Czerwony testament/Część trzecia/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Będę zawsze bardzo szczęśliwym ile razy pan doktór pozwoli mi odwiedzić siebie, ale dziś jestem natrętem... Poczekalne salony pełne pacyentów, a ja państwu zabieram czas tak drogi...
Proszę o pigułki panie doktorze i zaraz odchodzę.
Marta skłoniła się z uśmiechem i powróciła do sąsiedniego pokoju.
Jakób podał młodemu człowiekowi pudełko pigułek i rękę na pożegnanie. Paweł szczerze ją uścisnął, uszczęśliwiony, że chociaż na chwilę widział swoję ukochaną.
— Nie! nie! — powtarzał Jakób, sam pozostawszy — to niepodobna — nie potrafiliby do tego stopnia panować nad sobą... Zobaczyli się tak niespodzianie... byliby zdradzili swoje wzruszenie! — Nie trzeba, aby mnie zazdrość zaślepiała! — Pascal się myli, albo mnie chce oszukać, dla czegóż by miała odmówić mi swojego serca, które nie należy do nikogo innego! Pokocha mnie, a ja ją ocalą... Ah! oddycham swobodniej!... Okrutny spadł mi z piersi ciężar...
Doktór zadzwonił.
Nowy pacyent wszedł do gabinetu.
∗
∗ ∗ |
Paweł powrócił do mieszkania na ulice Saint Louis-en-l’Ile.
Nie zastał ojca i wyszedł za sprawunkami.
W dziesięć minut później przybyły Rajmund spostrzegł oczekujących nań dwóch agentów.
Przypatrywali się oni afiszom, przylepionym na murze.
Dał znak, aby za nim poszli.
— Czy syn mój powrócił? — zapytał przechodząc około odźwiernej.
— Pan Paweł był tu przed chwilą, ale, że pana nie zastał, poszedł po sprawunki, jakie ma zrobić na wieś.
— Dziękuję pani.
Rajmund poprowadził dwóch agentów do mieszkania i tam poprosił ich do swojego gabinetu.
Jednego z nich Verniera, znamy już jak przyjeżdżał on był do Saint-Maur po Fromentala, właśnie w dniu, gdy się tenże zajmował wyszukaniem młodej dziewczyny, w której się syn jego zakochał.
— Kazał nam pan przyjść po rozkazy? — odezwał się Vernier.
— Tak i to po rozkazy bardzo ważne...
— Tyczące się wiadomej sprawy?...
— I tak i nie. — Czy znacie mojego syna?...
— Pana Pawła... znamy z widzenia...
— A więc idzie tu o niego.
— T-a-a-k?...
— Syn mój jest zagrożony.
— Zagrożony? — powtórzyli ździwieni agenci.
— Tak jest moi przyjaciele.
— Przez kogo?...
— Przez członków tajemniczej bandy, której szukamy... — Za długa to historya, aby ją wam opowiadać, ale jestem pewnym tego co mówię. Z upoważnienia otóż naczelnika, polecam wam czuwanie nad mojem dzieckiem...
— Jest to wasz obowiązek święty... idzie o życie chłopaka.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie wykrzyknęli obaj agenci ― potrafimy okazać się godnymi pańskiego zaufania... — Ani na chwilę nie stracimy z oczu młodego człowieka, może pan liczyć na to — dodał Vernier.
— Oto mi chodzi właśnie.... Pojedziecie się zainstalować w Port-Créteil i każdy z was mieszkać będzie w jednej z dwóch karczem, jakie się znajdują na drodze, niedaleko domku, w którym syn mój zamieszkuje. — Podzielicie się czasem, w taki sposób, ażeby czuwanie ani na chwilę nie ustawało.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie...dobrze wszystko urządzimy.
— Gdziekolwiek Paweł wyjdzie, idźcie zaraz za nim — gdyby ktokolwiek obcy przyszedł do niego, postarajcie dowiedzieć się zaraz, kto to taki i czego chce.
A co najważniejsze — pamiętajcie, abyście zawsze byli dosyć blizko, aby w razie jakiego niespodzianego napadu, przyjść napadniętemu z pomocą...
— Rozumiemy panie Fromental, niech pan śpi spokojnie, odpowiadamy za pana Pawła.
— Nadajcie sobie pozór mieszczuchów, przemysłowców drobnych, przybyłych przepędzić kilka dni na wsi dla wypoczynku i odetchnięcia świeżem powietrzem... Naturalnie będziecie się spotykać i udawać dobrych znajomych. Nikt z pewnością wobec tego nie będzie się dziwił, że ze sobą rozmawiacie...
— Ułożymy wszystko w sposób najlepszy... — Odegramy komedyjkę naszę artystycznie...
— Paweł lubi rybołóstwo... w Créteil, to jego główne, albo raczej jedyne zajęcie. — Zrobicie się i wy rybakami, żeby się zbliżyć do niego.
— Posprzeciwiać się trochę rybkom, to wcale przyjemne zajęcie! — rzekł, śmiejąc się Vernier.
— Tembardziej, że smażone smakują wybornie — dorzucił drugi agent.
— Czy mamy czuwać nad synem pańskim i w nocy także?...
— Do dziesiątej... — O tej godzinie Wszyscy tam już zasypiają... — Sposób, w jaki mordują, pozwala przypuszczać, że w domu nie ma obawy — trzeba się strzedz tylko na dworze, przy jakiem spotkaniu, a szczególniej, zanotujcie to sobie, — przy jakim rendez-vous naznaczonem... w jakiej zasadzce zręcznie zastawionej. — Po dziesiątej możecie zaprzestać czuwania, a nazajutrz rozpoczynać je od samego rana.
— O świcie będziemy zawsze na nogach, panie Rajmundzie...
— Powiecie nadto, o co chodzi, Magdalenie, starej mojej zaufanej służącej... — Możecie się z nią znosić, ale bardzo ostrożnie. — Ciągłego kręcenia się około domku, trzeba unikać, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
— Z pewnością, że nam się będą tam przypatrywać...
— Jesteście dość zręczni na to, aby się urządzać tak, iżby nie wzbudzić podejrzenia...
— Będziemy się oto starali i da Pan Bóg, że nam się uda...
— Jeszcze słówko: — Często obok mego sypa, będziecie widywać zapewne, wysokiego dziewiętnastoletniego wyrostka, ubranego dziwacznie. Nazywa się on Juliusz Boulenois, a w okolicy przezywają go la Fouine. Tym wcale się nie zajmujcie. — To przyjaciel, tak samo jak wy czuwający...
Vernier wyjął z kieszeni książeczkę i ołówek.
— Juliusz Boulenois, przezwany la Fouine... czy tak?... — zapytał.
— Tak.
— Zapiszę sobie.
— To paryżanin... oryginał, ale uczciwy chłopak... nic od nikogo nie żąda, nikomu krzywdy nie wyrządza i żyje z połowu ryb...
— Zapisałem. — Kiedy mamy wyjechać?...
— Zaraz dziś wieczór.
— Doskonale... Tylko...
Vernier nie dokończył i podrapał się po uchu.
— Tylko? powtórzył Fromental.
— Zapewne potrzebne będą jakie małe wydatki... — mruknął zaambarasowany Vernier.
— Rozumiem! — rzekł, śmiejąc się Fromental. — Miałem właśnie mówić o tem.
— Otworzył szufladkę biurka, wyjął rulon złota i rozdzielił go na dwie równe połowy.
— Proszę, dla każdego po pięćset franków... Wystarczy przecie na pierwsze potrzeby... — Jeżeli służba się przeciągnie, poradzimy i temu... Macie...
Agenci nie dali się prosić dwa razy, schowali pieniądze widocznem zadowoleniem.
Rajmund mówił dalej:
— Jeszcze jedna ostatnia uwaga... — Trzeba, ażebyście byli dobrze zawsze uzbrojeni...
— Prosta rzecz! — odrzekł Vernier. ― Bez rewolweru buldoga, mocnego noża i laski okutej ołowiem, nigdy się nie ruszamy!...
W tej chwili posłyszano otwierające się drzwi.
— Oto i syn mój powraca... — zawołał Fromental, powstając. — Nie trzeba, żeby was tu widział. — Przejdźcie tędy...
Wypuścił ich drzwiami wychodzące mi na schody i powrócił do Pawła.
— Ojcze! — wykrzyknął ten ostatni — pozwól się uściskać! — Jesteś więc wolnym nareszcie!... zupełnie wolnym!...
Ojciec i syn uściskali się serdecznie, następnie Rajmund się odezwał:
— Wolny jestem kochane dziecko, ale obarczony ciężkiem bardzo zadaniem!...
— W którem ja biorę stanowczo udział! — odrzekł Paweł. — Przysięgłem pani de Chatelux i dotrzymam przysięgi! — Coby to za szczęście było, gdybym się mógł przyczynić do zwrócenia jej żywego Fabiana... W każdym razie, chcę należeć do wykrycia i ujęcia tych zbrodniarzy...
— Rozumiem twoje chęci, kochany Pawle, ale nie mogę ich pochwalać... — Pozwól mi działać samemu...
— Dla czego?...
— Bo ty nie jesteś zupełnie przydatny do tego rzemiosła, nie znasz się na rozmaitych podstępach, kombinacyach, przebieraniach się... — Wiesz zresztą, że sam jesteś w niebezpieczeństwie...
— Wiem o tem, mój ojcze, ale co to znaczy... Osobiste niebezpieczeństwo zwalczę sam z ochotą, ażeby ci dopomódz w takim szlachetnym celu.
— Nic nie poradzisz, moje dziecię!... Proszę cię, błagam, nie paraliżuj moich usiłowań. Jeżeli bezustannie musiałbym zajmować się tobą, jeżelibym ciągle drżał o ciebie, straciłbym całą energię i nie dopiąłbym celu.
— Jakto, ojcze, więc chcesz, abym wiedząc co się dzieje, pozostał bezczynnym?...
— Życzę sobie, abyś mi był posłusznym... rozkazuję ci, abyś się nie mieszał do niczego!...
— Będę ci posłusznym, mój ojcze... ale ta bezczynność, na jaką mnie skazujesz, będzie dla mnie prawdziwą męczarnią...
— Myśl, że się narażasz na niebezpieczeństwo, obezwładniałaby mnie moje dziecko... Ja chcę żebyś żył!... Pamiętaj, że ty jesteś jedną z ostatnich ofiar, jakiej potrzeba tym łotrom... Jesteś stanowczo przez nich skazanym!... Chodzą za tobą ślad w ślad, tak jak chodzili są innymi, czyhają na ciebie, ażeby cię pochwycić!... Jak to, w chwili kiedy po latach tylu, doczekałem się wolności, miałbym pozwolić aby mi zabito syna?!... Cóż znowu?... Sama ta myśl mąci mi w głowie, cóżby dopiero było, gdybyś się chciał narażać. Czy ty to rozumiesz?...
— Rozumiem i jestem ci posłusznym, kochany ojcze.
— Spodziewałem się tego po tobie i dziękuję ci bardzo.
— Cóż mam zrobić?...
— Dzisiejszą noc tutaj przepędzisz, a jutro powrócisz do Créteil... Wychodź mało... Strzeż się własnego cienia... Każdego, co się do ciebie zbliży, uważaj za prawdopodobnego morderce, za nieprzyjaciela... Wcześnie przed zmierzchem wracaj do domu do Magdaleny... Nawet we dnie nie oddalaj się za bardzo... Nie mogę cię skazać na zupełne zamknięcie, chociaż radbym to zrobił.
— Nie jestem dzieckiem przecie, potrafię się pilnować.
— Wiem żeś jest roztropnym i to mnie pociesza trochę... Podwój ostrożności. La Fuine jest w Créteil także... Znam tego chłopca, o którym mi nieraz mówiłeś. Dzielny on i odważny... Wychodź zawsze z nim razem... Na ryby zawsze się we dwóch udawajcie...
— Dobrze ojcze...
— Nie wychodź nigdy z domu bez rewolweru w kieszeni i nie wahaj się go użyć, gdybyś był zagrożonym... Zbójcę sam huk odstrasza i sprowadza pomoc.
— Będę się stosował najskrupulatniej do twoich uwag, ojcze...
— Dziękuję ci, kochane dziecię. A teraz chodźmy na obiad, bo ja muszę powrócić do prefektury.
Wyszli razem i weszli do skromnej restauracyi sąsiedniej.
W godzinę później Paweł powracał sam do mieszkania, ojciec jego wchodził do gabinetu prefekta.
— Nie ma jeszcze żadnej odpowiedzi, odezwał się ostatni.
— Nic dziwnego, panie prefekcie, na zebranie takich wiadomości potrzeba trochę czasu, — odrzekł Fromental. Zdaje mi się jednakże, że będzie niedługo depesza.
— I ja tak sądzę, i radzę ci poczekać trochę... oddaję ci do dyspozycyi gabinet sekretarza...
W chwili kiedy dygnitarz chciał wyjść aby wydać rozkazy, wszedł woźny i podał depeszę. Prefekt natychmiast ją otworzył.
Rajmund się zbliżył.
Prefekt przeczytał głośno:„
Dyrektor więzienia w Nimes do Prefekta policyi.
„Pascal Saunier, rodem z Paryża, uwolniony został 23 maja jednocześnie z niejakim Jakóbem Lagardem, doktorem medycyny, pochodzącym z Joigny. Widziani byli w Nimes w dzień uwolnienia a wieczorem wyjechali koleją żelazną”.
— To nas nie wiele objaśnia! — wykrzyknął niezadowolony Rajmund — wyjechali koleją żelazną... Jaką koleją?...
— Nie byli oddani pod nadzór policyi, w żadnem z miast pobyt im nie był wzbroniony, nie było więc żadnej racyi interesować się tem, w którą się stronę udają.
— To prawda, ale brak nawet żądanego rysopisu.
Woźny wszedł po raz drugi i podał drugą depeszę.
— Jeszcze z Nimes, — odezwał się prefekt — i właśnie z rysopisem Pascala Saunier.
— Znaków szczególnych żadnych!... — mruknął Rajmund — to tak jakby nic. Wszyscy młodzi dwudziesto-siedmioletni ludzie podobni są do siebie w pasportach, różnią się jedynie kolorem włosów, brody i oczu, ale na to nie zwraca się wielkiej uwagi, chyba że który mocno rudy! Ale i wtedy może się przyfarbować jeszcze...
— Depesza kończy się słowy: Jutro będę mógł zapewne wskazać, dokąd udał się Lagarde, wielki przyjaciel Pascala Saunier.
— Poczekamy do jutra, — powiedział Rajmund.