<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.
Czwarte wesele.

Ot tak, zdecydowałem się, namyśliłem się, i kwita!
— Chyba żartujesz Alexy! Nie lepiéj że ci z młódszą, z Ruzią się ożenić? Dalibóg dobra, wyśmienita dziewczyna i zawsze taki co młódsze to nie starsze. Zresztą i to siostra i to siostra, prawda, ale Julja — nim ty się potrafiłeś zdecydować, przerzuciła już przez siebie dwóch mężów, a — ale tego nie ma co mówić. Chceszże ty być trzecim?
To mówiąc pan Dionizy śmiał się ze swoich dowcipnych konceptów, a Alexy popijał poncz, którego waza stała na stole i wielkim krokiem głęboko myślącego człowieka, przechadzał się po pokoju. Nareście ucierając świécę, odezwał się.
— Już tak, dziej się wola Boża! kiedym się zdecydował, tom się zdecydował. Kilka lat nad tém myślałem i zauważałem, że mnie lepiéj przypada Julja. Nie mówię to dla samego wzrostu fizycznego — ale ze wszystkich uwag, tak wypadło. Biorę Julją, Julja ma głowę nie lada, rozum nie kobiécy, o! o! więcéj oleju niż u jakich pięciu mężczyzn — Co ja mówię, u pięciu — więcéj niż u sześciu? A gdzie! więcéj niż u siedmiu — nawet niż u ośmiu! To raritas kobiéta! Już tedy zdecydowałem się formalnie. Po prawdzie powiedziawszy i los już tak zdecydował, sto razy rzucałem karteczki i wyciągałem, zawsze mi wypadała — Julja — No! to niema się co przeznaczeniu opierać. Stań się wola Twoja — niech tak będzie. Potém powiem ci (ale pod sekretem) sama Julja od niejakiego czasu tak na mnie spogląda, tak dla mnie czuła, tak miła, tak wspomina nasze dawne — Bo wiesz że to stary romans! kocha mnie dotąd, kochała ciągle, a że dwa razy poszła za mąż, no to była wola ojca, okoliczności panie i t. d. ja przysięgnę, że ten rozwód z pierwszym mężem, to nawet z mojéj przyczyny, pokazałem się jakoś przypadkiem w Lublinie, przypomniało się dawne i — Ale ty się śmiejesz? Słowo honoru, że ona mnie kocha. No, to ci nawet powiem pod sekretem, że mi to sama wyznała. A teraz cóż? Ot widzisz.
— Być że to może!
— Ale najpewniéj! Przytém, zważając na kieszeniowe interessa, dobra partja, dalipan dobra, po obudwóch mężach oberwała, po pierwszym sumkę, po drugim dożywocie; i tém panie nie gardzić, w teraźniejszych czasach.
— Nu, co to to prawda, ale to rozwódka, wdowa, a Rózia szczéra panna!
— I cóż że panna! A! co mi tam z tego panieństwa, jak odstąpim od ołtarza, to i po téj całéj kwalifikacij, a nazajutrz; jakby nigdy panną nie była — skończyło się. Już nawet mi nie perswaduj, bom się zdecydował.
— Więc rób jak chcesz.
— Już się ożenię, gdyby nie dla siebie, to dla samego domu. Bez żony, to w domu nigdy niéma najmniejszego porządku. Oto wystaw sobie naprzykład ten urwis Wańka, dziś tłukąc cukier, nachował go, ze dwie przygarście pod poduszkę, dla swoich kochanek. Nigdyby do tego nie przyszło, gdyby była żona w domu.
— Czemużeś się wcześniéj nie ożenił?
— Czyż można było, decydować się tak prędko?
— Przecież, od lat kilku już —
— Alboż lat kilka za wiele myśleć gdy o los całego życia chodzi? W takim razie, najstaranniéj, najdrobniejsze szczegóły rozebrać potrzeba. Z pół roku jedynie myślałem, o fizycznéj budowie przyszłéj żony, pół roku o jéj humorze, rok o umysłowych zdolnościach i jużbym się był zdecydował, gdyby nie ta trudna awantura, z warjatem. Pfe! Szalony! co też on zrobił! Jak jaki Turek, jak heretyk — Osioł — bez Boga w sercu. — Czemuż nie pijesz?
— Piję.
— Pijesz? to dobrze. Pijmy na Vivat! Kiedym się już zdecydował, wątpię aby mi co przeszkodziło. Racz pamiętać kochany Dionizy, kazać mi zrobić obrączki ślubne i tak jak cię prosiłem, jedną małą, drugą obszerną, bo bez miary robiąc, żaden pierścionek nawet na koniec mego palca, nie wejdzie.
— Bagatele! będę o tém pamiętał!
— Bagatele! a jak nie wejdzie na palec, na czém że będę nosił ślubną obrączkę?
Rozmówiwszy się z panem bratem, formalnie się oświadczywszy, pan Alexy począł na prawdę do wesela się sposobić. Ani Pan Sędzia, ani Julja, nie myśleli odmawiać konkurentowi, Sędzia chciał się córki pozbyć z domu, Julja serdecznie pragnęła wyjść za mąż. Alexy tymczasem, rad swéj niezmiennéj decyzij oporządzał się od stóp do głów, od trzewików począwszy do kapelusza; biegał, jeździł, dom na nowo urządzał, podłogi woskował, ściany malował, meble obijał, dziedziniec oczyszczał, prezenta kupował, pieniędzmi sypał pierwszy raz w życiu. I nie dziw, pierwszy raz się nieborak żenił.
Przyszło wreście oczekiwane Wesele, z twarzą wesołą, muzyką, gośćmi, przekleństwy sług, nadziejami nowożeńców, cukrową kollacją i mnóstwem innych pięknych i nie pięknych rzeczy, które zwykle podobnym obrzędom towarzyszą.
W dzień weselny, blizko już północy, Julja ziewać zaczęła, nie broniąc się ziewaniu, nudziła się biédna, i nie dziw, było to już trzecie jéj wesele. Spowszedniało wszystko w jéj oczach, dla niéj ta chwila nie miała uroku tajemniczości, jaki miéwa dla innych, znała wszystko, wiedziała wszystko, nasyciła się wszystkiém.
Przystąpiła do męża bezwstydnie i odezwała się poziewając szeroko — Pójdziem spać! Mąż, od pierwszego dnia posłuszny, grzecznie odpowiedział całując ją w rękę.
— Pójdziemy duszko! Tylko jeszcze, jeszcze chwilkę, kwadrans, godzinkę — Bo widzisz, tak trudno się zdecydować odejść, gdy się tu bawią wesoło — Miło popatrzéć — Posiedzim.
Na ten raz uznała Julja przyzwoitém ustąpić mężowi, choćby tylko dla tego, aby go nie zrazić. Ludzie najgwałtowniejszego charakteru, maskują się w pierwszych dniach małżeńskiego pożycia — jest to rodzaj zasadzki, który ośmiela przeciwnika. Minął kwadrans, pani młoda poziewała coraz obszerniéj, pan młody śmiał się i weselił, patrząc oczyma, duszą, i zapewne także otwartą gębą na tańcujących, pijących, grających. Ten widok, takie w nim wzbudzał współczucie! W tém uczuł, że go któś trącił w bok (dość delikatnie jednak) odwrócił się i usłyszał szeptającą do ucha, żonę.
— Chodźmy.
— Pójdziemy! odpowiedział i prędko odwrócił głowę, zatopiony w widoku tańcujących; ale głos żony przerwał znowu wesołe zagawronienie.
— Zostań że mój kochany, kiedy chcesz — Ja dłużéj wysiedzieć nie mogę — pójdę sama, bo mi się chce spać straszliwie.
— Idź, idź, moja duszko, połóż się, czego się męczyć! Ja także zaraz przychodzę. W ten moment.
Pani młoda wysunęła się nieznacznie, Pan młody został i tak szczęśliwie się zagawronił, że dopiéro sobie przypomniał obietnicę swoję, gdy już muzyka ustała i wszyscy rozchodzić myśleli
— A ty tu jeszcze? zawołał jeden z młodzieży ziewając do P. Alexego, gdy tylko kilku ich pozostało w pustym salonie, w którym dwie świece dopalały się topniejąc swobodnie — A ty tu, myśmy myśleli, żeś dawno u żony.
— Ale bo to widzisz, odpowiedział Alexy, takem się na was zapatrzył, iż nie mogłem się zdecydować odejść, bawiliście się tak wesoło!
— I chcesz już iść, rzekł drugi — A! nie puścim cię, póki razem tych butelek nie wypróżnim.
— Nie mogę, nie mogę, zaszkodzi mi!
— Ale to porter, porter, jak porter może zaszkodzić, chyba ci pomoże? Będziesz śmielszy!
— A musi pić, musi pić! będzie pił! zakrzyknęli wszyscy i zaczęli go częstować, dolewać mu, przepijać do niego, aż go nie źle podochocili. Czas też było wyjść z salonu, w którym miano dla dam pościełać, wysunęli się wszyscy, dając mu — Dobra noc, żartując z niego nielitościwie.
— Dobranoc szczęśliwy!
— Dobranoc, trzeci mężu Julij.
— Dobranoc! kłaniaj się ode mnie swojéj żonie!
— Dobranoc! powiedz, że przez przyjaźń dla niéj, takeśmy ciebie spoili.
Słuchał tego wszystkiego Pan Alexy, a w duchu śmiał się z radości, czuł się bohatérem dnia tego! widział a raczéj domyślał się, jak mu zazdroszczono jego szczęścia! Odchodzili już, zatrzymał ich jeszcze.
— Poczekajcie no, zawołał, momencik, wiecie co?
— Mnie nie wypada rozbiérać się tak u żony.
— To może do niéj dziś nie pójdziesz, przez uszanowanie.
— Zawsze żarty! Wysłuchajcież do końca. Ja bez lokaja rozebrać się nie mogę, a do sypialni nie wypada go wprowadzać, pozwólcie żebym się u was rozebrał. Wezmę szlafrok i pójdę do żony — No, chodźmy, żwawo.
— Chodź, chodź! zakrzyknęli podochoceni, i wprowadzili go do pokoju, w którym pokotem posłano dla mężczyzn.
Tu, nim się rozebrał Pan młody, nasłuchał się starych wywietrzałych i głupich konceptów, zwykle w takim razie używanych, które mu każdy po dziesięć przynajmniéj razy powtórzył. Wdział nareście axamitny szlafrok, uperfumował się, życzył wszystkim dobréj nocy i posunął się ku drzwiom. Ale w téj chwili, jeden urwis, zerwał się z blizkiéj pościeli, drzwi na klucz zamknął i zawołał pękając od śmiechu, wróciwszy z kluczem na posłanie.
— Niech mnie licho porwie, jeśli cię puszczę — musisz zostać z nami.
— O! figle! no! no! daj no klucza, rzekł śmiejąc się Alexy, daj no, serce, klucza! daj! Daj pokój żartom, dobranoc wam — No! daj klucza! E! nie żartuj bo ze mnie! Dość tego, niemam czasu, dawaj powiadam ci!
Wszyscy się śmiać zaczęli.
— Porzuć że! dość tego, otwórz, mówił coraz niecierpliwszy Alexy, to bez sensu, tam na mnie żona czeka, daj klucz mój kochany.
Śmiano się jeszcze, Alexy burzyć się zaczął.
— A dawaj że klucz! wołał, niech diabli porwą z takiemi żartami, tylko mnie do gniewu pobudzasz! Cóż to za sens! Co za koncept! Proszę Wasana nie żartować, proszę bardzo nie żartować! To głupstwo, dawajże klucz! Tam żona Bóg wie co pomyśli, że mnie tak długo niéma.
— Pomyśli żeś się śpił jak bela i leżysz gdzie pod ścianą, odpowiedział gruby głos z pościeli usłanych pokotem.
— Ale proszę mnie nie mitrężyć — Co to się znaczy? Co Waspan sobie myślisz.
Swawolnik który klucz od drzwi zabrał, ażeby nie odpowiadać na groźby i prośby Alexego, zawinął się w kołdrę, przytulił do poduszki i mocno zaczął chrapać udając śpiącego. Napróżno nieszczęśliwy Pan młody, łajał, krzyczał, wołał, targał go za rękę, kopał nogami, kołdrę z niego zrywał — leżał jak kamień. Nie widząc innego sposobu, odchylił poduszkę śpiącego Pan młody i zaczął klucza szukać, w pościeli, w ręku, wszędzie. Ale napróżno, bo klucz podawany z ręki do ręki, dawno już był na drugim końcu pokoju.
Klął, aż w piekle słychać było Alexy, i to nic nie pomagało, wszyscy się z niego śmieli, nikt o wyprowadzeniu z kłopotu nie myślał. Widząc co się święci, Pan młody pobiegł nareście do okna, ale nim je otworzył, dwóch barczystych stanęło przy niém i śmiejąc się odepchnęło go.
— A to — ja tego — ja nie pojmuję, to okropność, wołał zapyrzony Alexy — Proszę wiedzieć, że to jest impertynencja, ja się tém obrażę. Odstąpcie panowie, bo palnę bez żadnego względu na osoby. Nastawił nawet mówiąc to kułaka, ale wszyscy się śmieli; rzucił się do drugiego okna, i tu już stało dwóch broniących przejścia. Pękano z szalonego śmiechu, z radości iż figiel tak wybornie się powiódł, on pękał ze złości, czerwienił się, tupał, biegał po pokoju, przeklinał, odgrażał się, łajał, ale nic nie pomogło. Ciężkie tak przeszło pół godziny w męczarniach; ktoś wreście ulitował się nad nieszczęśliwym, spoconym, tylko co nie płaczącym Alexym i tajemnie klucz mu podsunął, szepnąwszy, aby był ostróżny, bo mu go odbiorą. Przestrzeżony Alexy, klnąc bez ustanku zbliżył się do drzwi, niby probując czy ich nie wywali, potém nagle kluczem zakręcił, otworzył i jak piorun wypadł do sieni. Tu podjąwszy poły szlafroka, aby pociemku o co nie zawadzić i nie paść, pobiegł kurydarzem, oglądając się jeszcze, czy za nim nie gonią.
Biegł, biegł i stanął wreście u drzwi pokoju żony. Pokręcił klamką — zamknięto było na klucz ze środka.
Odchrząknął oznajmując się — cicho. Zaczął pokaszliwać — cicho znowu — Tupnął — nic na to — Plunął i zakaszlał mocniéj — nikt się nie odezwał. Trochę już zniecierpliwiony twardym snem żony, zaczął pukać zwolna — milczenie. Puka silniéj — nikt nie odpowiada ze środka. Nuż kręcić klamką i stukać, chrząkać i suwać nogami — Cicho i cicho!
— Ależ śpi dobrze, pomyślał sobie, trzeba bez ceremonij szturmować. Uderzył pięścią! Nic —
— Juljo! duszko! ozwał się półgłosem — proszę mnie puścić, to ja — Alexy — twój mąż! Słuchał — cicho. Stuknął jeszcze zniecierpliwiony, podejmując zawadzający szlafrok, pocił się, ledwie nie płakał nad swoją niedolą, jeszcze tylko kląć się nie zdecydował, ale już i tego było blizko. Nareście odezwał się głos ze środka.
— Kto tam?
— To ja! to ja! to ja! Juljo! to ja! A! obudziłaś się! Proszę mnie puścić, na klucz zamknięto, już tu z pół godziny stoję.
— Czegoż tak długo zabawiłeś się? spytał głos ze środka.
— A to te łotry, urwisy nie puścili mnie. Jabym tu już był dawno, gadał prędko i żałośnie Pan młody — jam od kiedy już gotów, to oni winni — Puszczaj mnie, bo tu zimno w korydarzu.
— Nie mogę wstać boso z łóżka — czemuś wcześniéj nie przyszedł — Tylko co drzwi zamknęłam.
— Ja mówię ci, czemu nie przyszedłem; te urwisy zamknęli mnie na klucz — A! otwórz, otwórz, moja duszo!
— Nie mogę żadnym sposobem wstać z łóżka — Dobranoc ci.
— A gdzie ja będę nocował?
— Gdzie chcesz? gdzie wczoraj.
— Tamten pokój już zajęty, wszędzie się pozamykali i śpią.
— A na cóż bawiłeś się tak długo?
— Czyżem ja temu winien?
— Dobranoc.
— Ależ — gdzie ja się położę.
— Gdzie zechcesz.
— Zmiłuj się, mówię ci że wszędzie pozamykano; chyba gdzie w sieni, na ławie, nie wartoż wstać aby mnie z tego kłopotu uwolnić?
— Boso nie podobna mi wstawać, Karolina trzewiki zabrała, jestem rozgrzana, mogłabym chorować.
— Zmiłuj się otwórz, bo ty może, a ja pewnie będę chorował.
— Dobranoc ci, odpowiedziała czuła żona ze środka.
— Zmiłuj się, gdzież ja będę spał?
— Gdzie ci się podoba.
— Chyba na ławie.
— Jak zechcesz.
— A! prawdziwie, tegom się od żony nie spodziewał, zawołał Alexy, w dzień ślubu! Co za fanatyzm, nie wstać z łóżka boso!
— Jam się nie spodziewała, żebyś w dzień ślubu, tak długo kazał mi czekać na siebie.
— To nie moja wina.
— Nie moja wina, że trzewiki Karolina pozabierała.
— Ale gdzież będę spal? chyba jak pies w sieni, pod drzwiami. To być nie może, proszę otworzyć, bo się zdecyduję, wybić okno i wleść oknem.
— A! nie rób że tego, nie rób tego! szybko zawołano ze środka — Otwierając okno w nocy, nabawisz mnie choroby — Śpij, gdzie chcesz, znajdziesz przecie miejsce.
— A! bodajże ich! Gdzież się ja podzieję — nie podobna tu w kurytarzu — nie podobna.
— Dobranoc, dobranoc, idź i nie wybijaj mnie ze snu, zawołała Julja ze środka.
— Ale ja —
— Rób sobie co chcesz, a mnie spać nie przeszkadzaj, bo cierpię ból głowy, zębów, fluxją — daj mi pokój.
— I nie otworzysz? A! a! No, to dobranoc — Słyszysz duszeczko, nie otworzysz? — Dobranoc — Słyszysz? daję ci dobranoc! Już tylko Dobranoc ci daję — Do zobaczyska.
— Idźże sobie, idź, nie bębnij mi nad głową — Dobranoc, nie krzycz już, bo mnie głowa boli.
— Dobranoc duszko — dobranoc.
I tak został P. Alexy w pantoflach, w szlafroku, sam jeden na ciemnym kurydarzu, pod drzwiami sypialni swojéj, jak ten właśnie, który przy worku złota, umiéra z głodu w pustyni.
Wszyscy w domu spali, uroczysta cichość panowała do koła, kiedy niekiedy tylko przeciągłe chrapanie, od drzwi pokojów gościnnych dochodziło.
Co tu było począć — Alexy zaczął się namyślać, ale nie potrafił tak prędko stanowczo zdecydować. Chodził wielkim krokiem po korydarzu, podnosząc szlafrok, aby na poły kosztownego axamitu nie następować i w pyle go nie wlec za sobą, trząsł się z zimna, truchlał ze strachu, smutny był jak wracający z pogrzebu. Po niemałéj naradzie z samym sobą, postanowił wreście, zakołatać do drzwi młodzieży. I poszedł, pukał, z początku zwolna, potém ręką, kułakiem, nogami; ale nie prędko podpiłych zbudził. Nagle odezwało się kilka razem grubych głosów.
— Kto tam? kto tam?
— To ja — proszę mnie puścić —
Poznano go, zbudzili się wszyscy i zaczęli śmiać do rozpuku, drwiąc niemiłosiernie — puszczać go wszakże ani myśleli. Straciwszy pół godziny na próżném błaganiu u drzwi uporczywie zamkniętych, nasłuchawszy się, boleśnie przeszywających mu duszę żartów, odszedł wreście Alexy, gniéwny, oburzony, obłąkany prawie. Nowe namysły, nowe po korydarzu przechadzki, nowy projekt i próba. Zapomniawszy że w salonie posłano kobietom, postanowił pójść tam i położyć się na kanapie — zakręcił klamką, zamknięto od środka na klucz!
— Bodajby te klucze! stuknął parę razy — Pobudziły się panie i najrozmaitsze głosy, cienkie, grube, ochrzypłe, czyste, słyszéć się dały.
— Aj! Jezu! złodziej mamo! Karuniu! ktoś chodzi — Cóś stuka! strach! aj aj! Strach chodzi! Kto tam? Co to? —
Alexy uniósł się jak najprędzéj, nabawiwszy strachu wszystkie kobiety, a oglądając się czy za nim jak za złodziejem w pogoń nie posłano, oparł się w drugim końcu kurydarza.
Znowu tedy myśli, znów wnioskuje i układa plany;
— Pójdę zastukam do izby służących, wywołam mojego, da mi radę. Idzie, stuka i woła, budzą się wszyscy, ale choć głos poznali, w głos nawet nie wierzą.
— A to jakiś łotr jeden, odzywa się stary kamerdyner, udaje pański głos, żeby się tu wszrubować, zalał sobie w karczmie — Jakby to uwierzyć, że się pan młody włóczy po nocy — Ot to łotr, jeszcze cudzy głos udaje — Stukaj no tylko, ty jeden, to tak ci wyszedłszy plecy posmaruję, że do sądnego dnia popamiętasz. Słyszycie go i udaje Pana Alexego!!
Nie było czego dłużéj czekać, pociemku gotów był Pan Jakób dotrzymać obietnicy posmarowania — choć by za to poznawszy przeprosić. Znowu więc co prędzéj ode drzwi odszedł Pan Alexy, zaczął chodzić po sieni i myśléć i płakać nawet. Pół godziny strawił na przechadzce. Wreście przypomniał sobie, o skrzyni wielkiéj, w któréj składano gościnną pościel, i gdzie służący jego sypiał często w lecie, a nie narzekał na niewygodę. Poszedł więc ku niéj omackiem i z kilką guzami, smutny na sercu, płaczący, zafrasowany, dostał się do środka. Sienniki i pościele zniknęły — została tylko garsteczka siana, na któréj rad nie rad złożył znużone ciało i sen skleił mu wkrótce powieki.
Nazajutrz jeszcze cokolwiek było kłopotu, bo rano obudziwszy się, gdy chciał podjąć wieko, znalazł je przywalone. Chciał podnieść, nie zdążał, ogromny ciężar był na wierzchu, któremu podołać nie potrafił. Zaczął krzyczéć, wołać o pomoc, ledwie ludzie uwierzyli, iżby pan młody mógł tę noc, w takiém miejscu przepędzić, zdjęli drwa narzucone i uwolnili go.
Smutny pobiegł z wymówkami do żony, przyjęła go ze śmiechem, siedząc u gotowalni Julja.
— Nacóżeśsię tak spóźnił? odpowiedziała.
Zbity z tropu, zamilkł Alexy, a przeprosił jeszcze; nie śmiał czynić wymówek, był to dopiero drugi dzień po weselu — Wkrótce nawet zapomniał o wszystkiém, ujrzawszy na krześle fular P. Adolfa. Porwał go, nie śmiał się domyśléć, ale osłupiał. Postrzegła to Julja i bardzo obojętnie powiedziała.
— Przypatrujesz się? To fular Pana Adolfa, mając iść chłodnym korydarzem, wzięłam z krzesła w salonie, nie wiedząc czyj jest, dopiéro dziś poznałam. Weź go i odnieś mu proszę.
Alexy poszedł i zaczerwienionemu Adolfowi, oddał jego zgubiony fular.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.