Czerwonym szlakiem/Część I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Czerwonym szlakiem
Wydawca Ed. Nicz i S-ka
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. A Study in Scarlet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Co powiedział Jan Rance.

Była już pierwsza, gdy wychodziliśmy z pod nru 3, w Lauriston Gardens. Sherlock Holmes zaprowadził mnie do najbliższego biura telegraficznego, zkąd wysłał długą depeszę. Następnie zawołał dorożki i kazał się zawieźć pod adres, wskazany przez Lestrade’a.
— Niema jak wiadomość z pierwszej ręki — zauważył; — faktycznie wiem już czego się trzymać w tej sprawie, lecz należy dowiedzieć się wszystkiego co tylko można; nie należy niczego zaniedbywać.
— Zdumiewasz mnie pan — rzekłem; — nie zechcesz pan chyba wmówić we mnie, że jesteś taki pewny tych wszystkich szczegółów, o których mówiłeś, jak wydajesz się na pozór?
— Niepodobna tu się mylić — odparł. — Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, po przybyciu na miejsce, był podwójny ślad kół dorożki wzdłuż kraty. Otóż, deszcz nie padał od tygodnia do wczoraj, tak, że te głębokie bruzdy musiały być wyżłobione przez koła w ciągu dzisiejszej nocy. Są tam również ślady podków: kształt jednej z nich jest daleko wyraźniejszy niż pozostałych trzech, co wykazuje, że ta jedna podkowa jest nowa. Skoro dorożka była tam już podczas deszczu, a nie zajeżdżała, o czem zapewniał mnie Gregson, zrana, musiała tedy przyjechać w nocy, a ztąd wniosek prosty, że przywiozła mordercę i jego ofiarę.
— Wywody pańskie są zupełnie logiczne — rzekłem. — Ale zkąd mógł pan wywnioskować jakiego wzrostu był morderca?
— Widzi pan, wzrost mężczyzny, w dziewięciu wypadkach na dziesięć, można ocenić według długości jego kroków. Jest to obliczenie bardzo proste, ale nie chcę pana tem nudzić. Powiem panu tylko, że dwa razy mogłem zmierzyć kroki tego człowieka; najpierw na błotnistej ziemi w ogrodzie, a potem na zakurzonej podłodze w pokoju. Następnie miałem jeszcze jeden sposób sprawdzenia mego rachunku. Gdy człowiek pisze na ścianie, kreśli wyrazy instynktownie na wysokości swoich oczu. Otóż napis, który widzieliśmy, znajdował się na sześć stóp powyżej ziemi. Jak pan widzi, stwierdzenie tego wszystkiego było dziecinną igraszką.
— A jego wiek? — zapytałem.
— Jeśli mężczyzna może zrobić skok długości 4½ stopy bez najmniejszego wysiłku, to znaczy, że nie jest stary i zniedołężniały; a tak szeroką właśnie była kałuża na ścieżce ogrodowej, przez którą widocznie przeskoczył. Ślady obuwia wytworniejszego okrążają tę kałużę, a buty z nosami kwadratowemi przeskoczyły ją. Niema doprawdy w tem wszystkiem żadnej tajemnicy. Stosuję poprostu do zwykłych faktów niektóre teorye obserwacyi i dedukcyi, jakie zalecałem w owym artykule. Czy jest jeszcze coś co pana intryguje?
— Paznogcie i cygaro Trichinopoly — odparłem.
— Wyraz na ścianie napisany został palcem wskazującym, umaczanym we krwi. Dzięki swojej lupie dostrzegłem, że wapno było zlekka zdrapane, co nie zdarzyłoby się, gdyby ów mężczyzna miał paznogcie obcięte. Co zaś do cygara, zebrałem trochę popiołu z ziemi; jest ciemny i nie rozsypuje się, ale układa warstewkami; otóż taki popiół daje tylko cygaro Trichinopoly. Studyowałem specyalnie popiół cygar, a nawet napisałem w tym przedmiocie monografię. Pochlebiam sobie, że mogę od jednego rzutu oka rozróżnić popiół jakiegokolwiek gatunku cygara czy tytoniu. W rozpoznawaniu takich właśnie szczegółów różni się wytrawny agent śledczy od Gregson’ów i Lestrade’ów.
— A czerwona cera? — spytałem.
— Ach, to było twierdzenie nieco ryzykowne, jakkolwiek nie wątpię, że mam słuszność. Ale, nie pytaj mnie pan o to w danej chwili.
Przesunąłem dłonią po czole.
— Mąci mi się w głowie — rzekłem: — im dłużej się zastanawiam nad tem, tembardziej wydaje mi się to wszystko tajemnicze. Dlaczego ci dwaj mężczyźni, jeżeli ich było dwóch, przyjechali do pustego domu? Co się stało z dorożkarzem, który ich tam zawiózł? W jaki sposób może człowiek zmusić człowieka do zażycia trucizny? Zkąd pochodzi krew? Jaki cel miał morderca, skoro rabunek jest wyłączony? W jaki sposób dostała się tam kobieca obrączka ślubna? A przedewszystkiem dlaczego ów drugi mężczyzna wypisał, przed odejściem, wyraz niemiecki RACHE? Wyznaję, że nie widzę sposobu powiązania tych wszystkich faktów.
Towarzysz mój uśmiechnął się z uznaniem.
— Wyliczasz pan bardzo jasno i bardzo ściśle wszystkie trudności położenia — rzekł. — Wiele szczegółów jest jeszcze niewyjaśnionych, jakkolwiek mam już, co do punktów głównych, opinię ustaloną. Co się tyczy odkrycia biednego Lestrade’a, był to poprostu wybieg, celem wprowadzenia policyi na trop fałszywy, przez podsunięcie myśli, że socyaliści niemieccy i tajne związki zamieszani są w tę sprawę. Wszelako wyraz RACHE nie został napisany przez Niemca. Litera A, jeżeli pan zauważył, przypomina nieco A z alfabetu niemieckiego; tymczasem, jeśli Niemiec, jak w tym wypadku, pisze dużemi literami drukowanemi, używa zawsze alfabetu łacińskiego. Możemy zatem twierdzić napewno, że nie uczynił tego Niemiec, lecz ktoś bardzo niezręczny, który chciał zrobić za dobrze. Był to, powtarzam, wybieg, celem wprowadzenia śledztwa na trop fałszywy. Nie powiem ci już nic więcej w tej sprawie, doktorze. Prestidigitator traci urok i wiarę u ludzi, skoro raz wyjaśni swoje sztuki; gdybym pana zanadto wtajemniczył w swoją metodę pracowania, przyszedłbyś pan niechybnie do wniosku, że jestem wielce pospolitym człowiekiem.
— Nigdy w świecie — odparłem; — podniosłeś pan, o ile to możliwe, zawód agenta śledczego do poziomu nauki ścisłej.
Mój towarzysz zarumienił się z zadowolenia, słysząc te słowa, wypowiedziane szczerym i poważnym tonem. Zauważyłem już, że był taki wrażliwy na pochlebstwa, odnoszące się do jego talentu śledczego, jak młoda dziewczyna na komplimenty, dotyczące jej urody.
— Powiem panu jeszcze jedno — rzekł. — Mężczyzna, który nosił buty cienkie, roboty delikatniejszej i ten, który miał obuwie z kwadratowemi nosami, przyjechali jedną dorożką i szli ścieżką w najlepszej zgodzie, prawdopodobnie pod rękę. Skoro weszli do domu, chodzili po pokoju, a raczej, chodził ten, który miał buty z nosami kwadratowemi, tamten zaś stał w miejscu. Wyczytałem to wszystko z kurzu na podłodze, a nadto jeszcze, że ten, który chodził, wpadał stopniowo w wielkie rozdrażnienie. Wykazała to wzrastająca długość jego kroków. Mówił ciągle, a w końcu gniew jego zamienił się w wściekłość i wówczas niewątpliwie zaszła tragedya. No, powiedziałem panu już wszystko, co wiem sam, bo reszta to tylko przypuszczenia i domysły. W każdym razie posiadamy, jako punkt wyjścia, doskonałą podstawę. Musimy się pośpieszyć, bo chce pójść popołudniu na koncert Hallégo, żeby usłyszeć Norman Nerudę.
Rozmawialiśmy tak, jadąc brudnemi ulicami i krętemi uliczkami. Naraz, na najbrudniejszej i najciemniejszej, dorożkarz nasz stanął.
— Tam jest Audley Court — rzekł, wskazując wąskie przejście śród długiej, ciemnej linii, utworzonej przez mury. — Zaczekam tutaj.
Audley Court nie przedstawiało się bynajmniej ponętnie. Przez wąskie przejście dostaliśmy się do dziedzińca, wybrukowanego zwyczajnemi kamieniami i okolonego cuchnącemi norami, które służyły za mieszkania. Torowaliśmy sobie drogę śród gromadek zasmolonych dzieciaków i sznurów, zawieszonych bielizną nieokreślonego koloru, aż wreszcie dotarliśmy do nru 46, gdzie na drzwiach jaśniała mała tabliczka mosiężna, na której było wyryte nazwisko Rance. Na nasze pytanie odpowiedziano, że policyant śpi i wprowadzono nas do niewielkiego pokoju frontowego. Po chwili wszedł, widocznie niezadowolony z tego, że mu sen przerwano.
— Złożyłem raport w biurze — rzekł.
Holmes wyjął z kieszeni monetę dziesięcioszylingową i zaczął się nią bawić od niechcenia.
— Wolelibyśmy usłyszeć tę historye z waszych ust — rzekł.
— Z wielką przyjemnością opowiem panom wszystko, co wiem — odparł policyant, nie odwracając oczu od złotej monety.
— Opowiedzcież nam tedy po swojemu wszystko, co zaszło.
Rance usiadł na sofie, pokrytej włosiennicą, i zmarszczył brwi, pod wpływem natężenia pamięci, by nie opuścić żadnego szczegółu.
— Opowiem więc od początku — rzekł. — Moja służba zaczyna się o dziesiątej wieczorem, a kończy o szóstej zrana. O jedenastej zaszła bójka pod „Białem sercem,“ ale po za tem było zupełnie spokojnie w moim rewirze. O pierwszej zaczęło padać, a potem spotkałem Harry Murchera, kolegę, który ma rewir w Holland Grove; przystanęliśmy na rogu ulicy Henryety i gawędziliśmy dobrą chwilę. Nagle, mogła być wtedy druga, a może trochę później, pomyślałem, że wartoby obejść Brixton Road i zobaczyć czy tam wszystko w porządku. Czas był paskudny, wszędzie pusto, nie spotkałem żywej duszy przez całą drogę, minęły mnie tylko dwie dorożki. Wlokłem się noga za nogą i, między nami mówiąc, myślałem sobie, jakby to dobrze było, żeby tak mieć z kwaterkę gorzałki na rozgrzewkę, gdy nagle dostrzegłem blask świecy w wiadomym domu. Otóż, wiedziałem dobrze, iż te dwa domy w Lauriston Gardens są puste, bo właściciel nie chce naprawić kanałów, chociaż ostatni lokator jednego z domów umarł na tyfus. Osłupiałem więc, widząc światło w oknie i odrazu podejrzewałem, że tam się coś stało. Podszedłszy do drzwi...
— Zatrzymaliście się i zawróciliście do furtki ogrodowej — przerwał mój towarzysz. — Po co?
Rance poruszył się gwałtownie i, z wyrazem najwyższego osłupienia, patrzył na Holmes’a.
— Tak — rzekł po chwili — tak było, ale zkąd pan wie o tem? Bo widzi pan, jakem doszedł do drzwi i stanął przed tym domem, takim cichym i pustym, pomyślałem sobie, że nie szkodziłoby mieć kogoś ze sobą. Nie boję ja się tam niczego tu, na ziemi, ale przyszło mi na myśl, że może to ów nieboszczyk, co umarł na tyfus, przyszedł obejrzeć kanały, które go zabiły. A jakem to pomyślał, ogarnął mnie taki strach, że wyszedłem za kratę, żeby zobaczyć, czy nie ujrzę gdzie latarki Murcher’a; ale nie dostrzegłem ani jego ani żadnej innej żywej duszy.
— Nie było nikogo na ulicy?
— Nikoguteńko, panie; nawet psa. Zebrałem tedy całą swą odwagę, powróciłem i otworzyłem drzwi. Było zupełnie cicho, więc poszedłem do pokoju, gdzie jaśniało światło. Paliła się tam świeca, czerwona woskowa, na kominku i przy jej blasku ujrzałem...
— Tak, wiem, coście ujrzeli. Obeszliście pokój kilka razy, uklękliście przy trupie, potem wyszliście do kuchni i próbowaliście otworzyć zamek, a potem...
Jan Rance zerwał się na równe nogi, z wyrazem przestrachu na twarzy i podejrzenia w oczach.
— Gdzie się pan ukrywał, gdzie pan widział to wszystko? — zawołał. — Zdaje mi się, że pan wie o wiele więcej, niż pan powinien.
Holmes roześmiał się i cisnął policyantowi, przez stół swoją kartę.
— Tylko nie zaaresztujcie mnie za to morderstwo — rzekł. — Jestem jednym z psów, nie wilkiem; zapytajcie Gregsona, albo Lestrade’a. Mówcie dalej. Cóżeście zrobili później?
Rance usiadł znów na sofie, wyraz zaniepokojenia nie znikł wszelako z jego twarzy.
— Powróciłem do kraty i zagwizdałem. Na ten sygnał nadbiegł Murcher i dwóch innych policyantów.
— Czy ulica była wówczas pusta?
— Mniej więcej; o tyle, że nie było na niej nikogo, ktoby się mógł na coś przydać.
— Co przez to rozumiesz?
Policyant skrzywił się.
— Widziałem w życiu niejednego pijaka — rzekł — ale kogoś tak pijanego, jak ten włóczęga, na którego wpadłem, gdym wychodził, nie spotkałem dotąd. Uczepił się kraty przed domem i wrzeszczał w niebogłosy jakąś piosenkę. Nie mógł stać o własnych siłach, a tem mniej być nam pomocą.
— Jaki to był rodzaj człowieka? — spytał Sherlock Holmes.
Ta indagacya gniewała widocznie Jana Rance’a.
— Niezwykły pijak — rzekł. — Byłby obudził się niechybnie dziś rano na stacyi policyjnej, gdybyśmy nie byli czem innem zajęci.
— A jego twarz... ubranie... czyś je zauważył? — przerwał Holmes niecierpliwie.
— Oczywiście, skoro musiałem podtrzymywać go do spółki z Murcher’em. Był wysoki, twarz miał czerwoną, od dołu owiązaną...
— Dosyć! — zawołał Holmes. — Co się z nim stało?
— Mieliśmy i tak dosyć roboty, nie było czasu na zajmowanie się nim — odparł policyant podrażnionym tonem. — Założę się, że znalazł drogę do domu.
— Jak był ubrany?
— W bronzowy paltot.
— Czy miał bat w ręku?
— Bat?... nie.
— Musiał go zatem zostawić — mruknął mój towarzysz. — Nie widziałeś, ani słyszałeś przypadkiem potem dorożki?
— Nie.
— Masz, to dla ciebie — rzekł Holmes, podając policyantowi złotą monetę, poczem wstał i wziął kapelusz. — Obawiam się, Rance, że nie zajdziesz wysoko w swojej karyerze. Powinieneś mieć głowę nietylko do ozdoby, ale i do użytku. Byłbyś mógł nocy dzisiejszej zasłużyć na galony sierżanta. Ów człowiek, którego trzymałeś w swych rękach, posiada klucz tej tajemnicy; jego właśnie szukamy. Rozprawianie o tem niema teraz celu; mówię ci, że jest tak, a nie inaczej. Pójdź, doktorze.
Powróciliśmy do dorożki, zostawiając naszego informatora widocznie zaniepokojonego, jakkolwiek jeszcze niedowierzającego.
— Co za kwadratowy idyota! — rzekł Holmes z goryczą, podczas jazdy do domu. — Pomyśleć, że miał w ręku taką gratkę i nie umiał z niej skorzystać!
— Nie mogę jeszcze połapać się w tem wszystkiem. Prawda, że opis owego pijaka zgadza się z pańskiem wyobrażeniem o drugim aktorze naszego dramatu. Ale, dlaczegóżby, raz wyszedłszy, powrócił do domu? Przestępcy nie mają tego zwyczaju.
— Obrączka, człowieku, obrączka! po nią wrócił. Jeśli nie znajdziemy innego sposobu schwytania go, możemy zawsze zużytkować obrączkę jako przynętę. Ale ja go złapię, doktorze; założę się, że go będę miał. A mam to wszystko do zawdzięczenia panu. Gdyby nie pan, nie byłbym poszedł i straciłbym jedną z najciekawszych spraw... Czerwony szlak zbrodni wije się i ginie wśród bezbarwnego pasma życia ludzkiego, a naszym obowiązkiem szlak ten odnaleźć, odsłonić go i uwidocznić od początku do końca... Teraz na śniadanie, a potem na koncert Nerudy. Jak ona świetnie atakuje nuty, z jaką wprawą włada smyczkiem!... Jak się nazywa ta drobnostka Chopina, którą gra tak znakomicie: Tra-la-la-lira-lira-li...
Rozparty w dorożce ten pies gończy-amator nucił jak skowronek, gdy ja zastanawiałem się nad wielostronnością umysłu ludzkiego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.