Czerwony testament/Część trzecia/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Punkt o dziesiątej Rajmund stawił się w pałacu przy ulicy de Tournon.
Pani de Chatelux, chociaż trochę zmęczona wczorajszym wieczorem, przyjęła go w tej chwili.
Fromental oddał jej swoję prośbę.
Chciała ją przeczytać, czytając nie mogła się powstrzymać od łez, tak jej się wydały wzruszającemi skargi nieszczęśliwego człowieka, obawy zrozpaczonego ojca.
— Licz na mnie kochany Rajmundzie odezwała się następnie — poproszę jeszcze o poparcie twojej prośby, kilku bardzo wpływowych osób, dzisiaj zaraz wieczór oddam ją do własnych rąk sekretarzowi ministra... Prośmy Boga, aby nam dopomógł miejmy nadzieję!
Rajmund wyszedł z sercem przepełnionem wdzięcznością i spełniając rozkazy naczelnika bezpieczeństwa, wziął się do swojego zadania.
Zadanie to zawiłe, praca ogromna...
Musiał działać po omacku, musiał bez żadnej nitki przewodniej kręcić się w tym chaosie piekielnym...
Imaginacya zazwyczaj ogromnie rozwinięta wśród policyi śledczej, niedostarczała mu żadnych a żadnych wskazówek...
Potykał się na każdym kroku o nieprzeparte zawady.
Błąkał się pośród ciemności, a żadne światełko, nie błyszczało mu nawet z daleka.
Szukał jakiejkolwiek drogi wyjścia, ale jej nie znajdował.
W chwili kiedy Rajmund udawał się na ulice de Tournon, pseudo-Thompson, wyszedł ze swego pałacu i kazał wieźć się na ulice Charche-Midi, do matki ostatniej swojej ofiary.
Jako doktor winien jej był swoje starania.
Wdowa tonęła cała we łzach, ale te łzy nie sama tylko miłość macierzyńska powodowała, Pani Labarre opłakiwała swojego syna, bo krew zawsze ma swoje prawa, ale opłakiwała jednocześnie i majątek po hrabim de Thonnerieux, jaki miał się dostać Renemu w razie odnalezienia testamentu.
Śmierć nieszczęśliwego chłopca niweczyła wszystkie jej nadzieje.
Kiedy pani Labarre pomyślała o tem, matka ustępowała miejsca kobiecie chciwej, pozbawionej wszystkich swoich widoków, zupełnie zrujnowanej.
Jakób Lagarde uspokoił ją w części, dając jej do zrozumienia, że fortunę może odzyskać przez wyjście za mąż i że nie ma nic niepodobnego, aby on został tym mężem.
Wszystkie przygotowania do pogrzebu ukończono i eksportacya naznaczoną została na godzinę czwartą po południu.
Od wpół do czwartej naród się zbierał po przed domem przy ulicy Charche-Midi.
Pani Labarre jako wytrawna komedyantka, umiała nastroić twarz swoję odpowiednio do okoliczności i przyjmowała słowa pociechy z pozorem matki rozpaczającej.
Punkt o czwartej żałobny kondukt ruszył do kościoła świętego Sulpicyusza.
Doktór Thompson — reprezentujący rodzinę — postępował z odkrytą głową za trumną ofiary swojej.
W różnych porannych dziennikach zaznaczono, to R. L., dobrze urodzony młody człowiek, jadąc koleją żelazną, oparł się o źle zamknięte drzwiczki wagonu w pobliżu Choissy-le-Roi i wypadłszy został na śmierć przejechany.
Wzmianka ta nie dawała powodu do żadnych komentarzy.
W prefekturze nie znać było żadnej nadzwyczajnej ruchliwości.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zachowali w tajemnicy ostatni wypadek, dla powodów jakieśmy już wytłomaczyli.
Najprzód chcieli zapewnić mordercom pozorne bezpieczeństwo, a następnie nie chcieli niepokoić Paryża niedołęztwem policyi, która nie była w stanie wykryć nędzników i pozostawiała im możność prowadzenia dalej swojej piekielnej roboty.
A właśnie do nowej takiej roboty przygotowywali się ci nędznicy.
Słyszeliśmy jak Pascal Saunier mówił do Jakóba Lagarda:
— Jutro zajmę się la Fouinem, a pojutrze wyjadę do Genewy...
Czytelnicy nasi przypominają też sobie zapewne, że w Genewie właśnie spodziewali się odnaleźć Martę Berthier, zapisaną w testamencie hrabiego de Thonnerieux.
Zaraz z samego rana Pascal udał się do swojego mieszkania przy ulicy Puebla, gdzie od czasu do czasu miał zwyczaj pokazywać się dla względów, których łatwo się domyśleć.
Przetrząsnął tam jednę z waliz wypchaną różnego rodzaju ubraniami, wyjął z pośród nich stare połatane na kolanach i obszarpane u dołu spodnie, wypłowiałą koszulę kolorowa, kamizelkę z czerwonego sukna i palto z materyału niegdyś włochatego, dobrze wytarte na łokciach.
W tej samej walizce odnalazł także kapelusz słomiany, buty nie do użytku prawie, perukę blond, doskonale zrobioną i małe lusterko.
Upakowawszy to wszystko w niewielką paczkę, wyszedł na ulicę, wstąpił do fryzyera i kazał sobie zgolić wąsy sumiasto, które nosił, co było dostatecznem, aby go odmienić do niepoznania.
Przybywszy na bulwar, udał się ku jednej ze stacyj i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Do bramy Daumesnil.
We trzy kwadranse fiakṛ zatrzymał się we wskazanem miejscu, Pascal zapłacił należność i poszedł do lasku Vincennes.
W tej porze roku, drzewa były rozwinięte w całej pełni, krzaki bardzo gęste.
Pascal szedł jakiś czas aleją nad brzegiem jeziora Daumesnil, a następnie zboczył w wąską drożynę w las prowadzącą.
O sto pięćdziesiąt kroków od drożyny owej, zatrzymał się, obejrzał na około czy nie ma gdzie przypadkiem kogo i wsunął się w krzaki.
O jakie trzydzieści kroków przystanął w gąszczu i zaczął się przysłuchiwać, ale oprócz świergotu ptasząt i szmeru liści wiatrem poruszanych, żaden go inny głos nie dochodził.
Pewny, że jest bezpiecznym, usiadł na trawie i zaczął zmieniać paryzki garnitur na łachmany, jakie miał owinięte w kawałku czarnego płótna.
Dokonawszy tej metamorfozy, pozostawało tylko dopasować jeszcze perukę.
Uczepił małe lusterko do gałęzi w takiej wysokości, aby mógł dobrze się sobie przyjrzeć, zaczesał włosy własne do góry i ukrył pod krótko przystrzyżoną perukę.
To przeobraziło go zupełnie.
Gdyby go sam nawet Jakób Lagarde zeszedł niespodzianie, z pewnością by go nie poznał.
Przyczernił sobie brzegi powiek kawałkiem ołowiu i z zadowoleniem przeglądał w lusterku.
Ażeby ręce odpowiadały ubraniu powalał je lekko tym samym ołowiem, po czym i twarz przyczernił.
Wyglądał na robotnika fabrycznego, który wymknął się w fabryki, ażeby się na wsi zabawić.
Ten właśnie pozór chciał sobie nadać i udało mu się doskonale.
Po skończenia roboty, owinął w to samo czarne płótno zdjęte z siebie ubranie i położył pakiet pod drzewem w wysokiej trawie.
Ponieważ trawa nie zupełnie go zakryła, narwał liści i na wierzch zarzucił...
Zrobiwszy to wyszedł z krzaków znacząc sobie drogę małemi gałązkami. w taki sposób, ażeby ją odnaleźć, gdy po wróci po swoje rzeczy.
Nucąc coś pod nosem dla lepszego pozoru, skierował się ku Charenton.
W pobliża mostu, zaszedł do sklepiku z przyrządami do łowienia ryb.
Ta kupił wędkę, wabik, stare pudełko od sardynek, koszyk i worek siatkowy, zarzucił koszyk na plecy, minął most, skręcił na lewo i poszedł gościńcem prowadzącym do Port-Créteil.
Dziewiąta biła w chwili gdy dotarł do miejsca, które było prawdziwą rozkoszą rybaków.
Nie wielu ich było dziś na stanowisku...
Na całej linii czółen Pascal spostrzegł trzech tylko.
Nic to wcale nadzwyczajnego, bo z wyjątkiem niedzieli i poniedziałku, spacerowicze są rzadcy, a więc nie wielu i amatorów łowienia.
Z wysokości brzegu ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszukiwać dogodnego zejścia, i przypatrywał się pierwszemu rybakowi.
Nie znał go zupełnie.
Szedł dalej i myślał sobie, czyżby przypadkiem nie był tu dzisiaj?...
Byłby to wypadek bardzo dla mnie nieszczęśliwy...
Z kolei zaczął przyglądać się drugiemu rybakowi, od którego oddzielała go przestrzeń około stu kroków, ale i tą razą nie pocieszył się bynajmniej, bo zobaczył starego jakiegoś obywatela.
Przyspieszył kroku, zatrzymał się przy trzecim siedzącym tuż na wprost Petit Castel.
Czoło mu się rozpogodziło.
W tym trzecim rybaku który śledził oczami najmniejsze poruszenie wędki, poznał Juliusza Boulenois, przezwanego la Fouine-filozof.
— A no, więc go znalazłem... mruknął, wiedziałem, że go tu znajdą!...
Nadeszła zatem chwila stanowcza…..
Przyłożył obie ręce do ust i zaczął krzyczeć:
— Hej kolego, a jakże tam idzie?...
La Fouine odwrócił głowę w stronę wołającago, który wybrał się bardzo nie w porę, bo dobry rybak nie lubi, żeby ma przeszkadzano — ale sądząc, że ma do czynienia z kolegą, odpowiedział dosyć uprzejmie:
— Powinno by iść nienajgorzej, bo wiatr pomyślny... powietrze ciężkie...
— A miejsce dobre?...
— Ujdzie... woda dosyć głęboka i nie zanadto bieżąca...
— Czy można bez obrazy zająć miejsce obok ciebie?...
— Nie ma się o co pytać — liberta, libertas!... Rzeka tak dobrze do mnie jak i do ciebie należy, ryby zaś do wszystkich... Siadaj za mną albo przedemną, jak ci się żywnie podoba... zresztą nie jestem wcale dzikus, i lubią chętnie posłuchać jakiej historyjki...
— No to idę...
— Chodź...
Posuwając się po pochyłości brzegu zarośniętego wysoką trawę, Pascal przybliżył się do la Fouina.
— Dzień dobry kolego... powiedział...
— Dzień dobry panu... odpowiedział Boulenois.
Pascal śmiać się zaczął.
— O! w naszym warsztacie jest przynajmniej sześćdziesięciu takich jak ja panów, takich panów co pracują po jedenaście godzin na dzień po sześćdziesiąt centimów na godzinę... Odebrałem wczoraj należność i to jeszcze z nadpłatą za dwie godziny, bo ja jak robię to robię, ale dzisiaj przyszła mi ochota zabawić się trochę tutaj... Już ze trzy lata przynajmniej nie zapuszczałem wędki...
— Naprawdę! — rzekł la Fouine śmiejąc się, a ja jednak nie poznaję w tobie współpracownika z nad jodłowych desek.
— A ty często tu przychodzisz?
— Czy często?... Ja zawsze tu jestem. Więc nie łowiłeś już od trzech lat?... Jeżeli lubisz swoje rzemiosło, to go ci musiało dyabelnie brakować...
— Chodziłem czasami na Sekwanę... to daleko bliżej... Ale tam za dużo ludzi... Trzeba się trącać łokciami, a to nie bardzo pożądane... tutaj to przynajmniaj...
— Tak, tutaj człowiek jest zupełnie spokojny.
— Jest też ta i jaka knajpka gdzie nieopodal?...
— Jest o pięćset kroków,.. a Tardifa... pod znakiem Picolo...
— Zawsze się da wypić, a nawet przyjemnie drapie w gardle.
— Może jest co i przejeść u Tardifa.
— Dostaniesz wszystkiego, czego tylko zażądasz...
— No, więc w takim razie, zapraszam cię na oblanie pierwszej ryby jaką wyciągnę z wody?...
— Jesteś więc majster w swoim zawodzie, mój stary!...
— Zobaczysz... Jeżeli ja nie złapię, to z pewnością nikt inny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.