Czerwony testament/Część trzecia/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Jakób Lagarde spostrzegł to rozglądanie się Pawła.
— Kogo tak poszukujesz, kochane dziecię? ― zapytał.
— Nikogo, panie doktorze — odpowiedział spiesznie Paweł — patrzę, czy nie zobaczę czasami kogo ze znajomych...
— Prawdopodobnie, spotkasz kogo, bo jest osób bardzo dużo... — Paryżanie raczyli przyjąć łaskawie moje zaprosiny, za co im wdzięczny jestem nieskończenie.
W tej chwili otworzono salę jadalną.
Chciałbym cię zaprowadzić do bufetu — powiedział Jakób Lagarde — ale przede wszystkiem muszę cię przedstawić mojej wychowanicy...
Paweł zadrżał z radości, ale zapanował nad sobą.
Jego wzruszenia nie spostrzegł wcale doktor Thompson.
— Wielki to dla mnie zaszczyt, panie doktorze... — oświadczył Paweł z udanym spokojem.
— Oto właśnie ona... w sam czas przychodzi... — rzekł Jakób, wskazując na Martę, wychodzącą z sali jadalnej jakąś młodą panienką.
Ujrzawszy „Czarodziejke“ w żałobnem jej ubraniu, Pawłowi zakręciło się w głowie, jak gdyby posadzka zachwiała mu się pod nogami.
Wzruszenie przemogło silną jego wolę.
Bohaterskim prawdziwie wysiłkiem, zdołał zapanować nad sobą.
Marta ciągle rozmawiając, zbliżała się do dwóch mężczyzn, ale ich nie widziała.
Gdy miała mijać doktora, ten uderzył ją lekko w ramię i rzekł:
— Pozwól, kochana Marto, przedstawić sobie syna jednego z moich dobrych przyjaciół...
Młoda dziewczyna zatrzymała się i patrzyła na doktora, który zasłaniał Pawła.
— Pan Paweł Fromental...
Znalazłszy się tak niespodzianie w obecności tego którego kochała, a którego oczy patrzyły w nią z uwielbieniem, Marta poczuła ogarniające ją płomienie.
Krzyknęła, położyła rękę na sercu i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał Jakób.
Paweł chciał także porwać ją w swoje objęcia, ale powstrzymał zapał, który go popychał naprzód.
Jakieś zazdrosne podejrzenie, przemknęło przez głowę Jakóba.
— Co tobie, kochana Marto? — zapytał zaniepokojony — dla czegoś krzyknęła, zkąd to pomieszanie?...
Sierota zrozumiała, że tajemnica gotowa się wydać, a nie miała sposobu zapobiedz temu.
Z szybkością błyskawicy pojęła fatalne następstwa podobnego odkrycia.
Zebrała z nadludzką energią wszystkie swe siły, jakie kobiety znajdują zawsze, gdy są zagrożone niebezpieczeństwem i z uśmiechem na ustach, z jasnemi niewinnemi oczyma, wyprostowała się.
— Nic mi nie jest, panie doktorze... — odpowiedziała — nic takiego, cobym określić potrafiła. Chwilowe jakieś osłabienie... Ale to już przeszło...
— Zupełnie?...
— Najzupełniej... — Nie pozostało ani śladu...
Jakób zmarszczył brwi.
Tłomaczenie się młodej dziewczyny, chociaż prawdopodobne, nie zadowoliło go jednakże.
To nagłe i tak krótko trwające osłabienie, wydało mu się mocno podejrzanem.
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Czy przypadkiem nie jestem oszukiwany? Czy Marta zapewniając mnie, że nie kocha nikogo, nie kłamała czasem przedemną, czy czasem nie odkryją dowodu?...
I Thompson rzucił przenikliwe na Pawła Fromentala spojrzenie.
— Ten ze swej strony pożerał oczami młodą dziewczynę, która przyłożyła paluszek do ust, nakazując mu milczenie.
— Jakże mi przykro — odezwał się syn Rajmunda — że nagła niedyspozycya pani, przypadła właśnie w chwili, kiedy miałem szczęście być jej przedstawionym!... Pozostawi to nieprzyjemne może po mnie wspomnienie...
— Niech pan wcale temu nie wierzy!... odpowiedziała uśmiechając się sierota. — Czyżby pan naprawdę tak miał złe o moim rozsądku pojęcie?... — Niedyspozycya zupełnie przeszła i zupełnie już o niej zapomniałam... Witam pana w tym domu, że zaś jesteś pan ulubieńcem doktora Thompsona, któremu bardzo wiele jestem winną, liczę, że staniesz się pan moim także przyjacielem.
I z najnaturalniejszą w świecie gracyą podała rękę Pawłowi.
Jakób Lagarde wiecznie podejrzliwy, wiecznie niedowierzający, śledził wyraz oczu obojga młodych, studyował poruszenia ich ust, czy nie ujrzy czasem na nich jakiego dwuznacznego uśmiechu, ale został pobity spokojem Marty i naturalnem swobodnem zachowywaniem się Pawła.
— Nie, oni się nie znali... — zakonkludował nareszcie — niepodobna, aby ją kochał... A zresztą, jeżeli mnie wyprowadzili w pole i znają się i kochają od dawna, to nie ma nic w tem wielkiego! – Skończy się to niezadługo... Paweł Fromental nie jest wcale niebezpiecznym, nie należy on już wcale do tego świata.
Zasępił czoło, a w oczach dzikie zabłysły mu płomienie.
Marta spostrzegła to i zimno się jej zrobiło.
Ale wyraz fizyonomii doktora Thompsona zmienił się zaraz zupełnie.
Twarz jego z ponurej i groźnej, stała się odrazu otwartą i uśmiechniętą.
— No — odezwał się do sieroty i Pawła — porozmawiajcie ze sobą swobodnie, poznajcie się lepiej moje dzieci, bo zapewne dosyć często widywać się będziecie... Ja muszę iść do gości i zostawiam was samych...
Skinął przyjaźnie ręką i odszedł.
Marta musiała sobie przyznać tą razą, że wcale nie zrozumiała postępowania doktora.
Dla czego pozostawiał ją samą z Pawłem... dla czego pozwolił jej swobodnie z nim pomówić?...
Co to mogło znaczyć?...
Czyby ten człowiek taki niedowierzający i taki przebiegły, dał się naprawdę oszukać?...
Czy uwierzył jej tłomaczeniu?...
Czy w istocie nie zrozumiał co znaczył ten jej okrzyk na widok Pawła?...
Nie miała czasu zastanowić się nad tem wszystkiem, bo syn Rajmunda odezwał się do niej:
— Czy pani pozwoli podać sobie rękę i przejść się ze mną po salonach?... Zabawa w obecności pani, wyda mi się daleko piękniejszą.
Za całą odpowiedź, Marta wsunęła drżącą rączkę pod rękę Pawłowi i zaczęli się przechadzać pomiędzy gośćmi.
Jakob Lagarde, kryjąc się po za grupy rozmawiających, obserwował ich bacznie.
— Z tego co cierpię, przekonywam de dopiero jak ją kocham szalenie! — powiedział do siebie. — Zazdrość jest szkaradną chorobą. To rak, co toczy serca! — Czyżby jego przekładała nademnie? — Prawie, że byłbym zadowolonym tego. Ten chłopak musi umrzeć...Zabijając go, nie będę wcale morderca... będę tylko mścicielem!...
Paweł i Marta trzymając się pod ręce, nie przemówili dotąd do siebie ani jednego słowa, żadne z nich nie miało odwagi rozpocząć dyskursu.
Nareszcie Paweł przerwał pierwszy milczenie.
— Panno Marto!... rzekł z cicha, jak ja wiele mam pani do powiedzenia... to trudne do wiary doprawdy!...
Przed udzieleniem odpowiedzi Marta zwolna zwróciła głowę.
— Nie spostrzegłszy doktora, ścisnęła gorączkowo rękę Pawła i szepnęła:
— Proszę pana...
— Rzekłszy to pociągnęła syna Rajmunda do małego saloniku przemienionego w ogród, w którym właśnie miała przed tem rozmowę Fabianem de Chatelux. Zamiast jednak tu się zatrzymać uniosła zasłonę z perskiej materyi, nacisnęła sprężynę drzwiczek ukrytych i otworzyła do małego słabo oświetlonego buduaru.
Gdy weszli za próg, Marta zamknęła drzwi za sobą.
Paweł upadł na kolana na dywan i wyciągając ręce do młodej dziewczyny, szeptał głosem namiętnym, poruszającym Martę do głębi.
— Ja to ci mam powiedzieć Marto, że czekam od ciebie wyroku... wyroku życia lub śmierci...
Sierota stała cała drżąca.
Nie była wstanie zdobyć się na odpowiedź.
Paweł mówił dalej:
— Zrozumiałem, że się obawiasz... i żem milczeć powinien... Ten sam znak twój rozpaczliwy przekonał mnie, te znasz wszystkie myśli moje... Tak jest, ty wiesz o tem dobrze, że od pierwszego zobaczenia cię, pokochałem cię prawdziwie!... Wyjechałaś gdzieś bez śladu... Myślałem, że cię już straciłem na zawsze i zrozpaczony błagałem Boga, żeby śmierć zesłał na mnie... Ale Pan Bóg ulitował się widocznie nademną, skoro pozwolił mi cię odnaleźć, skoro doprowadził mnie do miejsca, w którem przebywasz...
Przyszedłem nie wiedząc, czy idę po największe szczęście, czy po rozpacz bez granic.
Dusza moja i serce moje należą do ciebie niepodzielnie... cokolwiek bądź postanowisz, przyjmę to z pokorą.
Powiedz mi, że zanadto robiłem sobie nadziei... powiedz, że nie jesteś wolna... że mnie nie kochasz... że mnie nigdy nie będziesz mogła pokochać... powiedz mi to, a ja bez skargi, bez szemrania oddalę się natychmiast... Powiedz mi to, a cierpienia moje nie będą trwały długo, bo śmierć mnie, bez potrzeby uciekania się do samobójstwa, zaraz zabierze.
Młody człowiek umilkł.
Marta przez parę chwil wymawiała słowa jakieś bez związku i niezrozumiałe, ale nareszcie z wielkim wysiłkiem podała rękę synowi Rajmunda i głosem złamanym lecz wyraźnym rzekła:
— Ja cię kocham Pawle!...
Objął w swoje ramiona „Czarodziejkę“ i przycisnął do serca.
Oboje drżeli w upojeniu, niewinną ale ogromną, nieskończoną miłością.
— O! Marto moja ukochana, jedyną, dajesz mi szczęście nadziemskie, dajesz mi najwyższą radość, jaką może uczuwać istota ludzka — wykrzyknął Paweł z rodzajem obłąkania.
— Cicho!... Na miłość Boską cicho!... szepnęła Marta odzyskawszy panowanie nad sobą. Wiem wszystko... — Wiem więcej aniżeli przypuszczasz, bo tego dnia, kiedy w tym domu, w tym gabinecie doktora mówiłeś o mnie nie wymieniając mojego imienia, słyszałam cię, zrozumiałam, i byłam smutną i szczęśliwa zarazem... Wiem, że mnie kochasz całą dusza, a ja ci płacę miłością za miłość... Niech żadne słowo, żadne spojrzenie nie zdradzi nas aż do dnia, kiedy wolną zostanę...
— Wolną? — A czyż nią nie jesteś w tej chwili?..
— Nie, wcale nie jestem wolną...
— Jakto?...
— Tak jest mój drogi, ja nie jestem wolną i nie mogę tak od razu zerwać mojego łańcucha — odpowiedziała Marta...
— Nie rozumiem.
— Doktór Thompson zakochał się we mnie i chce ze mnie zrobić sobie żonę...
— On? — wykrzyknął Paweł — w wyznał ci już swoją miłość?...
— Wyznał mi ją, ale uspokój się mój jedyny!... Z tego nic być nie może i nie będzie, bo ja ciebie tylko kocham.
— Czy doktór ma jakie prawa do ciebie?... Czy ma jaką władzę nad tobą?...
— Ani jedno ani drugie, bo nie jest ani kuzynem moim, ani nawet prawym opiekunem... Ale był moją jedyną podporą, był jedynym moim pocieszycielem w najcięższej chwili mojego życia... Mam dlań przywiązanie córki i szczerą wdzięczność... Jako opiekunowi winnam mu posłuszeństwo i uszanowanie, ale nie mogę mu poświęcić najdroższych pragnień mego serca!...
— A ja chciałem mu wyznać moje uczucia...
— O! jakieś dobrze zrobił, żeś nie nie powiedział... Nie wspominaj mu nic o tem nigdy!... Niech się niczego nie domyśla... Zazdrosny jest i lęka się swojego własnego cienia... Widział moje wzruszenie i z pewnością szuka przyczyny... Nie dowierza nam, jestem tego pewną, bo wpatrywał się w nas z dziwnym wyrazem oczu... Pawle, kochany mój Pawle!... wystrzegaj się go na miłość Boga... Zazdrość mogłaby go uczynić niebezpiecznym...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.