Cztéry wesela/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
Pocałunek i Śmierć.

Czy wyszli wszyscy? spytała chora podnosząc z trudnością głowę nad poduszki. Ojcze, czyśmy sami?
— Niéma nikogo.
— Ja umrę, czuję, bliska jestem śmierci i już nie żałuję życia, ojcze, ale pragnę z niego, z grzechów młodości i starszego wieku wyspowiadać się przed Bogiem i tobą.
Tu, po zwyczajnych przygotowaniach, zaczęło się w posępnéj izdebce, straszliwe wyznanie całego życia, tém szczersze, że w obliczu śmierci i ze skruchą uczynione. Nie wolno nam podnieść świętokradzko zasłony, która pokrywa może najsmutniejsze dzieje kobiecego słabego serca; przejdźmy od łoża konającéj, do otaczających ją. Ci, w cichości, w smutku stali z spuszczonemi głowami do koła przywalonego rospaczą starca. Nikt nie śmiał go cieszyć, nikt nie odważył się przemówić, spoglądali po sobie, milczeli, wzdychali; niekiedy tylko spoglądając na drzwi pokoju choréj, przez które dochodził ich szmer jéj głosu, żywszy to słabszy, konwulsyjny to boleśny i mdlejący. Ile razy doszedł on uszu starca, tyle razy się wzdrygnął, tyle razy porywał się z siedzenia i upadł, rękę przesuwał po czole, usta jakby dla wciągnienia oddechu otwierał, oczy w niebo podnosił, a z czoła żółto-bladego, zimny pot ocierał. Widna w nim była ciężka, niepojęta walka, zgryzoty czy boleści. Zdało się nieraz jakby do téj spowiedzi, biegł swoje dołożyć wyznanie, jakby przypominał cóś sobie, jakby w duszy z sumieniem swojém w téj chwili rozmawiał. Nareście od dwóch drobnych poczęty, puścił się strumień łez z jego oczów, załamał ręce, spuścił głowę, płakał — odstąpili wszyscy szanując boleść, na którą nie było lekarstwa. Wtém otwarły się drzwiczki, on się porwał, Xiądz wychodził od choréj; mąż pobiegł do niéj.
Lekarz który za nim pośpieszył, znalazł ją gorzéj, w godzinę gorzéj była jeszcze, i już powątpiewał nawet o jéj życiu. Na miejscu z którego od tygodnia nie zchodził starzec, siedział znowu i płakał, przy nim był syn i Matylda.
Noc nadchodziła, słudzy po cichu po domu przechodzili; w pokoju choréj panowało nieprzerwanie to uroczyste milczenie, poprzednik śmierci przeprowadzający duszę do wysokich krain pokoju. Myśli przytomnych zawieszone nad grobem zdawały się oczekiwać tylko popędu jaki im nadadzą wypadki; — czy z duszą umarłéj pójdą do niebios, czy z nią zostaną na ziemi. Lekarz tylko zimny, trawiący boleść cudzą tak łatwo, jak najlżejszą potrawę, z zimną krwią, z zamkniętém sercem patrzał na ostatni oddech umierającéj, licząc tylko w myśli, ile mu dać mogą za trzy nocy bezsenne. Wreście spokojniejsza usnęła chora; starzec nie chciał jednak odejść od jéj łoża; z zwieszoną głową, pełną wspomnień ubiegłego życia, wpatrując się w jéj twarz bladą i jęcząc cicho pod ciężarem swoich boleści. Tuż przy nim lekarz zażywał tabakę, ucierał nos i przemyślał właśnie ile będzie miał straty na dukatach, które zamiérzał wymieniać.
Adolf znużony kilkodniową niespokojnością i trudem, przeszedł do sali, siadł na kanapie i dumał. Za nim zaraz weszła Matylda, zrzuciła chustkę, poszła do źwierciadła, poprawiła trochę rozrzucone włosy, a potém zbliżyła się do niego. Oboje byli smutni, oboje milczeli. Adolf spoglądał na zamknięte fortepiano stojące u okna, potém na nią, potém na sufit — nareście podniósł się trochę, westchnął i wziął ją za rękę.
— Tak to, rzekł, Matyldo, zmienia się wszystko na świecie — dawniéj bywało wesoło w téj sali, dziś tak smutno!
— Zwyczajna koléj rzeczy ludzkich, odpowiedziała kobiéta z westchnieniem, rzucając ledwie dojrzany przelotny wzrok na źwierciadło. Smutki mijają przecie, musi mijać i radość. Matka twoja zdaje się mieć lepiéj.
Adolf nic nie odpowiedział, potrząsnął tylko głową.
— Czy pamiętasz, odezwał się po chwili, pamiętasz Matyldo, tuśmy się zobaczyli raz piérwszy.
Westchnęli oboje i mimowolnie zbliżyli się ku sobie magnetycznie.
Wieczor był ciemny, cicho i smutno do koła. Adolf poczuł jéj serce, tuż blizko o cal tylko od swego bijące, uczuł jak jéj ręka drgała w jego dłoni; przyłożył twarz do jéj twarzy: — westchnął jakby chciał sprobować czy obie dusze do jednego są nastrojone tonu, ― i ona westchnęła. Zgodziły się harmonijnie i zlały dwa westchnienia, — ale to tylko była próba. Adolf zbliżył usta i pocałował ją raz piérwszy.
Wtém, wpadł doktor ze świécą — matka Adolfa umarła!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.