Cztéry wesela/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cztéry wesela |
Podtytuł | Szkic fantastyczny |
Pochodzenie | Szkice obyczajowe i historyczne |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1841 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na progu domu stali słudzy czarno ubrani, z trumną na ramionach; starzec za nimi w nieméj rospaczy patrzył na drzewo okrywające „posąg wzniesiony znikłéj duszy” (tak Richter nazwał wymownie trupa). Głębiéj w ganku lekarz zażywał machinalnie tabakę, wpatrując się zamyślony w tabakierkę, jeszcze daléj był Adolf. On płakał jedném okiém, a drugiém — patrzał na Matyldę. O biedna ludzka naturo! W dziedzińcu stał wóz żałobny, na któren właśnie niesiono trumnę; otaczali go włościanie ze świécami w ręku; za nim trzech Xięży rozmawiało obojętnie między sobą, czekając na zaczęcie obrzędu.
— Hm, rzekł jeden, trzeci to już pogrzeb tak bogaty tego roku w naszéj parafij! Pan Bóg nie zapomina o nas, zapomaga po troszę sług swoich. I począł przewracać arkusze, z których miał czytać mowę pogrzebową.
— Tak! przerwał drugi, lecz kiedy proboszczowi wszystko, to wikaremu tylko okruchy. Jeśli wolno spytać, rzekł obracając się do trzeciego, jak się udało wczorajsze polowanie?
— Cóś tam się zabiło! Nie czasże już zacząć śpiewać? Uważam że nie możesz znaleźć w swoim brewiarzu! U mnie są zakładki na wszystko, to daleko wygodniéj. Jaki masz brewiarz, nowy? To mówiąc podniósł oczy, i odezwał się do stawiących trumnę na wozie.
— Ustawcie ją tam dobrze, bo to kawał drogi.
Przerwał drugi.
— Mówią że tego roku będzie dużo kaczek; cieszy mnie to jako myśliwego.
— A cóż, znalazłeś, rzekł piérwszy, officium defunctorum, powinno być na 124. Co tam? Jeszcze? — Muszę sobie sprawić nowy watowany płaszcz, w tym, czasem zimno, bo wiatrem tylko podbity, wikarjuszowski.
— Ja mam watowany, odpowiedział trzeci, ale go nie wziąłem. — Mówiłeś zdaje mi się że będzie wiele kaczek?
— Tak.
— A gdzie będziemy śpiewać?
— Tu.
— A! Jest, jest! mój brewiarz z nótami, uczyłem się wokalnéj w Seminarjum.
— Ja nie — na pamięć śpiewam! Patrzajno patrzaj, co to za pani, co tam na ganku stoi?
— To prezesówna — gada z synem nieboszczki. — Hej! ty tam gapiu z chorągwią daléj wystąp, daléj! A Wincenty z Krzyżem niech się cofnie. — A cóż trumna już gotowa!
— Jeszcze nie, uwiązują, niech lepiéj przymocują. Źle że takie konie swawolne do wozu zaprzęgli, moich tu było dać chudeuszów. Patrzno jak stary płacze, mówią że ją bardzo kochał. Ale, powiadają, (relata refero), że to nie żona jego była, non legitima, ale tylko jakieś matrimonium conscientiae.
— Bóg to wie, odpowiedział drugi. Ale, ale, mówiono mi żeś swojego stępaka osednił?
— Nie! żarty to były, umyślne, powiedziałem tak tylko żeby nie pożyczać, zdrowiuteńki. Patrzcie no, ten osioł Wincenty, Boże odpuść, już spił się, i z Krzyżem tańcuje z nogi na nogę, jak gdyby był na weselu, niepohamowany pijanica, niczém go poprawić niemożna!
— Ale my całą drogę nie pójdziemy piechotą?
— Gdzież znowu! co za potrzeba — konie na nas czekają za wrotami u piérwszego krzyża. A co? już?
— Już gotowo!
— No zaczynaj Waszmość basem, ja będę wtórował, Jegomość prym trzyma. Ależ patrzcieno, ten stary we łzach się roztopi. Zaczynamy! Chwila tylko. Kapa spada mi z ramienia! — Oto już gotów jestem.
I śpiew się ozwał, a wóz ruszył powolnie z miejsca — w téj chwili starzec padł na ganku bez zmysłów. Adolf, któremu łzy także przyszły nareście, udał się za ciałem matki, starego słudzy odnieśli do łóżka. Lekarz przeprowadził okiem trumnę, zażył tabaki i stał.
— Nic tu twoja sztuka nie nadała, rzekł do niego stary domownik.
— Jakto? jakto? spytał lekarz.
— Umarła nasza pani!
— Umarła, umarła, rzekł konsyljarz z pogardą, ale umarła wykurowana zupełnie i zdrowa! To mówiąc oddalił się szybko. Właśnie wołano go do starca, który w okropnéj leżał gorączce.
Matylda siedziała u łoża jego — od czasu ruszenia wozu z dziedzińca utracił był przytomność, rzucał się, krzyczał, wołał, śmiał się, płakał; było to prawdziwe pomieszanie wszystkich uczuć i myśli, wśród których wybitniéj od innych odzywały się wrażenia, jakie świéżo sprawiła na nim choroba i śmierć żony — te przypominały mu się co chwila.
— Słuchajno ty, wołał do lekarza powstając, ja ci zapłacę, ja ci co zechcesz zapłacę, ty lecz moją żonę, ona jest mocno chora. Ja ci zapłacę po królewsku, obsypię złotem. Cicho! cicho! Śpi teraz, jak się obudzi niechaj znać dadzą, pójdziem do niéj. Ja jéj na chwilę nie opuszczę, ja jéj tyle winienem! Ona dla mnie męża i dzieci opuściła. — Gdzie jest Adolf?
— Zaraz przyjdzie, odpowiedziała Matylda. Adolf poszedł był z pogrzebem.
— On jest tu? spytał stary.
— Jest!
— Czy śpi?
— Kto?
— Ona.
— Śpi! rzekła Matylda po cichu, a z oczu jéj popłynęły dwie łzy ciche. Straszne i przykre patrzącym było obłąkanie starca, który wróciwszy myślą na czas choroby żony, nie przypomniał nawet jéj śmierci.
Trwało to długo. Można sobie wystawić męki tych, którzy przytomni umysłem musieli w odpowiedziach swoich stosować się do obłąkania starca. Po godzinie blizko, jeden z sług domowych, długi, suchy, z otwartą gębą, oczyma wytrzeszczonemi, założonemi w tył rękoma wszedł na palcach do pokoju, w którym stary leżał bez zmysłów, i stanął u drzwi.
— Czego chcesz? spytała spójrzawszy na niego Matylda.
— Hm! Sługa począł od głupowatego uśmiechu. Tu, Jéjmość, jakiś kuglarz przejeżdżający chce sztuki pokazywać.
Matylda osłupiała.
— Powiedz mu, powiedz, zawołała — niech sobie jedzie!
— E! ja mówiłem, ale kiedy on koniecznie — W tém stary usłyszał szmer i porwał się z łóżka wołając.
— Co? co tam? obudziła się może? może tyś ją obudził?
— Idź! idź, wychodź, szepnęła Matylda zbliżając się do służącego, i ledwie nie ledwie wyprowadziła go za drzwi.
Kwadrans nie upłynął, a służący wśliznął się znowu i stanął u drzwi.
— Czego chcesz? niecierpliwiéj spytała go Matylda.
— Ten kuglarz kazał powiedzieć —
— Ale odprawże go mój kochany! Co ci się dzieje? Idź, idź, zawołała Matylda lękając się, aby wejście jego znowu starca obłąkania nie rozjątrzyło.
— Hm! Kiedy on prosił, rzeki uparty głupiec, żebym ja powiedział, że on jakoś tam zegarki w moździerzu tłucze i reperuje potém, że z dwóch stołów się tacza; że umie różne sztuki osobliwego —
— A! wzruszając ramionami odpowiedziała Matylda, czyś oszalał, idźże sobie.
— On ma uczonego kanarka, dodał nie ruszając się krokiem sługa.
— Ona słaba! ona chora! Gdzie ona? zawołał starzec porywając się z łóżka, ona choruje, a ja tutaj!
— Idź, idźże, oddal się, wypychając prawie głupca zawołała Matylda. Idź sobie ztąd!
— Umierająca! mówił daléj stary, widziałem, byłem przy łóżku. Moja Marysia!
Potém padł osłabiony jęcząc ciężko i boleśnie. Chwila milczenia. Lekarz zażywając tabakę, patrzał za okno, stary oczyma biegał po suficie, Matylda drżała, służący jeszcze u drzwi stał z gębą otwartą i wytrzeszczonemi oczyma. To chwilce, ciszéj już i powolniéj zbliżył się do samego ucha Matyldy, i poważnie jéj szepnął, wielką wagę nadając swym wyrazom.
— On mówił, że ma kopersztychy do przedania.
Łzy płynęły jeszcze po twarzy Matyldy, ruszyła ramionami, i z cierpliwością anioła rzekła do niego.
— Mówiłam ci żebyś go odprawił.
Służący sobie także ruszył ramionami z politowaniem, i dziwując się że nic wskórać nie mógł, wyszedł znowu. Lekarz ciągle patrzał za okno, starzec ciężko oddychał, czasem słaby jęk wyrywał się z jego piersi, potém łzy płynęły mu z oczu. — Cichość głęboka otaczała ich.
Nagle pod oknem, jakby na przekorę, dał się słyszeć głos piskliwy fujarki, wygrywający jakąś niezgrabną pieśń pastuszą. Tak dziwne smutnego milczenia przerwanie, jak piorunem uderzyło Matyldę; wybiegła do drugiego pokoju, aby wytłumaczyć konieczność spokojności największéj w téj chwili. Zaledwie się wymknęła, spotkał ją ten sam sługa, z miną, która okazywała, że się ciężko biedził, i nie wiedział co począć.
— Ale cóż ja poradzę pani, rzekł, kiedy ten kuglarz —
— Zmiłuj się człowiecze, odpowiedziała wybiegając szybko Matylda, maszże ty kroplę rozsądku! Pani tylko co umarła, ledwie ją z domu wyniesiono, pan chory, wszyscy we łzach, a ty godzinę prawisz mi o kuglarzu.
— A cóż ja poradzę?
Matylda nie słuchając go, już była na ganku, i spoglądała niespokojném okiem, szukając zkąd się odzywała ciągle pieśń tak wesoła, w dniu tak smutnym. Jedno spójrzenie odkryło jéj niepojętą wprzód tajemnicę. Mały Jaś z rówieśnikiem jakimś stał i grał pod oknami. Matylda zawołała go.
— Jasiu! przestańże! Co ty robisz, papa chory. — Jaś z fujarką w ręku podbiegł do ganku i spytał wesoło.
— Co?
— Jasiu, godziż się hałasować? papa chory.
— Ja nie wiedziałem, mnie mówili że mama pojechała, to ja myślałem, że już można się głośno bawić. Bo jak mama była chora, to mnie do officyny odprowadzali bawić się.
Matylda ruszyła ramionami i westchnęła; Jaś poszedł z głową smutnie zwieszoną — ona, wróciła do pokoju.
Stary leżał jeszcze jak wprzódy obłąkany, z okiem zapaloném, otwartém, jak gdyby niém chciał za granice świata tego przejrzéć. Czasami z ust jego wyrywały się słowa na pozór bez związku, których pasmo ukryte przed ludźmi, snuło się w głębi jego duszy. Wypadki całego życia, całego życia myśli i uczucia, mieszały się w jego głowie razem i przez wpół otwarte usta wzlatywały rozbijając się w powietrzu, bo nikt ich uczuć, ani zrozumieć nie mógł. Po długich mękach, gwałtem prawie wlany do ust starca napój, skutkował nareście, i powolny sen spuścił się nad nim rozwijając skrzydła nad jego duszą. Zdawało się przytomnym, że odpoczywał, lecz któż zgadnie co marzył? O! straszne marzenia rospaczającego, straszniejsze niż myśli, choć z nich splecione, sen wgniata je w duszę, jak okowy w ciało wbija długie ich noszenie.
Gdy usnął, lekarz i Matylda z wlepionemi oczyma oczekiwali niecierpliwie, aż się całkiem uspokoi, i konwulsyjnie drgać i wołać przestanie.
Już to uspokojenie nadchodziło, gdy nagle znowu, wrzask, śpiéwy, głos skrzypiec i basetli, obudził okropnie starca. Wszyscy wybiegli co prędzéj. Było to przejeżdżające z sąsiedniéj wsi wesele; przyszło po życzenia szczęścia i wódkę. Odprawiono je jak najprędzéj, a zimny nawet lekarz pluć już zaczął z nieukontentowania; gdyż wszystko spikać się zdawało na biednego starca. On usnął znowu, lecz przeznaczeniem jego widać było, ostatnich chwil kilku życia nie mieć nawet spokojnych. Zaledwie odprawiono wesele, które zdeptało murawę niedawno wozem śmierci zgniecioną, wtoczył się ten sam służący, który przed chwilą tak uporczywie do łoża umierającego chciał przyprowadzić kuglarzy; i podchodząc z znaną nam miną do Matyldy, spytał jéj nie dość cicho, aby słowa jego nie przebudziły niespokojnie usypiającego biednego starca.
— Kucharz się pyta, co państwo każą zrobić na kolaciją.
Chory chwycił się, zerwał, usiadł i zawołał.
— Co? co? ona umarła? czy ona umarła!
Stanął służący i domyśliwszy się że pan nie jest przy swoim rozumie, pewien że się spisze jak najlepiéj, odpowiedział z gapiowatym uśmiechem.
— Ej, nie panie! nie umarła. To ja przyszedłem pytać się pani, co będzie na kolaciją, bo pani niéma, panicz poszedł za pogrzebem, to ja sądziłem że JW. Prezesówna zadysponuje.
Starzec usłyszawszy wyraz — za pogrzebem, wywrócił oczy, zgrzytnął zębami okropnie, chciał cóś powiedzieć, lecz jakby słowa sługi przewróciły mu myśli wszystkie, zamilkł i opuścił głowę. Potém ponuro wybęknął.
— Jéj niéma, ją powieźli!
Uradowany że panu przytomność wraca, służący podstąpił bliżéj i z nowym uśmiéchem zawołał.
— Jeszcze nie dawno! o! jeszcze niedaleko! Nawet widać na długiéj grobli światło.
Matylda musiała podbiedz, prosić i prawie gwałtem go wyprowadzić, ruszającego ramionami i niepojmującego, dla czego został wyprawiony, kiedy tak się dowcipnie znalazł i przytomność panu przywrócił.