Czerwony testament/Część trzecia/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nazajutrz po niedzieli spędzonej tak przyjemnie w Petit-Castel, w towarzystwie doktora Thompsona, pani Labarre wstała w bardzo wesołym humorze.
Zadowolona sama ze siebie, stanęła przed dużem lustrem i znajdując się odmłodzoną, zaczęła z największą starannością czesać długie sploty ciemnych swych włosów, z których rzadko gdzie zresztą przebijający biały włosek, zostawał zaraz wyrywany.
Twarz posypała lekko pudrem i oczekiwała chwili śniadania, wybiegając ciągle myślą ku doktorowi, Thompsonowi, najprzyjemniejszemu człowiekowi, jakiego kiedykolwiek widziała.
O jedenastej, kiedy przeszła do sali jadalnej, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
Za chwilę weszła służąca, ażeby powiedzieć pani, iż jakiś pan chce się widzieć z nią koniecznie.
— Cóż to za pan? zapytała żywo wdowa.
— Czy kto znajomy?..
— Nie wiem, czy go pani nie zna, ale ja go tu nie widziałam nigdy.
— Jak wygląda?...
— Bardzo porządnie... Możnaby go wziąść za jakiego urzędnika... — Umyślnie przybył z Choissy-le-Roi, ażeby się z panią zobaczyć...
— Z Choissy-le-Roi?... — powtórzyła pani Labarre zaintrygowana. — Nie znam tam nikogo... — To dziwne... — No, ale poproś tego pana do salonu... — Zaraz tam przyjdę...
Przybyły był człowiekiem lat około czterdziestu, starannie wygolonym z faworytami, pozór miał dystyngowany, a ubrany był w czarny tużurek i biały krawat.
Po zamienienia ukłonów, zapytał:
— Mam interes do pani Labarre, wdowy po wielce szanowanym adwokacie, czy więc z nią mam honor mówić?...
— Tak panie... — Proszę niech pan siada — odezwała się pani Labarre, wskazując ręką na krzesło. — Czekam, aby mi pan był łaskaw wytłomaczyć przyczynę pańskich odwiedzin...
— Zaraz ot uczynię proszę pani, ale naprzód mam prosić panią o odpowiedź na niektóre moje pytania...
— Ma mi pan zadawać pytania? — wykrzyknęła zdziwiona pani Labarre.
— Tak jest — ale, niechże się pani wcale nie obawia. — Pytania nie będą niedyskretne...
— Czekam więc na to zapytania...
— Pani ma syna? — zaczął przybyły.
— Tak jest — odpowiedziała wdowa, tknięta nagłą obawą.
— Czy w tej chwili nie jest on obecnym w Paryżu?
— Nie, proszę pana.
— Zapewne wojażuje?
— Tak, proszę pana...
— Od jakiego mianowicie czasu?
— Od soboty wieczorem.
— A gdzież pojechał?
— Do Tours.
— Czy pani pewną tego jesteś?
— Ależ naturalnie! — Sama go odprowadzałam na kolej.
— Na którą kolej?
— Na orleańską.
—Syn pani ma lat ośmnaście, do dziewiętnastu?
— Ma lat dziewiętnaście. Ale po co te wszystkie badania... Czy ma mi pan powiedzieć coś dotyczącego mojego syna?...
Nieznajomy zdawał się być zakłopotanym.
Widocznie zawahał się z odpowiedzią.
Musiał się jednak zdecydować i przerwać to niezrozumiałe milczenie.
— Niestety! proszę pani — rzekł — odpowiedzi jakie od pani posłyszałem, czynią wątpliwość niemożliwą.
— Wątpliwość? — powtórzyła pani Labarre co raz bardziej zaniepokojona. Nie rozumiem pana... Pańskie ociąganie się... tajemniczość jaką się pan otacza……. przestraszają mnie doprawdy!... Raz jeszcze pytam pana, co znaczą te badania?... Czy syn mój nie popełnił czasem jakiej niedorzeczności?... Jego młodość tłómaczyłaby go w takim razie...
— Nie popełnił ani niedorzeczności, ani żadnej innej winy proszę pani... Nieszczęsne dziecko stało się smutną ofiarą...
— Ofiarą?... Miał przy sobie trochę pieniędzy, czyżby go okradziono?...
— Nie pani.
— A więc cóż mu się przytrafiło?
— Widzi pani jak jestem wzruszony, zakłopotany i drżący... Musi to pochodzić przecie z bardzo ważnej przyczyny...
— Z bardzo przyczyny ważnej!.. wykrzyknęła pani Labarre, która na seryo zaczynała obawiać się jakiegoś nieszczęścia. Na Boga, wytłómaoz się pan, proszę pana!... Czyby René był chory? raniony może?...
Przybyły opuścił głowę.
— Odpowiedz mi pan! odpowiedz... wołała wdowa. — Milczenie pańskie jest przerażające!... Gotowam myśleć, że dziecko moje nie żyje!...
— Przysłany jestem do pani z misyą tak bolesną... że słowa mi na ustach zamierają...
— Mów pan... mów pan... na miłość Boga... Wolę wszystko, aniżeli tę niepewność... tę mękę, jakiej doświadczam. Czy mój syn nie żyje? proszę pana?...
— Tak pani... nie żyje...
Wiemy od dawna, że wdowa po adwokacie chłodno bardzo traktowała swojego jedynaka.
Musimy jednakże oddać jej sprawiedliwość i powiedzieć, że ta niespodziewana piorunująca wiadomość, wywarła na nią okropne wrażenie.
Matka, choćby nawet najgorsza z matek, ma jednak w sercu struny uśpione, które się budzą i w odpowiedniej chwili wydają dźwięki.
Chyba byłaby prawdziwem monstrum, ale takie monstra rzadko się zdarzają na świecie, każda z matek opłakuje zawsze swoje dziecię.
Musimy też zapewnić czytelników, że pani Labarre zapomniała w tej chwili nawet o tem, że wraz z René’m znika jej przyszła fortuna.
Zbladła, zachwiała się i załamała ręce.
— Nie żyje!... René nie żyje! — wołała z nieudana bynajmniej rozpaczą. Nie! nie!.. to niepodobna... nie wierzę panu!. W sobotę był zupełnie zdrów, wesoły... szczęśliwy... Nie umiera się tak nagle w jego wieku... przy zupełnie dobrem zdrowia.. Źleś pan coś chyba zrozumiał... powiedz mi pan, że jest ranny, chory, że się znajduje w niebezpieczeństwie, to być może, ale żeby umarł, w to niewierzę!..
— Niestety, szanowna pani, nie mọgę przed panią kłamać!.. Powiedziałem najzupełniejszą prawdę przed chwilą...
Strumień łez popłynął z oczu pani Labarre.
Konwulsyjne łkania unosiły jej piersi, jakieś skargi i niewyraźne jakieś wyrazy z ust jej wychodziły.
Po paru minutach tej gwałtownej rozpaczy, nastąpił pokój względny.
Skoro tylko była w stanie przemówić zaraz się zapytała:
— Ale gdzież on umarł? — jak umarł?
— Oficyaliści kolei żelaznej znaleźli go wczoraj rano na drodze, na szynach przy Choisy-le-Roi, prawie zmiażdżonego.
— O! moje dziecko!.. moje drogie kochane dziecko! — wołała matka ze wzrastającą boleścią.
— Nagle podniosła głowę i zapytała:
— Skądze pan jednakże jesteś pewnym, że się nie mylisz? — Kto pana przekonał, że trup znaleziony jest moim synem?...
— Niestety, wątpliwość jest niemożebną w tym względzie... W kieszeni paltota znajdowały się bilety wizytowe... Jego nazwisko... pani nazwisko i pani adres.. przeczytaliśmy na tych biletach...
— Gdzież on jest teraz?... gdzie jest biedne moje dziecię? — wołała wdowa z wytrzeszczonemi oczyma, z pobladłemi ustami.
— Dowiedziawszy się kto był nieboszczyk, obowiązkiem było naszym... obowiązkiem bardzo przykrym!... przywiezienie go do domu pani...
— Co pan mówisz?... On jest tutaj? moje dziecko jest tutaj?
— Ciało syna pani jest na dole w powozie i czekam tylko na jej rozkaz, ażeby ludziom, co ze mną przybyli, kazać je przenieść tutaj.
— Ja sama pójdę po Renégo — zawołała wdowa w obłąkaniu prawie.
— Spokoju błagam panią, spokoju i odwagi... Niech pani tutaj poczeka, to będzie daleko lepiej... szczerze tak radzę pani...
Pani Labarre chciała się podnieść, ale siły ją opuściły i upadła znowu na krzesło, zakryła twarz rękami i zaczęła płakać rzewnie.
Służąca weszła do salonu, okropnie przerażona.
Posłyszawszy przez otwarte okno hałas na ulicy, wyjrzała i zobaczyła powóz otoczony przez gromadę ludzi, zeszła więc z ciekawości, zobaczyła zwłoki i powróciła przerażona, szalona prawie.
— O! pani... pani... biedna moja pani... wołała — co za nieszczęście!... Co za straszne nieszczęście!... Co my teraz robić będziemy?...
— Przedewszystkiem odezwał się nieznajomy, potrzeba przygotować łóżko, w pokoju tego nieszczęśliwego młodzieńca... Proszę to zrobić... tylko prędko...
Służąca wyszła spełnić rozkazy.
Nieznajomy, który był nadzorcą stacyi Choisy-le-Roi, zszedł prędko i kazał ciało przenieść na górę.
Dwóch ludzi w mundurach kolejowych, podnieśli z poduszek zwłoki leżące na słomie i okryte czarnem płótnem i z tym smutnym ciężarem weszli na schody.
Pani Labarre uchwyciła się za futrynę drzwi i czekała w progu mieszkania.
Zobaczywszy ciało syna, dostała ataku nerwowego i gdyby nie pomoc nadzorcy, który ją przytrzymywał, byłaby padła zemdlona.
Podtrzymywana poszła chwiejącym się krokiem za ludźmi niosącymi jej syna, którym służąca pokazywała drogę.
Położono go na łóżku okrytego czarnem płótnem.
Wdowa zbliżyła się do łóżka i chciała zdjąć zasłonę.
— O! pani — zawołał żywo zwiastun nieszczęścia — to widok zanadto okropny... Przez litość dla siebie samej, oszczędź sobie pani tej boleści.
— Nie... nie — odrzekła pani Labarre, ja muszę go zobaczyć po raz ostatni.
I rzekłszy to, odwinęła płótno.
Ale zaraz cofnęła się przerażona i zasłoniła sobie oczy obiema rękami.
Widok był prawdziwie straszny.
Poszarpane ubranie, pozwalało widzieć zmiażdżone ciało i pogruchotane kości.
Głowa tylko pozostała nienaruszona, ale się trzymała ledwie na kilku strzępkach.
Służąca upadła na kolana i zaczęła odmawiać modlitwy.
— Pani Labarro osunęła się na krzesło.
— A! to okropne... okropne!... — powtarzała głucho — ja nie przeżyję tego ciosu.
Następnie zwróciła się do służącej.
— Julio, zejdź do odźwiernego i powiedz mu, aby pobiegł do pałacu doktora Thompsona na ulicę Miromesnil... — Niech zaczeka jeżeli będzie potrzeba... niech mu opowie wszystko... niech go tutaj zaraz przyprowadzi... — Czuję, że umieram... tylko jeden pan Thompson ocalić mnie może...
Służąca wyszła pospiesznie.
Zaledwie znalazła się na schodach, gdy pani Labarre straciła znowu przytomność.
— Twoja pani zemdlała — powiedział nadzorca stazyi do służącej, skoro ta powróciła. — Potrzebaby ją koniecznie wy prowadzić z tego pokoju... aby gdy przyjdzie do siebie, nie miała już przed oczami tego przykrego widoku.
— No, to proszę pana, przenieśmy ją tylko do jej pokoju.
Nic łatwiejszego — pani Labarre leżała w fotelu, a fotel był na kółkach.


∗             ∗

Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że tego samego dnia. — w poniedziałek wieczorem miało się odbyć zebranie a doktora Thompsona, zebranie za pośrednictwem którego chciał on pozawiązywać stosunki ze światem.
Wystąpienie inauguracyjne miało być naturalnie świetne, to też od samego rana, wszystko było do góry nogami przewracane w pałacu de Miromesnil.
Tapicerzy, ogrodnicy, dekoratorzy uwijali się, zawieszali firanki, ustawiali klomby z roślin egzotycznych na schodach, podwajali liczbę luster, rozrzucali Wszędzie zieloność i kwiaty.
Jakób Lagarde i Pascal Saunier, li czyli bardzo na tę uroczystość. Powinna ona była wywrzeć ogromne wrażenie jako reklama, powinna była zdwoić stosunki doktora.
Stosunki te, miały się stać najlepszym puklerzem przeciwko wszelkim podejrzeniom, miały nadać Thompsonowi patent nietykalności.
Komuż zresztą przyjść mogła do głowy myśl posądzenia go o czyny zbrodnicze?...
Prefektura policyi, interesująca się zawsze trochę przybyszami zagranicznymi, otaczała szacunkiem sławnego amerykańskiego specyalistę.
Miał przyjaciół pomiędzy lekarzami, miał majątek — uchodził za bardzo uczonego przyjmowano go w towarzystwach najchętniej.
Jakim sposobem można podejrzywać osobistość podobną?...
Czyż człowiek posiadający własny pałac i to pałac nabyty za gotówkę, człowiek zapraszający do siebie śmietankę towarzystwa, mógł być posądzonym o zbrodnię, albo udział w zbrodni?...
Nigdy!... a nigdy!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.