Czerwony testament/Część trzecia/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

— Ależ jednakże — zawołał Paweł, położenie takie nie może się przeciągać do nieskończoności... Musi się znaleźć przecie jakie z niego wyjście...
— Zapewne — odpowiedziała Marta.
— Jakież zatem?...
— Chcesz mi zaufać... Pozwolisz mi kierować sobą...
— Pytasz mnie o to?... Ależ pragnę tego z całego serca!. Rozporządzaj mną a będę ci ślepo posłusznym!... Co mam uczynić?...
— Masz myśleć o mnie nieustannie... przychodzić tutaj jak można najczęściej, ale jako gość, jako przyjaciel domu, a nie jako zakochany... Gdy ci powiem... żem jest wolną... wtedy nie będzie się czego obawiać... wtedy będziesz mógł się oświadczyć...
— Powiedziałaś mi, wszak prawda, że nie jesteś jak wszyscy sądzą pupilką doktora Thompsona?...
— Jestem tylko biedną sierotą, którą on przygarnął i którą uratował od nędzy... Bez niego, może nie istniałabym już na świecie, to też nie umiałabym targować się z nim o moję wdzięczność...
— Marto, ty mnie przerażasz!...
— Dla czego?
— Doktór wziął nad tobą taką przewagę, jakiej się napewno niedomyślasz. Jeżeli cię kocha, zmusi cię ażebyś go poślubiła...
— Nie obawiaj się o to wcale mój kochany, nie jestem taką słabą, mam owszem bardzo silną wolę... żadna moc ludzka jej nie złamie!... Oddałam ci moje serce i nikt ci go wydrzeć nie potrafi. Jeżeli zawsze będziesz mnie kochał, zostanę twoją napewno... jeżeli przestaniesz mnie kochać, nie zostanę niczyją.
— Marto, kochana Marto — zawołał Paweł upojony temi słowy — ja mam w tobie tylko nadzieję!
— Nadzieję, która cię nie zawiedzie, odrzekła sierota, i podając mu czoło dodała: Odwagi mój przyszły mężu!... odwagi....
Syn Rajmunda z bijącam sercem przycisnął usta swoje do złocistej grzywki czarodziejki.
Teraz chodźmy — powiedziała — bo nie trzeba ażeby spostrzeżono, iżeśmy oboje zniknęli...
Weszli do salonu pełnego zieleni.
— Rozłączmy się — powiedziała młoda dziewczyna — a pamiętaj, że jak zdołam się oswobodzić, znakiem cię zaraz o tem uprzedzę...
Paweł uściskał ręce Marty, która mu odpowiedziała uściskiem i wsunęła się pomiędzy gości.
To co usłyszał o przeszłości swojej czarodziejki, rozproszyło wszelkie obawy.
Marta nie była ani pupilka, ani kuzynką doktora Thompsona, ale poprostu będąc dziecięciem, sierotą wziętą przezeń na opiekę.
Thompson nie miał do niej żadnego szczególnego prawa.
Marta może sama sobie wybrać człowieka, do którego należałaby duszą i sercem, może sama rozporządzać swoją ręką.
Jego wybrała i z pewnością pozostanie wierna danemu słowa.
Przyszłość do niego należała, jedynie do niego!...
Ażeby osiągnąć to wymarzone szczęście, potrzeba tylko uzbroić się w trochę cierpliwości.
Marta ze swej strony czuła się także nad wszelki wyraz szczęśliwą i z pewnością nie przypuszczała, że użytą zostanie jako przynęta okropnej zasadzki, w którą doktór Thompson zamierzał zwabić Pawła.
Czy Jakób Lagarde i Pascal Saunier zdołają doprowadzić do końca swojej dzieło śmiertelne?...
Sukcesorowie hrabiego de Thonnerieux czy zostaną pomordowani do ostatniego?...
Tajemnica to Bogu jednemu tylko wiadoma.
Paweł przechadzał się po salonach, gdy naraz spotkał się oko w oko z Fabianem de Chatelux.
Zdziwienie obu młodych, nie spodziewających się niczego podobnego, łatwem było do zrozumienia.
Wzięli się pod ręce i zaczęli ze sobą rozmawiać, ale obaj dyskretni, nie zwierzali się sobie i ani wymówili nawet imienia wychowanki doktora.
Marta przyłączyła się do Thompsona.
— Cóż to, samaś jedna kochane dziecię?... zapytał. A cóżeś zrobiła z moim młodym przyjacielem Pawłem?...
— Pan Paweł, jak mi się zdaje, miał ochotę wziąć czynniejszy nieco udział w przyjemnościach wieczoru — odrzekła sierota — a że żałoba tańczyć mi nie pozwala, ustąpiłam go gościom naszym...
— Prześliczny chłopak nieprawda?...
— Być może — odparła sierota obojętnie — ale bardzo małomówny...
— Może go onieśmieliłaś swoją imponującą urodą?...
Marta śmiać się poczęła.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Jakób.
— Z przesadnego komplimentu panie doktorze... Jeżeli słowa pańskie wyrażają naprawdę przekonanie pańskie, to patrzysz na mnie bardzo pobłażliwemi oczami...
— Patrzę na ciebie oczami człowieka, który cię kocha na prawdę moja Marto!... szepnął sprzymierzeniec Pascala Saunier... Ubóstwiam cię i gdy cię widzę tak piękną i tak otoczoną powszechną admiracyą... mało nie oszaleję doprawdy!...
— Doktorze... doktorze... zapominasz już o naszej umowie... przerwała sierota.
— Prawda... mruknął Lagarde spuściwszy głowę. — Zapomniałem... Ale odtąd nie zapomnę się już więcej...
Marta odeszła aby się spotkać z Angelą.
Było już późno.
Spora liczba gości już odjechała.
Pani de Chatelux z Fabianem należeli do tej liczby.
Hrabina powinszowała doktorowi, że wieczór udał się świetnie i powiedziała kilka grzecznych słówek Marcie, która właśnie znajdowała się przy Thompsonie.
— Wszystkie pani słowa mam tutaj wyryte... odezwał się z cicha Fabian do młodej dziewczyny.
Marta nie przypomniała nawet sobie do czego się odnosi ta aluzya i odpowiedziała banalnym uśmiechem.
Ten uśmiech upoił ostatecznie młodego hrabiego.
Wychodząc z salonu, spotkał Angelę i przy ukłonie rzucił na nią znaczące spojrzenie.
Spojrzenie jakie w zamian otrzymał mówiło mu bardzo wyraźnie:
— Idź śmiało naprzód! — Masz we mnie wiernego sprzymierzeńca!...
W chwilę potem Paweł Fromental, zbliżył się do Jakóba.
Czy i ty także już odchodzisz kochany chłopcze? — zapytał pseudo amerykanin.
— Odchodzę panie doktorze...
— A to dla czego tak prędko?...
— Jestem jeszcze trochę osłabiony i trzymając się rady pańskiej, chcę się wcześniej trochę położyć. — Czy pan mi tego nie pochwala?...
— Przeciwnie, pochwalam najzupełniej — ale przed tem mówiłem do ciebie jako gospodarz domu, nie zaś jako doktor! Idź moje dziecię i stosuj się skrupulatnie do rad moich, a z pewnością w krótkim czasie zdrów będziesz jak ryba... Przychodź często mnie odwiedzać, a szczególniej przynieś mi co najprędzej dobrą jaką nowinę.
— Dobrą nowinę... panie doktorze?...
— Wiadomość, że pewnym jesteś swojego szczęścia... to jesteś kochanym!... Miłość to szczęście na ziemi jedynie...
Pawłowi płomienie uderzyły do twarzy i może odpowiedziałby coś na to, ale spojrzenie Marty zamknęło mu zaraz usta.
— Dziękuję panu doktorowi za jego dobre życzenie... i mam nadzieję, że się ono z czasem spełni...
— Nie wątpię wcale o tem — odrzekł Jakób i podał na pożegnanie rękę Pawłowi.
Ten ostatni uścisnął ją bez żadnego pomieszania, a Marcie skłonił się z uszanowaniem.
Salony po trochu coraz więcej się opróżniały.
Ostatnie tony muzyki ucichły.
Z kolei rozeszli się i muzykanci, a nareszcie Jakób Lagarde znalazł się sam z Pascalem i Angelą.
— Trzeba przed upływem ośmiu dni Wszystko zakończyć, odezwał się Lagarde.
— I będzie wszystko skończone — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jutro zajmę się la Fouin’em, a pojutrze wyjadę do Genewy.
— Dobrze!... Pozostanie już nam tylko zatem Fabian de Chatelux i Paweł Fromental... Mamy ich w garści obudwu i gdy się z nimi załatwimy, będziemy panami milionów! — Ale to już bardzo późno a właściwie bardzo rano... Chodź. my spać — bo nam sen potrzebny!...
Sprzymierzona trójka rozeszła się do swych pokojów.
Marta udała się wcześniej nieco do siebie i padłszy na kolana dziękowała Bogu, że jej zesłał taką wielką radość i tak niespodziewanie.
Jakób Lagarde znalazłszy się sam miał twarz zasępioną, a duszę pełną złości.
— Więc to ona jego kocha! — mruczał świszczącym głosem. — To on ją utracił, a teraz odnalazł! — Rzeczywistość biła mnie w oczy, pomimo komedyi jaką odgrywali oboje! — Doskonale się rozumieją!... ale mnie oszukać nie podobna!... Pan Paweł Fromental podwójnie jest skazanym!...
Syn Rajmunda wyszedłszy z pałaon Thompsona, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do domu na ulice Saint-Louis-en-l’Isle, gdzie go ojciec oczekiwał siedząc przy pracy.
— No cóż ukochane dziecię? pytał Pawła, powstając na przywitanie.
— A cóż mój ojcze! jeżeli chcesz widzieć człowieka szczęśliwszego, to patrz się na mnie!...
— Widziałeś wychowankę doktora?...
— Widziałem. Nasze obawy nie miały żadnej podstawy...
— Moje szczęście jest najpewniejszem!...
Rajmund uśmiechał się słysząc mówiącego w ten sposób syna.
— Czy wyznałeś doktorowi Thompsonowi swoje miłość?...
— O, nie uczyniłem tego.
— Dla czego? zapytał Rajmund zaniepokojony.
— Bo oświadczyć mu się, znaczyłoby to samo co wszystko zepsuć, a może i stracić...
— Dla czego?...
— Doktór Thompson jest moim rywalem, kochany ojcze...
Fromental zmarszczył brwi.
— Doktór jest twoim rywalem?... powtórzył. — On!...
— Tak mój ojcze... Tak samo jak ja jest zakochanym w Marcie i tak jak ja pragnąłby ją zaślubić…..
Powiedziawszy to Paweł, powtórzył prawie słowo w słowo rozmowę swoją z młodą panienką.
Rajmund słuchał syna z nadzwyczajną uwagą — a twarz jego coraz bardziej pokrywała się smutkiem.
Paweł zauważył to i wykrzyknął skończenia opowiadania:
— Ale cóż to ojczulku! żeś się tak zachmurzył?... Dla czego nie zdajesz się podzielać mojej radości?...
— Bo nie podzielam jej wcale... Ta rywalizacya martwi mnie więcej niż to potrafię wypowiedzieć. Smutna to rzecz, że trzeba walczyć z panem Thompsonem.
Życzliwość z jaką nas przyjął, poruszyła mnie do głębi duszy... Leczy cię! Jemu winni będziemy twoje ocalenie... I jakże mu się odwdzięczamy za to?... Stając się jego rywalem, stajesz się ma rozumieć nieprzyjacielem jego!... Czynisz mu największą krzywdę, jaką człowiek wyrządzić może człowiekowi, zabierający mu ukochaną przez niego istotę...
— Marta nie kocha go wcale...
— Powiedziała ci to?...
— Przysięgła mi na to. — Zresztą jakże by go kochać mogła, jeżeli mnie serce swoje oddała?... Wdzięczną jest doktorowi bardzo, ale nie może posunąć tej wdzięczności aż do tego stopnia, żeby zrobić ofiarę ze swojej osoby!...
— Marta jest zatem zupełnie wolną?...
— Moralnie tak... materyalnie jeszcze nie, ze względu na konwenanse jakie musi zachować. Obiecała mi jednakże, że się niedługo uwolni...
— Ha! wola Boża... idź za skłonnością swego serca... Z tego co mi powiedziałeś, jedno mnie tylko pociesza...
— Co kochany ojcze?...
— To to, że ukochana twoja jest sierotą i do tego biedną, że nie ma żadnej rodziny i że jest panią swej woli... Będąc samą na świecie, sama nas osądzi i może zrozumie...
— Ona cię nie będzie sądzić mój ojcze... Ona cię kochać będzie!...
— Dałby to Bóg... w którym jednym tylko pokładajmy nasze nadzieje!... Musisz być zmęczonym... Idź połóż się trochę, i nie zapomnij, że trzeba ci bardzo wcześnie pojechać do Créteil, ażeby uspokoić nasze biednę Magdalenę. Nie wiedząc co się z tobą zrobiło, musi być w śmiertelnej trwodze.
— Mam wielką ochotę mój ojcze choćby zaraz tam pojechać — odrzekł Paweł. Wypocznę sobie we dnie.
— Dobrze, mój synku!... Opowiadając Magdalenie o swojej wycieczce, powiedz jej żeś mnie widział.. że przyjadę do was na kilka godzin za każdą razą, jak tylko będę swobodniejszym... i że niedługo zapewne odzyskam już wolność zupełną...
— Więc ojcze, Magdalena zna twoją tajemnicę?...
— Zna ona całe życie moje... była świadkiem moich nieszczęść... powiernicą moich kłopotów i zgryzot moich...
— Poczciwa Magdalena! — wykrzyknął do łez wzruszony Paweł. — Kochałem ją zawsze, a teraz ją uwielbiać będę!...
— No jedź już jedź kochany synu... Tylko okryj się dobrze, bo noce teraz chłodne, szczególniej nadedniem, a w Créteil cały dzień odpoczywaj...
— Przyrzekam ci to kochany ojcze... Czy idziesz dziś rano do pani de Chatelux?...
— Idę... o dziesiątej.
— Zegnam cię ojcze...
— Do widzenia moje dziecko...
Paweł całował Rajmunda, ubrał się ciepło i wyszedł.
Nocny fiakr, za cenę piętnastu franków, zgodził się zawieść go do Port-Créteil, gdzie przybył o szóstej rano, ku wielkiemu ździwieniu Magdaleny, która tylko co wstała, najpewniejsza, że jej panicz zasypia w swoim pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.