<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Umierająca.

Czy ja mam jechać po Xiędza?
— Niech jedzie ktokolwiek, ty, drugi — co mi do tego, byle prędzéj jechał! Proszę i wołam od pół godziny, ażeby też który do téj pory raczył się domyślić, że wszystko jedno, czy ten, czy drugi pojedzie, byle prędzéj! Wiecie że pan słowa do nikogo przemówić z żalu nie może, że ja chodzę jak odurzony, i przychodzicie mi obijać głowę, pytając sto razy o jedno!
— Ale bo panie! — bo to, bo to, bo, kiedy pan każe, to już ja pojadę.
— No to jedźże gamoniu, a nie czekaj, żebym cię sam wziąwszy za kark na koń wsadził. Właśnie tak samo było, kiedym po doktora posyłał.
— Ale ja jadę.
— A czegóż stoisz tu jeszcze? Bierz konia, leć na łeb, na szyję, choćbyś go miał w śmierć zamęczyć. Przecież to niedaleko, mili podobno niema?
— Tak! o! mili niema! niema panie mili — ale co droga to droga, same roztopy, grzęzawica. Ja chciałem jechać na gniadym, ale gniady kula trochę, i na przednie nogi tak słaby, że pozawczoraj Maciéj jadąc po lekarstwo, omało —
— Dajże mi pokój! weź sobie jakiego chcesz, weź mojego, weź dwa — a jedźże z lichem prędzéj.
— Ruszam panie — ale —
— Jeszcze co?
— Siodło panie fornalskie u rymarza, a oklep to ja —
— Weź moje — Jedźże — Jeszcze stoisz?
— Hę, hę — Bo to widzi pan jakoś — dziś z przeproszeniem, uroczyste święto — żeby kwandransik poczekać, toby słońce zaszło.
— Głupiec! Widzę że się do jutra nie wybierzesz! Pójdźże precz — Konia! Ja sam pojadę!
— Iij panie — ee — toż ja jadę, toż ja jadę, zaraz, ot siadam. Cóż robić!
To mówiąc powoli wyszedł służący, skrobiąc się w zafrasowaną głowę, a młody Adolf został sam jeden, miotany najokropniejszą niespokojnością.
Kto z was miał matkę, kto czuł to przywiązanie syna, silne, nieprzełamane; ten pojmie całą okropność chwili, w któréj blizki stracenia jedynéj istoty, nieodzyskanéj całém życiem, niezastąpionéj nikim: syn, jak dusza konającego, wahał się między dwóma światami, patrząc na blizki jéj koniec.
Adolf wyszedł z przedpokoju, gdzie piérwsza scena téj powieści odbyła się, i zbliżył się do drzwi uchylonych nieco. Przez nie widać było zasłonione firankami ciemnemi okna, w głębi pokoju łóżko. Przy łożu siedział z jednéj strony lekarz, z drugiéj smutny starzec, z głową wspartą na ręku. Cichość panowała głęboka. Wszedł Adolf na palcach: lekarz i starzec obrócili się ku niemu. On z cicha przybliżył się ku łożu, i stanął wryty spójrzawszy na bladą twarz choréj, zapadłe lecz mocno jeszcze jaśniejące jéj oczy, pierś wznoszącą się częstym i ciężkim oddechem.
Lekarz po chwilce ziewnął szeroko, zaraźliwie, splunął i spojrzał na zegarek; potém wstał, zbliżył się do stoliczka, w głowach łoża stojącego, nalał kubek lekarstwa, i poszedł z nim do choréj. Ujął ją lekko za rękę, podniósł nieco w górę głowę z poduszką, podał napój. Ona usiłowała sama pochwycić kubek zwiędłemi palcami, poniosła do ust, wypiła chciwie, wstrząsnęła się i w milczeniu nazad oddała naczynie. Potem głowa i poduszki znowu zwolna opadły.
Adolf patrzał na to, oczy miał kolejno wlepione, to w chorą, to w lekarza, to w ojca; a twarz jego była blada, i zachowywała jeden po wszystkich rysach przeciągnięty, i jakby wyklejony w nich wyraz głębokiéj wewnętrznéj boleści.
Lekarz po cichu szeptał cóś do choréj, dawał jéj wąchać flaszeczki, ruszał ramionami nieznacznie, i słuchał jak ona odpowiadała półgłosem, przerywanemi duszącym oddechem słowy, w których dla tego tylko był związek, kto przygotowany i zastosowany do stanu jéj duszy, znał już alfabet języka tego, jego tajemnicze znaki, dla zdrowych, szczęśliwych, zimnych i obojętnych, tak niepojęte, jak hieroglif dla poprzedników Champolliona.
Adolf patrzał długo na matkę, potem ocierając łzy płynące z oczów, wyszedł po cichu, i w drugim pokoju usiadł pod oknem. Zwrócił oczy, patrzał w dziedziniec, patrzał i widział tyle, ile widzi trup z wytrzeszczoném okiem; bo dusza jego nie była przy oczach.
Kilka osób przeszło przez pokój, on nikogo nie widział, na nic nie uważał, cały zamknięty w sobie. Wtém kobieta młoda, ubrana w salopę, kapelusz i chustkę obszerną, ukazała się we drzwiach, i widząc go dumającego, na palcach ostrożnie podeszła. Z politowaniem spójrzała na niego, a chcąc z gorzkich rozmyślań obudzić, wzięła go powoli za rękę. Adolf tém dotknięciem wrócony do rzeczywistego świata, obrócił się szybko, spójrzał wielkiemi oczyma, uśmiechnął się półuśmiechem, ukłonił nieśmiało, ale niedość jeszcze zebrał myśli, aby mógł choć słowo wymówić.
— Jak się ma matka twoja? zapytała kobiéta.
Adolf milczał.
— Mówiono mi że lepiéj?
Adolf westchnął tylko.
— Przyjechałam umyślnie, mówiła daléj z słodyczą kobiéta, przyjechałam sądząc że moje odwiedziny rozerwą was trochę. Mówiono mi bowiem, że ojciec twój i ty panie Adolfie, bez przyczyny nadto rospaczacie.
— Jakto bez przyczyny! rzekł smutnie Adolf.
— Możnaż tak prędko, tak łatwo tracić nadzieję?
Adolf pochwycił ją za rękę, w oczach jego smutny jakiś zapał błysnął, na twarzy rozlał się wyraz dwoistego, walczącego z sobą nieokreślonego uczucia.
— Jam dawno wszystkie stracił nadzieje! rzekł po chwilce — żadna mi nie dotrzymała, wszystkie zdradziły. A gdy to mówił, oczy jego wlepione były w niebieskie oczy kobiéty, w których zdawał się szukać odpowiedzi, zaprzeczenia. Ona, zdawała się pomięszana, jak ten, kogoby złapano z romansem, zamiast kantyczek w kościele; nie odpowiedziała mu ani słowa, wyrwała z lekka rękę, i poszła powolnie ku drzwiom pokoju choréj, a za nią pociągnął się smutny wzrok Adolfa.
Cicho było, — gdy weszła nikt się nie ruszył, po chwili dopiero głos stłumiony, jakby z niezasypanego jeszcze wychodzący grobu, odezwał się.
— To ty Matyldo?
— Ja, odpowiedziała przybyła.
Potém, zmieszał się razem głos kobiéty z głosem starca i lekarza, ale nie można było rozmowy wyrozumieć, jak muzyki, w któréj każdy gra co innego, a wszyscy się tłumią. Potém słychać znów było głos choréj.
— Czy dawno tu jesteś?
— Tylko co przybyłam.
Bóg ci zapłać, moja droga, żeś o mnie umierającéj nie zapomniała, ja o tobie na tamtym świecie nie zapomnę.
Otworzyły się drzwi przedpokoju, Adolf podniósł głowę; widział, ale spytał dla tego.
— Kto tam?
— To ja, przebąknął dziecinny głosek, i wszedł żwawo mały chłopczyna, od lat óśmiu, spotniały, czerwony, zmęczony, z łukiem w ręku.
— Cicho Jasiu! cicho! zawołał na niego Adolf, wiesz że mama chora; mówiłem ci tyle razy, żebyś do pokoju nie wchodził.
— A czyż ja ciągle będę siedział na ganku? odpowiedział rezolutnie chłopczyk. — Kiedy ja mówiłem Karolinie, że jéj kazali mnie bawić, a ona nie chciała, pokazała mi język, i poszła z Tomaszem do officyny.
— No to sam bawić się możesz.
— A! a kiedy ja sam nie chcę! To mówiąc chłopczyk nieukontentowany, obracał łuk w ręku, potém nagle podniósł się na palcach, spójrzał w okno i zawołał.
— Któś przyjechał! To powiedziawszy wybiegł trzasnąwszy drzwiami, a Adolf wyszedł za nim. Na progu Xiądz go spotkał.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków Amen! odpowiedział do pobożności przywykły Adolf, witając przybyłego, opasłego Xiędza z wielkim czerwonym nosem. Reverendissimus sapiąc i przewracając językiem w gębie, jakby żuł razem całą litanją, postąpił z głupowatą niedecyzją na środek pokoju.
— A matka, rzekł, jak się tam ma? słyszałem że słaba? hę? I wytrzeszczył oczy na Adolfa — Hę?
— Źle się ma, bardzo źle! odpowiedział syn cicho, właśnie dla tego życzyła sobie odbyć spowiedź. Nie wiem tylko, może zasnęła teraz.
— Może zasnęła! hem! tak! rzekł Xiądz ciągle przewracając językiem i oczyma dziwacznie, i przesuwając się ociężale z obojętną miną po pokoju. Tak! tak! hem! hem!
Usiadł nareszcie, a Adolf wcisnął się do choréj. Zastał wszystkich przy łożu; lekarz administrował napój jakiś, starzec patrzał na twarz jéj bladą zmienioną, i płakał gorzko, gorzko, bo łzy i boleść musiał połykać, aby ich chora nie zobaczyła. Krzywił się, wstrzymywał, tłumił łkania, ucierał się chustką, wzdychając piersiami tylko, ustami bojąc się nawet puścić westchnienia.
Adolf wszedłszy dał znak przybyłéj niedawno kobiécie, wywiódł ją do drugiego pokoju i oznajmił o przybyciu Xiędza, po którego posyłano. Poszła pytać lekarza i dowiedzieć się, czy można będzie wpuścić przewielebnego. Adolf pozostał z poleceniem zabawiania Xiędza; stał naprzeciw niego i patrzał mu w oczy, probował kilka razy napróżno rozmowy, wreście widząc że żadna udać się nie może, a Xiądz ziewa z nudów, domyślił się kazać mu przynieść wina i ciasta, sądząc i niepłonnie, że temi go najskuteczniéj rozerwie. Sposób ten zabawienia nieomylny jest i jedyny do użycia z osobami wszelkiego stanu, niemającemi, jak pospolicie mówią, resursów; najskuteczniejszy z temi, którzy mechanicznie pewną tylko ilość myśli i wyrazów wyuczywszy się dla chleba, nie umieją wcale i o niczém rozmawiać.
Gdy się Xiądz już zabawiał i wesoło uśmiechał, weszła Matylda prosząc go do choréj. On otarł spiesznie usta, strząsnął z czarnéj sukni okruchy ciasta, dokończył lampeczki wina, i biorąc pod pachę brewiarz, zbliżył się ku drzwiom, przestąpił cicho próg — i już był w pokoju choréj. Słysząc stąpanie obcego, które łatwo poznała, chora podniosła głowę; mąż jéj spojrzał, brwi zmarszczył i odwrócił się smutnie, lekarz skrzywiony, postawił lekarstwo na stole, zawinął rękawki sukni i wysunął się z pokoju.
Chora prosiła Xiędza aby usiadł; wszyscy wyszli powolnie, starzec jakby niechętnie i ociągając się wywlokł wzdychając, została tylko ona i Xiądz.
Reszta osób zgromadziła się w przedpokoju, milcząc i bojąc się przerwać przedgrobowych dumań starca, które latać musiały w téj chwili po przyszłości, mogiłach i niebie, bo wyrastały z myśli o umierającéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.