Czerwony testament/Część trzecia/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Pseudo-kuzynka pseudo-Thompsona, dowiedziała się o powrocie Pascala i przyszła zapytać, czy mu się udało.
Wspólnicy wtajemniczyli ją w to, czego się dowiedzieli.
Powierzyli jej następnie delikatną misyę odszukania w rzeczach sieroty medalu hrabiego de Thonnerieux — i dokładnego przepisania wyrazów jakie się na nim znajdują.
Ochłonąwszy z ogromnego ździwienia, jakie jej sprawiła posłyszana wiadomość, Angela zapytała:
— Gdzie, jak sądzicie, mogłaby Marta schować ów medal, jeżeli go na szyi nie nosi?...
— Najprędzej do szkatułki z kosztownościami odpowiedział Pascal.
— Kluczyk od tej szkatułki, ma zawsze przy sobie...
— To znaczy, że ma w niej coś kosztownego, jakiś przedmiot bardzo dla niej cenny... — Musisz być tyle zręczną, ażeby zdobyć ten kluczyk.
— Bądźcie spokojni... zrobię wszystko jak najlepiej...
— Ale działaj jak najspieszniej tylko będziesz mogła...

— Postaram się i oto...

∗             ∗

Upłynęły dwa dni — a Angela pomimo wszelkich usiłowań, nie znalazła sposobu przeszukania szkatułki Marty.
Pseudo-Thompson był w ponurem niezmiernie usposobieniu, mówił bardzo mało, nie odzywał się nawet do swojej mniemanej pupilki, która bardzo się tem niepokoiła, przypuszczając, że ta niezwykła posępność musiała mieć ważną jakąś przyczynę.
Fabian de Chatelux, za wiedzą i pozwoleniem matki, przyszedł złożyć wizytę doktorowi — a właściwie przyszedł zobaczyć Martę.
Angela postarała się pomówić z nim sami na sam i z krótkiej rozmowy, przyszła do przekonania, te miłość młodego człowieka dla sieroty wzrastała w sposób gwałtowny.
— Dość będzie kiwnięcia palcem, ażeby naiwnego hrabicza pociągnąć gdzie nam się żywnie podoba — powiedziała do Jakóba.
— Nie nadeszła jeszcze stosowna ku temu chwila, odrzekł na to Lagarde niedbale.
I moralnie i fizycznie pseudo-Thompson zmienił się bardzo.
On, który dotąd zmierzał w prost do wytkniętego celu i nie widział przeszkody którejby zwalczyć nie potrafił, teraz stawał się jakiś wahający i niezdecydowany.
Gwałtowne uczucie jakie go opanowało i jakie — czego wcale nieukrywał przed sobą, sprowadzić nań mogło następstwa najfatalniejsze, wprawiło go w rodzaj odrętwienia, odebrało mu jego dawną energię, jego dawną siłę woli i stanowczość.
Noce spędzał okropne...
Dokuczała mu bezsenność, a jeżeli czasami twardy go sen ogarnął, prześladowały go okrutne widzenia, zawsze jedne i te same, ukazujące mu Martę i Pawła Fromentala uśmiechających się do siebie, zadowolonych... szczęśliwych...
Pewnego poranku ocknięty ze snu takiego, Jakób wstał z głową rozpaloną, z sercem przepełnionem wściekłością...
Kazał Angeli i Pascala poprosić, do swojego gabinetu.
Przybiegli w tej chwili na to zawezwanie.
— Kiedy Fabian. de Chatelux jest spodziewany? — zapytał Angeli.
— Dziś przyjdzie prawdopodobnie...
— Nadeszła chwila działania... Jestem zdecydowany nie ociągać się dłużej...
Potrzeba, aby ten głupi gaszek znalazł się w Petit-Castel zaraz jutro...
— Brawo! — zawołał Pascal odnajduję cię zatem znowu!... A daję słowo honoru, że byłem już bardzo zaniepokojony...
— Dość mi słówko będzie szepnąć tylko paniczykowi... odezwała się Angela. — Obowiązuje się przyprowadzić go wam sama, jeżeli mi carte-blanche dacie...
— Dajemy ci naturalnie...
— Po co jednak odkładać do jutra, to coby można zrobić zaraz dziś wieczorem?... zapytała Angela.
— Potrzeba przecie czasu na naznaczenie rendez-vous — odrzekł Jakób.
— Nic nie potrzeba! — Wszystko da się urządzić najłatwiej w świecie... Wyjedź sobie tylko z pałacu, a Martę pozostaw w jej pokoju, — Ja przyjmę sama pana Fabiana i zrobię wszystko co trzeba... Jakże uważasz?...
— Zatwierdzam...
— No więc na dziś wieczór?...
— Na dziś wieczór...
— O której godzinie potrzeba będzie być na miejscu?...
— Pomiędzy jedenastą a północą.
— Dobrze.
— Ja ― odezwał się Pascal — pozostanę tu, bo ich zawiozę.
— A co do Marty... — Czyś znalazła sposobność przeszukania jej szkatułki? zapytał Jakób.
— Nie, ale sobie przysposobiłam wczoraj wieczór cały pęczek stosownych kluczyków... Spodziewam się w ich liczbie znaleźć jeden, który się nada do zameczku... Jutro pod jakimkolwiek pozorem trzeba będzie wyprawić Martę samą bezemnie...
— Zobaczymy... odrzekł pseudo-Thompson.
Po śniadaniu, obaj wspólnicy wyszli, kobiety same w domu pozostały.
Marta wydała kilka rozkazów służbie, bo jak wiemy, obowiązaną była zajmować się gospodarstwem i powróciła zaraz na górę do swego pokoju, jak to zwyczajnie każdego dnia robiła.
Zamiast zaproponować Marcie, że pójdzie z nią razem, Angela pozostała na parterze, ażeby przyjąć Fabiana de Chatelux.
Jakób i Pascal uprzedzili, że nie będą na obiedzie.
Po obiedzie około ósmej, Pascal powróci do pałacu, ażeby się dowiedzieć, jak Angela ułożyła się z młodym hrabią i zawiadomić Jakóba, czekającego w kawiarni przy stacyi de Havre.
Przewidywania Angeli sprawdziły są co do joty.
Fabian przybył na ulice de Miromesnil około czwartej. — Była to zwykła godzina jego wizyt.
Zakochany był szalenie.
To co Angela mu powiedziała o Marcie i o doktorze, zmodyfikowało trochę wyobrażenie jego o sierocie, tem bardziej, że ta idąc słowo w słowo za radą doktora, pozwalała mu mówić, co tylko ma serce dyktowało, słuchała, gdy się znajdowali sami wszystkiego bez gniewu i bez oburzenia, ale następnie śmiała się i odpowiadała wymijająco.
Fabian wobec tego uważał ją za kokietkę, której nie bardzo chodziło o wyjście za mąż i która zgodziłaby się zapewne na pomoc kochanka, ażeby wydobyć się z tego na pół klasztornego życia, jakie prowadziła w pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Sąd jego o młodej dziewczynie, potwierdziły słowa Angeli.
Wierna przyjaciółka Pascala, podniecała w Fabianie materyalną stronę miłości i robiła mu najrozmaitsze nadzieje, ażeby go tem łatwiej wciągnąć w zasadzkę, jaką dlań przygotowywano.
Cel ten w zupełności osiągnęła.
Fabian de Chatelux udawał przed matką zupełnie obojętnego dla wychowanki doktora a bez jej wiedzy wymykał się co dzień na ulice de Miromesnil.
— Chodź że hrabio! chodź jak najprędzej!... Oczekuję cię z niecierpliwością, o jakiej nie masz pojęcia! — zawołała Angela, lecąc na spotkanie pana de Chatelux aż do przedpokoju.
Wzięła go za ręce i poprowadziła do małego pokoiku, od którego drzwi zamknęła za sobą.
— Czy ma mi pani do powiedzenia coś ważnego? — zapytał żywo Fabian z pewnem wzruszeniem.
— Tak... coś nadzwyczaj ważnego...
— Czy idzie o pannę Martę?...
— O Martę i o pana...
— Ale przynajmniej nie powie mi pani nic złego? — zapytał Fabian z obawą.
Angela wzruszyła ramionami.
— Oj, ci zakochani! ci zakochani, cóż to za dziwne istoty doprawdy! — Nie myślą oni o niczem, tylko o rozmaitych przeszkodach stawianych swojej miłości, tylko o różnych imaginacyjnych awanturach! — Nim usta otworzysz, nim zdążysz powiedzieć cztery wyrazy, oni już w tych wyrazach widzą niepokojące tajemnice i nabijają sobie niemi głowę!
— Mów, kochana pani, mów, błagam cię! Umieram z niecierpliwości!...
— Już?...
— Przysięgam pani!...
— No to będzie zaraz coś zupełnie innego i gdyby doktór był obecnym, prosiła bym go o przygotowanie jakiego kordyała, zabezpieczającego od zemdlenia...
— Doktora nie ma?...
— Nie ma, kochany hrabio, nie ma także i jego sekretarza.
— Zapewne niezadługo powrócą?...
— Doktór wezwany został dziś rano na konsylium do jakiegoś zamku o sześć mil od Paryża i pojechał tam łącznie z pół tuzinem najsławniejszych swoich kolegów... — Idzie o coś poważnego... — O operacyę podobno.... Sam nie wie kiedy powróci! — Może późno w nocy — a może jutro rano dopiero...
— A panna Marta jest i będę mógł...
Angela nie pozwoliła dokończyć Fabianowi rozpoczętego frazesu.
— Nie, pan nie będziesz mógł! — przerwała ze śmiechem.
— Jakto, nie będę mógł złożyć swojego uszanowania pannie Grand-Champ?
— Nie, kochany hrabio.
— Nie życzy sobie, widzieć się ze mną?...
— Okoliczności na to nie pozwalają.
— Okoliczności! — Czy panna Marta nie jest słabą?...
— Czyż bym była tak wesołą — gdyby była słabą?... — Nie... nie... Marta ma się jak nie można lepiej...
— No, więc cóż znaczy to, co mi pani mówi?... wygląda to na żarty ze mnie doprawdy...
— Aj! kochany hrabio, ty widzę niczemu nie wierzysz...
— Mów pani, bo umrę z niecierpliwości.
— A niechże Pan Bóg broni!... Pan, przeciwnie, musisz żyć... dla swojego szczęścia!...
— Czyż ja mogę być szczęśliwym, gdy pani tak udręcza moje serce?... tak zasmuca moję duszę?...
— Niechże się to serce uspokoi a dusza rozweseli!... — No widzę, że pan nie odgadniesz?...
— Ja napewno nic nie odgadnę... bo cóż mógłbym odgadnąć?...
— Trzeba więc panu wszystko powiedzieć. — Marta, pańska ukochana Marta, nie znajduje się już w Paryżu...
Fabian pobladł.
— Nie ma jej w Paryżu!... — powtórzył.
— No, ale nie ma pan potrzeby martwić się woale... — Raczej ciesz się pan z tego!... — Doktór przekonany, że świeże powietrze wywrze dobry wpływ na jego wychowankę, wysłał ją na wieś na dni kilka.
— I wyjechała?...
— Dziś rano...
— Nie pomyślała nawet o mnie... nie napisała choćby kilka słów do mnie?...
— Te-re fere!... — zawołała Angela, z nowym wybuchem śmiechu. — Cóż za dziwne posadzenia, kochany hrabio, przeciwnie, Marta wyjeżdżała z myślą o panu...
— Naprawdę?...
— Chcesz pan na to dowodów? — No, więc ten będzie chyba dostatecznym i przekona pana nareszcie. — W chwili wsiadania do powozu, poleciła mi oddać to panu...
I rzekłszy to Angela, podała Fabianowi fotografię panny Grand-Champ.
— Oh! co za szczęście, co za szczęście! — wykrzyknął hrabia de Chatelux, przyciskając fotografię do ust i okrywając pocałunkami.
— No — odezwała się przyjaciołka Pascala — może teraz kochany hrabio, jesteś nareszcie zadowolonym?...
— Nie wiem, czy jest kto odemnie szczęśliwszym na świecie?...
— I co do tego mylisz się pan znowu grubo!... — Pan sam jeszcze będziesz daleko, ale to daleko szczęśliwszym.... — Nie wyjawiłam panu, wszak jeszcze wszystkiego... — Marta oddając mi fotografią, jeszcze coś powiedziała...
— Co takiego?... — Pani kochana, powiedz mi to jak najprędzej.
— Domaganie się, aby pojechać na wieś, dla odetchnięcia świeżem powietrzem, miało pewien cel ukryty.
— Jaki cel, droga pani?...
— Zgadnij hrabio!...
— Nie śmiem.
— To nie dobrze... — Mężczyzna powinien być odważnym... — A więc na wsi jest się swobodnym... ma się możność rozmawiania otwarcie, bez obawy podsłuchiwania przez służbę, która zawsze i chętnie szpieguje... Marta otóż zapragnęła willegiatury, ażeby mogła porozmawiać z panem otwarcie...
— Powiedziała to pani?... — wykrzyknął rozpłomieniony Fabian.
— Zapraszam pana w jej imieniu.
— Pani!... czy pani ze mnie nie żartuje?...
— Aj kochany hrabio! prawdziwie Tomasz niewierny z ciebie!...
— Ale bo taka wielka łaska, takie wielkie szczęście, zdają mi się nieprawdopodobieństwem...
— Są jednakże prawdą najrzeczywistszą.
— Zdaję mi się, że śnię...
— Nie hrabio, nie śnisz, działamy najzupełniej na jawie...
— Kiedyż panna Grand-Champ może mnie przyjąć? — zapytał Fabian znowu.
— Dziś wieczorem, jeżeli jesteś pan wolnym... — odrzekła Angela.
— Jeżeli jestem wolnym?.. Ja zawsze jestem wolnym...
— A więc ponieważ jadę dziś do niej, zabiorę pana ze sobą...
— Jestem gotów...
— No, no, tylko nie tak znowu prędko — odrzekła ze śmiechem przyjaciołka Pascala ― mam jeszcze do załatwienia parę sprawunków doktora i to zajmą jeszcze kawał czasu...
— O której godzinie pani pojedzie?...
— Nie wcześniej jak o dziesiątej.
— Czy mam to do pani, przyjechać?...
— Nie... Racz pan zaczekać na mnie o wpół do jedenastej przy rogu bulwaru Filipa Augusta i ulicy Aleksandra Dumasa.. Zabiorę pana przejeżdżając.
— I gdzie udamy się następnie?...
— Zobaczysz pan, jak pan przybędziesz...
— Dla czego nie chce mi pani powiedzieć tego zaraz?...
— A dla czego tak panu idzie oto, aby dowiedzieć się naprzód? — Czyż byłbyś pan takim ciekawym?... Jeżeli nie masz do mnie zaufania to zapomnij o tem com ci powiedziała, a pozwól mi zająć się mojemi interesami...
— Ja nie mam do pani zaufania?... Co też pani mi mówi naprawdę, zawołał Fabian, biorąc ręce Angeli i ściskając je serdecznie. — Jam pani winien dozgonną wdzięczność! — Ja dzięki pani znajdować się będę w towarzystwie panny Marty... ubóstwianej mojej Marty!...
— Tak... ale muszę panu położyć pewne warunki...
— Z góry je i chętnie przyjmuję.
— Zachowasz pan dyskrecyę jak najściślejszą...
— Przysięgam pani!...
— Nikt zgoła nie powinien wiedzieć, gdzie pan się udajesz... gdzie pan przepędzasz swoje wieczory... nikt w świecie, nawet matka pańska, która bezwiednie mogłaby zdradzić tajemnicę naszę w rozmowie z doktorem...
— Nie pisnę ani słówka przed matką.
— Dnie przepędzać pań będziesz w Paryżu, wieczory przy Marcie...
— Nie zobaczę więc jej, aż wieczór dopiero.
— Tak. — Nie może być inaczej. — Zresztą to nie powód do narzekania, nie prawda?...
— Nie myślę też bynajmniej narzekać... Uważam się za najszczęśliwszego na świecie!...
— A więc o naznaczonej godzinie bądź pan na stanowisku...
Powóz mój się zatrzyma na samym rogu ulicy Aleksandra Dumas...
— Gdzie to jest ta ulica?...
— W kwartale Père-Lachaise, obok ulicy Charenne.
— Stawię się niezawodnie!...
— Nie wątpię o tem! — Tymczasem uciekaj pan... Mam masę kursów do zrobienia, a i tak się już opóźniłam czekając na pana...
— Dziękuję z całej duszy!...
— Niech mi pan nie dziękuje!... To wszystkie ukłony zabierają dużo czasu, a my go wcale dziś nie mamy.
Fabian ucałował ręce Angeli i z sercom wezbranem wdzięcznością, opuścił przyjaciółkę Pascala Saunier i Jakóba Lagarda.
O ósmej Pascal powrócił, aby się zapytać co słychać i zaraz poszedł uprzedzić Jakóba, który też natychmiast do Petit-Castel pojechał.
O dziesiątej sekretarz hrabiego de Thonnerieux zajął miejsce na koźle małego powoziku, a gdy Angela wsiadła, podciął konia i podążył do miejsca, w którem Fabian miał schadzkę naznaczoną...
Hrabia szalenie naturalnie był wesół powróciwszy do domu na ulice de Tournon.
Uściskał matkę i podwoił swoje względem niej czułości.
Pani de Chatelux cieszyła się z tego bardzo, ale nie starała dowiedzieć się przyczyny.
Podano obiad.
Matka i syn zasiedli do stołu we dwoje tylko.
— Co mateczka porabia dziś wieczorem? — zapytał Fabian.
— Idę do markizy de Richemont... Pamiętasz zapewne, że otrzymaliśmy zaproszenie?...
— Niestety, zupełnie o tem zapomniałem.
— Pójdziesz ze mną?
— Jeżeli mama sobie życzy, to i owszem, wolałbym jednakże żeby mnie mateczka z tego zwolniła.
— Czy masz jakie projekta?
— W „Gymnase“ wystawiają dzisiaj nową sztukę, bardzo interesującą podobno... Jeden z moich przyjaciół syn dziennikarza przysłał mi bilet... Zdziwiłby się, a może i obraził, gdybym z niego nie skorzystał.
— Korzystaj więc kochane dziecię... ja sama pojadę do pani de Richmont.
— Nie będzie to przykro mateczce?
— Wcale nie moje dziecko. Czy późno powrócisz?
— Być może... Pierwsze większe przedstawienia, kończą się zwykle po północy...
— No to powiedz mi dobranoc i zobaczemy się dopiero jutro rano.
— Dobrze mateczko.
Rozmawiali jeszcze w dalszym ciągu, ale o rzeczach nie interesujących wcale naszych czytelników.
Około ósmej, wstali od stołu.
Fabian pożegnał matkę, która go czuło uściskała mówiąc:
— A zabaw się dobrze kochane dziecię.
— Będę się starał — odrzekł Fabian uśmiechem, do jutra zatem mateczko.
Młody człowiek udał się do swego pokoju i zajął się swoją toaletą, prawdziwą toaletą zakochanego. Fotografię Marty schował do małego pudełeczka hebanowego, ucałowawszy ją przed tem. Gdy wyszedł z pałacu, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do teatru Gymnase, gdzie postanowił doczekać oznaczonej na schadzkę godziny.
Czas wydawał mu się długim nieskończenie.
Nowa sztuka była rzeczywiście interesującą.
Widział jednakie tylko akt pierwszy, a po zapuszczeniu kurtyny, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło zdać sprawę z tego co widział na scenie.
Myśl o Marcie zajmowała go wyłącznie i jedynie.
Nie aktorki widział, albo raczej przypuszczał że widzi przed sobą, lecz wychowankę doktora...
Podczas antraktu, zamienił kilka słów z kilkoma ze swych przyjaciół, spojrzał na zegarek i….. zniknął.
Brakowało dziesięć minut do dziesiątej.
Na bulwarze wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy? — zapytał woźnica.
— Na ulice Filipa-Augusta.
— Który numer?...
— Zatrzymasz się o piędziesiąt kroków od ulicy Aleksandra Dumasa...
— Wio! Creotte!...
Fiakr ruszył.
— Jesteśmy!... zawołał woźnica po dwudziestu minutach jazdy, zatrzymując konia.
Fabian wysiadł.
— A więc zapytał płacąc, ulica Aleksandra Dumas, to ta na przeciwko nas położona?...
— Tak panie. — Trzeba iść prosto jakby pan szedł ku rogatce du Trône... Ulica Aleksandra Dumasa jest najpierwszą jaką pan napotka o piędziesiąt kroków stąd najdalej...
Młody człowiek odszedł i zaraz zobaczył z daleka światło dwóch latarni nieruchomie błyszczące w ciemności, na zupełnie pustym bulwarze.
— To z pewnością pojazd pani Angeli... mruknął przyspieszając kroku.
Wkrótce znalazł się przy powoziku.
Stangret gęstą brodą, w kapeluszu naciśniętym na oczy, wyglądał sztywno jakby jaki żołnierz pruski.
Stangretem tym był Pascal Saunier.
Przyjechawszy w to odludne miejsce, wyjął ze skrzynki z pod kozła fałszywe brodę, założył ją i zrobił się niepodobnym do poznania.
Fabian zbliżył się do powozu.
Szyba zaraz została spuszczoną.
Głowa kobieca ukazała się w otworze...
Fabian raczej odgadł Angelę, aniżeli ją rozpoznał w ciemności.
— Czy to pan kochany hrabio? — zapytała przyjaciółka Pascala.
— Ja... do usług drogiej pani...
— Siadaj pan prędko — zawołała ex magazynierka i jednocześnie otworzyła drzwiczki.
Fabian zajął miejsce, Angela zamknęła drzwiczki i szybę zasunęła.
Rozkazy przed tem już wydane zostały.
Koń popędził jak strzała.
— Teraz, kochana pani, powie mi zapewne gdzie jedziemy? — odezwał się młody człowiek z uśmiechem.
— Szkaradny z pana ciekawiec, bądź-że cierpliwym trochę! — Cóż pana tak zależy na tem, abyś wiedział gdzie jedziesz, skoro wiesz, że niezadługo zobaczysz ukochanę swoję Martę!...
— Ma pani racyę...
Powóz toczył się w ciemności, szybko a bez najmniejszego wstrząśnienia, to po gładkiej szosie, to znów po drodze piasczystej.
Zasunięty w kącik po lewej stronie, bo Angela, dosyć otyła, zajmowała sporo miejsca, Fabian marzył rozkosznie.
Jak wszyscy zakochani, w chwili, kiedy już zdawał się być u celu najgorętszych swoich życzeń, zapytywał się siebie, co powie Marcie, o co ona pytać go będzie, co jej odpowie na te pytania i t. p.
Droga wydała mu się nadzwyczaj daleką.
— Zdaje mi się, że już wiek cały jedziemy... odezwał się po półgodzinnem milczeniu, które mniemana kuzynka doktora również zachowywała. — Czy prędko przybędziemy na miejsce?...
— Za pięć minut.
Istotnie, nie upłynęło jeszcze pięciu minut, gdy powóz się zatrzymał.
— A co, czy nie prawdę powiedziałam?... — zapytała Angela, otwierając drzwiczki po swojej stronie. — Wysiądę, a pan tutaj poczekaj trochę. — Tylko bardzo proszę, nie ruszaj się wcale z miejsca!...
Zamknęła drzwiczki i odeszła, zostawiając samego Fabiana, którego zachowanie to ździwiło trochę, ale nie naprowadziło na żadne podejrzenia.
Przyjaciołka Pascala wyjęła klucz z kieszeni.
Kluczem tym otworzyła sztachety Petit-Castel, powóz wjechał na podwórze, minął wysypana piaskiem aleje okrążającą klomb i przystanął przy peronie.
— Teraz — odezwała się Angela do swego towarzysza podróży — teraz możesz pan wysiąść. — Byłeś pan przez całą drogę bardzo grzecznym, będziesz więc wynagrodzonym za to. — Chodź pan prędko, kochana pieszczoszka musi schnąć niecierpliwości...
Fabian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyskoczył z powozu.
Martę zobaczy!...
Marta nań oczekuje z niecierpliwością!
Ta myśl o gorączkę go przyprawiała.
Skronie mu pulsowały.
Serce skakało w piersiach, jak ptak w klatce uwięziony.
Podążył za Angelą.
Wszedł na stopnie peronu i przestąpił próg willi.
Latarnia z matowem szkłem, wisiała u sufitu przedsionka i rzucała słabo tajemnicze światełko.
Angela skierowała się ku sali jadalnej i otworzyła obie połowy drzwi.
Uderzyło światło jaskrawo.
Na stole ubranym kwiatami, srebrem i kryształami, nakryte było na trzy osoby.
— Trzy nakrycia! — rzekła Angela. — Widzisz hrabio, że nasza pieszczoszka czekała na nas i szykuje się dobrze nas przyjąć! — Czy jesteś kochanym! — Czy jesteś szczęśliwym? — Jakże myślisz panie hrabio?...
Fabian nic nie odpowiedział.
Był oczarowany, był oszołomiony jarzącem światłem, był upojony silnym zapachem kwiatów...
— Zaczekaj pan chwilkę — powiedziała Angela — pójdę uprzedzić Martę o pańskiem przybyciu...
I wyszła żywo, zamykając drzwi za sobą.
Tak jak Antoni Fauvel, jak Amadeusz Duvernay, jak piękna Wirginia i Réne Labarre, młody hrabia do Chatelux znalazł się w rękach złoczyńców, czyhających na jego życie.
Angela poszła wprost do kredensu, w którym znajdował się pulweryzator napełniony keroseliną.
Jakób i Pascal byli już na stanowiskach.
Ręka doktora naciskała już gąbkę kauczukową i puszczała do sąsiedniego pokoju wysiew odurzający.
Przerażające milczenie panowało do koła.
Cisza ta przerwaną została gwałtownem chodzeniem i silnem dobijaniem się do drzwi zaryglowanych.
Fabian, poczuwszy pierwsze skutki wywołane inhalacyą, przestraszył się i chciał uciekać, zaczął więc biegać po pokoju i szukał jakiego wyjścia, którego rzecz prosta nie znalazł.
Wkrótce dał się słyszeć głuchy łoskot upadającego ciała.
Młody hrabia zwyciężony, padł nieprzytomny na podłogę.
Jakób i Pascal rzucili się do drzwi i i otworzyli je.
Fabian leżał wyciągnięty na wznak, z oczyma zamkniętemi, z rozłożonemi rękami.
— Prędko zabieraj medal — zawołał doktór na swego wspólnika, ja przyszykuję tymczasem kompres nasiąknięty keroseliną...
Pascal ukląkł przy młodym hrabi, odwiązał ma krawat, rozpiął kołnierzyk i rozchylił koszulę, ażeby zdjąć z piersi przedmiot jakiego poszukiwał...
Nagle wykrzyknął ze złością i podniósł się z brwią zmarszczoną.
— Co takiego? — zapytał Jakób zaniepokojony.
— Pracowaliśmy napróżno. Nie nosi widać medalu hrabiego de Thonnerieux!...
— Nie ma medalu? — powtórzył Thompson zaambarasowany.
— Nie ma.
— To niepodobna!...
— Tak jest niestety!... Patrz jeżeli sobie życzysz.
— Przetrząśnij go! — mówił Jakób, może ma go gdzie przy sobie... w której z kieszeni... w pugilaresie... w portmonecie...
Pascal szukał drżącemi rękoma.
— Nie ma nigdzie! — odezwał się po chwili.
— Cóż teraz robić?... Życie jego nie jest nam potrzebne...
— Tak, ale puścić go na wolność, to się zgubić... Potrzebujemy jego medalu!...
— Cóż więc decydujesz?
— Pozostawić go przy życia... do nowego rozkazu przynajmniej...
— Pomyśl o niebezpieczeństwie!
— Unikniemy niebezpieczeństwa. Fabian de Chatelux będzie żył, ale ztąd już nie wyjdzie...
— Jakto?
— Zobaczysz. Zaraz go ocucę z uśpienia.
Jakób i Pascal podnieśli młodego hrabiego, jeden za nogi, drugi za ramiona — a winda bez najmniejszego wstrząśnienia położyła go w suterynie gdzie czekała Angela.
— Otwórz drzwi do piwnicy, kochana kuzynko — zawołał Jakób.
Przyjaciółka Pascala wzięła stoczek i nie pytając o wyjaśnienie poszła otworzyć.
Dwaj wspólnicy podnieśli znowu ciało, ale zamiast rozebrać Fabiana i rozłożyć na stole dla wykonania na jego szyi śmiertelnego cięcia, zanieśli do piwnicy, od której Jakób kazał był otwory zamurować.
Była to mała celka sklepiona, zaopatrzona w grube drzwi dębowe, obite blachą i zamykane na zamek sekretny.
— A teraz co? — zapytał Pascal.
— Teraz — odrzekł Jakób — ja pilnować będę tego pana, aby się nie obudził, a ty z Angelą przynieście dwa materace, stoliczek, nocną lampkę, olej, knotki... i coś do jedzenia... Tylko się spieszcie, moi drodzy!...
Angela i Pascal udali się na parter dla spełnienia rozkazów Jakóba, który przyklęknąwszy przy ciele Fabiana, przytrzymywał mu pod nosem kompres nasiąknięty keroseliną.
Pascal po kilku minutach ukazał się z dwoma materacami na plecach.
Położył je w kącie, poczem przyniósł jeszcze z kuchni stolik i krzesło, co stanowić miało całe umeblowanie piwnicy zamienionej na więzienie.
Angela przyniosła butelkę oleju, lampkę i pudełko knotków.
— Lampkę postawiła na stole, nalała w nią oleju, umieściła knotek i zapaliła.
— Spieszcie się z przyniesieniem prowiantów: chleba, wina i wody — rozkazywał Jakób, który trzymał rękę Fabiana i obserwował pulsacyę arteryj. — Puls wolniał... Sen trwa już za długo, śmierć by mogła lada chwila nastąpić...
Kilka sekund wystarczyło na spełnienie rozkazów Lagarda.
— Nie znalazło nie w kieszeniach, żadnej broni? — zapytał Pascala.
— Żadnej.
— A fotografii Marty, którą mu dała Angela?...
— Także nie... Musiał ją pozostawić w domu.
— Mniejsza o to. — Połóżmy go na materacach... — A!... przyniosłeś także prześcieradło i kołdrę, o których nie pomyślałem... To dobrze... — Ostatni potomek de Chateluxów będzie się mógł wyspać wygodnie i do woli, nie przebudzi go tu turkot powozów.
Fabian ciągle nieprzytomny, położony został na materacach, a Angela, tknięta kobiecem współczuciem dla tak ładnego chłopaka, przykryła go kołdrą, ażeby się nie zaziębił.
— Wszystko w porządku! — rzekł Jakób. — Zmykajmy!... — Dobrej nocy panu hrabiemu! — dodał ze śmiechem, wychodząc z piwnicy.
— Snij sobie Fabianku o miłości... Niedługo pogadamy ze sobą...
Popchnął drzwi, które się przymknęły z metalicznym brzękiem, poczem zawiasy zgrzytnęły i klucz się w zamku obrócił.
— Co u dyabła będziemy z nim robili? — zapytał zaintrygowany Pascal.
— Nic nad to cośmy już zrobili...
— Więzienie... dobrze... ale jakiś cel tego więzienia?...
— Zdobycie medalu!... musimy się przecie dowiedzieć gdzie się znajduje.
— W pałacu hrabiny de Chatelux, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Pałac jest wielki!... Plądrować w nim od piwnicy do strychu, rzecz niemożliwa...
— Kiedy nam wskaże schowanie (a ja się podejmuję języczek mu rozwiązać), udamy się po medal, jeżeli nam będzie koniecznym.
— Nie potrzebnie siedzimy tu tak długo...
— Wracajmy do Paryża...
W dziesięć minut potem powóz pseudo-Thompsona wyjeżdżał już z Petit-Castel.
Uśpienie Fabiana de Chatelux nie przedłużane kompresami keroselinowemi, trwało bardzo krótko po ustąpieniu wspólników.
Młody człowiek zaczął machinalnie przeciągać członki odrętwiałe.
— Oczy otworzył, ale ogromny chaos miał w umyśle. — Zdawało mu się, że śpi jeszcze, że jest pod wpływem jakiegoś snu przykrego...
Sen ten jednakże, jak mu się zdawało nie miał żadnego związku z tem, co mu się przytrafiło.
Widział się jeszcze w sali jadalnej, gdzie go blask światła olśniewał, gdzie zapach z kwiatów kręcił mu w głowie...
Przypomniał sobie, że jak gdyby jakaś coraz gęstsza zasłona rozpościerało się mu przed oczami, jak gdyby jakaś mgła go otaczała i przygaszała światło świec w świeczniku i kandelabrach... Głowa stawała się coraz cięższa, tak, że nic nie wiedział co się z nim działo.
Usiłował oprzeć się na łokciach i spojrzeć w około siebie.
Knotek w lampce, wydawał się jak mały punkcik świecący w ciemności, lampka stała na małym, białym stoliku, na którym był także talerz, dwie butelki i chleb.
Nie podobnym był do stołu wykwintnie zastawionego, co tak go zachwycił w sali jadalnej, do której wprowadziła go Angela.
Co to miało znaczyć?...
Chciał wstać, ale nogi jeszcze osłabione, odmówiły mu posłuszeństwa, musiał poszukać jakiej podpory ażeby nie upaść.
Rękami dotknął gołej, zimnej ściany.
— Gdzież ja jestem? — pytał się siebie, przecierając oczy. — Czy to sen jeszcze? — Ale nie... — ja nie śpię... — szepnął po chwili. — Jestem zupełnie przytomny. To nocna lampka... To chleb i butelki. Czyżbym wpadł w jaką zasadzkę?
Chwiejąc się, podszedł do mocnych drzwi i uderzył w nie pięścią, ale się nie poruszyły nawet.
Prawdziwe drzwi więzienne...
— Zamknięte!... szepnął z rozpaczą. — Co to jest?... Co to znaczy?... — doprawdy, albo dostałem waryacyi, albo śnię z otwartemi oczami?...
Ależ przypominam sobie przecie... jestem pewny, że sobie przypominam... — Byłem w Paryżu w teatrze Gymnase... Wyszedłem przed ukończeniem sztuki... wziąłem fiakra... kazałem się zawieźć na ulice Filipa-Augusta, gdzie czekała na mnie pani Angela, aby mnie zawieźć do Marty... Wsiadłem do jej powozu i przyjechałem do nieznanego mi domu... wszedłem do pokoju pełnego światła, gdzie było nakryte do stołu na trzy osoby... — Pani Angela kazała mi czekać a sama wyszła po Martę...
Czekałem, gdy na raz poczułem, jak by obręcz jaka żelazna ściskała mi skronie... Brakowało mi coraz bardziej oddechu... Oczy mimowoli się zamykały... Chciałem wyjść, żeby odetchnąć na powietrzu... i szedłem już... i... i nie przypominam sobie nic więcej... Jestem w więzieniu... zkąd i dla czego?
Czyim jestem jeńcem?
Marty? niepodobieństwo!...
Angeli? — niedorzeczność!...
Fabian zamilkł i zadrżał całem ciałem.
Jakaś myśl błysnęła mu po głowie i przeraziła.
— Boże! — ciągnął po chwili — czyż byłbym więźniem doktora Thompsona? Powrócił może do Paryża wcześniej aniżeli się spodziewano, przybył i zastał mnie tutaj, a przekonawszy się, że jestem od Marty kochanym, zemścić się przez zazdrość postanowił! — Tak... tak... na pewno tak a nie inaczej. Doktór się mści, a Marta pokutuje bodaj tak samo jak i ja, za to, że mi oddała serce...
— Ale zkądże ten człowiek się dowiedział?... Przecie nie widziałem wcale Marty... Czyż można przypuścić, żeby pani Angela protegowała nas dla tego tylko, aby nas zdradzić? — Co za interes by w tem miała, ażeby mnie ściągać tutaj?... Z pewnością żadnego!... — W głowie mi się przewraca! Oszaleję od tych niedorzecznych myśli jakie mi się cisną do głowy! — Gdy zobaczę pana Thompsona... wyznam mu, że kocham i jestem kochany... poproszę go o rękę Marty... — Przecie przyjdzie tutaj. — Nie może mnie trzymać zamkniętego, bo mógłby odpowiadać za to.
Nie ma prawa pozbawiać mnie wolności, nie może mi zabraniać powrotu do matki, do mojej kochanej matki, która w tej chwili rozpacza może nie widząc mnie obok siebie, bo kto wie odkąd ja tu pozostaje!... Może to już dzień od dawna?...
Fabian z całych sił wołać zaczął:
— Doktorze!... panie doktorze Thompson!... Proszę pana!...
Wołanie pozostało bez odpowiedzi.
Zaciśniętemi pięściami walił we drzwi obite blachą, kaleczył sobie ręce, lecz Wszystko napróżno.
— Doktorze! przybywaj!... — wykrzyknął raz jeszcze zrozpaczony młody chłopak.
— Nikt nie odpowiedział na wołanie.
— Czy chcę, żebym umarł tutaj? — mruknął. Nie... bo skoro mi dostarczył żywności... — nie ma zamiaru zamorzyć mnie głodom... — Ale to okropna rzecz być zamkniętym.
I Fabian znowu krzyczeć zaczął.
Trząsł się z wściekłości i przestrachu, głos zamierał mu w gardle i stawał coraz słabszym.
Po bezużytecznych krzykach, następował śmiech nerwowy.
Potem atak jakby gwałtownej waryacyi go opanował.
Atak ten zakończył się przeraźliwym wrzaskiem i nareszcie Fabian wyczerpany z sił, z pianą na ustach, runął bezprzytomny na materace, które miały mu służyć za łóżko.
Nazajutrz po tej strasznej nocy, był dzień przyjęcia u pseudo-Thompsona.
Marta zająć miała zwykłe swoje stanowisko w pokoju sąsiednim, obok gabinetu Jakóba i spełniać zwykło swoje czynności.
Wstała rano, myśląc o Pawle Fromentalu, który wierny jej zaleceniom, nie pokazał się wcale przy ulicy de Miromesnil.
— Może dziś przyjdzie... — myślała sierota i czuła się uszczęśliwioną tą myślą i tą nadzieją, pomimo bowiem instynktownej obawy, jakiej doświadczała, dałaby dużo za to, ażeby zobaczyć ukochanego, chociażby na chwilę tylko.
Kiedy dokończała właśnie toalety, zapukano lekko do drzwi jej pokoju.
— Kto tam? — zapytała.
— Twoja Angola, kochanko.
— Proszę.
Przyjaciołka Pascala przestąpiła próg i podeszła złożyć na czole Marty judaszowski pocałunek.
— No, kładź kapelusz i okrycie, moja pieszczoszko... — rzekła, bo czekają na ciebie...
— Kto taki?...
— Doktor...
— A czegóż chce odemnie?...
— Kazał zaprzęgać i zabiera cię na przejażdżkę po lasku Bulońskim...
— Samą? — szepnęła sierota z pewną obawą.
— Nie... Pascal pojedzie także z wami...
— Wolałabym zostać w domu... Doradź doktorowi, żeby pojechał bezemnie.
— O! nie podejmuję się tego wcale. Rozgniewałabyś kuzyna kochanko, a tego nie trzeba!... On taki dobry dla ciebie... Taki szczęśliwy obok ciebie... taki dumny, kiedy się ukazuje z tobą!... No... no... ten oto kapelusz i to okrycie i w drogę... Taka przejażdżka poranna bardzo ci posłuży...
Mówiąc to Angela podawała Marcie czarny kapelusz i czarne okrycie.
Młoda dziewczyna nie miała powodu upierać się przy swojem życzenia.
Ubrała się i zeszła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.