Czerwonym szlakiem/Część II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Czerwonym szlakiem
Wydawca Ed. Nicz i S-ka
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. A Study in Scarlet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Kwiat Utahu.

Nie tu miejsce na przypominanie niewygód i cierpień, jakie znosili Mormoni podczas swojej wędrówki, zanim dotarli do celu. Od wybrzeży Mississipi do zachodnich stoków gór Skalistych walczyli z przeciwnościami, składając dowody wytrwałości, nieznanej niemal w dziejach narodów. Dzięki tej właściwości rasy anglo-saksońskiej pokonywali dzikich ludzi i dzikie zwierzęta, głód i pragnienie, zmęczenie i chorobę — wszelkie przeszkody, jakie natura mogła im stawiać na drodze.
Wszelako długa podróż i powtarzające się nieustannie niebezpieczeństwa wyczerpały odwagę serc najodważniejszych. To też wszyscy, jak jeden mąż, padli na kolana, w porywie gorącej modlitwy, gdy ujrzeli u stóp swoich rozległą, skąpaną w blasku słonecznym dolinę Utah, gdy wódz oznajmił im, że to jest ich ziemia obiecana, a jej dziewicza rola stanie się nazawsze ich własnością.
Young dowiódł niebawem, że jest równie wytrawnym administratorem, jak energicznym przywódcą. Polecił wygotować mapy i plany, na których nakreślono zarysy przyszłego miasta. Dokoła wyznaczono miejsca na farmy i rozdzielono je w stosunku do stanowiska każdego osadnika. Kupcowi umożliwiono powrót do handlu, rękodzielnikowi do rzemiosła. W mieście ulice i place powstawały jakby pod wpływem zaklęcia. Na wsi wznoszono pło- ty, orano i siano, tak, że następnego lata cały kraj zasłany był łanami złocistych kłosów.
Wszystko wiodło się pomyślnie w tej szczególnej osadzie. Lecz przedewszystkiem wielka świątynia, której fundamenty założyli w samym środku miasta, z każdym dniem wznosiła się wyżej i wyżej. Od pierwszej zorzy jutrzenki dopóki nie zagasł ostatni blask dzienny odzywał się stuk młotka i zgrzyt piły dokoła pomnika, jaki przychodźcy budowali ku czci Tego, Który ich wyprowadził bez szwanku z tylu niebezpieczeństw.
Dwoje wędrowców, Jan Ferrier i mała dziewczynka, która dzieliła jego dolę i którą adoptował jako córkę, towarzyszyli Mormonom do końca ich wielkiej pielgrzymki. Mała Lucy jechała wygodnie na wozie starszego Stangersona wraz z trzema żonami Mormona i jego synem, śmiałym, rezolutnym chłopcem dwunastoletnim. Z właściwą dziecku podatnością Lucy odzyskała szybko swobodę po ciosie, spowodowanym śmiercią matki i stała się niebawem ulubienicą kobiet; to też pogodziła się najzupełniej z nowem życiem w ruchomym, pokrytym płótnem domu.
Ferrier ze swej strony, odzyskawszy siły, okazał się wkrótce pożytecznym przewodnikiem i niezmordowanym myśliwym. Zdobył szacunek swoich nowych towarzyszów tak prędko, że gdy stanęli u kresu wędrówki, przywódcy jednomyślnie postanowili, że Ferrier otrzyma równie obszerny i żyzny dział ziemi, jak każdy z osadników, z wyjątkiem Younga samego, Stangersona, Kemballa, Johnstona i Drebbera, czterech głównych „starszych“.
Na gruncie, w ten sposób otrzymanym, Jan Ferrier wzniósł naprzód trwały dom z drzewa, który z biegiem lat powiększał przybudówkami, tak, że w końcu zamienił go na obszerną willę. Był to człowiek praktyczny, śmiały i wytrwały w pracy i niezwykle sprawną ręką obdarzony. Żelazny organizm pozwalał mu pracować od rana do wieczora nad uprawą i użyźnianiem roli. Ztąd też na farmie jego wszystko rosło i rozwijało się bujnie. Po latach trzech wiodło mu się lepiej niż wszystkim sąsiadom, po sześciu był człowiekiem zamożnym, po dziewięciu bogatym, a po dwunastu w całem Salt Lake City zaledwie sześciu ludzi mogło się z nim równać. Od wielkiego jeziora wewnętrznego do odległych gór Wahsatch nie było nazwiska znanego zaszczytniej od nazwiska Jana Ferriera.
Pod jednym względem wszakże budził podejrzenie w swoich współwyznawcach. Żaden argument, żadne perswazye nie zdołały go nakłonić do pojęcia kilku żon, na wzór towarzyszów. Nie przytaczał nigdy przyczyn tego postanowienia; zadawalał się niewzruszoną, wytrwałą odmową.
Jedni oskarżali go o brak gorliwości religijnej, inni przypisywali to skąpstwu, obawie większych wydatków. Byli i tacy, którzy przebąkiwali o dawnej miłości, o jasnowłosej dziewczynie, która umarła z tęsknoty na wybrzeżach Atlantyku. Jakikolwiek był powód — Ferrier pędził życie w nieprzejednanym celibacie. Pod każdym względem stosował się ściśle do przepisów religijnych młodej kolonii i zyskał sławę człowieka stanowczego, prawego i pobożnego.
Lucy Ferrier rosła w chacie i dopomagała w pracy przybranemu ojcu. Ożywcze powietrze górskie, balsamiczna woń sosen zastępowały dziewczęciu starania matki. Z każdym rokiem rosła i mężniała, lica jej zaokrąglały się i okrywały coraz świeższym rumieńcem, chód stawał się elastyczniejszy. Niejeden wędrowiec, przechodząc gościńcem, wiodącym mimo farmy Ferriera, czuł, że budzą się w duszy jego myśli dawno zapomniane na widok smukłej dziewiczej postaci, przesuwającej się śród łanów zbożowych lub dosiadającej na wpół dzikiego, nieokiełznanego konia ojcowskiego i kierującej nim z wdziękiem i swobodą prawdziwego dziecka zachodu. Tak to pączek rozwinął się na kwiat przecudny i w roku, w którym ojciec jej mógł już uważać się za najbogatszego farmera w okolicy, Lucy stała się najdoskonalszym typem urodziwej Amerykanki.
Nie ojciec wszakże pierwszy spostrzegł, że dziecko zamieniło się w dziewicę. Tak zresztą bywa zawsze. Tajemnicza ta zmiana jest zbyt subtelna i stopniowa, by można ją określić jakąś datą. Najmniej świadoma jej jest sama młoda dziewczyna, dopóki dźwięk cudzego głosu lub uścisk ręki nie przyśpieszy bicia jej serca i nie objawi, że zbudzają się w niej wrażenia nowsze i silniejsze. Przemiana ta trwoży ją nieco, lecz zarazem przejmuje słodką dumą.
Niewiele kobiet nie pamięta dnia i drobnego zdarzenia, które im były zwiastunami jutrzenki nowego życia. I w pamięci Lucy Ferrier wyryło się zdarzenie podobne, mniej poważne samo przez się, niż ze względu na skutki, jakie pociągnęło za sobą dla niej samej i wielu innych osób.
W ciepły poranek czerwcowy ci, którzy się przezwali „świętymi dnia ostatniego“, pracowali równie gorliwie jak pszczoły, których ul, obrali sobie za godło. Na polach i na ulicach rozlegał się jednaki szmer, wywoływany pracą ludzką. Wzdłuż zakurzonych gościńców postępowały długie szeregi obładowanych mułów, wszystkie dążyły ku zachodowi, albowiem wybuchła złota gorączka w Kalifornii, a droga, która do niej wiodła, prowadziła przez miasto „wybranych“. Ukazywały się też kolejno na gościńcu to stada owiec i buhajów, powracające z odległych pastwisk, to znów gromady wychodźców, a ludzie i zwierzęta zarówno byli zmęczeni podróżą bez końca.
Śród tego różnorodnego tłumu i zamętu Lucy Ferrier, konno, torowała sobie drogę z wprawą skończonej amazonki; lica jej były lekko zaróżowione od ruchu i wysiłku, a bujne, ciemno-blond włosy ze złocistym odcieniem spadały swobodnie na ramiona. Ojciec dał jej, jak to często bywało, zlecenie do miasta; jechała tedy i śpieszyła się z całą niefrasobliwością młodości, myśląc jedynie o zleceniu owem i o tem jak je załatwić. Znużeni podróżą awanturnicy spoglądali na nią ze zdumieniem a nawet obojętni Indyanie, okryci skórami, otrząsali się ze swej martwoty i podziwiali urodę dziewicy o „bladej twarzy.“
Wjeżdżała właśnie na przedmieście, gdy nagle zagrodziło jej drogę wielkie stado bydła, pędzone przez sześciu tęgich, ponurych pastuchów z równin. Zniecierpliwiona, usiłowała ominąć tę przeszkodę i skierowała konia na wolne, jak jej się zdawało, przejście. W jednej chwili wszakże bydło stłoczyło się i otoczyło ją dokoła, tak, że ta ruchoma fala buhajów o dzikiem spojrzeniu i śpiczastych rogach niosła ją prawie.
Przyzwyczajona do bydła, nie przelękła się tego położenia, lecz korzystała z każdego wolniejszego miejsca, by skierować na nie konia, w nadziei, że zdoła jednak wydostać się z pośród stada. Na nieszczęście, bądź przypadkiem, bądź umyślnie, jeden z buhajów ubódł konia rogami w bok; koń, wystraszony, zarżał z bólu i wściekłości, stanął dęba i zaczął się rzucać tak gwałtownie, że trzeba całej umiejętności i pewności młodej dziewczyny, by nie wylecieć z siodła. Położenie stawało się coraz groźniejsze. Za każdym skokiem koń spotykał się z rogami jednego z buhajów; a te ciosy wprawiały go w szał coraz większy. Lucy całym wysiłkiem już teraz trzymała się w siodle i zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że, jeśli się zesunie, zginie straszną śmiercią pod kopytami stada rozwścieczonych zwierząt.
Nieprzywykła do takich zajść niespodziewanych zaczynała tracić przytomność a ręka jej popuszczała cugle. Kurz i zaduch unoszący się z pośród zwierząt dławiły ją, i zrozpaczona chciała już zaprzestać dalszej walki, gdy nagle odezwał się tuż przy niej głos łagodny, zwiastujący pomoc: w tej samej chwili żylasta brunatna dłoń schwytała wylękłego konia za uzdę i wyprowadziła go z pośród stada.
— Mam nadzieję, że się pani nic złego nie stało — rzekł wybawca, tonem pełnym szacunku.
Lucy spojrzała na jego twarz ogorzałą, energiczną i zaśmiała się.
— Przestraszyłam się okropnie — odparła z prostotą. — Ale, ktoby też pomyślał, że Poncho przelęknie się tak paru krów?
— Bóg łaskaw, że pani nie wyleciała z siodła — rzekł poważnie jej towarzysz, wysoki młodzieniec, o powierzchowności zdziczałej, siedzący na tęgim dereszowatym koniu, ubrany w strój myśliwski z grubego sukna, z długą strzelbą, przewieszoną przez ramię.
— Domyślam się, że pani jest córką Jana Ferriera — zaczął znów po chwili; — widziałem, jak pani wyjeżdżała z jego domu. Po powrocie, niechaj go pani zapyta, czy pamięta Jeffersonów Hopeów z St. Louis. Jeśli to ten sam Ferrier, którego mam na myśli, w takim razie jest to wielki przyjaciel mego ojca.
— Czy nie wolałby pan przyjść sam i zapytać? — rzekła nieśmiało.
Młodzieniec był widocznie tą propozycyą zachwycony, nagły blask rozgorzał w jego ciemnych oczach.
— Uczynię to z przyjemnością — odparł; — ale włóczymy się po górach od dwóch miesięcy i nie jesteśmy na wizyty przygotowani. Ferrier musi mnie przyjąć tak jak jestem.
— Winien panu niemało i ja również — rzekła; — on mnie bardzo kocha. Gdyby te krowy mnie stratowały, nie pocieszyłby się nigdy.
— Ani ja — odezwał się młodzieniec.
— Pan! Nie widzę dlaczego miałoby to pana dotknąć. Wszak pan nie jest nawet naszym przyjacielem.
Ogorzała twarz młodego myśliwego tak spochmurniała na te słowa, że Lucy roześmiała się głośno.
— Ja wcale nie to chciałam powiedzieć — rzekła; — ma się rozumieć, że pan teraz jest naszym przyjacielem. Musi pan nas odwiedzić. Ale teraz ruszam dalej w drogę, bo inaczej ojciec nie powierzy mi już nigdy swoich interesów w mieście. Do widzenia!
— Do widzenia! — odparł, unosząc swój wielki sombrero[1] i pochylając głowę nad drobną dłonią, która się do niego wyciągnęła.
Lucy zwróciła konia, zacięła go szpicrutą i popędziła, jak strzała, gościńcem, pozostawiając za sobą obłok kurzu.
Młody Jefferson Hope jechał z towarzyszami ponury i milczący. Przebywali oni w górach Nevada, szukając srebra i przyjeżdżali teraz do Salt Lakę City w nadziei znalezienia kapitału na eksploatacyę odkrytych żył. Dotąd Jefferson był równie gorliwie zajęty tą sprawą, jak jego towarzysze, ale niespodziewane zajście nadało myślom jego zupełnie inny kierunek. Widok młodej, urodziwej dziewczyny, świeżej i zdrowej, jak powiewy wiatru górskiego, poruszył do głębi jego namiętne, nieokiełznane serce.
Gdy znikła mu z oczu, zrozumiał, że w życiu jego nastąpił przewrót i że odtąd ani kopalnie srebra, ani żadna inna sprawa nie zdoła współzawodniczyć z tem nowem, pochłaniającem całą jego istotę uczuciem. Miłość, która zrodziła się w sercu jego, nie była nagłem, zmiennem urojeniem chłopca, lecz raczej dziką gwałtowną namiętnością mężczyzny silnej woli despotycznego charakteru. Dotychczas wiodło mu się wszystko, co tylko zamierzył. To też poprzysiągł sobie w duszy, że i tu nie dozna zawodu, o ile tylko powodzenie zależeć będzie od wysiłku ludzkiego i ludzkiej wytrwałości.
Tego wieczora jeszcze odwiedził Jana Ferriera, a potem powracał często i stał się codziennym niemal gościem w farmie. Jan, uwięziony w dolinie, pochłonięty przez pracę, niewiele słyszał nowin ze świata przez ostatnich lat dwanaście. Jefferson Hope opowiadał mu tedy wszystko, co go zająć mogło i to w taki sposób, że zarówno Lucy, jak i jej ojciec, słuchali go chciwie. Był pionerem w Kalifornii i opowiedział niejedne dziwne dzieje majątków zdobytych i straconych w tych czasach gorączki. Był też kolejno poszukiwaczem srebra, hodowcą bydła, myśliwym i ścigał Indyan. Gdzie tylko zdarzyła się sposobność awanturniczej przygody, Jefferson Hope był jednym z pierwszych.
Niebawem stał się ulubieńcem starego farmera, który sławił z zapałem jego zalety. Lucy słuchała wówczas słów ojca w milczeniu, ale zarumienione lica i roziskrzone wyrazem szczęścia oczy wykazywały jasno, że serce jej przestało już być jej wyłączną własnością. Poczciwy jej ojciec nie zauważył wprawdzie tych oznak, lecz natomiast zrozumiał je dobrze ten, który duszę jej opanował.
Pewnego letniego wieczora pędził galopem po gościńcu i zatrzymał się przed farmą. Uwiązał konia u kraty i wszedł na ścieżkę, którą, spostrzegłszy go, dążyła Lucy na jego spotkanie.
— Odjeżdżam, Lucy — rzekł, biorąc jej ręce w swoje dłonie i tonąc tkliwem spojrzeniem w jej oczach. — Nie chcę cię prosić, żebyś jechała teraz ze mną, ale, gdy wrócę, czy zechcesz zostać moją?
— A kiedy to będzie? — spytała, płonąc i uśmiechając się.
— Za dwa miesiące najdalej. Wrócę i upomnę się o ciebie, mój skarbie. Nikt nie może stanąć między nami.
— A ojciec? — zapytała,
— Zezwolił, pod warunkiem, że interesy kopalniane się powiodą. Ale nie mam w tym kierunku żądnych obaw.
— A więc, skoro ojciec i ty ułożyliście już wszystko, ja nie mam nic więcej do powiedzenia — szepnęła, opierając głowę na jego szerokiej piersi.
— Bogu chwała! — rzekł głosem wzruszonym, pochylił się i pocałował ją. — Zatem rzecz skończona. Im dłużej pozostanę, tem ciężej będzie mi odjeżdżać, Towarzysze czekają na mnie przy wąwozie. Bywaj zdrowa, ukochanie ty moje... bywaj zdrowa. Za dwa miesiące ujrzysz mnie znowu.
Wyrwał się z jej uścisku, wskoczył na konia i popędził galopem, nie odwracając się, jakgdyby w obawie, że, gdy spojrzy raz jeszcze na to, co zostawia za sobą, zachwieje się w powziętem postanowieniu.
A Lucy stała oparta o kratę i patrzyła za nim, dopóki nie znikł jej z oczu. Poczem wolnym krokiem weszła do domu. Była w tej chwili najszcześliwszem dziewczęciem w całym Utachu.






  1. Kapelusz z wielkimi skrzydłami (Przyp. tłóm.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.