Czerwony testament/Część trzecia/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Światło ciągle błyszczało pomiędzy szczeblami żaluzyj.
— Co on robi? — myślał Paweł z najwyższym niepokojem. — Co on może robić takiego?...
Kiedy właśnie stawiał sobie to pytanie, niespodziany hałas rozległ się po domu.
Zadzwoniono do bramy.
Młody człowiek nadstawił ucha.
Słyszał jak się brama otworzyła, a następnie zamknęła.
Spostrzegł cień człowieka przechodzącego podwórze i kierującego się ku schodom.
Z podwójną uwagą zaczął się przysłuchiwać.
Ciężkie kroki rozlegały się po schodach i zatrzymały w korytarzu pierwszego piętra.
— To do ojca ktoś idzie — szepnął Paweł i znowu wlepił oczy w oświetlone okna.
Nagle światło zniknęło, a w chwilę potem drzwi od mieszkania otworzyły się i zamknęły.
— Nie myliłem się — mruknął Paweł, to do ojca ktoś przyszedł... Kogóż on przyjmuje o tej porze?... To dziwne!... to bardzo dziwne!...
Światło się nie ukazywało.
Paweł stał ciągle na czatach i słuchał.
Upłynęło kilka minut.
Znowu posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania i odgłos kroków na schodach.
Młody człowiek poskoczył co żywo do okna, od którego odszedł i zaczął patrzyć na podwórze.
Ukazali się dwaj ludzie wychodzący z domu.
Paweł poznał jednego z nich, i przekonanym był że się nie myli.
To był jego ojciec.
Rajmund i gość nocny zniknęli w bramie, furtka zamknęła się zaraz za niemi.
— Boże!... Boże mój!... jęczał Paweł, przejęty straszną jakąś obawą. Co to Wszystko znaczy?... o czem ja się znowu dowiem?... Mam przecie prawo wiedzieć co się tu dzieje, co robi mój ojciec!... chcę i muszę to wiedzieć...
Zgorączkowany, z szumem w uszach i przyspieszonem biciem serca, zapalił małą lampkę, wyszedł ze swego pokoju, wybrał z pęczka klucz otwierający ojca mieszkanie, otworzył drzwi i wszedł do przedpokoju.
Z pewnością nie myślał w tej chwili o wieczorze u doktora Thompsona, na który przybył do Paryża. Zapomniał nawet o Marcie!...
Widział tylko tajemnicę, w obec której postawił go przypadek, tajemnicę którą zbadać postanowił.
Tajemnica to okropna, domyślał się jej i naprzód już doznawał strasznego oburzenia.
Najprzód udał się do gabinetu ojca i położył rękę na klamce, ale nagle się zawahał.
Ciemno mu się zrobiło w oczach i o mało nie upadł...
— Co ja chcę robić? — zapytał sam siebie, odejmując rękę od klamki. Czyż mam prawo wchodzić do tego pokoju pokryjomu jak złodziej?... Ciekawość mnie pociąga, ale ciekawość to występna... Otwierając drzwi, znieważam mego rodzica... popełniam świętokradztwo...
Stał przez chwilę nieruchomy, z pochyloną głową i oddychał pospiesznie.
— A więc nie! — odezwał się nagle z dzikim wyrazem twarzy. — Nie mogę się zatrzymywać... jakiś demon popycha mnie naprzód i szepce mi do ucha: Idź! idź!... dowiedz się o co chodzi! — Doprawdy, że można oszaleć!... Zdaje mi się, że już jestem waryatem... Ta straszna myśl mnie zabija... On!... mój ojciec, szpieg policyjny!.. jedna z tych istot, których rzemiosłem jest denunoyacya. Nie! to niepodobna!... Nie chcę dłużej pozostawać z tą myślą!... Wszystko wolę przenieść, aniżeli podobną niepewność.
Ujął za klamkę bez żadnego już wahania.
Drzwi, które nie były wcale zamknięte, otworzyły się, a mała lampka, bladawem swojem światłem oświecała skromne umeblowanie.
Paweł poczuł się wzruszonym wchodząc do tego pokoju, którego progu bardzo już dawno nie przestąpił.
Rzucił bystre spojrzenie do okoła i oczy jego zatrzymały się na dużym biurku zarzuconem papierami, przed którem siedział niedawno Rajmund Fromental, zajęty pisaniem.
Na tym biurku leżała prośba zaadresowana do ministra sprawiedliwości.
Młody człowiek zbliżył się, postawił lampkę i machinalnie spojrzał na papier, na którego marginesie wypisane były większemi literami słowa, które już znamy:
„Rajmunda Klaudyusza Fromentala;
Skazanego za zbrodnię i kradzież, na dwadzieścia lat więzienia, przez sąd kryminalny departamentu Sakwany, 25 marca 1864 r. ułaskawionego warunkowo 1869 i r. zapisanego do brygady straży bezpieczeństwa 1 września tegoż samego roku...
Paweł pożerał straszliwą notę, po czem jęknął głucho i upadł na fotel ojca.
Przez jakiś czas pozostawał jakby omdlony, z oczami wlepionemi w litery, które mu się wydawały krwią pisane.
Nareszcie drżącemi usty wymówił wolno to wyrazy:
— Tak więc wszystko prawda... Rzeczywistość przechodzi moje najczarniejsze przeczucia... Ojciec mój jest morderca... złodziejem... Był skazanym... został ułaskawionym... a dzisiaj należy do policyi...
— Tę prawdę czytam wypisaną własną jego ręką!... O mój Boże, mój Boże, na cóż ja się rodziłem, na cóż mi żyć pozwoliłeś?... Czy dla tego tylko, aby mnie dotknąć tak okropnie?... Za co muszę ponosić takie męki?... Człowiek, którego szanowałem, kochałem, uwielbiałem, człowiek z którego byłem dumny, szczęśliwy, człowiek ten jest zabójcą i złodziejem. Ręce, które ściskałem z taką miłością, są krwią cudzą oblane! Pieniądze, jakie mi daje, pochodzą ze szpiegostwa!... To okropne!... okropne!...
Straszną była rozpacz Pawła.
Twarz zmieniła mu się do niepoznania.
— Ale co zawiera jeszcze ten papier tak cały zapisany? – Do kogo ten długi list?
— Pochylił się i przeczytał.
Do jego ekscelencyi pana ministra sprawiedliwości...
— Do ministra?... powtórzył młody człowiek i zbierając całą odwagę zaczął czytać prośbę.
W miarę czytania zmieniał się wyraz jego fizyonomii.
Czytał chciwą ciekawością i ściśnieniem serca.
— Ten krzyk zrozpaczonego ojca, ta skarga doprowadzonego do ostateczności męczennika, poruszyła go do głębi. Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Nic teraz nie istniało dlań na świecie, oprócz tych okropnych słów, jakie jedne za drugiem przesuwały mu się przed oczami.
Piorun mógł by w tej chwili uderzyć w dom, a nawetby tego nie spostrzegł. Tak pogrążył się w czytaniu, że nie słyszał wcale jak drzwi od przedpokoju otworzyły się i zamknęły, a kroki dały się słyszeć w sąsiednim pokoju i jakiś człowiek stanął jak wryty w progu, a ujrzawszy go, krzyknął głucho i oprzeć się musiał o ścianę, ażeby nie upaść, bo nogi się pod nim zachwiały.
Tym człowiekiem był Rajmund Fromental.
Był to ojciec blady z przerażenia, drżący ze wstydu przed synem, gdy spostrzegł, że czyta jego prośbę, że przed nim teraz nic nie ukryje, że fatalny przypadek rozwiązał przed nim zagadkę.
Milcząc z przerażenia, patrzył na Pawła, usiłując wyczytać w jego twarzy, co się dzieje w jego duszy.
— I to dla mnie — wykrzyknął młodzieniec z rozdzierającą boleścią — to dla mnie żąda życia!….. dla mnie, którego hańbą okrywa jego przeszłość!... lepiejby mnie zabił... Byłoby to godniej i Wspaniałomyślniej... Przestałbym przynajmniej cierpieć i usnąłbym na zawsze, nie rumieniąc się już za ojca, ani za swe nazwisko.
Głośne tkanie wyrwało się z gardła Fromentala.
Nieszczęśliwy rzucił się na kolana i wyciągając do syna błagalnie ręce, wymówił zdławionym głosem:
— Łaski!... łaski!...
Posłyszawszy ten głos, Paweł zerwał się na równe nogi i cofnął o parę kroków, jak przed nieprzewidzianem niebezpieczeństwem.
— Litości... powtórzył Rajmund po raz trzeci.
— Tyl... wykrzyknął Paweł. — To ty, mój ojcze!... Oh!... chodź... chodź mi powiedzieć, że jestem igraszką przerażającego złudzenia... że źle przeczytałem, że nazwisko wypisane na tym papierze, jako nazwisko zbrodniarza, i złodzieja i szpiega, nie jest twojem nazwiskiem...
Szybkim ruchem Rajmund stanął na nogi i z podniesioną głową, zmarszczonem czołem i błyskawicą w oczach, głosem zupełnie pewnym, który brzmiał metalicznie, odpowiedział:
— Dobrze przeczytałeś!... jest to moje nazwisko...
— Twoje nazwisko?...
— Tak... Moje i twoje zarazem...
— A... fakty... opisane?...
— Prawdziwe.
— To zabij mnie ojcze!... Zabij mnie przez litość... Ja już żyć nie chcę...
— Najprzód wysłuchaj mnie, mój synal — odrzekł Fromental. — Oskarżony ma prawo się bronić... — Ja się będę broni... — Skoro mnie wysłuchasz, osądzisz mnie, mnie swojego ojca!... — Albo mnie potępisz, albo uniewinnisz, według sumienia, a wtedy, ale dopiero wtedy, powiesz, czy żyć masz czy umierać!...
Rajmund mówił poważnie, prawie wyniośle.
Paweł czuł się upokorzonym.
Przyzwyczajony był szanować i słuchać ojca i mimowoli pochylił głowę.
— Słuchaj mnie, mój synu — rzekł Fromental — słuchaj i wierz moim słowom, bo ja nie potrafię kłamać.
„Szesnaście lat temu mieszkałem w Bois-Colombes, gdzie zarządzałem jednym majątków hrabiego de Chatelux...
Usłyszawszy nazwisko Chatelux, Paweł podniósł głowę i spojrzał na ojca.
— Nie posiadałem żadnej fortuny — ciągnął dalej. — Położenie moje było tak skromne, jak i wymagania, ale czułem się zupełnie szczęśliwym i z całego serca dziękowałem Bogu za jego dobrodziejstwa, bo mi dał największe szczęście ze wszystkiego, towarzyszkę życia równie piękną jak dobrą i cnotliwą... twoją matkę...
— Matka moja... — szeptał Paweł ze drżeniem — matka...
Rajmund zdawał się nie zważać wcale na przerwę i mówił dalej, tylko trochę ciszej i z pewnem wzruszeniem:
— Kochaliśmy się ja i twoja matka, jak tylko można się kochać... — Żadne z nas nie miało nigdy ukrytej myśli, serca nasze w każdej okoliczności uderzały jednakowo...
„Dla uzupełnienia naszego szczęścia, niebo zesłało nam syna... Tyś przyszedł na świat... — Niestety, zupełne szczęście takie nie mogło trwać długo.
Nieszczęście spadło na nas, jak w letni dzień, zrywa się niespodziany huragan i wszystko niweczy...
Głos Rajmunda stawał się coraz posępniejszym.
Zmarszczył czoło.
A dziwne światełka migotały mu w Źrenicach.
Bo nieszczęśliwy ojciec, męczennik prześladującego go losu, po raz pierwszy od szesnastu lat odsłaniał krwawiącą ranę swojego serca i okrywał duszę żałobą.
Mówił dalej:
— W sąsiedztwie majątku hrabiego de Chatelox, stała elegancka willa wiejska, własność młodego paryżanina, wielkiego bogacza, należącego do t. zw.
wówczas „Libertynów,“ którzy będąc pasożytami społecznymi, wysilali się na prowadzenie rozwiązłego życia i nie cofali się przed niczem dla zadawolnienia namiętności a nawet kaprysów i wybryków.
„Młodzieniec ten przyjeżdżał co lato przepędzić kilka tygodni w willi, a najczęściej przywoził ze sobą godną siebie kompanię.
„Hałasowano, wyprawiano skandale.
„Pewnego dnia zobaczył twoję matkę, podobała mu się, a sądząc, że zrobi zaszczyt żonie skromnego oficyalisty, uczynił jej uchybiającą propozycyę, którą odrzuciła z zasłużoną pogardą...
Rajmund się zatrzymał.
Łza wypłynęła mu z pod powieki i potoczyła się po bladym jego policzku.
Paweł spojrzał na ojca, i zobaczył tę łzę. I jego oczy zwilgotniały, a serce się ścisnęło.
— To go wcale nie zniechęciło — ciągnął dalej Fromental. — Ci ludzie bywają uparci w nikczemności... Opór tembardziej ich podnieca... Od tej chwili moja ukochana żona, moja biedna Marya, ciągle go spotykała na swej drodze...
Znowu Rajmund się zatrzymał, gardło zacisnęło mu się, jak w kleszczach, głowa się pochyliła pod natłokiem czarnych wspomnień.