Cztéry wesela/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.
Litość.

Nazajutrz, Adolf wstał z bijącém sercem, bo pierwszą jego myślą przy obudzeniu, było wczorajsze w lasku spotkanie, przypominającemu się, jak sen przeszłéj nocy. Iść czy nie iść tam znowu? myślał w sobie — Iść czy nie iść? Spójrzał na Matyldę i przypomniał jéj przywiązanie, łagodność, dobroć, troskliwość, pomyślał, że nowe związki, związki których przyrzekł nie mieć więcéj, oziębią go bardziéj jeszcze ku żonie, i — Nie iść! — rzekł do siebie. Lecz zaraz wspomniał na Julją, całą jéj historją przebiegł od początku do końca, litość wkradła mu się do serca, przyszła nuda poprzeć sprawę i — Pójdę — pomyślał znowu. Matyldę widzę zawsze, ciągle — nieustannie — cóż szkodzi —
Wtém weszła Matylda, przemówiła słów kilka, uśmiéchnęła się, a że Adolf miał serce aż nadto miękkie, pożałował żony, przyrzekł w duchu, poprzysiągł, postanowił nie iść do lasku. Nieszczęściem postanowienia jego nigdy długo nie trwały, najmniéjsza okoliczność za nos go prowadziła.
Cały dzień jednakże niespokojność go trawiła. Przeszedł się po gospodarstwie, po ogrodzie, wziął czytać xiążkę, nic go zająć nie mogło — dzień wczorajszy tkwił mu w myśli a dzisiejszy dokuczał okropnie.
Tymczasem zbliżał się wieczór, słońce ponad lasy się kłoniło. Adolf siedział w oknie wychodzącém na ogród, siedział, dumał, tarł czoło niespokojny. Matylda w tym samym pokoju czytała xiążkę.
— Czy dziś już nigdzie nie pojedziesz? spytała po chwili przerywając czytanie.
— Ja? Adolf się zaczerwienił mimowolnie, porwał od okna, stanął przed nią, powtórzył znowu — Ja?
— Czy dziś już nigdzie nie pojedziesz? powtórzyła Matylda.
Wahał się Adolf z odpowiedzią, litość brała patrzéć na niego, jak ustami krzywił, nie mogąc z nich stanowczego wydobyć wyrazu. Nagle, porwał kapelusz i zawołał.
— Czekaj mnie z kolacją, przejadę się trochę koło pola?
— Tylko nie na wczorajszym gniadoszku! rzucając xiążkę zawołała Matylda.
Adolf włożył kapelusz, porwał za klamkę, zamruczał — nie — nie! pod nosem i zniknął. Poszedł, siadł na koń i pojechał. Już jechał, a jeszcze walczył z sobą, narzekał na siebie, wyrzucał sobie ohydne postępowanie i tak dojechał do lasku. Jeszcze się mógł wrócić, stanął, pomyślał, spójrzał na słońce, już było zaszło, czerwona łuna została po niém, z drugiéj strony xiężyc wschodził. Myślał długo, spiął nagle konia i czwałem wjechał do lasku.
Pod tém samém drzewem, na tym samym pniu, siedziała Julja, w téj saméj postawie co wczora. Serce jéj uderzyło radośnie, gdy ujrzała przybywającego Adolfa. On zsiadł z konia; weselsza dziś, powitała go uśmiechem mniéj szyderskim i spytała.
— A cóż, wielką wczoraj dostałeś burę od żony?
— Prawdziwie! bąknął Adolf, na co o tém mówić.
— Zawsze dziecko, odpowiedziała Julja, boi się mówić, a nie lęka się robić! I cóż Adolfie?
— Nic a nic — rzekł Adolf i śmieléj niż wczora, nie proszony siadł przy niéj na wywróconém drzewie, patrząc jéj w oczy.
— Jeszcze więc, radośnie wołała wdowa, jeszcze jest choć jeden człowiek na świecie, co mi chwili życia poświęcić nie waha się. Nadto szczęścia dla mnie. Myślałam, że od téj przeklętéj nocy, obcować będę tylko musiała z umarłymi i wspomnieniami. Zamilkła, a po namyśle, obróciwszy się do Adolfa stanowczo go spytała.
— Po coś tu przyjechał?
— Ja? Mówiłaś wczoraj że tu będziesz. Tak cię żałuję, tyś tak opuszczona, smutna, chciałem ci choć chwilę osłodzić, pocieszyć cię —
— Dla tego tylko! Prawdziwie nie było czego przyjeżdżać, odpowiedziała Julja prędko i gwałtownie. Więc ja na politowanie zaledwie zasługuję, innego uczucia nie wzbudzani. — Jeśli tak, możesz siadać na koń i wracać do domu, nie potrzebuję litości.
— Ale, zmięszany odpowiedział Adolf, jestże w tém co złego? alboż —
— A! dajże mi pokój z użaleniami, z patetycznemi kondolencjami nad moim losem — Chwilę, sądziłam że co innego przywiodło tu Adolfa — a to — tylko litość — litość — śliczne uczucie!
— Czegoż Pani żądać możesz więcéj? nie śmiało przebąknął zmięszany, nieukontentowany Adolf, który w téj chwili wymawiał sobie, że przyjechał do lasku.
— Pani? Pani? Nazywasz mnie Panią? Pytasz czego żądam więcéj? Myślisz że ci to powiem, jeśli ty nie wiesz, albo raczéj nie chcesz wiedzieć? O! nadto jestem dumna, abym się sama czegokolwiek napierać miała. Wróć do domu, dobranoc.
Wstała rozgniewana, śmiejąc się szydersko i odeszła kilka kroków. Adolf nie wiedział co począć, poszedł za nią ze spuszczoną głową i cicho, cicho wybąknął.
— Uciekasz ode mnie?
— Nie od ciebie, od twojéj litości, z przyciskiem odpowiedziała Julja — Dobranoc. — Szła daléj.
— Więc już nie będę się litował, nie będę pocieszał, nie będę —
— A cóż będziesz robił, będziesz siedział naprzeciw mnie i ziéwać mi dopomagał — Obejdę się bez tego, sama siedzieć i ziewać potrafię — Dobranoc.
— Bądź cierpliwa chwilę, daj się wytłumaczyć — Jam umyślnie przyjechał.
— Żeby mnie upokorzyć swoją litością —
— W myśli mi to nie postało! Żal mi że napróżno —
— Zrobiłeś spory kawałek drogi od domu. Prawda, że szkoda fatygi. Całą drogę jeszcze musiałeś układać kondolencyjne frazy, a tu przyjechawszy skończyło się na tém, że po kilku słowach dajemy sobie — Dobranoc — Cha! cha!
Adolf mieszał się coraz bardziéj, jednakże nie odchodził, stał przy niéj i błagającym wzrokiem, zdawał się już tylko prosić o litość dla siebie — Ona patrzyła na niego z zwyczajnym uśmiechem. Przeszło tak minut kilka, w końcu Julja ruszyła ramionami i powróciła na swoje siedzenie. Adolf powlókł się za nią znowu, usiedli i milczeli.
— O czémże przecie będziemy dziś rozmawiać — przerwała nakoniec Julja, nie mogąc się doczekać, aby Adolf usta otworzył. O Tureckiéj wojnie, o drobiu, czy o dzisiejszym zachodzie słońca — O czém chcesz, byle nie o litości — Czegożeś tak zamilkł, jak posąg?
— Muszę milczeć, kiedy co tylko powiem, wszystko na złe tłumaczysz, przebąknął Adolf, z każdego słówka wyssiesz coś złego — boję się już ust otworzyć.
— O! nie szukam w słowach, tego czego w nich niéma, odpowiedziała Julja, odkrywam tylko, co się pod niemi kryje. Dawniéj choć równie jak dziś, umiałam cudze myśli przenikać, więcéj taiłam co złego lub śmiesznego w nich widziałam. Dziś, gdy o nic nie stoję, gorzką prawdę mówię tylko — Nie dziw że się to nie podoba. Przywykły do pieszczot Matyldy, źle ci brzmią w uszach moje szyderstwa — nie prawdaż? Ręczę, że więcéj nie przyjdziesz do lasku?
— Owszem, przyjadę ile ty razy tu będziesz, prędko odpowiedział Adolf — Ale jakby się sam zląkł nieuważnego przyrzeczenia, zaczerwienił się i oczy spuścił.
— A coby na to powiedziała Matylda, gdyby się dowiedziała o tém? szydząc zawsze przerwała Julja.
Adolf chwycił się z siedzenia, przypomnienie Matyldy dobiło go do reszty.
— Więc dałaś sobie słowo, dogryzać mi wszelkiemi sposoby, zawołał. Po tóż mam tu przyjeżdżać, aby z każdego mego słowa, robiono dla mnie nową męczarnię!
— Ależ się nie gniéwaj! powoli, powoli! Chcesz? to ci więcéj o tém nie wspomnę. Sądziłam, że ta wojna nudy ci przerwie, bo się nudzisz nieboraku w domu — Nie chcesz — dobrze. Mówmy o czém inném, naprzykład, o czém niewinném, dziewiczém, o piękności dzisiejszego wieczora!
I znowu Adolf porwał się z siedzenia, zamruczał cóś pod nosem, ruszył ramionami, usiadł po chwili jeszcze. Julja patrzała mu w oczy i zdawała się napawać jego udręczeniem, potém przybrała minę weselszą, ujęła go za rękę i cicho odezwała się.
— Dobra z ciebie dziecina! ale zawsze dziecko i do śmierci niém będziesz. Trzeba ci zawsze kogoś, coby cię za nos wodził. Ze mną byłbyś szczęśliwy, jabym potrafiła rządzić tobą. Matylda za słaba dla ciebie. Czemuś ty się ze mną nie ożenił?
— Los tak zrządził —
— Powiedz raczéj, przerwała prędko Julja zbliżając się ku niemu, że sam tak chciałeś, boś mną pogardzał, boś się mnie lękał. Biada kobiecie, zbyt słabéj! Za słabość płacą jéj wzgardą, obojętnością, zapomnieniem! Mniéj namiętności, a więcéj rachuby. Żeby was utrzymać, trzeba wam do skonania, do ostatniego tchu, wszystkiego odmawiać. Zamilkła chwilę, znowu zaczęła ze śmiechem.
— A! a, wiesz co! Muszę ci przecie ciekawą jedną nowinę powiedzieć, to ci nagrodzi konną przejażdżkę. Jestem zdawna twoją przyjaciółką, jak przyjaciółka więc, cię ostrzegam że Matylda
— Co? Na Boga? co? zakrzyknął Adolf zrywając się.
W téj chwili zimno powstawszy Julja odpowiedziała z inną twarzą.
— To była tylko próba, nic nie wiém o Matyldzie. Ale zapał twój rozstrzygnął o naszym losie. Dobranoc, niémasz tu po co przyjeżdżać. Ja litości nie potrzebuję, a ty jak teraz widzę, nic prócz niéj ofiarować mi nie możesz. Siadaj na koń, jedz do wiernéj żony, którą tak kochasz. Dobranoc. Przepraszam, że z mojéj przyczyny i pan i koń, fatygowali się tutaj.
— Zastanówże się, rzekł ochłonąwszy Adolf.
— Nauki nie potrzebuję żadnéj, nie jestem dzieckiem już, dzięki Bogu.
— Możnaż się obrażać tém, że mnie wierność żony obchodzi? Gdybym jéj nawet nie kochał, obeszła by mój honor, jeśli nic moje serce, niewierność —
— Doskonała wymówka, zimno bąknęła Julja, szkoda że się na tém znamy. Twój zapał, pokazał mi aż nadto wyraźnie, iż od ciebie nic prócz litości spodziewać się nie mogę. A ja sto razy powtarzam chcę serca, serca żądam, nie tego nudnego powszedniego uczucia, które się daje, jak Zupa Rumfordska wszystkim nieszczęśliwym — Możesz mnie kochać Adolfie? możesz mi wszystko poświęcić?
Adolf stał nie poruszony, serce jego mówiło nie wielkim głosem, usta jednak wzbraniały się wymówić wyrazu tak stanowczego, nie chciał zimną odpowiedzią, ostatniéj odebrać nadziei — pomyślał, że tak czy nie wyrzec, nic nie stanowi i rzekł.
— Tak!
A zaledwie powiedział, już się po swojemu zląkł bezrozumnego przyrzeczenia swego, które mu słabość jego podyktowała — obejrzał się, czy nie było świadków.
Julję jednak ten wyraz, w któren może nie wierzyła, uszczęśliwił, promyk nadziei błysnął w jéj oczach, chwyciła go za szyję, wołając żywo —
— I ja wszystko mogę dla ciebie — wszystko — ja cię uczynię szczęśliwym, zupełnie szczęśliwym! Zdziwił się Adolf przyrzeczeniu temu, myślał, dociekał, jakie to mogło być szczęście, którego by już wprzód nie kosztował — Napróżno łamał głowę, Julja sama nie wiedziała co mówiła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.