogi do Port-Créteil...
— Potrzeba raz z nim skończyć.

– I to jak można najprędzej, zdaje mi się jednakże, że byłoby niezręcznem ściągać go do Petit-Castel i myślę o innym nowym jakim sposobie.
— Masz jaki sposób pewny?...
— Mam niezawodny... — Chcesz, abym działał?...
— Działaj, ale bądź ostrożny... — Chybić, byłoby to, sprowadzić natychmiast na siebie niebezpieczeństwo, które przewidywałeś przed chwilą.
— Ja nie chybie, nie obawiaj się o te... Sądzę tylko, że byłoby bardzo dobrze odbyć zaraz podróż do Genewy i porozumieć się z panną Emilią-Martą Berthier.
— Tak, to panienka, której się trzeba pozbyć także, a koniecznie.
— Z kobietą, nie będzie nic trudnego.
— Nie licz tak znowu na to.
— Ułożyłem sobie już pewien codo tego planik.
— Czy możesz mi go przedstawić?...
— Oto główniejsze zarysy: — Chodzi o nocną wizytę u dwóch zasypiających kobiet... — Cała rzecz na tem polega, aby wsunąć się do nich, zręcznie otworzonemi drzwiami. — Genewa to całkiem prowincyonalne miasto... Chodzą tam spać razem z kurami.. O dziesiątej chrapią już wszуscу w łóżkach. — Mam dosyć sprytu na to, aby się wcisnąć do domu. Jeżeli się jejmoście pobudzą, tem gorzej dla nich... same będą sobie winne!... Zastosuję się z wykonaniem mojego planu, do godziny odejścia pociąga do Francyi... Kiedy się spostrzegą, będę już dobrze daleko... Pochwalasz?...
— W zupełności... — Co do jednego tylko, nie podzielam twojego zdania.
— Mianowicie?...
— Według mnie, operacya z Juljaszem Boulencis, powinna poprzedzić koniecznie operacyę genewską.
— Idzie ci o to?...
— Tak... Chce, aby rybak la Fouine nastąpił po kleryku Labarre!...
— Pozostaną nam i tak jeszcze: Fabian de Chatelux i Paweł Fromental.
— Ci dwaj młodzieńcy mają tu być dziś wieczorem ja sam zdecyduję jak się do nich zabrać należy...
— I owszem. — Schowaj że ta medale... — a nie każę ci długo czekać na medal la Fouina...
Jakób Lagarde schował trzy złote sztuki do jednej z szuflad swojego biurka, od której sztuczny miniaturowy kluczyk nosił przy dewizce od zegarka.
W tym biurku znajdowała się także szkatułka, papiery i testament hrabiego de Thonnerieux.
Nadeszła godzina śniadania.
Jakób i Pascal zeszli na dół.
Angela i Marta czekały na nich tutaj.
Marta z uśmiechem na ustach, ukrywała jak mogła smutek, jaki nosiła w duszy.
Zasiedli do stołu.
W pośród ogólnej rozmowy, która jak się łatwo można domyślać, dotyczyła głównie przygotowań na wieczór, Jakób zwrócił się do Marty i powiedział:
— Liczę na to, kochane dziecię, że nie zapomniałaś o tem, co ci zalecałem?...
— O czem panie doktorze? — zapytała młoda dziewczyna, zakłopotana nieco.
— O twojej tualecie... Chcę, abyś dziś, pomimo żałoby, zadziwiła wszystkich swoją pięknością.
Marta się zaczerwieniła.
— Bądź spokojny kuzynie — odezwała się Angela — sama zajęłam się szczegółami tualety naszej kochanej Marty, a wiesz, że się znam na tem... — Zapewniam, że nie będzie można spojrzeć na nią bez olśnienia.
— Tego sobie właśnie życzę... — odrzekł Jakób. — Będę dumnym i szczęśliwym z przedstawienia Marty moim gościom...
Głos pseudo Thompsona zadrżał przy tem ze wzruszenia, co nie mogło ujść baczności słuchaczy.
Z czerwonej, młoda dziewczyna stała się bladą.
Zrozumiała, że doktór nie zrzekł się swojej miłości, nie odstępował swoich nadziei.
To przejmowało ją dreszczem.
Podano kawą.
W tem służący powrócił żywo do sali jadalnej, z której wyszedł dopiero co przed chwilą.
— Co tam takiego? — zapytał Jakób...
— Panie doktorze — odpowiedział zapytany — przyszedł posłaniec i ma panu coś powiedzieć.
— Niech zaczeka...
— To coś podobno bardzo ważnego... pilnego... przyjechał fiakrem...
— Kto go przysyła?...
— Nie przypomina sobie nazwiska osoby, ale przybywa z ulicy Cherche-Midi...
Jakób, Angela i Pascal spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
— Dobrze.. rzekł doktór — zaprowadź posłańca do mego gabinetu, ja tam zaraz idę...
Wstał od stołu i dał znak Pascalowi, aby udał się za nim.
— Co to może być? — pytał ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux…..
— Może nic może prosty tylko kaprys ładnej wdówki... a może coś ważnego... Zobaczymy zresztą zaraz...
Weszli do gabinetu, gdzie lokaj wprowadził już posłańca.
— Przychodzisz z ulicy Cherche-Midi mój przyjaciela?... odezwał się Jakób.
— Tak jest panie... przyjechałem fiakrem, żeby być prędzej.
— Któż cię przysłał.
— Zapomniałem jakie mi odźwierny powiedział nazwisko... Wiem tylko, że od jakiejś pani... wdowy...
— Od pani Labarre zapewne?....
— Tak... tak... właśnie.
— I nie dał si żadnego bileciku do mnie od tej pani?...
— O panie, ta biedna pani, nie miała z pewnością głowy do pisania, bo się tam dzieją straszne rzeczy, jak mi odźwierny powiadał...
Jakób poczuł dreszcz po ciele, ale zapytał bardzo spokojnie:
— Cóż się tam dzieje takiego?...
— Wielkie nieszczęście proszę pana... — bardzo wielkie nieszczęście... Przyniesiono ciało syna tej pani, młodego człowieka, którego pociąg przejechał. Podobno okropny widok.... biedna pani, kazała natychmiast postać po pana doktora i upadła jak nieżywa...
Doktor, bardzo blady, spojrzał na również bladego i zlodowaciałego do szpiku kości Pascala.
— Mój przyjacielu — rzekł po chwili, biegnij prędko do pani Labarre i powiedz, że zaraz tam będę...
— Zatrzymałem fiakra proszę pana, kazano mi pana przywieźć.
— Zaraz zaprzęgną mi powóz, będę na miejscu równocześnie z tabą...
Jakób otworzył okno od gabinetu, wychodzące na podwórze i krzyknął na alzatczyka, ażeby zaprzęgał, bo zaraz pojedzie.
— Przyniesiono jej synal... — szeptał wystraszony Pascal. — Więc go ktoś pozna!!...
— Wszystkie kieszenie sam mu przetrząsałem, wyjąłem z nich wszystkie, jakie tylko były papiery i zaraz je spaliłem...
— Widocznie musiał się jakiś dowód przy nim pozostać... — odrzekł pseudo Thompson. Nie poszczęściło nam się tym razem.
— Jedziesz do pani Labarre?...
— A czy mógłbym nie pojechać, skoro mnie wzywa?...
— Nie obawiasz się policyi?...
— Nie, bo nie mam się czego obawiać...Zadrżałem trochę to prawda na wiadomość, że poznano Renégo Labarra, ale nie miałem racyi się obawiać, to też ochłonąłem już zupełnie i gotów jestem stanąć do walki, jeżeli, czego wcale nie przypuszczam, potrzeba by było tej walki. Cóż bo to nadzwyczajnego?... Ciało odniesione matce, dowodzi, że ci, co je znaleźli, uwierzyli w przypadek, inaczej bowiem zamiast na ulicę Cherche-Midi, poszli by byli do Morgi. Matka mnie wzywa, bo potrzebuje pomocy mojej jako doktora, co jest bardzo naturalnem po ciężkim ciosie jaki ją spotkał... Udaje się do klijentki — cóż nadto zwyczajniejszego, zkąd tu mogłoby wyrość jakie podejrzenie?... — Zresztą chociaż by i co było, czego znowu wcale nie przypuszczam kto dowiedzie, że nie z prostym wypadkiem, ale z morderstwem jest do czynienia. Pani Labarre i ja przez całą tę noc, podczas której spełniono zbrodnię, byliśmy ciągle razem i przebudziliśmy się dopiero nadedniem, siedząc na przeciwko siebie przy stole... To fakt, który czyni mnie nietykalnym!... Rób z całą swobodą umysłu przygotowania do wieczoru, na który zabrać się ma większa część znakomitości paryskich!...
Kiedy doktór wymawiał ostatnie wyrazy, służący przyszedł oznajmić, że po⋅ wóz czeka zaprzężony.
Jakób rzucił Pascalowi ostatnie spojrzenie, uśmiechnął się doń, aby go ostatecznie uspokoić, wziął za kapelusz i wyszedł.
Za chwilą powóz wyjeżdżał z pałacu i skierował się na ulice Cherche-Midi.
Po bardzo silnym ataku nerwowym, pani Labarre wróciła do przytomności, dzięki energicznym usiłowaniom swojej pokojówki i nadzorcy stacyi Choissy-le Roi.
Ale ocknąwszy się z omdlenia, odzyskała też świadomość swojego nieszczęścia.
Strumień łez popłynął jej z oczu i te łzy, jak to się często przytrafia, sprowadziły uspokojenie.
— Cóż doktór Thompson? — zapytała, przykładając chustkę do oczu.
— Jeszcze nie przyjechał proszę pani — odrzekła służąca — ale będzie zaraz zapewne... odźwierny posłał posłańca i kazał mu wziąć fiakra, ażeby był prędzej.
— Biedny René... — szeptała pani Labarre, a zwróciwszy się do zwiastuna okropnej nowiny, rzekła: — Ah! panie, któżby mi był śmiał powiedzieć, gdy się z nim w sobotę wieczór rozstawałam, że go w tym stanie zobaczę dzisiaj?...
I znowu wybuchła płaczem.
— Niech się pani uspokoi...-odrzekł nadzorca stacyi — rozpacz nie pomoże biednemu dziecku pani, a przytem musi pani przyjąć...
— Doktora Thompsona?... — wymówiła wdowa machinalnie.
— Nie pani... urzędników sądowych.
— Urzędników sądowych?... — powtórzyła ze ździwieniem pani Labarre.
— Tak pani... — jestem naczelnikiem stacyi Choissy-le-Roi i stosownie do zastrzeżenia w protokole doktora z Choissy, wezwanego dla skonstatowania śmierci nieszczęśliwego syna pani, musiałem zawiadomić przez dopeszę prokuratora rzeczpospolitej i naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, o tem co się stało, prosząc, aby przybyli do mieszkania pani...
— Ależ po co?... — zapytała pani Labarre, niespokojna i drżąca — po co tutaj policya?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.