Czerwony testament/Część trzecia/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy myślisz, — zapytał prefekt, że znajdziesz w objaśnieniach, jakie nadeszły z więzienia, niektóre wskazówki, mogące nas doprowadzić do rezultatów?...
— Liczę bardzo na te wskazówki panie prefekcie — odrzekł Fromental.
— Podejrzewasz Pascala Saunier’a?...
— Nie podejrzewam go ale oskarżam, a oskarżenie moje opiera się nietylko na domysłach i przypuszczeniach, ale na faktach... Znam przeszłość tego człowieka i wiem do czego zdolny...
— Podług ciebie zatem, ten łotrzyk wypuszczony z więzienia centralnego Nimes, skradł testament hrabiego de Thonnerieux?
— Tak jest panie prefekcie...
— On zamordował Fauvela, Amadeusza, Wirginie, Labarre’a, których krew woła o pomstę do Boga?...
— On jest mordercą i złodziejem!
— Ale dla czegóż on, a nie kto inny miał popełnić tę zbrodnię?
— Pascal Saunier był przez dwa lata sekretarzem i prawie powiernikiem hrabiego de Thonnerieux...
Dosyć było tych słów, aby odrazu rozjaśniło się wszystko w umyśle prefekta.
— Masz racyę — wykrzyknął do tej pory postępowaliśmy po omacku, krążyliśmy po fałszywej drodze... Potrzeba koniecznie wiedzieć co się stało z tym Pascalem Saunier i sprawdzić każdy krok jego po wyjścia z więzienia.
— Natychmiast, skoro tylko otrzymam obiecane objaśnienie, poślę do dyrektora więzienia inną deposzę.
— O co chcesz pytać?
— Czy Pascal odbierał listy z Paryża i czy miał jakie pieniądze wychodząc z więzienia... Te dwie rzeczy muszę wiedzieć... Teraz proszę pana prefekta o pozwolenie udania się trochę na wypoczynek.
— Idź kochany Rajmundzie, ale mi wpierw powiedz jeszcze, jakie przedsięwziąłeś ostrożności, aby uchronić syna zagrożonego zamachem na jego życie?...
— Poleciłem dwa agentom, wybranym z pomiędzy najinteligentniejszych w brygadzie, ożeby dzień i noc nad nim czuwali... Nie mogłem uczynić nic więcej...
— Zapewne, to będzie dostatecznem. Idź Rajmundzie, do jutra...
Fromental opuścił prefekturę i udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-en-l’Ile.
Upadał ze znużenia, strasznie był senny...
Jednakże zanim się położył, wszedł do pokoju syna.
Paweł spał spokojnie.
Przez sen się uśmiechał.
Rajmund doznał wielkiej ulgi i także się poszedł położyć.
Pascal Saunier, jak wiemy, odłożył na drugi dzień wyjazd swój do Joigny.
Pospieszny pociąg, który miał go zawieźć do departamentu l’Yonne, wychodził o dziesiątej minut dwadzieścia.
Punkt o dziesiątej przybył na stacyę zabrawazy ze sobą kwit lombardowy, na którym sfałszował podpis Marty tak dokładnie, iż mógłby oszukać ekspertów nawet; Jakóbowi Lagarde zalecił, żeby pamiętał o więźniu swoim w Petit-Castel.
O drugiej minut szesnaście, przybył na miejsce i poszedł drogą wysadzaną lipami do miasta.
Drogę to nazywano Przedmieściem do Pont.
Przy niej to znajdował się hotel Martin Pecheur, znany nam z pierwszej części tego opowiadania.
Przestąpił próg oberży:
Gospodarz był właśnie w sali restauracyjnej.
Zobaczywszy wchodzącego młodzieńca poznał go od razu, pobiegł doń wyciągając ręce.
— Ależ bo co ja widzę... to, to pan, panie Rambert... Jakże się cieszę!... Co za dobry wiatr sprowadził pana do Joigny?...
— Wcale nie wiatr, lecz prosty przypadek, przybyłem to do was za interesem...
— O pana Thompsona nie pytam nawet, wiem że się doskonale miewa kochany doktór.
— Słyszałeś pan więc o nim?...
— Sądzi pan, że tak daleko jesteśmy oddaleni od Paryża, iż was nawet wieści ztamtąd niedochodzą? Otrzymujemy pisma peryodyczne, czytamy je, a co dzień w nich widzimy nazwisko doktora Thompsona, wielkiego specyalistę, otaczanego zasłużonemi pochwałami. Dumny jestem, że w moim domu mieszkał podobny człowiek, a szczególniej, ze miałem honor ściskać go za rękę!...
— Rzeczywiście, doktór zrobił wielką w Paryżu furorę... Jego wielką zasługę uznają nawet jego rywale... Ma szczęście...
— Takie szczęście to dużo warte!... Musi ładny grosz zarabiać?...
— Zarabia co wart, ale nie jest wcale interesowanym...
— O ja wiem przecie o tem... Dał nam tego dowody tutaj nawet... To człowiek jakich się rzadko spotyka... A panna Grand-Champ, jak się miewa?
— Zupełnie dobrze...
— Czy zawsze taka piękna?
— Piękniejsza jeszcze może.
— I zapewne zawsze smutna?
— Zawsze... pomimo starań jakiemi ją otaczają...
— O! tak musi być otoczoną staraniem... On taki dobry ten doktór!... Ale ja gadam jak stara sroka, a nie zapytam się nawet czem mogę służyć panu. Najprzód czy pan już po śniadaniu?...
— Wypiłem filiżankę czekolady na wyjezdnem i umieram poprostu z głodu.
— Czem mogę służyć panu?...
— Co jest gotowe?...
— Smażone mięso i omlet.
Doskonale... Potem porozmawiamy...
W pięć minut później Pascal zasiadł przy zastawionym stole i zajadał z wielkim apetytem.
Gospodarz tymczasem zasypywał go pytaniami to o doktora Thompsona to o Martę Grand-Champ.
Pascal odpowiadał z uprzejmością, a po chwili powiedział nagle:
— Prosiłbym pana o pewne objaśnienie...
— A co pan życzy sobie wiedzieć?
— Macie lombard jaki tutaj?
— Ma się rozumieć że mamy odrzekł oberżysta ździwiony trochę tem pytaniem. Czy pan ma interes do Mont-de-Pieté...
— Właśnie.
— Ale chyba nie dlatego, że pan wziął ze sobą za mało pieniędzy wyjeżdżając z Paryża?... Zapomniał pan nie prawda, to bardzo łatwo, jak kto ma tyle interesów na głowie... Woreczek mój nie wielki, ale jaki jest, taki oddaję do dyspozycyi pana.
— Po tysiąc razy dziękuję ci za uprzejmość kochany gospodarzu, nie będę jednak z niej korzystał... Nie w swoim interesie udaję się do Mont-de-Pieté, ale w interesie jednego z moich przyjaciół, który przejeżdżając przez Joigny, znalazł się w potrzebie zaciągnąć pożyczkę na przedmiot, o który bardzo mu chodzi.. Wiedząc że jadę do Joigny, prosił mnie o wykupienie zastawu...
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! lubo żałuję, że nie mogę się przysłużyć.
— Jestem tak panu obowiązanym jak bym z jego grzeczności korzystał... Powiedz mi pan otóż gdzie się Mont-de-Pieté znajduje?... To chciałem wiedzieć.
— W środku miasta na placu du Marché.
— Dziękuję...
Pascal zjadł śniadanie, napił się kawy czarnej i wstał.
— Czy pan noc u nas przepędzi? zapytał go oberżysta.
— Chyba w razie gdybym nie zdążył się załatwić powiem panu zresztą po powrocie.
I ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux wyszedł na miasto.
W jakie dwadzieścia minut przebył przestrzeń oddzielającą go od Mont-de Pieté.
Przedstawił kwit urzędnikowi przeznaczonemu do przyjmowania zastawów.
Urzędnik zrobił obrachunek i wymienił sumę, jaka się należała instytucyi.
Pascal zapłacił ją w tej chwili.
Urzędnik oddał mu kwit i powiedział:
— Jutro o dziewiątej rano, będzie pan mógł zastaw odebrać.
— Jakto — odparł Pascal ździwiony i niezadowolony — nie oddacie mi go panowie zaraz?
— Nie panie...
— Dla czego?...
— Godzina wyznaczona na to upłynęła, i dyrektor wyszedł, a on tylko ma prawo wydawać zastawy...
— A przecie w Paryżu...
— Tu nie Paryż łaskawy panie, tylko Joigny...
Naleganie nie byłoby się na nic zdało...
Pascal powrócił do hotelu Martin-Pecheur, uprzedził gospodarza, że będzie u niego mocował i poprosił żeby mu pokój przygotowano.
Gospodarz niezmiernie się ucieszył.
— Zjemy razem kolacyę panie Rambert — powiedział zacierając ręce — i wypróżnimy dwie, albo i trzy buteleczki owego Saint-Jacque, które panu tak smakowało przed jakiemi trzema miesiącami...
— Zgoda! — odrzekł Pascal.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do Fromentala.
Opuściliśmy go wczoraj, gdy po wyjściu z pokoju śpiącego syna, udał się i sam na spoczynek.
Zanim atoli położył się do łóżka, zasiadł przed biurkiem i chociaż bardzo zmęczony, napisał długi list do Magdaleny.
Dawał w nim różne zlecenia tyczące się Pawła i uprzedził między innemi o wizycie Verniera, jednego z agentów, wybranych do czuwania nad synem.
Skończywszy list, rozebrał się prędko, a po kilku minutach spał już na dobre.
Nazajutrz obudził się wcześnie i wstał w tej chwili.
Pawła zastał już na nogach.
Udzielił mu kilka rad ostatnich i odprowadził aż do stacyi powozów.
Młody człowiek wziął tu jeden z tych powozów, aby pojechać do Charenton.
Ztamtąd po nad rzeką miał pieszo dojść do Cretéil.
Vernier i jego towarzysz zastosowali się w zupełności do życzenia Fromentala.
Przebrani za nieźle mających się mieszczuchów, zamieszkali w dwóch karczmach przydrożnych, w których co niedziela zbierało się pełno spacerowiczów i rybaków.
Co rano spotykali się niby przypadkiem nad rzeką.
Witali się w obecności kilka osób miejscowych i następnie spacerując, obserwowali całą okolicę. a szczególniej dom wynajęty przez Fromentala.
La Fouine włóczył się również około tego domu.
Czekał aż stara Magdalena wstanie, ażeby jej się zapytać czy pan Paweł powrócił.
Agenci spostrzegli go i zaraz się domyślili, że to ten dzielny chłopak o jakim im wspominał Fromental.
Posłyszawszy ruch w małym domku, La Fouine zdecydował się zadzwonić.
Otworzyła ma Magdalena.
— Czy nie widziałeś mojego młodego pana? — spytała.
— Pytanie to dowodzi mi, że jeszcze nie powrócił.
— Jeszcze nie, ale się o to nie obawiam, skoro wiem, że jest przy ojcu.
— No więc — odrzekł la Fouine, przyjdę później... zastanę go napewno i wybierzemy się razem na ryby...
— Dobrze, mój chłopcze...
— Do widzenia pani Magdaleno!
Magdalena zamknęła drzwi powrotem, a Juliusz Boulenois poszedł kręcić się około szycht drzewa.
Wielką miał ochotę pójść na Marne, ale postanowił zaczekać na Pawła, obmyśliwszy, że to najlepszy sposób czuwania nad nim.
Zabierając go co rano na połów i odprowadzając go co wieczór do domu, mówił do siebie — zje dyabła ten, kto potrafi zbliżyć się do niego i mówić z nim bez mojej wiedzy.
Rajmund Fromental usadowiwszy syna do powozu, udał się do prefektury policyi.
Potrzeba było czekać do popołudnia na przybycie depeszy.
Zawierała to słowa:
„Pascal Saunier, wieczorem, po opuszczeniu więzienia, udał się z Jakobem Lagardem, współtowarzyszem więziennym do Joigny, miejsca urodzenia Jakóba Lagarda.“
— Brawo! — wykrzyknął Rajmund uradowany — oto co nam daje w rękę koniec nitki przewodniej! — Towarzysz Pascala pochodzi z Joigny... Obaj pojechali razem...
— Jadę do Joigny.
— A co tam będziesz robił? — zapytał prefekt...
— Spodziewam się odnaleźć ślad, po którym pójdę dalej i z którego nie dam się sprowadzić niczem na świecie. Dwaj rozbójnicy zapewne się ze sobą nie rozłączyli... Pewny jestem, te ułożyli razem spisek i razem prowadzą dzieło.
— Ale nie myślisz napotkać ich w Joigny?
— Napewno nie... bo cóżby tam robili. Są w Paryżu, to pewna, tylko gdzie ich w tym Paryżu odszukać?
— Tego odgadnąć nie mogę, ale musieli ślad jakiś po sobie pozostawić w Joigny.
— Gdy ślad ten wykryje, dojdę do obecnej ich siedziby... Przed wyjazdem potrzebować będę pewnych jeszcze objaśnień... proszę więc pana prefekta o pozwolenie mi wysłania jeszcze depeszy w jego imieniu...
— Pisz mój drogi i posyłaj!...
Rajmund skreślił co następuje:
„Proszę wyjaśnić, czy Pascal Saunier i Jakób Lagarde otrzymywali z Paryża jakie listy i przesyłki — donieść jeżeli można nazwiska osób do których pisywali, donieść czy mieli jakie pieniądze wychodząc z więzienia?“
Przeczytał prefektowi depeszę i odniósł ją zaraz do biura telegraficznego.
Na odpowiedź trzeba było poczekać.
Nadeszła dopiero o piątej wieczorem, ale napełniła Rajmunda radością i nadzieją.
Uczucie to podzielił w zupełności prefekt policyi.