Czerwony testament/Część trzecia/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Pani de Chatelux oddaliła się i pozostawiła Martę z Fabianem.
— Czy pozwoli pani podać sobie rękę, aby się przejść po salonach?...
— Bardzo chętnie... odpowiedziała z uśmiechem wychowanka doktora.
I oparła swoje rączkę na ręku hrabiego de Chatelux.
Poprowadził ją do saloniku zmienionego w ogród rozkoszny, gdzie natłok był mniejszym i gdzie zatem można było rozmawiać nieco swobodniej.
Tu głosem przyciszonym, Fabian odezwał się do Marty:
— Błogosławię naprawdę wypadek, który mi pozwolił znajdować się na placu de l’Etoile, w chwili, gdy obecność moja mogła się na coś przydać...
— Ależ panie — odpowiedziała młoda dziewczyna — zdaje mi się, że to ja właśnie obowiązanam do tego błogosławieństwa, bo dzięki temu wypadkowi, przyszedłeś mi pan z pomocą...
— Ja, przypadek ten proszę pani, nazywam Opatrznością!... — odrzekł Fabian. — Temu to przypadkowi zawdzięczam uczucie, jakiego nie znałem dotąd jeszcze!... — Od pierwszej chwili, w której ujrzałem panią, już do niej w zapełności należałem... — Serce moje i dusza moja są zupełną pani własnością i jeżeli raczy je pani przyjąć, uznam się za najszczęśliwszego na świecie.
Marta słuchała tych gorących słów, & Wielkim spokojem, nie zdziwiona prawie.
Przepowiednie doktora Thompsona, stanęły jej w pamięci.
Mówił jej przecie o tem.
— Jesteś — mówił — piękną moją Marto, jesteś bardzo piękną kobietą i piękność twoją ściągać ci będzie tłumy wielbicieli. Pozwól im mówić... nie dziw się i nie obrażaj za komplimenta, jakie ci będą powtarzać... Słuchaj z uśmiechem, tak jak byś słuchała tabakierki, wygrywającej jedne i to samo kawałki z małemi tylko odmianami... — Odpowiadaj z grzecznością, którą będą mogli tłomaczyć sobie, jak im się żywnie podoba... Przy troszeczce kokieteryi i zręczności, nie będziesz miała ani jednego nieprzyjaciela, a przyjaciół bardzo wielu...
— Marta myślała sobie:
— Doktór prawdę przewidział... Dobrze, że mnie uprzedził... — Defilada wielbicieli rozpocznie się zaraz zapewne, skoro pierwszy młody człowiek, jakiego poznałam, zaczyna od wyznawania miłości... — Potrzeba zastosować się co do joty do zalecenia doktora... — To będzie bardzo łatwe...
Sierota rozmyślając nad tem, milczała i spuściła głowę.
— Niech mi pani pozwoli się zapytać, o czem pani tak myśli?... — szepnął Fabian, zdekoncertowany tem milczeniem.
— O tem co mi pan powiedziałeś przed chwila — odrzekła Marta.
— Czy pani mi nie wierzy?...
— Nie kłamałam sama nigdy... dla czegoż więc miałabym pana posądzać o kłamstwo?...
— Jesteś pani zachwycającą! O! tak! wierz pani w moję miłość!... jest ona szczerą, prawdziwą, pełną uszanowania i poświęcenia!... — Niech mi pani uwierzy i odpowie czy mogę mieć nadzieje, że zasłużę sobie kiedyś z czasem na jej wzajemność?... Czy zgodzi się pani kiedy zostać hrabina de Chatelux?...
Marta poczuła dreszcze.
Milczała i znowu opuściła głowę.
Słysząc Fabiana proponującego jej zostanie hrabina de Chatelux, myślała ö tym nieznajomym, którego zaledwie znała z imienia, którego obraz nosiła jednakże w duszy i dla którego biło jej serce.
Ze swej strony, Fabian myślał sobie:
— Kuzynka doktora uprzedziła mnie, że Marta z obawy opiekuna będzie bardzo ostrożną.
— Dla czego pani milczy? — zapytał znowu Filip. — Dlaczego mi pani nie odpowiada?...
Marta powzięła postanowienie.
— Ależ panie, co ja mogę odpowiedzieć panu tak zaraz — odezwała się uśmiechem nerwowym. — To trochę za gwałtowne żądanie, sam pan zapewne przyznasz!... — Widzimy się dzisiaj zaledwie po raz drugi i pan mi proponuje, abym została jego żoną... Składa pan u stóp moich hrabiowską koronę... To bardzo piękne, bardzo ujmujące, bardzo pochlebne, ale także bardzo raptowne!... — Pozostawia się zwykłe czas do namysłu... — Będziemy się częściej widywać zapewne, będziemy więc mogli pomówić później, o rzeczy tak wielkiej wagi... Dziś przy drugiem widzeniu się naszem i w pośród takiego tłumu, chwila jest nie stosowną na tego rodzaju rozmowę.
Oświadczenie Marty nie było wcale zachęcającem.
Fabian jednakże wytłomaczył je sobie na swoję korzyść.
Zo Marta kocha go, to najmniejszej nie ulega wątpliwości.
Zapewniała go o tem Angela, a że skromność dziewicza zamyka jej usta, to zupełnie naturalne.
Nie chciała tak zaraz i w dodatku na balu przyznać się do swojej miłości.
Nalegania byłoby wielką niedelikatnością.
Takiej niedelikatności Fabian nie popełni z pewnością.
Pozostawi swej uwielbianej najzupełniejszą swobodę.
— Ale... przynajmniej... — odezwał się nieśmiało, pozwoli mi pani bywać w tym domu?...
— Chyba pan o tem nie wątpi!...
— I mogę bywać dosyć często?...
— Wizyty pańskie będą mi zawsze bardzo przyjemne.
— Czy na prawdę?...
— Powiedziałam już panu, że nie potrafię kłamać!... Czyś pan zapomniał o tem?...
— O! jak ja panią ubóstwiam! — wykrzyknał Fabian przyciskając do ust maleńką rączkę Marty.
Sierota mimowoli zmarszczyła czoło.
Sytuacja zaczęła być kłopotliwa.
— Wybacz pan, to go opuszczam — rzekła zmuszając się do uśmiechu, ale muszę zająć się pewnemi szczegółami zabawy!... Dla pana zupełnie zapomniałam o gościach...
Słowa te za nadto były uprzejme, a żeby nie zrobiły miłego na Fabianie wrażenia.
Patrzył też za oddalającą się pięknością okiem pełnem miłości.
Nie domyślając się tego wcale, biedna Marta odpowiedzią swoją dopomogła zamiarom Jakóba i Pascala, tak doskonale, jak gdyby była ich wspólniczką.
Angela nie straciła ani słowa z rozmowy dwojga młodych.
Ukryta po za klombem krzewów słyszała wszystko i winszowała sobie, że wszystko idzie podług życzenia doktora Thompsona.
Odchodząc od, Fabiana Marta myślała sobie:
— Świat, w pośród którego żyć muszę, naprawdę mnie przeraża... Dla czegoż ten, którego ukochałam nie może mnie z niego wyciągnąć?...
Udała się do sali jadalne), w której pozastawiane były bufety z napojami i przekąskami najróżnorodniejszego rodzaju, do których o północy miano zaprosić gości.
Eks-sekretars hrabiego de Thonnerieux doglądał ostatnich przygotowań.
— Czy mogę pomódz panu panie Pascal?... zapytała Marta.
— Nie proszę pani odpowiedział, ale czy zechce pan zrobić mi jedne przyjemność?...
— Z największą chęcią... proszę pana...
— Musi pani bardzo być zmęczoną jako nie przyzwyczajona do takich licznych zebrań — niech więc pani chwilkę odpocznie tutaj i pozwoli sobie czem służyć.
— Bardzo dobrze...
— No to niechaj pani siada... Przyniosę zaraz szklaneczkę Porto i jaką przekąskę.
Młoda dziewczyna usiadła, bo była rzeczywiście trochę znużona, a Pascal usługiwał jej z galanteryą dobrze wychowanego człowieka.
Gospodarz domu Jakób Lagarde, literalnie się rozrywał na sztuki. Wszędzie go było pełno, z każdym z panów coś porozmawiał, dla każdej z pań miał jakiś udatny kompliment. Lubo nie słyszał co mówili ze sobą Fabian i Marta, których obserwował z daleka, był pewnym jednak, że co do tego, idzie wszystko podług jego życzenia.
Angela, która właśnie przechodziła, upewniła go ostatecznie, to się nie mylił, szepnąwszy mu do ucha.
— Idzie jak nie można lepiej! — młodzieniec wpadł po same uszy — ma zupełnie zawróconą głowę. — Dosyć jednego słowa, żeby go do Chin wyprawić...
Uśmiech tryumfu ukazał na się ustach Jakóba Lagarda.
— Nie poślemy go tak daleko...
W tej chwili północ wybiła.
Kamerdyner pełniący szwajcara obowiązki zaanonsował:
— Pan Paweł Fromental.
Pseudo Thompson obrócił się co żywo, ażeby spojrzeć na wchodzącego.
Nie mógł ukryć wielkiego zdziwienia i o mało nie wykrzyknął.
Paweł Fromental, jedna z ofiar skazanych, był tym młodym człowiekiem, dla którego miał istotną sympatyę, nie wiedząc kto on i jak się nazywa, był to ten młody człowiek, któremu uroczyście przyrzekł przywrócić zdrowie...
Ale wzruszenie nie trwało długo. Czułość musiała ustąpić interesowi.
Co go obchodził wyrostek, o którym w tej chwili dopiero dowiaduje się co jest za jeden?...
Ponieważ znajdował się w liczbie posiadaczy medalu hrabiego Filipa de Thonnerieux, Paweł Fromental skazanym był nieodwołalnie.
Ukrywając dokładnością genialnego komedyanta zdziwienie swoje, Jakób Lagarde pobiegł żywo na spotkanie syna Rajmunda.
— Drogie, kochane dziecię, jakże mi cię przyjemnie widzieć!... zawołał ściskając spóźnionego gościa. — Zaczynałem już powątpiewać o tobie!... Dla czegoż tak późno?...
— Nie mogłem wcześniej, panie doktorze, wierz mi pan, że mi to wielką przykrość sprawiło...
— Jakże się czujesz dzisiaj?...
— Bardzo dobrze panie doktorze!...
— Niepotrzebnie się co prawda zapytuje; bo wyglądasz doskonale... Mogę być dumnym z siebie, jesteś na drodze zupełnego wyzdrowienia...
— Panu doktorowi zawdzięczać będę moje życie... rzekł Paweł głośno, a po cichu dodał jednocześnie:
— A zapewne i szczęście moje...
Jakób ciągnął dalej.
— Ale sam tylko jesteś... liczyłem i na twojego ojca także...
— Niestety, nie przyjdzie... odrzekł młody człowiek zakłopotany...
— A dla czego?... czy niecierpiący czasami?...
— Jak najzdrowszy, panie doktorze, ale go nie ma w Paryżu. — Zmuszonym był wyjechać na prowincyę...
— Tem lepiej... pomyślał Jakób – zapewne za interesem?... zapytał.
— Tak panie doktorze, ale za interesem służbowym...
— Niewiedziałem, że ojciec jest urzędnikiem... myślałem, że jest zupełnie niezależnym człowiekiem...
— Ojciec mój służy w ministeryum oświaty i pełni obowiązki inspektora bibliotek departamentalnych... Udał się właśnie w objazd...
— Niespodziewanie?...
— Zupełnie niespodziewanie.
— Podwójnie żałuję, ze go nie zobaczę — raz, że miałbym przyjemność w jego towarzystwie, a powtóre, żebym mu powinszował szybkiego polepszenia się twojego zdrowia...
— Musiał cię dobrze pilnować abyś wypełniał moje rady...
— Nie potrzebował mnie pilnować, panie doktorze... — Mam do pana zaufanie nieograniczone i pedantycznie stosuję się do tego co mi pan zaleciłeś...
— Moje rady, stosują się tylko do cierpień fizycznych, ty miałeś także cierpienie moralne... — Czy znaleźliście na nie lekarstwo?...
— Znaleźliśmy, panie doktorze.
— Któż je dostarczył?...
— Przypadek.
— To jakaś widocznie zagadka?...
— Szukałem bardzo daleko przed miotu mojej miłości, a...
— A i cóż?...
— A znajdował się bardzo blisko...
— Gdzie moje dziecko? Ale ba... przepraszam cię, bo ci zadałem pytanie, za bardzo znowu niedyskretne...
— Pan doktor ma prawo o wszystko mnie zapytywać, nie mam dla pana tajemnicy. Panu też pierwszemu się zwierzę, tylko pierw muszę się dowiedzieć, czy ta którą pokochałem, pozwoli mi kochać się wzajemnie...
— Bardzo słusznie, mój chłopcze... — Odpowiedź twoja jest dowodem twej uczciwości i szlachetności, cnót bardzo rzadkich, ale bardzo cennych zawsze. — Będziesz szczęśliwy, kochany chłopcze, bo zasługujesz na to — powiedział z powagą Jakób i dodał zaraz po cichu: — Tylko się spiesz, radzę ci, bo choć jesteś jeszcze bardzo młody, bliżej ci do śmierci, niż niejednemu starcowi...
Paweł błądził oczami po sali w której się znajdowali i po salach następnych.
Szukał ukochanej swej dziewczyny, szukał swojego ideału, swojej „Czarodziejki z nad Marny,“ ale jej nigdzie nie dostrzegł.
Musiała się tu znajdować jednakże...
Niepodobna, aby jej nie było na wieczorze...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.