Czerwony testament/Część trzecia/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

La Fouine rzucił szydercze trochę spojrzenie na przybyłego, którego zarozumiałość przechodziła wszelkie granice.
Co to za egzemplarz jakiś co chce udawać mistrza w obec niego, najzręczniejszego rybaka na Marnie?...
Ciekawe!...
— Dobrze dobrze!... — odezwał się, wzruszając ramionami. — Zapuszczaj wędkę i pilnuj... — Pierwszy, który wyciągnie leszcza wygrywa kwartę picolo! Zgadzasz się?...
— Zgadzam! — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jesteś widzę chłopak dowcipny i przyszła ci chętka wziąć mnie na kawał, ale poczekaj, ja ciebie wezmę!...
Oddalił się od la Fouina o jakie dwanaście metrów, wyjął wędzisko, założył haczyk i zaczął gruntować wodę.
Pascal, przed para laty, zapalonym był zwolennikiem rybołóstwa.
Nie mamy zatem potrzeby powiadać, że nie był zupełnym nowicyuszem.
Patrząc tylko jak przygotowywał wędkę, Juliusz Boulenois, który nie przestawał go obserwować ukradkiem, zmienił już o nim opinię i mruknął:
— Nie musi to być jednakże frajer i gdybym wygrał od niego dwa albo trzy litry picolo, byłoby to prawdziwie zabawne!...
Sprzymierzeniec Jakóba Lagarda przyrządził kilkanaście gałeczek przynęty i wrzucił je do wody w miejsce, gdzie miał zamiar zapuścić wędkę.
— No, gotowe! — odezwał się, obmywając ręce — za dziesięć minut rozpocznę ogień... — Tymczasem moglibyśmy wypalić sobie papierosa. Czyż nieprawda kolego?...
— Dobrze — wypalmy... — odrzekł la Fouine.
I obadwaj rywale zaczęli zwijać tytoń w cienką bibułkę.
— Więc ty — mówił Jaljuss Boulenois, pocierając zapałkę o ineksprymable — odpoczywasz sobie dzisiaj?...
— Cały dzień aż do jutra... — A muszę koniecznie co ułowić — bo obiecałem kolegom, że będą mieli jutro na śniadanie dobrze przyrządzoną potrawę z ryb... — Kucharka naszykowała już rondel... Rozumiesz, że gdybym nie dotrzymał słowa, wyśmiewali by mnie potępieńcy!...
— Starał się zatem mój stary...
— O! jestem zupełnie o siebie spokojny! — Gdyby ryby brać nie chciały, zabiorę całą Marnę!...
— Byłoby za dużo wody do potrawy! — wykrzyknął Boulenois, zaśmiawszy się na całe gardło.
Pascal miał taką postawę i mówił takim językiem, że oszukałby najpodejrzliwszego; to też la Fouine nie wątpił ani na chwilę, że kamrat jego był tym za kogo się przedstawiał; to jest robotnikiem-mechanikiem, poróżnionym ze swojemi narzędziami na dwadzieścia cztery godzin.
Typ tego mechanika bardzo mu się podobał.
Pascal wydawał mu się dobrym chłopakiem, chociaż trochę zanadto pewnym siebie.
Wypalili papierosy.
— Baczność! — krzyknął Pascal — walka się rozpoczyna! — No, dalej kolego!...
Powiedziawszy to, założył nogi pod siebie na jednym z kloców jodłowych, zarzucił wędkę i rozpoczął próbę.
Wyciągnął wkrótce parę ładnych płotek.
— E! he, — rzekł — dobrze idzie... będzie leszcz zapewne zaraz…..
Zmienił wędzidło, założył nowy haczyk, przyczepił doń gałkę wielkości orzecha i rzucił ją do wody.
To samo co Pascal, zrobił i la Fouine ze swej strony.
Obadwaj siedzieli milczący, uważając na szarpnięcia jakie robi ryba chcąca, wydobyć z gałki robaka.
Nagle Pascal wydał okrzyk zadowolenia.
— Zdaje mi się, że zapłacisz pierwszę kwartę mój chłopie! — powiedział do la Fouina. — Mam już szelmę...
— I ja... odpowiedział Boulenois. — Jest zatem dwie kwarty do wysuszenia...
Rzeczywiście obaj rybacy wyciągnęli po leszczu jednakowej prawie wielkości, każdy po fancie.
Przez całą prawie godzinę, podnieceni ambicyą, pseudo robotnik i włóczęga-filozof, łowili zapamiętale.
Nie tryumfował zresztą jeden nad drugim.
Wiodło im się jednako.
Obaj mieli po cztery leszcze równej prawie wielkości.
Nagle ryby brać przestały.
— Zaczynają nam bestye niedowierzać odezwał się la Fouine... Myślę, że to najlepsza pora do odpoczynku i przegryzienia czegoś...
I położył wędzisko na bolce.
— Propozycya to nie do odrzucenia — odrzekł Pascal — czuję pustkę w żołądku a jest już południe.
Wdrapali się na brzeg i udali pod Picolo.
— Czy wypijemy naprzód? — zapytał Boulenois.
— Naturalnie, zanim nam przyrządzą jajecznicę...
Zasiedli w altance i zadysponowali śniadanie.
Nic łatwiej nie pomaga do poufałej znajomości, niż połów ryb na wędkę.
Pomiędzy amatorami jednej i tej samej przyjemności, znajomość prędko się zawiązuje.
Wspólne upodobania łatwo wytwarzają sympatyę.
Po kilku godzinach zawsze jest się już na dobrej stopie.
Nic też dziwnego, że Pascal i la Fouine zaprzyjaźnili się ze sobą.
Popijając absynt rozmawiali.
Naturalnie rozmowa toczyła się o rybołóstwie, a każdy z rozmawiających wysilał się aby opowiedzieć coś ciekawego.
Podano jajecznicę ze słoniną i pierwszy litr picolo.
Dwaj towarzysze zaczęli zajadać z dobrym apetytem i zapijać dobrze.
Wkrótce z próżnych butelek utworzyła się baterya czworokątna w jednym rogów stołu.
Rozmowa ożywiała się coraz bardziej i coraz bardziej stawała się głośniejszą.
— Czy w tej porze księżyc świeci? — zapytał nagle pseudo mechanik.
— Nie — odpowiedział la Fouine — noce są teraz ciemne jak atrament...
— Można tutaj dostać gdzie czółna?...
— Do czego?...
— Proponuję ci oto nocny połów w miejscach, które kiedyś znałem, a które są zapewne dziś tak samo dobre jak wtedy...
— Znam zapewne te dziury — odrzekł Boulenois — a propozycya podoba mi się tembardziej, że mam zamówienia na duże ryby...
— Więc chodźmy wyszukać czółna.
— Nie ma potrzeby...
— Jakto?...
— Mam swoje...
— Patrzcie! patrzcie!... to pan widzę z ciebie nielada!... Właściciel statku... to ci szyki...
— Ej! mam stare czółno rybackie przywiązane obok młyna... Niewiele warte, ale jeszcze zdatne do użytku... Usadowimy się w niem przy brzegach Petit-Castel.
— Tak! tak! przy brzegu Petit-Castel? — potwierdził Pascal wesoło.
— To tuż na wprost nas... po drugiej stronie Marny... Są tam zatoki na sześć metrów szerokie... w pośród kamieni….. prawdziwe gniazda karpi i leszczów...
— Pysznie się wszystko składa — bo chciałem właśnie mówić ci o tem samem miejscu! — odezwał się Pascal nalewając szklankę Julkowi. — Mam nadzieję, ze nie stracimy na próżno tej nocy...
— Zrobimy z pewnością dobry interes...
— O! co do interesu to zapewniam, że będzie dobry...
Słowa to zakończył Pascal głośnym śmiechem, któryby się wydał strasznym, gdyby możebnem było odgadnąć, co się działo w tej chwili w duszy nędznika.
— No, więc mój bracie, dodał — ja wybiorę tymczasem cokolwiek do jedzenia i picia i powrócę na dotychczasowe nasze stanowisko! — a ty dymaj po czółno. — Do nocy tutaj łowić będziemy... a w nocy pod Petit-Castel!... Czy dobrze zakomenderowałem?...
— Bardzo dobrze!...
— A będziemy mieli dosyć przynęty?...
— Mam jej znaczny zawsze zapas.
— Do przywiązania statku są żerdzie na środku Marny!...
— Ja mam coś lepszego od żerdzi.
— Cóż takiego?...
— Liny i ciężary.
— No to świetnie!...
Wybiło wpół do czwartej na zegarze z kukułką.
Młodzi ludzie przesiedzieli zatem w handlu win pół czwartej godziny i wypili co niemiara.
Szczególniej wypił dużo Boulenois, któremu Pascal nieustannie napełniał szklankę.
Kiedy się podniósł od stołu, poczuł, że mu się porządnie w głowie kręci.
— Dobryś! — odezwał się z uśmiechem. — To picolo, to wcale nie taki słaby napitek!... Zdaje mi się, że siedzę na koniu drewnianym!... Ale to nic... ja znam siebie doskonale... za pięć minut będę w zupełnym porządku... Zapłaćmy rachunek.
— Ja płacę odrzekł Pascal.
— Nie... nie... ja się nie zgadzam na to...
— To się później pomiędzy sobą rozrachujemy.
— No, tak, to dobrze...
— Dymaj po czółno...
— Zaraz odjeżdżam...
— Trochę się zataczając la Fouine wyszedł z altanki w której jedli śniadanie i podążył ku młynowi, gdzie stare czółno jego było przywiązane, i na kłódkę zamknięte.
Pascal kazał sobie podać czterofuntowy bochenek chleba, sznur kiełbasek, i cztery litry wina, butelkę wódki i dwie szklaneczki.
Zapłacił za wszystko i pociągnął ku szychtom, gdzie znalazł się sam jeden.
Dwaj inni rybacy obcy, którzy ta byli przed tem, zabrali manatki i odeszli.
— No teraz — kiedy sam jeden tylko jestem, to bardzo stosowna pora do obejrzenia mojego cacka...
Wyjął z kieszeni mały sztylecik z czystej stali, o ostrzu wytoczonem jak brzytwa, z końcem jak igła, zatkniętym dla bezpieczeństwa w korek.
Odrzucił ten korek i mówił z dziwnym uśmiechem:
— Ma dwa końce ta zabaweczka!... przecina i kłuje zarazem!... Skorzystam z chwili, gdy się bydlę nachyli... Pochwycę go za kark, przetnę sznurek na którym wisi medal... a to ślicznie mu wpakuję pomiędzy łopatki... Wrzuce następnie bestyę w wodę i basta!...
Założył napowrót korek na ostrze, i schował sztylet do kieszeni.
Upłynęło z pół godziny — gdy spostrzegł nadpływającego jakiegoś młodego człowieka. Był nim Juliusz Boulenois, który nie czuł się jeszcze zupełnie pewnym po libacyi przy śniadaniu.
Czółno jego popychane prądem posuwało się szybko.
Podpłynął na wprost składów drzewa.
— Otóż jestem! — zawołał przywiązując statek do brzegu. — Wyobraź sobie mój stary, że ten szelma picolo, kręci mi po mózgu, jakby młynek od kawy...
— Szklanka koniaku wszystko ci odkręci... odrzekł Pascal — a i ja zrobię tak samo, bo i mnie picolo zawadza trochę...
— Koniaku?... A czy go masz?
— Mam... całą butelkę... i szklanki także...
— No to dawaj mi jeden łyk... a potem prześpię się trochę, to będzie najlepiej...
Tracili się i wypili po szklaneczce.
La Fouine zaczął poziewać, wyciągnął się na ziemi i zasnął głęboko.
Pascal patrząc na niego myślał:
— Żeby to była noc lub żebym się nie obawiał, iż może kto nadciągnąć, jakże bym się delikatnie z tobą załatwił!... Ale cierpliwości, potrzeba trochę zaczekać...
Zabrał się snowa do łowienia, ale bardzo roztargniony.
Myślał o czem innem zupełnie.
Nasi czytelnicy wiedzą o czem.
Słońce zaszło już po za pagórki, gdy la Fouine się obudził.
Ozuł, że mu głowa ciąży tak samo jak przedtem, a nadto straszne miał pragnienie.
— Bój się Boga człowieku! — wykrzyknął, przecierając sobie oczy — a toż to już dobrze ciemno...
— A tak... noc nadchodzi... Chciałem cię już zaraz budzić...
— No, jakże tam?...
— Zawsze ten dyabelski młynek od kawy...
— Przejdzie...
— Złapałeś co?...
— Same plotki.
— To nie wiele!... — Boże, jakże mi się pić chce wścieklo — dodał la Fouine. Język mi kołem stoi...
— Mogę cię zaraz napoić.
— Wódki nie chcę w tej chwili.
— To też ja ci wina daję...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.