Cztéry wesela/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.
Ostatnie — Dobra noc!

Adolf niespokojny, dręczony zgryzotami sumienia, późno wrócił do domu. Dopóki był z Julją, zapominał o żonie, nim wrócił do domu, chłód wieczora oziębił jego zapał, przyszła rozwaga po nasyceniu, uczuł się występnym, uczuł że niegodnie zdradzał ufność kobiéty, która mu już raz przebaczywszy, wierzyła jak Bogu. Dręczył się nieszczęśliwy, zrobiwszy krok stanowczy bez uwagi, zastanawiając się nad nim po niewczasie. Najnieszczęśliwsi są ludzie którzy tym sposobem idą całe życie — działają a potém dopiéro myślą.
Przeciwnie Julja, rada że w życiu które sobie czczém i bladém na przyszłość wyobrażała, zajaśniała jeszcze gwiazda roskoszy, wróciła do domu śpiewając, o tyle szczęśliwa i wesoła, o ile nadzieja uszczęśliwić i rozweselić może. Nie obchodziło ją już wcale, zimne obejście otaczających, obojętność ojca, siostry, brata; pobiegła do swego pokoju, rzuciła się na łóżko zmordowana, odpoczywać, rozmyślać, ważyć, układać. Miała rozpocząć dzieło wielkie, ważne, miała odstręczyć męża od żony, któréj nic zarzucić nie potrafiła nawet złość i potwarz. Długo nad tém myślała Julja i wyznała przed sobą, że się podjęła rzeczy trudnéj, prawie do dokonania niepodobnéj. Adolf z swojéj strony, aby się uniewinnić przed sobą, aby się zadurzyć i głos sumienia zagłuszyć, tłumaczył sobie swój występek wszystkiemi przymiotami Julij. Ale kiedy je kładł w myśli obok cnot Matyldy, upokorzony, zwyciężony, znów czuł zgryzoty sumienia.
Pomimo tego — o! słabości człowieka! — nazajutrz znowu był w lasku i codzień potém, czas długi, schodzili się w nim wieczorem. Mamże opisywać jeszcze, te miłośne schadzki, w których Julja pastwiła się nad swoją ofiarą, nielitościwie dręcząc biednego słabego człowieka? O nie! zakryjmy to, co się tam działo! Dość, że Adolf cierpiał a powracał, i ubiegały tak tygodnie, miesiące, jesień się zbliżała do końca — związki jeszcze trwały. Postępowanie Adolfa, jego nocne wycieczki, jego humor, wzbudziły podejrzenia w Matyldzie, tłumaczyła sobie jednakże wszystko inaczéj; a oszukiwana najniezgrabniéj, wierzyła w kłamstwa widoczne, aby nie być zmuszoną domyślać się złego.
I trwało to tak, do końca jesieni. Adolf coraz widoczniéj był duszą za domem, coraz widoczniéj cierpiał. Matylda mimo chęci, nie mogła dłużéj zadowolnić się wymówkami jego, poczęła mimowoli z przestrachem, przeczuwać cóś, przewidywać. Jedno słowo wyrzeczone, otworzyło usta usłużnym ludziom, którzy dawno wyspiegowawszy pana, czekali tylko okoliczności, aby go wydać i zdradzić. Z roskoszą przynieśli i podali złą nowinę! Matylda nagle dowiedziała się od poufałéj sługi, o wieczornych schadzkach z Julją, jak to uczuła, nie potrafię opisać i nie myślę opisywać.
W dni kilka po odebraniu téj wiadomości, Matylda, nim się mąż jéj na zwykłą wieczorną wybrał przechadzkę, wyjechała niby w odwiedziny w sąsiedztwo; i ukryła się w lasku, myśląc zapewne tym sposobem przekonać się o niewinności męża, lub jego zdradzie, któréj jeszcze nie wierzyła biedna! Cała drżąca ukryła się, wyrzucając sobie to spiegostwo nikczemne, które tłumaczyła przed sobą konieczną potrzebą przekonania się o wszystkiém naocznie — Mimowolnie spodziewała się jeszcze, iż doniesienia były fałszywe, Adolf niewinny, takie o charakterze swego anioła (jak go zwała) miała wy-obrażenie.
Zaledwie usiadła w krzakach leszczyny i okiem rzuciła na drogę mimo idącą, ujrzała przy świetle wschodzącego xiężyca, migającą niedaleko, białą suknię kobiecą. Sercem nie oczyma poznała Julją — serce się jéj ścisnęło, gdy usłyszała piosnkę wesołą, tak dziwnie odbijającą od jéj uczuć, udręczenia, boleści jakie czuła. Przebiegłszy drożyną, Julja siadła pod drzewem o dwa kroki od Matyldy, któréj postrzedz nie mogła, sparła głowę na ręku, westchnęła, spójrzała na drogę, w tę stronę z kąd Adolf miał przybyć. Po chwilce, dal się słyszeć tentent konia, Julja podniosła głowę, Matylda zadrżała i omało nie krzyknęła — obie spójrzały, obie razem poznały jadącego Adolfa.
Jechał on śpiesznie na siwym młodym koniu, niespokojnym wzrokiem rzucał do kola. Pierwszy raz gdy się zbliżył, Matylda postrzegła w jego twarzy jakiś szczególny nienaturalny jéj wyraz, przymuszonéj wesołości, udawanéj szczerości. Zatrzymał się na drożynie, zsiadł z konia, przywitał Julją głośném
— Dobry wieczór, potém poszedł kilka kroków wgłąb lasku, uwiązał konia do drzewa, wrócił do Julij i witał ją znowu pocałunkiem, uściskiem. Siadł przy niéj, objął ją wpół, szeptali coś uśmiechając się — Czegoż jeszcze miała czekać Matylda, jakich więcéj potrzeba było dowodów?
— Jakże Matylda? gdzieś ją zostawił? spytała Julja głośniéj po chwili.
— Matylda — to twoje najpierwsze pytanie, odezwał się Adolf niecierpliwie, przypomnieniem jéj, dręczysz mnie jak sumienie. Tylem cię razy prosił, abyś o niéj nie wspominała — Mnie jéj tak żal, ja —
— Uważam, że u ciebie panującém uczuciem jest litość, Adolfie, szydersko zachichotała Julja — nie dawno jeszcze i nade mnąś się litował. Prawda, o! prawda, biedna Matylda, ale któż jéj winien, na co tak wierna, takiemu trzpiotowi jak ty! Ty ją oszukujesz szkaradnie, a ona cię jeszcze kocha i wierzy ci ślepa.
Adolf westchnął ciężko, a po chwili dość zimno odpowiedział.
— Widzę, żem napróżno prosił, abyś mi żony tutaj nie wspominała, prośby moje idą na wiatr. Na cóż koniecznie uwzięłaś się mnie dręczyć i sądziszże iż nawet nie pojmuję złego, które czynię, albo że złe uważam już za dobre? O Juljo! gdybyś ty widziała co się we mnie dzieje, jak ciężko karze mnie własne sumienie!
— Sumienie! O pocieszny człowiek! z głośnym śmiechem przerwała Julja. Chciałabym też widzieć kiedy sumienie panów mężów! Nie mogąc innéj uczynić dla mnie ofiary, przynosisz mi sumienie! Śliczny dar prawdziwie, lecz ja go nie przyjmuję. Sumienie! lepiéj powiedzieć otwarcie, znudziłaś mnie i bądź zdrowa! Coraz jesteś ozięblejszy Adolfie, nieraz już mi na myśl przychodziło pytanie, jak się między nami skończy?
— Alboż ja wiem! obojętnie odpowiedział Adolf, który w ciągłém obcowaniu z Julją, osmielał się coraz bardziéj.
— Musiałeś o tém myśleć jednakże.
— Myślałem prawda, rzekł Adolf — nasze schadzki skończą się zapewne — z jesienią.
— A zima zmrozi serce do reszty?
— Serce? spytał nieostrożnie Adolf, jakby sam do siebie mówił.
— A! przepraszam, podchwyciła gwałtownie Julja, zapomniałam, że serce w naszych stosunkach, najmniéjszego niema udziału. Jest to tylko zabawka, którą litościwy Adolf przedłuża o ile możności, zwodząc biedną wdowę — To mówiąc porwała się, rozgniewana, i chciała odchodzić. Adolf wstał także w milczeniu — Co się działo w sercu Matyldy wciągu téj rozmowy, tego nie wypowiem. Już Julja odchodziła, gdy Adolf ją wstrzymał.
— Juljo, nie bądźże dzieckiem kaprysném, zawołał — znamy się dobrze, na co grać komedją. Codzień toż samo się powtarza, codzień postępujesz ze mną, jak z chłopcem, w którego oczach, cacko większéj nabiera wartości, gdy je niańka nad głową podniesie, tak iż go dostać nie może. Prześladujesz mnie Matyldą, jak gdybym mógł obojętnym być dla niéj. Nie — ona mi dała tyle dowodów przywiązania, ja ją kocham.
— Kochasz? — a mnie? spytała Julja z rozognioną twarzą, z zapalonemi oczyma.
— Ciebie — ciebie, rzekł zmieszany Adolf — ja i ciebie kocham także, ale inaczéj — Ją jak przyjaciółkę, jak żonę; ciebie jak, jak — — Nie znalazł wyrazów i milczał.
— Jak puste naczynie, z którego do kropli wypiłeś napój roskoszny, zawołała Julja popędliwie. O! ależ ja nie chcę takiéj miłości, dziękuję za nią, równie jak za litość, dziękuję — Ja, wcale czego innego żądam! — Nie — nie — tyś nie dla mnie, ja nie dla ciebie, precz ode mnie, precz ode mnie —
— Znowu dzieciństwa, powolnie odezwał się Adolf, gniewasz się, jak gdybyś po raz piérwszy dowiedziała się, że kocham Matyldę. Przecież mało nie codzień ci to powtarzałem. Tak — kocham ją, szacuję i gryzę się, bom jéj nie wart.
— Dość, dość, na Boga, dość tego! Cicho — Skończmy już wszystko raz przecie. Próżnom się łudziła tylko. Żal mi, że mimo najszczerszych części[1], i kilku par trzewików zdartych na daremne przechadzki do lasu, nic nie mogłam zrobić z ciebie — Jesteś zawsze ten sam, zawsze słaby, zawsze — O! już więcéj nie powiem — Dobranoc —
Julja poszła, Adolf został na miejscu, nie wiedząc co z sobą począć. Pierwszy raz tak gwałtownie przymówili sobie. Ona, szła daléj, ale takim krokiem jakim idzie dziecię odpędzone od matki, spodziewając się, że za chwilę przywołają je nazad. Szła, obejrzała się uszedłszy kilka kroków i ujrzała Adolfa stojącego na miejscu, w którém go zostawiła — Zawołała jeszcze.
— Dobranoc; chcąc tym sposobem wywołać jakie usprawiedliwienie z ust Adolfa. Ale on milczał na ten raz, po części z powodu, iż tajemne przejażdżki do lasu i ciągła walka z sumieniem, już mu się naprzykrzyły, po części, że nie wiedział co mówić. Obrał więc milczenie, jako wybornie zastępujące wymowę, bo pod pokrywką milczenia, czegoż się w duszy człowieka domyślać nie można?
Julja coraz daléj odchodziła; Adolf stał na miejscu a biedna Matylda patrzała na tę scenę okiem politowania, żalu, radości. Serce jéj wyrywało się ku Adolfowi, chciała się już pokazać, uścisnąć go, przebaczyć mu znowu wszystko, ale bała się, ażeby Julja nie wróciła jeszcze dać dwudziesty raz:
— Dobranoc; i pogodzić się z nim. Wszyscy troje byli w niepewności, oczekiwaniu. Julja odchodziła, lecz duszą wracała ku Adolfowi; Adolf patrzał azali nie obróci się ku niemu znowu i nie wiedział czy się brać do konia czy czekać jeszcze, Matylda okiem śledziła Julją, lękając się jéj powrótu jak śmierci.
Lecz w jednéj chwili wszystko się rozwiązało, Julja była już daleko — o sto kroków może; Adolf nie wołał za nią, nie gonił jéj, gniewała się i coraz przyśpieszała chodu; on widząc że napróżno czeka, ruszył ramionami i poszedł po konia.
Odwiązywał go od drzewa, gdy Matylda stanęła przed nim, a zarzucając mu uścisk na szyję, zapytała łagodnie.
— Więc kochasz mnie jeszcze?
Przelękniony tém zjawiskiem, Adolf puścił cugle konia, krzyknął i stanął jak wryty. Ale Matylda nie dała mu czasu do czynienia próżnych domysłów, w kilku słowach opowiedziała otwarcie wszystko, przebaczyła z serca i biorąc go za rękę, wyszła z nim na drogę — O! Adolfie, zawołała, nie przychodź tu więcéj, ta zgubna dla nas kobiéta, mogłaby cię znów opętać!
Adolf nie znalazł odpowiedzi na to, przelękniony, zawstydzony, nieprzytomny, mruczał cóś niezrozumiale, tak niezrozumiale, że nawet Matylda nie mogła odgadnąć, czy klął czy przysięgał, narzekał czy przyrzekał, czy się uniewinniał.
A Julja — Julja, gdy Adolf wszedł w krzaki po konia, obróciła się, pożałowała go, a raczéj pożałowała sama siebie, zawołała jeszcze raz. — Dobranoc. Nie słysząc odpowiedzi, bo w téj chwili właśnie, Adolf spotkał żonę, wróciła śpiesznie nazad, zbliżyła się ku miejscu, w którém zwykle siadali i ujrzała go — z Matyldą!! Osłupiała, blada, drżąca, zawstydzona, słowa nie znalazła w téj chwili, piekielnym tylko uśmiechem skrzywiły się jéj usta, dwie łzy popłynęły po twarzy, załamała ręce, zwróciła się i szybko pobiegła nazad, nie oglądając się już za siebie, nie powtarzając już:
— Dobranoc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej zamiast części winno być chęci.