Czerwony testament/Część trzecia/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

— Do prefektury! — zawołał do fiakra — tylko co koń wyskoczy.
Punkt o czwartej wchodził już do gabinetu prefekta.
— No cóż? — zapytał dygnitarz.
— Zdaje mi się panie prefekcie, że już jesteśmy na śladzie. — Podam w pańskim imienia depeszę i poproszę pana, aby ta depesza zaraz wysłaną została.
— Pisz.
Rajmund pisał i powtarzał głośno każde słowo napisane:
„Prefekt policy i do dyrektora więzienia w Nimes.
„Proszę natychmiast o wiadomości dotyczące Pascala Saunier, skazanego na trzy lata więzienia za fałszerstwo i wypuszczonego po odsiedzeniu kary. Wskazać jeżeli to możebne, dokąd się miał po odzyskaniu wolności. Opisać szczegółowo jego wyjście z więzienia.

Prefekt policyi.“

Dygnitarz zadzwonił i rzekł do wchodzącego woźnego:
— Zanieś natychmiast tę depeszę do biura telegraficznego prefektury...
— Gdzież się dowiem o odpowiedzi panie prefekcie? — zapytał Rajmund.
— Tutaj. — Dam rozkaz sekretarzowi, aby ci doręczył gdyby mnie nie było, wszelkie depesze z Nimes.
— Dziękuję bardzo panu prefektowi.
Podczas kiedy depesza podążała z Paryża do Nimes, Rajmund mając trochę czasu przed sobą, udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-on-l’Ile.


∗             ∗

Marta nie myliła się, utrzymując, że Paweł Fromental przyjdzie na konsultacyę do doktora, ażeby ją mógł zobaczyć.
Młody człowiek, zakochany po same uszy w tej, którą od czasu zabawy w pałacu przy ulicy de Miromesnil, uważał już za swoję narzeczoną, miał wielką ochotę ujrzeć ją posłuchać jej głosu, a przynajmniej wyczytać w jej oczach, że jest przez nią kochanym.
Uczucie to walczyło co prawda z odrazą bardzo naturalną, jaką mu sprawiała myśl zobaczenia się z Thompsonem, rywalem — a więc nieprzyjacielem, z człowiekiem, który czynił z Marty niewolnice, ale walka krótko tym razem trwała i zwyciężyło pragnienie ujrzenia ukochanej.
Po odprowadzeniu do domu pani de Chatelux i po zaprzysiężeniu, aby trochę pocieszyć i uspokoić trochę matkę nieszczęśliwa, że połączy się z ojcem, dla odszukania śladu Fabiana, udał się na ulice de Miromesnil.
W salonie poczekalnym zastał jeszcze większą liczbę pacjentów niż zwykle.
Spieszono już teraz tłumnie do specyalisty, którego sława stawała się coraz głośniejszą, który coraz bardziej stawał się modnym.
Paweł miał właśnie zażądać od wyrostka w kostiumie pazia, numeru dla siebie, gdy ten obdarzony widocznie doskonałą pamięcią, poznał go od pierwszego spojrzenia i oświadczył, że otrzymał polecenie wprowadzenia go zaraz do doktora, jeśli tenże sam tylko będzie.
— A w tej chwili?... zapytał Paweł.
— Jest tam ktoś, wyjdzie niedługo.
I rzeczywiście prawie zaraz rozległ się dzwonek.
Dzwonek ten oznajmiał, że można wprowadzić innego pacyenta.
Paź wszedł do gabinetu swego pana i powiedział:
— Przyszedł pan Paweł Fromental, panie doktorze!...
Posłyszawszy to nazwisko, Jakób Lagarde zmarszczył czoło, zagryzł wargi i pobladł zlekka.
— Ta wizyta, to arogancya!... — pomyślał ze źle tajoną złością. — Ale że jest już skazanym, powinien mi być obojętnym. Nie... nie mogę pomimo to myśleć o nim bez nienawiści i zazdrościł.. Przeczuwam, że ona go kocha, pewny jestem to się nie mylę...
Paź czekał na decyzyę.
Jakób zmusił się do uśmiechu i rzekł:
— Prosić pana Fromentala.
Jednocześnie przybrał na twarz wyraz uprzejmej dobroduszności.
Paź wprowadził Pawła.
— Nie myślałem, że cię zobaczę dzisiaj, kochany chłopcze... — zawołał Jakób, wyciągając rękę do wchodzącego, tem więcej się więc cieszę z tej wizyty.
— Obowiązkiem było moim, panie — doktorze, przyjść panu podziękować.
— Podziękować... a za co?...
— Za tę przyjemność, jaką miałem zeszły poniedziałek u pana... przyszedłem wyrazić panu wdzięczność moją za to...
— Wieczór podobał ci się?...
— Zachwycony byłem jak wszyscy.
— Cieszy mnie to bardzo, mój drogi. Obawiałem się, czy wizyta twoja nie miała innej przyczyny.
— A jakąż mogłaby mieć inną przyczynę?...
— Przyszło mi na myśl, że może czujesz się bardziej cierpiącym i przychodzisz się poradzić... Ale tak nie jest, nieprawda?...
— Dzięki kuracyi pańskiej, czuję się dobrze zupełnie... Pański sposób leczenia cuda wyprawia doprawdy... Stosują się też do wskazówek z pedantyczną akuratnością...
— Bardzo dobrze... tak potrzeba... Nie odstępuj od tej zasady. Jesteś na najlepszej drodze, ale jeszcze nie jesteś zdrów zupełnie. Jeżelibyś nie postępował roztropnie, to zapadłbyś z pewnością na nowo... Czy wyżyłeś już pigułki?...
— Jeszcze nie wszystkie, mam ich na trzy dni jeszcze...
— Dam ci zaraz drugie pudełko... Cóż, ojciec powrócił już z podróży?...
— Jeszcze nie.
— Kiedy się go spodziewasz?...
— Za dwa tygodnie...
— Podczas jego nieobecności sam jeden jesteś w Paryżu?...
— Tak, panie doktorze...
— Musi ci się nudzić okropnie. L’ile Saint-Louis, jest częścią miasta niezmiernie smutną…..
— Byłaby rzeczywiście bardzo smutną dla tego, coby siedział bez zajęcia, bez pracy... Ale ja uważam pracę za rozrywkę równą zabawie i nigdy się nie nudzę... Zresztą nie mieszkam obecnie w Paryżu...
— A!...
— Mieszkam na wsi...
— Na wsi?... — powtórzył Jakób... Prawda, przypominam sobie, że radziłem ojcu, ażeby cię wysłał koniecznie na świeże powietrze... Gdzie mieszkasz?
— W Port-Créteil... w małym domku — nad brzegiem Marny...
— Prawda i to, że w Port-Créteil widziałem cię po raz pierwszy.
— Tak doktorze... W pobliżu twojej posiadłości...
Jakób nadstawił uszu.
— A to wiesz, że mam tam chałupę? zapytał.
— Chałupę!... Petit-Castel!... — krzyknął Paweł. — To dom prawdziwie pański a park wspaniały...
— Zanadtoś łaskawy!... — rzekł Jakób z uśmiechem, a po cichu dodał: To on tam zobaczył Martę, tam ze sobą mówili... tam się pokochali!... Muszę się zaraz przekonać o tem...
Paweł mówił dalej:
— Wszystko jest rozkoszne w Petit-Castel — i ogromne cieniste drzewa i kobierce zielone i kwiaty, których co niemiara... i przezroczyste fale Marny, krótko mówiąc wszystko!... Prawdziwy to raj na ziemi...
— Tam też zapewne poznałeś moję wychowankę?... — zapytał doktór obojętnie.
— Paweł spostrzegł się, że popełnił niedorzeczność, ale miał tyle przytomności umysłu, i nie dał się złapać w zastawioną zasadzkę.
— Pannę Martę Grand-Champ?... zapytał, przybierając na twarzy wyraz zdziwienia.
— No tak... Zdawało mi się w zeszły poniedziałek, że nie po raz pierwszy widzicie się ze sobą.
Syn Rajmunda potrząsnął głową.
— Myli się pan, panie doktorze. Nie widziałem nigdy panny Grand-Champ, zanim miałem honor być jej przez pana przedstawionym...
— Czy pewnym tylko tego jesteś?...
— Najpewniejszym... podobnie pięknej osoby nie zapomina się nigdy!...
— Znajdujesz ją taką piękną?...
— Jest bezspornie prześliczną... Posiada tyle wdzięku, tyle powabu...
Paweł nie dokończył. — I? — powtórzył Jakób, pragnący poznać głąb myśli młodego człowieka.
— I będzie ten bardzo szczęśliwym, kto pokochawszy ją, zostanie przez nią pokochanym, kto będzie mógł oddać jej swoje nazwisko i podzielić z nią swoje życie...
— Ho! ho!... Z jakim ty entuzyazmem rozprawiasz o mojej wychowance! powiedział Jakób z ironią.
— Z entuzjazmem zupełnie szczerym! odparł Paweł. — Gdybym nie był tak zakochanym w młodej nieznajomej, o której panu wspominałem, a której może już nie zobaczę nigdy, czuję, że moje serce uległoby wobec panny Marty Grand-Champ!...
— Czy on kpi sobie ze mnie? — Czy bierze mnie za głupca? — myślał sobie doktór, zagłębiając paznogcie w zaciśniętych pięściach. — A jeżeli mówi prawdę? Jeżeli ona go nie kocha?...
— Czy mi pan pozwoli, złożyć uszanowanie jego pupilce — odezwał się znowu Paweł.
Jakób pomyślał:
— Nie słyszy go... niepodobna, aby go słyszała... — Trzeba sprobować... a nuż się przekonam... Jeżeli Marta zmiesza się, to go kocha, to Pascal się nie myli.
— Nic łatwiejszego — odezwał się powstając z fotelu. Marta jest w sąsiednim pokoju. Jeżeli życzysz sobie, to jej poproszę.
— Bardzo będę wdzięcznym panu, doktorze.
— Marto! kochane dzięcię, proszę cię tutaj — zawołał pseudo Thompson tak głośno, aby go usłyszano w sąsiednim pokoju — jest tu ktoś, kto sobie życzy złożyć ci swoje uszanowanie...
Młoda kobieta otworzyła drzwi i ukazała się w gabinecie doktora.
Spostrzegła Pawła, którego spodziewała się zobaczyć.
Naturalnie, że nie okazała najmniejszego po sobie wzruszenia.
Niewyraźny uśmiech ukazał się na jej ustach, uśmiech z którego Jakób, pomimo całej swojej zazdrości, nie mógł się niczego dorozumieć.
Z sąsiedniego pokoju odgadła raczej, aniżeli poznała głos Pawła i przygotowała się do odegrania komedyi, spokoju i obojętności.
Syn Rajmunda postąpił parę kroków i skłonił uszanowaniem.
— Prosiłem o pozwolenie przedstawienia się pani — rzekł — pragnąłem tak samo jak panu doktorowi, podziękować pani za prawdziwie przyjemne chwile, jakie spędziłem na poniedziałkowym wieczorze, na którym po raz pierwszy miałem zaszczyt zobaczyć panią.
Paweł, nie potrzebujemy tego dodawać, wymówił z naciskiem te wyrazy ostatnie.
Marta, z równą swobodą, odpowiedziała:
— Dziękuję za łaskawość pańską dla nas... ja również z przyjemnością przypominam sobie dłuższą rozmowę naszę... Dzisiaj konsultacye doktora ograniczają nam czas, ale mamy często całe godziny zupełnie swobodne, mam więc nadzieję, że pan odwiedzi nas kiedy dla pogawędki.
Z tych słów, a szczególniej z tonu, jakim były wymówione, Jakób nie mógł domyśleć się niczego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.