Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część pierwsza |
Indeks stron |
V
Obaj przyjaciele żyli w ciągu następnych dni życiem gorączkowem, podniecanem jeszcze szybkością, z jaką wypadki następowały po sobie. Każda godzina przynosiła nową wiadomość — przeważnie fałszywą — która wstrząsała opinją. W pewnej chwili niebezpieczeństwo wojny zdawało się być zażegnane, a równocześnie dawały się słyszeć głosy, że mobilizacja ma być niezwłocznie ogłoszona.
Jedna doba przedstawiała niepokoje, trwogi, rozprężenie całego normalnego roku. A co najbardziej pogarszało położenie to niepewność, to oczekiwanie jakiegoś strasznego, a dotychczas niewidzialnego zdarzenia, to strach przed niebezpieczeństwem, które nie nadchodziło.
Historja wystąpiła ze swych dotychczasowych cembrowin; wypadki biegły po sobie jak wzbierające fale powodzi. Austrja wypowiedziała wojnę Serbji; podczas gdy dyplomaci wielkich mocarstw pracowali wciąż, by uniknąć starcia. Sieć elektryczna, rozciągnięta dokoła całej ziemi, dygotała nieustannie, w głębiach oceanów i na powierzchni lądów przesyłając nadzieje lub zwątpienia. Rosja uruchomiła część swoich wojsk. Niemcy, mające swoje wojska w pogotowiu, pod pozorem manewrów, ogłosiły się jako będące w stanie „zagrożenia wojną“. Austrjacy, nie zważając na wysiłki dyplomacji, rozpoczęli bombardowanie Belgradu. Wilhelm II-gi, lękając się, aby interwencja mocarstw nie zażegnała zatargu pomiędzy carem a cesarzem Austrji, przyspieszył bieg wypadków, wypowiadając wojnę Rosji. W ślad za tem, Niemcy odosobniły się, przecinając linje kolejowe i telegraficzne, aby gromadzić w tajemnicy swe siły zaczepne.
Francja spoglądała na tę nawałę wypadków, wstrzemięźliwa w słowach i objawach zapału. Zimne i skupione postanowienie ożywiało wszystkich wewnętrznie. Dwa pokolenia przyszły na świat, uświadamiając sobie z chwilą otwarcia oczu na logikę życia, że wojna nieuchronnie musi kiedyś wybuchnąć. Nikt jej sobie nie życzył, narzucali ją przeciwnicy... Ale wszyscy zgadzali się na nią z silnem postanowieniem wypełnienia swojej powinności.
Paryż podczas dnia milczał, pochłonięty wirem zajęć. Tylko nieliczne gromadki zagorzałych patrjotów przeciągały pod trójkolorowym sztandarem przez Plac Zgody, by wydawać okrzyki przed statuą Strasburga. Ludzie witali się przyjacielsko na ulicach. Wszyscy się znali, choć się nigdy przedtem nie widzieli. Oczy przyciągały się wzajemnie, uśmiechy tchnęły życzliwością wspólnej idei. Kobiety były smutne; ale rozmawiały głośno, by ukrywać nurtujące je wrażenia. O letnim zmroku bulwary zapełniały się tłumnie. Mieszkańcy krańcowych dzielnic ciągnęli do środka miasta jak w dalekich już dniach rewolucji, tworząc nieskończone pochody, z których rozlegały się okrzyki i śpiewy. Manifestujące tłumy szły środkiem pod szeregami elektrycznych latarni, które się zapalały. Trwało to do północy i sztandar narodowy powiewał nad płynącą falą głów ludzkich w otoczeniu sztandarów innych krajów.
W jedną z takich nocy szczerego zapału, dwaj przyjaciele usłyszeli niewiarogodną wiadomość:
„Zamordowano Jaurésa!“
Tłumy powtarzały to sobie ze zdumieniem, które zdawało się brać górę nad boleścią:
„Jaurés zamordowany! I dlaczego?“
Zdrowy rozsądek ogółu, który instynktownie szuka zawsze przyczyny każdego zamachu, trwał w zawieszeniu, nie mogąc się zorjentować. Umarł płomienny trybun właśnie w chwili, kiedy najpotrzebniejszą mogła się okazać jego wymowa, zagrzewacza tłumów.
Argensola natychmiast pomyślał o Czernowie:
— Co powie nasz sąsiad?
Ludzie spokojni zaczęli się lękać rewolucji. Juljan sądził przez chwilę, że sprawdzą się ponure przepowiednie jego kuzyna. To zabójstwo i wynikłe na jego skutek represje mogły być sygnałem wojny domowej. Ale ogół, przejęty bólem nad śmiercią swego bohatera, zachowywał tragiczne milczenie. Wszyscy widzieli poza tym trupem obraz ojczyzny.
Następnego dnia, zrana, niebezpieczeństwo pierzchło. Robotnicy mówili o generałach i wojnie, pokazując sobie wzajemnie swoje książeczki wojskowe, z wyszczególnieniem daty, kiedy mają wyruszyć, skoro tylko będzie ogłoszony rozkaz mobilizacji.
— Ja jadę na drugi dzień.
— Ja pierwszego.
Żołnierze armji czynnej, przebywający na urlopie, otrzymali imienne wezwania do koszar. Wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością; wszystkie w jednym kierunku: Wojna!
Niemcy zajęli Luksemburg; Niemcy ośmielali się wkraczać w granice francuskie, podczas, gdy ich ambasador przebywał jeszcze w Paryżu, czyniąc obietnice pokoju!
Nazajutrz, po śmierci Jaures’a, 1 sierpnia, tłumy gromadziły się przed płachtami papieru, zapisanemi ręcznie, z widocznym pośpiechem. Te papiery były poprzednikami innych, większych i już drukowanych, noszących w nagłówku dwie skrzyżowane chorągiewki. „Przybywam, stało się“. Był to rozkaz powszechnej mobilizacji. Cała Francja miała chwycić za broń! I zdawało się, że piersi odetchnęły z uczuciem ulgi. Oczy jaśniały zadowoleniem. Skończone, dręczące zawieszenie! Lepszą była okrutna rzeczywistość, niż niepewność z dnia na dzień, wlokąca się jak gdyby te dnie były tygodniami.
Napróżno prezydent Poincaré, powodowany ostatnią nadzieją, zwrócił się do Francuzów, tłumacząc im, że „mobilizacja nie jest wojną“ i że wezwanie pod broń przedstawia tylko środek zapobiegawczy. „To wojna, to wojna nieunikniona“ powtarzały rzesze z fatalistycznym uporem. A ci, którzy mieli jechać tej samej nocy lub następnego dnia, okazywali największy zapał i odwagę:
— Gdzie nas szukają, tam nas znajdą. Niech żyje Francja!
Instynkt ludowy, który w chwilach krytycznych ucieka się do sztuki, wydobył z zapomnienia hymn wymarszu ochotników pierwszej Republiki. Wiersze konwencjonalnego Józefa Chénier, przystosowane do muzyki, tchnącej powagą wojenną, rozbrzmiewały na ulicach równocześnie z Marsyljanką:
La République nous appelle
Sachons vaincre on sachons mourir
Un français doit vivre pour elle
Pour elle un français doit mourir.[1]
Mobilizacja zaczynała się punktualnie o dwunastej w nocy. Od zmierzchu gromady mężczyzn ciągnęły ulicami, dążąc na dworce kolejowe. Towarzyszyły im rodziny, niosące walizki lub tłomoki z bielizną, jak również przyjaciele i sąsiedzi. Trójkolorowy sztandar posuwał się na czele tych oddziałów. Oficerowie rezerwy przebierali się w swoje mundury, co im przychodziło z trudem, jak zwykle, gdy się chce włożyć suknie, dawno nienoszone i zapomniane. Z brzuchem przyciśniętym nowym pasem i z rewolwerem u boku szli na pociąg, mający ich zawieść na punkt zborny. Jeden z synów niósł szablę ukrytą w płóciennym pokrowcu. Żona, wsparta na ramieniu męża, smutna i dumna jednocześnie szeptała tkliwie ostatnie przestrogi i polecenia.
Dorożki, tramwaje, automobile krążyły z błyskawiczną szybkością. Nigdy nie widziało się na ulicach Paryża tylu wehikułów. A mimo to ci, co ich potrzebowali napróżno krzyczeli na woźniców. Nikt nie chciał wieść cywilnych. Wszystkie środki przewozowe były dla wojskowych, wszystkie kursa kończyły się na kolejowych dworcach. Witano z uniesieniem ciężkie wozy intendentury, naładowane workami.
„Niech żyje wojsko!“
Żołnierze służbowi, jadący na tych ruchomych piramidach wymachiwali rękoma i wydawali okrzyki, których nikt nie mógł dosłyszeć. Ogólne braterstwo zrodziło nigdy nie widzianą pobłażliwość. Tłumy potrącały się, zachowując w tych mimowolnych starciach niezamąconą uprzejmość. Powozy najeżdżały na siebie, a gdy woźnice, siłą przyzwyczajenia, zaczynali się lżyć, tłum wdawał się pomiędzy nich, a oni kończyli na tem, że podawali sobie ręce:
„Niech żyje Francja!“
Przechodnie, umykający z pod kół automobilów, snuli się, łając dobrodusznie szofera:
— Zabijać Francuza, który śpieszy do swego pułku!
A tamten odpowiedział:
— Ja także pojadę za kilka godzin. To mój ostatni kurs.
Tramwaje i omnibusy krążyły ze wzrastającą nieregularnością, w miarę jak zbliżała się noc. Wielu pracowników porzuciło swoje zajęcie, by pożegnać się z rodziną i śpieszyć na pociąg. Całe życie Paryża zogniskowało się w postaci rzek ludzkich, mających zalać dworzec.
Juljan i Argensola zeszli się około północy w kawiarni bulwarowej. Obaj byli zmęczeni wrażeniami dnia i nerwowem wyczerpaniem, jakie następuje po gwałtownych i hałaśliwych wstrząśnieniach. Potrzebowali odpocząć. Wojna już była faktem dokonanym, a po tej pewności nie dręczyła ich już żądza wieści.
Ale przebywanie w kawiarni stało się dla nich czemś nie do zniesienia. W rozprażonej i przesiąkłej dymem atmosferze goście wrzeszczeli i śpiewali, potrząsając małemi chorągiewkami. Intonowano chórem wszystkie hymny minione i obecne przy akompanjamencie kieliszków i talerzów. Publiczność nieco kosmopolityczna czyniła przegląd narodów europejskich, by pozdrawiać je okrzykami zapału: „Niech żyje! Wszyscy, absolutnie, wszyscy będą po stronie Francji“.
Jakieś stare małżeństwo siedziało przy stoliku tuż obok dwóch przyjaciół. Byli to rentjerzy, wiodący życie spokoju i mierności, którzy nie pamiętali, żeby kiedykolwiek byli po za domem o tej porze i nie przewracali się jeszcze na drugi bok w porządnie zasłanych łóżkach. Porwani ogólnym zapałem wyszli na bulwar „przypatrzeć się zblizka wojnie“. Cudzoziemski język, jakim posługiwali się obaj sąsiedzi dał mężowi wysokie wyobrażenie o ich godności.
— Panowie myślą, że Anglja pójdzie z nami?
Argensola wiedział tyle, co i on, ale odpowiedział z całą pewnością:
— Niewątpliwie, to rzecz postanowiona.
Stary powstał:
— Niech żyje Anglja!
I zachęcony pełnym uwielbienia wzrokiem małżonki zanucił jakąś zapomnianą patrjotyczną piosenkę, akcentując gestami refren, który mało kto zdołał powtórzyć!
Obaj przyjaciele musieli wrócić piechotą do domu. Nie spotkali ani jednej dorożki lub automobilu, któryby ich chciał zawieść, wszystkie jechały w przeciwnym kierunku: na dworzec. Obaj byli w złym humorze, ale Argensola nie umiał iść w milczeniu.
— Ach! kobiety!
Juljan znał jego bardzo przyzwoity stosunek trwający już kilka miesięcy z pewną midinette'ką z ul. Taibout. Spędzali oboje niedziele w okolicach Paryża, czasem szli do kinematografu, unosili się nad subtelnościami powieści, drukującej się w feljetonie popularnego dziennika; całowali się na pożegnanie, kiedy ona o zmierzchu wsiadała do pociągu, mającego ją zawieźć do Bois Colombes, by sobie spała pobożnie pod dachem rodzicielskim: to było wszystko. Ale Argensola liczył chytrze na czas, który miękczy najzatwardzialsze cnoty.
Tego wieczoru spotkali się w restauracji z pewnym Francuzem, który miał jechać nazajutrz rano, by połączyć się ze swoim pułkiem.
Dziewczyna widywała go czasem z Argensolą i nigdy nie wydał jej się godnym specjalnej uwagi; ale dziś zachwycił ją raptem, jak gdyby go coś nagle przeobraziło. Postanowiła nie wracać na noc do rodziców; chciała widzieć, jak się zaczyna wojna. Zjedli obiad razem i wszystkie jej względy były dla tego, który odjeżdżał. Prawie że się broniła zdjęta nagłą wstydliwością, gdy Argensola chciał skorzystać z praw dawniej nabytych, szukając jej ręki pod stołem. A jednocześnie prawie wykręcała sobie szyję, opierając głowę na ramieniu przyszłego bohatera i tonąc w nim wzrokiem bezbrzeżnego zachwytu.
— I poszli sobie!... Poszli sobie razem — rzekł melancholijnie. — Musiałem ich pożegnać, żeby nie przedłużać mego smutnego położenia... I napracować się tyle!... dla niego!
Umilkł na chwilę, potem zmieniając bieg myśli dodał;
— Przyznaję wszelako, że jej postępowanie jest piękne. Jaka szlachetność w kobietach, gdy sądzą, że nadeszła chwila poświęcenia się!... Ona biedaczka boi się ogromnie ojca, a jednak spędzi noc poza domem z kimś, kogo zaledwie zna i o kim nie myślała przed kilku godzinami. Naród jest wdzięczny tym, którzy mają narażać życie dla niego, i ona, biedactwo, pragnie także uczynić coś dla tych, którzy idą na śmierć, dać im odrobinę szczęścia w ostatniej chwili... i darowuje to, co ma najcenniejszego, czego nigdy nie może odzyskać... Śmiej się ze mnie, ale przyznaj, że to jest piękne!...
Desnoyers śmiał się istotnie z nieszczęścia przyjaciela, pomimo, że i on sam doświadczał ciężkich zgryzot, chowanych w tajemnicy. Nie widział się z Margaritą od owego pierwszego spotkania. Tylko miewał od niej listowne wiadomości... Przeklęta wojna! Ile przeciwności dla ludzi szczęśliwych! Matka Margarity zachorowała... Była ciągle myślą przy synu, który był oficerem i miał jechać pierwszego dnia mobilizacji. A Margarita niepokoiła się również o brata i uważała za rzecz niewłaściwą iść do pracowni, podczas gdy w domu rozpaczała matka. Kiedyż będzie koniec temu wszystkiemu?
Juljan troszczył się także o ów czek na czterykroć tysięcy franków, przywieziony z Ameryki. Poprzedniego dnia odmówili mu w banku wypłaty, tłumacząc się brakiem awisa. Dziś powiedzieli, że dostali aviso, ale również nie dali mu pieniędzy. Wieczorem, kiedy wszystkie kredytowe instytucje były już zamknięte, rząd wydał rozporządzenie, ustanawiające moratorjum, aby uniknąć ogólnego bankructwa wskutek paniki finansowej. Kiedyż mu zapłacą? Może kiedy skończy się wojna, która się jeszcze nie zaczęła; może nigdy. Juljan nie miał żadnej innej gotówki, prócz dwóch tysięcy franków, oszczędzonych na podróży. Wszyscy jego przyjaciele znajdowali się w rozpaczliwem położeniu, pozbawieni gotówki, którą mieli zdeponowaną w bankach. Ci, którzy posiadali trochę pieniędzy, byli zmuszeni odbywać wędrówki z kantoru do kantoru lub wystawać w ogonkach u drzwi banków, by zmienić jaki banknot. Ach wojna! Ta idjotyczna wojna!
W połowie Pól Elizejskich zobaczyli mężczyznę w kapeluszu o szerokich kresach, który szedł zwolna przed nimi, mówiąc sam do siebie. Argensola poznał go przy przejściu koło latarni:
— Przyjaciel Czernow!
Rosjanin odwzajemnił ukłon, przyczem z głębi jego brody ulotniła się lekka woń wina. Bez żadnego zaproszenia przystosował krok do chodu obu przyjaciół i szedł dalej wraz z nimi ku Łukowi Triumfalnemu.
Juljan dotychczas ograniczał się na milczących powitaniach, ilekroć spotkał na korytarzu tego przyjaciela Argensoli. Ale smutek łagodzi nastroje i każe szukać niby rzeźwiącego cienia przyjaźni maluczkich. Czernow ze swej strony patrzył na Desnoyers'a, jak gdyby go znał całe życie.
Teraz przerwał swój monolog, którego słuchały tylko czarne masy roślinności, samotne ławki, ciemny błękit, zaróżowiony zlekka drżącymi odbłyskami latarni i noc letnia, pełna ciepłych powiewów i cichych migotów. Czernow szedł czas jakiś w milczeniu, jakby chcąc dać dowód grzeczności swoim towarzyszom, poczem podjął wątek swoich głośnych rozmyślań, tam gdzie je porzucił i nie zadając sobie trudu dla żadnych wyjaśnień, jakgdyby był sam:
— A w tej chwili tamci drą się z zapału tak samo jak ci tutaj; mniemając w dobrej wierze, że idą bronić swej napadniętej ojczyzny, chcąc umrzeć za swe rodziny i domowe ogniska, którym nikt nie groził.
— Kto taki, Czernowie? — zapytał Argensola.
Rosjanin popatrzył na niego bystro, jak gdyby dziwił się temu pytaniu:
— Oni — rzekł lakonicznie.
Tamci dwaj zrozumieli.
„Oni“. Nie mogło chodzić o kogo innego.
— Mieszkałem dziesięć lat w Niemczech — ciągnął dalej Czernow, nadając większe znaczenie swym słowom, skoro spostrzegł, że go słuchają. — Byłem korespondentem jednego dziennika w Berlinie, znam tych ludzi. Przechodząc bulwarami, zapchanymi ludźmi widziałem w wyobraźni to, co się tam dzieje teraz o tej porze. Tak samo wrzeszczą i machają chorągiewkami Na zewnątrz są podobni jedni do drugich, ale jaka różnica w głębi! Wczoraj na bulwarze tłum ścigał kilku krzykaczy, którzy wołali: „Na Berlin!“ To krzyk złej pamięci i jeszcze gorszego smaku, Francja nie chce zdobywać; jej jedynem pragnieniem jest być szanowaną, żyć w spokoju bez upokorzeń i zatargów... Dziś wieczorem dwóch zmobilizowanych mówiło na odjezdnem: „Gdy wejdziemy do Niemiec, narzucimy im Republikę“.
Republika nie jest rzeczą doskonałą, moi przyjaciele, ale przedstawia coś lepszego niż życie pod rządami monarchy nieodpowiedzialnego z łaski Bożej. W każdym razie daje spokój i brak osobistych ambicji, które mącą życie. I ucieszyła mnie szlachetność tych dwuch robotników, którzy zamiast myśleć o wytępieniu swych wrogów, chcą ich poprawić, dając im to, co uważają za najlepsze.
Czernow umilkł na chwilę, by uśmiechnąć się ironicznie wobec widoku, jaki mu przedstawiała wyobraźnia.
— W Berlinie wyrażają swój zapał w sposób, jaki przystoi narodowi wyższemu. Pospólstwo, które szuka pociechy dla swoich upokorzeń w grubym materialiźmie wrzeszczy w tej chwili: „Na Paryż! Będziemy pili szampana darmo!“ Pobożna burżuazja zdolna do wszystkiego dla zdobycia nowego zaszczytu i arystokracja, która dała światu największe skandale ostatnich lat krzyczy również: „Na Paryż!“ Paryż jest Babilonem występku, miastem restauracji Montmartre'u i „Moulin Rouge“, to jest jedynych miejsc, jakie oni znają, A może towarzysze z Socjal-Demokracji krzyczą także; ale ich nauczono innej piosenki: „Na Moskwę! Na Petersburg! Zniszczyć despotyzm rosyjski, wroga cywilizacji“. Kajzer, posługujący się despotyzmem innego kraju, jako straszakiem dla swego narodu!... pękać ze śmiechu!
I gardłowy śmiech Rosjanina rozległ się w ciszy nocnej, podobny do klekotu kastanjet.
— My jesteśmy bardziej cywilizowani niż Niemcy — rzekł, przestawszy się śmiać.
Desnoyers, który słuchał go z zajęciem, drgnął ze zdziwienia i pomyślał:
— Ten Czernow musiał sobie podchmielić.
— Cywilizacja — ciągnął dalej tamten — nie polega ani na wielkim przemyśle, ani na licznych parowcach, wojskach i uniwersytetach, w których się tylko wykłada nauka. To jest cywilizacja materjalna. Jest inna, wyższa, która podnosi duszę i nie pozwala, by godność ludzka znosiła biernie ciągłe upokorzenia, Obywatel szwajcarski, który mieszka w swym drewnianym szalecie i uważa się za równego innym ludziom w kraju, jest bardziej cywilizowanym niż Herr Profesor, zmuszony ustępować z drogi jakiemuś porucznikowi lub bogaczowi z Hamburga, który ze swej strony zgina się w ukłonach jak lokaj przed każdym noszącym przedimek von.
Tu Hiszpan przytaknął, jak gdyby zgadując, co Czernow powie w dalszym ciągu.
— My Rosjanie, jesteśmy pod straszną tyranją. Wiem coś o tem. Znam chłód i głód Kamczatki... Żyłem na Syberji... Ale naszej tyranji przeciwstawiał się zawsze rewolucyjny opór. Część narodu jest nawpół barbarzyńska, ale reszta posiada wyższą umysłowość i ducha wysokiej moralności, który jej dodaje sił do narażania się na niebezpieczeństwa i ponoszenia ofiar dla swobody i prawdy. A Niemcy? Któż powstał u nich w obronie praw człowieczeństwa? O jakichże rewolucjach słyszało się w Prusach, ziemi wielkich despotów? Twórca militaryzmu Fryderyk Wilhelm, kiedy mu się sprzykrzyło bić żonę i pluć w talerze synów, wychodził na ulicę ze szpicrutą w ręku i ćwiczył swoich poddanych, którzy nie uciekli w porę. Jego syn Fryderyk Wielki oświadczył, że umiera znudzony panowaniem nad narodem niewolników. W ciągu dwóch wieków historji pruskiej jedna tylko rewolucja: barykady w 1848 roku, licha berlińska kopja rewolucji Paryskiej, i bez żadnego skutku. Bismarck ścisnął pięści, by zgnieść ostatnie zakusy sprzeciwu, jeżeli taki istniał rzeczywiście. A gdy przyjaciele grozili mu rewolucją, straszliwy junkier wziął się pod boki i omal nie pękł ze śmiechu. Rewolucja w Prusach!... Nikt tak, jak on, nie znał swego narodu.
Czernow nie był patrjotą. Wiele razy słyszał go Argensola piorunującego na własny kraj. Ale oburzało go lekceważenie, z jakiem pycha germańska odnosiła się do ludu rosyjskiego. Gdzież była podczas ostatnich czterdziestu lat imperialistycznej potęgi hegemonja intellektualna, jaką się przechwalali Niemcy?... Doskonali rzemieślnicy nauki; mędrcy uparci i krótkowzroczni, każdy ufny w swoją specjalność benedyktyni laboratorjów, którzy pracują ogromnie i którym uda się czasem czegoś dokonać wśród niezliczonych błędów, podawanych za prawdy dlatego, że to oni je stworzyli; to wszystko. A obok takiej pracowitości cierpliwej i godnej szacunku ileż szarlatanizmu! ileż wielkich imion, wystawianych na pokaz jak próbki sklepowe! ilu uczonych, pozamykanych w sanatorjach! Jakiś Herr Profesor wynalazł sposób leczenia suchot, a suchotnicy umierają po dawnemu. Inny opatrzył liczbą środek na zwalczenie najskrytszej z chorób i plaga syfilisu w dalszym ciągu chłoszcze świat A wszystkie te omyłki pochłonęły olbrzymie fortuny; każde zbawcze panaceum dawało pole do powstawania przemysłowych towarzystw, sprzedających swoje wyroby na wagę złota, jak gdyby cierpienie było przywilejem bogatych. Jakże dalekim od tego bluffu Pasteur i inni uczeni krajów „niższych“, którzy powierzali światu swoje tajemnice, nie roszcząc sobie pretensji do monopolizowania ich!
— Nauka niemiecka — ciągnął dalej Czernow — dała dużo ludzkości, przyznaję; ale inne narody dały jej również wiele. Tylko naród, któremu pycha pomieszała w głowie, może sobie wyobrażać, że on jest wszystkiem dla cywilizacji, a pozostałe niczem... Poza waszymi specjalistami, jaki genjusz wydały w naszych czasach te Niemcy, które się mają za uniwersalne? Wagner jest ostatnim romantykiem, zamyka jedną epokę i należy do przeszłości. Nietzsche zadał sobie niemało trudu, by dowieść swego polskiego pochodzenia i nienawidził Niemców, kraj, według niego, burżujskich pedantów. Słowianizm jego dochodził do tego, że przepowiadał zmiażdżenie Germanów przez Słowian... I na tem koniec. My Słowianie daliśmy ludzkości w ostatnich czasach artystów podniosłej wielkości ducha. Tołstoj i Dostojewski są wszechświatowi. Jakież nazwiska mogą im przeciwstawić Niemcy Wilhelma II-go? Jego kraj był ojczyzną muzyki, ale muzycy rosyjscy są oryginalniejsi niż epigonowie wagneryzmu, którzy w orkiestralnych ekspansjach starają się ukryć swoją mierność. Naród niemiecki miał genjuszów w twojej epoce cierpienia, kiedy nie urodziła się jeszcze pangermańska pycha, kiedy nie istniało Cesarstwo. Goethe, Schiller, Beethowen byli poddanymi małych państewek. Doznawali wpływów innych krajów, przyczyniali się do cywilizacji powszechnej, jako obywatele świata, i nie przychodziło im do głowy, ze świat musi się zgermanizować, ażeby poznać się na ich dziełach.
Caryzm popełniał potworności Czernow wiedział to z własnego doświadczenia i nie potrzebował, aby mu tego dowodzili Niemcy. Ale wszystkie klasy oświecone w Rosji były wrogami tyranji i buntowały się przeciw niej. A gdzież byli w Niemczech intellektualni wrogowie pruskiego caryzmu? Milczeli, albo padali na klęczki przed pomazańcem Bożym, muzykiem i komedjantem jak Neron, obdarzonym intelligencją żywą, ale powierzchowną, który dla tego, że się ima wszystkiego, myśli, że wszystko umie. Żądny zdobyć w Historji stanowisko sceniczne doszedł do tego, że zadał światu największą z klęsk.
— I dlaczego ma być rosyjską tyranja, ciążąca nad moim krajem? Najgorsi carowie byli naśladowcami pruskich monarchów. W naszych czasach, ilekroć naród rosyjski lub polski chciał upomnieć się o swoja prawa, reakcjoniści posługiwali się Kajzerem, jak postrachem, zapewniając, że przyjdzie im z pomocą. Połowa arystokracji rosyjskiej jest niemiecką; Niemcami generałowie, którzy odznaczyli się najbardziej w gnębieniu ludu; Niemcami urzędnicy, którzy podtrzymują tyranję i są jej doradcami; Niemcami oficerowie, którzy podejmują się karać rzezią robotnicze rzesze i powstania podbitych narodów. Reakcjonista słowiański jest brutalny, ale ma w sobie sentymentalizm rasy, w której wielu książąt przedzierzga się w nihilistów. Znosi z łatwością bat; ale potem żałuje, a czasami płacze. Widziałem oficerów rosyjskich, którzy odbierali sobie życie, aby nie iść na lud, lub z wyrzutów sumienia, że do niego strzelali. Niemiec na usługach caryzmu nie doznaje skrupułów ani nie boleje nad swojem postępowaniem: morduje na zimno, dokładnie i metodycznie, jak wszystko, co czyni. Rosjanin jest barbarzyńcą: bije i żałuje; cywilizowany Niemiec strzela bez wahania. Nasz car jest humanitarnym marzycielem słowiańskim; uczepił się szlachetnej utopji powszechnego pokoju, organizując konferencje w Hadze. Kajzer kultury pracował lata całe nad wzniesieniem i udoskonaleniem destrukcyjnego, jak nigdy dotąd nie widzianego aparatu, aby zmiażdżyć całą Europę. Rosjanin jest chrześcijaninem pokornym, demokratycznym, przesiąkniętym sprawiedliwością; Niemiec przechwala się chrześcijanizmem, ale jest bałwochwalcą, jak Germanowie minionych wieków. Jego religja kocha się w krwi i pielęgnuje kasty; jego prawdziwym kultem jest kult Odina; tylko teraz bóg mordów zmienił imię i nazywa się Państwo.
Zatrzymał się na chwilę Czernow, jak gdyby chcąc przypatrzeć się lepiej zdumieniu swoich towarzyszy; poczem rzekł z prostotą:
— Ja jestem chrześcijaninem.
Argensola, który znał jego pojęcia i dzieje, zdumiał się jeszcze bardziej, a Juljan utwierdził się w swoich podejrzeniach:
— Stanowczo ten Czernow jest pijany.
— To prawda — ciągnął ów dalej —- że niewiele się troszczę o Boga i nie wierzę w dogmaty; ale moja dusza jest chrześcijańska, jak wszystkich rewolucjonistów. Filozofja współczesnej demokracji jest chrześcijanizmem świeckim. Socjaliści kochają pokornych, potrzebujących, słabych. Bronimy ich praw do życia i dobrobytu podobnie, jak wielcy apostołowie religji, którzy w każdym nieszczęśliwym widzieli brata. My żądamy szacunku dla ubogiego w imię sprawiedliwości, tamci proszą o to samo w imię miłosierdzia. To jedno nas dzieli. Ale jedni i drudzy pragniemy, aby ludzie sposobili się społem do lepszego życia; aby silny poświęcał się dla słabego; potężny dla maluczkiego i by świat cały dążył do braterstwa i możliwie największej równości.
Tu Czernow streścił pokrótce dzieje ludzkich pożądań:
— Myśl grecka zaprowadziła dobrobyt na ziemi; ale tylko dla niektórych, dla obywateli jej drobnych państewek, dla ludzi wolnych, pozostawiając nędzy niewolników i barbarzyńców, których była większość. Chrzęścijanizm, religja maluczkich, przyznawał wszystkim prawo do szczęśliwości, ale tę szczęśliwość umieszczał w niebie, daleko od tego świata „doliny łez“. Rewolucja i jej spadkobiercy socjaliści, pokładają szczęście w natychmiastowych rzeczywistościach ziemi, podobnie jak starożytni; i czynią jej uczestnikami wszystkich ludzi, podobnie jak chrześcijanie.
— Gdzież jest chrześcijanizm obecnych Niemiec? Więcej jest ducha chrześcijańskiego w socjalizmie świeckiej Republiki francuskiej, opiekunki słabych, niż w religijności junkrów, konserwatystów. Niemcy sfabrykowały sobie Boga na podobieństwo swoje i, gdy wierzą, że go wielbią, wielbią tylko własny wizerunek. Bóg niemiecki jest odbiciem niemieckiego Państwa, które uważa wojnę jako pierwszy obowiązek narodu i najszlachetniejsze z jego zadań! Inne ludy chrześcijańskie, gdy są zmuszone wojować, czują sprzeczność, jaka istnieje pomiędzy ich postępowaniem a Ewangelją, i usprawiedliwiają się okrutną koniecznością obrony. Niemcy twierdzą, że wojna jest miłą Bogu. Znam kazania niemieckie, dowodzące, że Jezus był stronnikiem militaryzmu.
Pycha germańska, przekonywa, że ta rasa jest przeznaczona opatrznościowo do panowania nad światem, jednoczy protestantów, katolików i żydów.
Na szczycie ich dogmatycznych różnic stoi Bóg Państwa, który jest niemiecki; Bóg wojenny, którego Wilhelm nazywa teraz „mój czcigodny sprzymierzeniec“. Religje będą zawsze dążyły do powszechności. Ich celem jest wprowadzić ludzi w stosunki z Bogiem i podtrzymać stosunki pomiędzy wszystkiemi ludźmi. Prusy cofnęły się do barbarzyństwa, stwarzając na swój osobisty użytek drugiego Jehowę, bóstwo wrogie większej części rodzaju ludzkiego, które uważa uroszczenia i ambicje narodu niemieckiego za swoje własne.
Tu Czernow wytłumaczył na swój sposób powstanie tego Boga germańskiego, który jest ambitny, okrutny i mściwy, Niemcy byli chrześcijaninami wczorajszego dnia. Ich chrześcijanizm datował się dopiero od sześciu wieków, nie więcej, podczas, gdy chrześcijanizm innych narodów Europy miał za sobą dziesięć, piętnaście i ośmnaście stuleci. Gdy się skończyły krucjaty, Prusacy żyli jeszcze w pogaństwie. Pycha rasowa, pchając ich do wojny wskrzeszała zmarłe bóstwa. Na podobieństwo starożytnego, germańskiego Boga, który był wodzem militarnym. Niemcy czcili Boga Ewangelji z lancą i puklerzem.
— Chrześcijanizm Berlina nosi kask i buty do konnej jazdy. W danej chwili Bóg widzi się zmobilizowanym podobnie jak każdy Franz, Fritz i Otto, by karał wrogów wybranego narodu. Nic to nie znaczy, że przykazał: „Nie będziesz zabijał“ i że syn jego mówił na ziemi: „Błogosławieni pokój czyniący“. Chrześcijanizm podług kapłanów niemieckich wszystkich wyznań może tylko wpływać na udoskonalenie osobiste ludzi, ale nie powinien wtrącać się w życie Państwa. Bóg państwa pruskiego jest „starym Bogiem niemieckim“ spadkobiercą dzikiej mitologii germańskiej, mieszaniną bóstw łaknących wojny.
I w ciszy alei Rosjanin jął wspominać czerwone postacie nieubłaganych bóstw. Zbudzą się tej nocy, usłyszawszy luby ich uszom szczęk broni i uczuwszy błogi dla ich powonienia, ostry zapach krwi. Ten brutalny bóg o małej główce, pręży muskuły i chwyta za młot, którym miażdży miasta. Wotan ostrzy kopję, która ma za grot błyskawicę a za drzewce piorun. Odin, ów jednooki, oblizuje się łakomie na szczycie swojej góry, oczekując zmarłych wojowników, których stosy nagromadzą się dokoła jego tronu. Rozczochrane Walkirje, dziewice spotniałe i cuchnące wydzielinami z pachwin, zaczynają galopować z chmury na chmurę, podniecając wrzaskiem mężczyzn, aby im dostawiali trupów, zwieszających się jak sakwy z zadów ich skrzydlatych rumaków.
— Religijność germańska — ciągnął dalej Rosjanin, — jest przeczeniem chrystjanizmu. Dla niej ludzie nie są równi przed obliczem Boga. On uznaje tylko silnych i dopomaga im swoim wpływem, by się ważyli na wszystko. Ci, którzy się urodzą słabymi, muszą poddać się lub zniknąć. Narody również nie są równe: dzielą się na narody przewodniczące i narody upośledzone, których przeznaczeniem jest uledz i dać się zawojować tamtym. Nie potrzeba chyba dodawać, że wielkim, przewodniczącym narodem są Niemcy.
Argensola przerwał mu. Pycha niemiecka nie opierała się wyłącznie na swoim Bogu; odwoływała się również do nauki.
— Znam to — przerwał Rosjanin, nie dając mu dokończyć. — Determinizm, nierówność, wybór, walka o byt. Niemcy tak dumne swoją wartością, budują na cudzym gruncie swoje intellektualne pomniki, zapożyczając od cudzoziemców materjał cementujący, ilekroć wznoszą nowe dzieła. Francuz i Anglik, Gobineau i Chamberlain dostarczyli im argumentów do obrony wyższości ich rasy. Z okruchów pozostałych po Darwinie i Spencerze ich stary Haeckel ulepił im „monizm“, doktrynę, która zastosowana do polityki, uświęca naukowo pychę niemiecką i przyznaje im prawo do panowania nad światem, jako że są najsilniejsi.
— Nie, po tysiące razy nie — ciągnął dalej z mocą, po krótkiem milczeniu. — Wszystko to, co się tyczy walki o byt z całym orszakiem towarzyszących jej okrucieństw, musi być prawdą dla gatunków niższych, ale nie może być prawdą dla ludzi. Jesteśmy istotami rozumnemi i postępowemi i musimy wyswobodzić się z fatalności środka, przystosowując go wedle naszej woli. Zwierzę nie zna prawa, sprawiedliwości, współczucia, żyje jako niewolnik swych niemych instynktów. My myślimy; a myśl to znaczy wolność. Silny, aby nim być, nie potrzebuje okazywać się okrutnym; jest jeszcze większym, gdy nie nadużywa swej siły i jest dobrym. Wszyscy mają prawo do życia, skoro się urodzili, i w taki sam sposób, jak istnieją wielcy i mali, pyszni i pokorni; piękni i upośledzeni, muszą żyć i narody wielkie i małe; stare i młode. Celem naszego życia nie jest walka, nie jest mordowanie, bo z kolei zamordują nas, poczem padnie trupem nasz morderca. Ludy cywilizowane, aby dążyć wspólną drogą, muszą przyjąć drogę Europy południowej, urzeczywistniając jak najspokojniejsze i najłagodniejsze pojęcie życia.
Okrutny uśmiech zaigrał na wargach Rosjanina.
— Ale istnieje die Kultur, którą Germanie chcą nam narzucić i która jest wręcz przeciwieństwem cywilizacji. Cywilizacja, to znaczy wytwórczość umysłowa, poszanowanie bliźniego, tolerancja cudzych poglądów, słodycz obyczajów. Die Kultur to działalność Państwa, które organizuje i przyswaja sobie jednostki i społeczeństwa, aby służyły jego posłannictwu. A to posłannictwo polega głównie na wywyższeniu się nad inne Państwa, by je zgnieść swoją wielkością, albo, co na jedno wychodzi, swoją pychą, zaciekłością i przemocą.
Doszli do placu Gwiazdy. Łuk triumfalny dźwigał się w ugwieżdżoną przestrzeń swą ciemną masą. Aleje kreśliły we wszystkich kierunkach podwójne linje świateł. Latarnie, okrążające pomnik, oświetlały jego olbrzymie podstawy i stopy rzeźbionych figur. Wyżej skupiały się cienie, nadając jasnemu pomnikowi czarną zwartość hebanu.
Trzej mężczyźni przeszli plac i Łuk. Znaleźli się pod sklepieniem, powtarzającem echa ich kroków, wyolbrzymiając je. Powiew nocny, wślizgując się do wnętrza budowy, nabierał surowości zimowego tchnienia. Ostre anguły sklepienia bodły swemi śpiczastemi sylwetami ciemny błękit przestrzeni. Instynktownie wszyscy trzej odwrócili głowy, by spojrzeć na Pola Elizejskie, które zostawiali za sobą. Zobaczyli tylko rzekę pomroki, w której pławiły się różańce czerwonych gwiazd pomiędzy dwoma długiemi pasmami wzgórz, będących gmachami. Ale byli doskonale obznajomieni z tą panoramą i bez żadnego wysiłku uprzytomnili sobie w ciemności majestatyczną pochyłość alei, podwójny szereg pałaców, plac Zgody w głębi z jego egipskim szczytem, grupy roślinności Tuillerji.
— To jest piękne — rzekł Czernow, który widział coś więcej niż cienie. — Cała cywilizacją, która kocha pokój i słodycz życia przeszła tędy.
Nagłe wspomnienie przemknęło przed oczyma Rosjanina. Często po drugiem śniadaniu spotykał w tem miejscu krępego, zażywnego mężczyzną o rudej brodzie i dobrodusznych oczach. Wyglądał jak olbrzym, zatrzymany w połowie swego rozrostu. Towarzyszył mu pies. To był Jaurés, jego przyjaciel Jaurés, który przed pójściem do Izby, szedł tędy piechotą ze swego domu na Passy.
— Lubił przystawać tu, gdzie teraz stoimy. Przyglądał się alejom, dalekim ogrodom, całemu Paryżowi, który przedstawia się tak wspaniale z tej wysokości. I mówił do mnie wzruszony: „To przepyszne. Jedna z najpiękniejszych perspektyw, jakie można widzieć w świecie“. Biedny Jaurés!
I wskutek skojarzenia wyobraźni przypominał sobie swego rodaka Michała Bakunina, drugiego rewolucjonistę, ojca anarchizmu, płaczącego na koncercie podczas wykonywania symfonji Beethowena z chórami pod batutą swego młodego przyjaciela, który się nazywał Ryszard Wagner: „Gdy przyjdzie nasza rewolucja“ wołał ten, ściskając rękę mistrza, i zginie wszystko, co teraz istnieje, trzeba będzie ocalić to za wszelką cenę“.
Czernow otrząsnął się ze wspomnień, aby rozejrzeć się dokoła i rzec ze smutkiem:
— Oni przeszli tędy.
Ilekroć mijał Łuk, ten sam obraz wstawał mu w pamięci „Oni“ to były tysiące kasków, błyszczących w słońcu; tysiące grubych butów, podnoszących się razem z mechaniczną sztywnością, krótkie trąbki, pikuliny, płaskie bębenki, wstrząsające uroczystą ciszą pomnika, marsz wojenny Lohengrina, rozlegający się w pustych alejach przed pozamykanymi domami.
Jego, chociaż cudzoziemca, pociągnął ten pomnik tym urokiem starych budowli z zaklętą w nich chwałą przodków. Nie chciał wiedzieć, kto go wzniósł, Ludzie budują, sądząc, że utrwalają jakąś ideję na czasie, która schlebia ich dumie. Potem przychodzi ludzkość o szerszym widnokręgu myśli, zmienia znaczenie dzieła, podnosi je, uszlachetnia, pozbawiając pierwotnego egoizmu. Posągi greckie, wzory najwyższej piękności, były pierwotnie wizerunkami bóstw, jakie pobożność owych czasów czciła. Myśląc o wielkości Rzymian, wszyscy widzą w wyobraźni olbrzymie Koloseum, przybytek mordów, albo łuki wznoszone na cześć idiotycznych cezarów. Dzieła pamiątkowe narodów mają dwa znaczenia: wewnętrzne i bieżące, jakie im dawali ich twórcy i zewnętrzne, ogólnego znaczenia, udzielanego nu przez wieki, które czyniły z nich symbole.
— Łuk Triumfalny — ciągnął dalej Czernow — jest francuski wewnętrznie z powodu nazw bitew i nazwisk generałów, co podlegają krytyce. Zewnętrznie jest pomnikiem narodu, który stworzył największą z rewolucji, i wszystkich narodów, które wierzą w wolność.
Uczczenie człowieka znajduje się tam niżej w kolumnie na placu Vendôme. Tu niema nic indywidualnego. Jego twórcy wznieśli go na pamiątkę wielkiej Armji, a tą Wielką Armją był zbrojny lud, roznoszący rewolucję po całej Europie. Artyści, którzy są wielkimi intuistami, przeczuli prawdziwe znaczenie tego dzieła. Wojownicy Rude'a, śpiewający Marsyljankę w grupce, jaką mamy na lewo, nie są żołnierzami z zawodu; to uzbrojeni obywatele, którzy idą spełniać swe szczytne i gwałtowne czyny. Ich nagość każe mi widzieć w nich sankinlutów w greckim hełmie... Tu jest coś więcej niż ciasna i samolubna chwała jednego narodu. My wszyscy w Europie budzimy się do nowego życia, dzięki tym krzyżowcom wolności. Ludy wywołują obrazy w mojej myśli. Jeśli przypominam sobie Grecję, widzę kolumnady Partenonu, Roma, władczyni świata, to Koloseum i Łuk Trajana; Francja rewolucyjna to Łuk Triumfalny.
Była też czemś więcej, według Rosjanina. Przedstawiała wielki odwet historyczny: narody Południa, tak zwane rasy łacińskie, odpowiadające po wiekach za najście, które obaliło potęgę Rzymu, ludzie Mediteranji, wkraczający jako zwycięzcy na ziemie dawnych barbarzyńców. Zmietli przeszłość niby fala niszczycielska, żeby cofnąć się natychmiast. Wielki przypływ wyrzuca wszystko, co niosą jego wnętrzności, jak pewne rzeki, które, zalewając, użyźniają. A po cofnięciu się ludzi, pozostał grunt, użyźniony nowymi i szlachetnymi ideałami.
— A jeżeli oni wrócą — dodał Czernow z gestem niepokoju. — Jeżeli na nowo deptać będą te bruki!... Wtedy byli to biedacy, oszołomieni swoją nagłą fortuną, którzy przeszli tędy jak wieśniak przez salon. Poprzestali na pieniądzach w kieszeni — i dwóch prowincjach, aby uwieczniły ich zwycięstwo, Ale teraz to nie będą tylko żołnierze, ci, co idą na Paryż. W ogonie wojsk kroczą gniewne zastępy; panowie profesorowie, niosąc u boku baryłeczkę wina z prochem, które oszałamia barbarzyńcę, wina der Kultur. A w furgonach jedzie również ładunek olbrzymi naukowej dzikości nowa filozofja, która wysławia siłę jako zasadę i uświęcenie wszystkiego, przeczy wolności, unicestwia słabego i podporządkowywa świat cały władzy cząstki wybrańców Boga, wybrańców dlatego tylko, ze rozporządzają szybszymi i pewniejszymi środkami uśmiercania. Ludzkość powinna drżeć o swoją przyszłość, jeżeli raz jeszcze rozlegną się pod tem sklepieniem buty germańskie, kroczące w takt marsza Wagnera lub jakiegokolwiek Kapellmeister'a pułkowego.
Oddalili się od Łuku i szli przez avenue Victor Hugo. Czernow postępował w milczeniu, Jak gdyby zdjęty smutkiem na myśl o owym przypuszczalnym pochodzie. Nagle przemówił na głos, idąc za biegiem swoich myśli.
— A gdyby nawet weszli — cóż stąd. Nie umrze przez to Prawo. Może uledz zaćmieniu, ale się odradza; może być zapomnianem, podeptanem, ale przez to nie przestaje istnieć i wszystkie szczere dusze uznają je jako jedyną regułę życia. Naród szaleńców chce postawić przemoc na piedestale, na którym inni umieścili Prawo. Daremny trud. Dążeniem ludzi będzie wiecznie, aby istniała coraz większa wolność, coraz większe braterstwo, coraz większa sprawiedliwość.
To zapewnienie zdawało się uspakajać Rosjanina. On i jego towarzysze zaczęli mówić o widoku, jaki przedstawiał Paryż, gotujący się do wojny. Czernow ubolewał nad wielkiemi klęskami, jakie pociągnie za sobą ta katastrofa; nad tysiącami i tysiącami domowych tragedji, rozgrywających się w tej chwili. Na pozór nic się nie zmieniło. W śródmieściu i dokoła dworców wrzał nadzwyczajny ruch; ale reszta olbrzymiej stolicy nie zdradzała żadnego przewrotu w swem życiu, samotna ulica wyglądała tak samo jak każdej innej nocy. Wietrzyk poruszał zlekka liśćmi drzew. Uroczysty spokój panował w przestrzeni. Domy spały; ale poza zamkniętemi oknami odgadywało się bezsenność zaczerwienionych oczu; oddech piersi, dyszących obawą bliskiego niebezpieczeństwa; drżenie rąk przygotowujących wojenną odzież, a także ostatni uścisk miłosny i pocałunki, rozpływające się we łzach.
Czernow przypomniał sobie swoich sąsiadów, tę parę małżeńską zajmującą drugie mieszkanie za pracownią. Już tam nie dźwięczało pianino. Rosjanin dosłyszał był odgłosy sprzeczki, trzask drzwi zamkniętych gwałtownie i kroki mężczyzny wychodzącego w nocy na ulicę, by uciec od kobiecych szlochań. Rozpoczynał się tam dramat; dramat pospolity, powtórzenie tylu innych, rozgrywających się w tej samej chwili.
— Ona jest Niemką — dodał Czernow. — Nasza odźwierna wywąchała dobrze jej narodowość. On już teraz powędrował do swego pułku. Ubiegłej nocy nie mogłem prawie zmrużyć oka. Słuchałem jej jęków przez ścianę; powolnego rozpaczliwego płaczu istoty opuszczonej i głosu mężczyzny, który napróżno chciał jej nakazać milczenie... Jakaś ulewa smutków spada na świat.
Dzisiejszego wieczora, wychodząc z domu, spotkał ją na schodach. Wyglądała jak zupełnie inna kobieta, postarzała się jak gdyby wciągu kilku godzin przeżyła piętnaście lat. Napróżno usiłował dodać jej otuchy: zalecając, by znosiła pogodnie nieobecność męża i nie wyrządzała przez to krzywdy drugiej istocie, którą nosi pod sercem.
Bo ta nieszczęśliwa ma zostać matką. Kryje swój stan z pewną wstydliwością, ale widziałem ją przez okno jak szyła dziecinną bieliznę.
Kobieta słuchała go, jakby nie słysząc. Słowa były bezsilne wobec jej rozpaczy. Umiała tylko wybełkotać, jak gdyby mówiąc do samej siebie:
— Ja, Niemka... On porzuca mnie... musi porzucić... sama... sama na zawsze!
— Myśli o swojej narodowości, która go od niej dzieli; myśli o obozie koncentracyjnym, gdzie go zaprowadzą jej rodacy. Strachem ją przejmuje osamotnienie w kraju wrogim, który się musi bronić przed najściem jej współziomków... I wszystko to, kiedy ma zostać matką. Ile niedoli!.. Ile cierpień!
Doszli na ulicę de la Pompe i przy wejściu do domu, Czernow pożegnał towarzyszy, by wejść tylnymi schodami do siebie. Ale Juljan chciał przedłużyć rozmowę. Lękał się zostać sam na sam z przyjacielem, na pastwę przeciwności, jakich obaj doznali. A przytem rozmowa z Rosjaninem zajęła go. Pojechali wszyscy trzej windą. Argensola napomknął coś o sposobności odkorkowania butelki, jednej z wielu, jakie przechowywał w kuchni. Czernow będzie mógł wrócić do siebie przez drzwi pracowni na tylne schody.
Szyby obszernego oszklenia były otwarte jak również okienka, wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Bezustanny powiew poruszał firankami, chwiejąc staroświeckiemi latarniami, chorągiewkami i innemi ozdobami romantycznej pracowni.
Trzej mężczyźni obsiedli stolik tuż przy oknie, zdala od świateł, palących się w głębi obszernej komnaty. Siedzieli w półcieniu, zwróceni plecami do wnętrza. Przed sobą mieli przeciwległe dachy i olbrzymi prostokąt błękitnej pomroki, upstrzonej chłodnymi punkcikami gwiazd. Światła miejskie zabarwiały przestrzeń krwawym odblaskiem.
Wypił dwa kieliszki Czernow, smakując mlaskaniem języka dobroć napoju. Wszyscy trzej milczeli, trwożnem i zachwyconem milczeniem, jakie majestat nocy narzuca ludziom; oczy ich wędrowały z gwiazdy na gwiazdę, układając je w linje idealne, tworzące trójkąty i kwadraty fantastycznej nieregularności. Chwilami migotliwy blask jakiejś gwiazdy zdawał się zahaczać o ich spojrzenie i trzymać je w hypnotycznem zawieszeniu. Rosjanin — nie otrząsając się z zadumy — nalał sobie nowy kieliszek. Poczem uśmiechnął się z okrutną ironją. Jego brodate oblicze przybrało wyraz tragicznej maski, ukazujące się wśród dekoracji nocy.
— Co pomyślą tam w górze o ludziach? — szepnął. — Czy będzie powiadomiona jaka gwiazda o tem, że istniał Bismarck? Czy dowiedzą się planety o boskiem posłannictwie narodu germańskiego?
I zaczął się śmiać!
Coś dalekiego i nieokreślonego wstrząsnęło ciszą nocną, wydobywająca się z głębi jednej ze szczelin, przerzynających olbrzymią płaszczyznę dachów. Wszyscy trzej wyciągnęli szyje, aby lepiej słyszeć.
Były to głosy.
Męski chór śpiewał hymn prosty, monotonny i poważny. Tamci odgadywali go raczej myślą niż rozróżniali słuchem. Niektóre oderwane dźwięki, dochodzące wyraźniej przy silniejszym powiewie wietrzyka, pozwoliły Argensoli uchwycić melodję krótką, przerywaną wykrzyknikami, prawdziwe pieśń wojenna:
C’est l’Alsace et la Lorraine
C’est l’Asace qu’it revus faut
Oh! oh! oh! oh! oh!
Nowa gromada mężczyzn szła gdzieś w głębi ulicy, kierując się na dworzec, w stronę bramy wojny. Musieli być z zewnętrznych dzielnic, może nawet z obozu, a przechodząc Paryż, pogrążony w ciszy, uczuli chęć wyśpiewać wielkie narodowe pragnienie, by ci, którzy czuwali poza ciemnemi oknami, odetchnęli spokojniej, wiedząc, że nie są sami.
— Tak samo jak w operach — rzekł Juljan, łowiąc uchem ostatnie dźwięki niewidzialnego chóru, który ginął... ginął gdzieś pochłonięty przestrzenią i tchnieniem nocy.
Czernow pił wciąż, ale z roztargnieniem, wlepiając wzrok w czerwonawą poświatę, unoszącą się nad dachami.
Odgadli obaj przyjaciele jego umysłowy trud w ściągnięciu czoła i głuchych pomrukach, jakie mu się wymykały, niby echa wewnętrznego monologu. On zaś jął nagle mówić bez żadnego przejścia od milczenia do słowa, jak gdyby przedłużając głośno bieg swoich myśli.
— A kiedy za kilka godzin wejdzie słońce, ujrzy świat cwałujących przez jego pola czterech jeźdźców, wrogów ludzi... Już ich wściekłe konie rżą z niecierpliwości, już ich przeklęci jeźdźcy zbierają się i zamieniają ostatnie słowa, zanim wskoczą na siodła.
— Cóż to za jeźdźcy? — zapytał Argensola.
— Ci, którzy poprzedzają Bestję.
Ta odpowiedź wydała się obu przyjaciołom również niezrozumiałą, jak poprzednie słowa. Juljan powtórzył znów sobie w duchu: — upił się.
Ale ciekawość przemogła; więc ponowił:
— A jakaż to Bestja?
Rosjanin popatrzył na niego, jakby zdziwiony tem zapytaniem. Zdawało mu się, że mówił głośno, od samego początku swych rozmyślań.
— Bestja Apokalipsy.
Nastało milczenie; ale lakomizm Czernowa nie potrwał długo, miał potrzebę wyrazić swe uwielbienie dla marzyciela z wyspy Patmos. Poeta potężnych i zawiłych widzeń wywierał po przez dwa tysiące lat czasu wpływ na tym rewolucjoniście-mistyku, zabłąkanym na ostatniem piętrze paryskiego domu. Wszystko to przeczuł Ś-ty Jan Ewangelista. Jego gorączkowe marzenia, niepojęte dla ogółu, zawierały w sobie tajemnicę wszelkich wydarzeń ludzkich.
I Czernow jął opisywać Apokaliptyczną Bestję, wynurzającą się z morskich otchłani. Była podobna do lamparta, nogi miała niedźwiedzia, a paszczę lwa. Miała siedm głów i dziesięć rogów. Z rogów zwieszało się dziesięć djademów, a na każdej z siedmiu głów wypisane były bluźnierstwa. Bluźnierstw tych nie wymienił Ewangelista, może dlatego, że były różne, stosownie do epoki, zmieniając się co tysiąc lat, kiedy Bestja ukazywała się na nowo. Rosjanin czytał te, które płonęły teraz na głowach potwora: bluźnierstwo przeciw ludzkości, przeciw sprawiedliwości, przeciw wszystkiemu, co czyni życie człowieka znośnem i „Siła jest wyższą niż prawo“; „Słaby nie powinien istnieć“; „Bądźcie twardzi, jeżeli chcecie być wielcy“. A Bestja przy całej swej potworności rości sobie pretensje do rządzenia światem i wymaga, by oddawali jej cześć.
— Ale tych czterech jeźdźców? — zapytał znowu Juljan.
Czterech jeźdźców poprzedzało zjawienie się Bestji w widzeniach św. Jana. Baranek złamał siedem pieczęci księgi tajemniczej w obecności wielkiego tronu, na którym siedział ktoś, kto wyglądał jak gdyby uczyniony z jaspisu. Tęczowy łuk tworzył dokoła, jego głowy baldachim szmaragdów. Dwadzieścia cztery tronów stało półkręgiem, a na nich siedziało dwunastu starców w białych szatach i złotych koronach. Czworo olbrzymich zwierząt, pokrytych oczami i o sześciu skrzydłach strzegło największego tronu. Dźwięki trąb powitały złamanie pierwszej pieczęci
— Patrz! — krzyknął jeden zwierz stentorowym głosem na poetę-jasnowidza.
I ukazał się pierwszy jeździec na białym koniu. W ręku miał łuk, a na głowie koronę. Według jednych był to Podbój i według innych Mór. Mógł być jednym i drugim. Nosił koronę, to wystarczało dla Czernowa.
— Ukaż się! wrzasnął drugi zwierz, poruszając tysiącem swych oczu.
Z drugiej złamanej pieczęci wyskoczył czerwony koń! Jego jeździec wywijał olbrzymim mieczem nad głową. To była Wojna. Spokój uciekał ze świata przed jego wściekłym galopem, ludzie mieli tępić się wzajemnie.
Przy złamaniu trzeciej pieczęci, następny z uskrzydlonych zwierząt, huknął jak grzmot.
— Pojaw się!
I Jan ujrzał czarnego konia. Jego jeździec trzymał w ręku wagi, aby ważyć pożywienie ludzi. To był Głód.
Czwarty zwierz powitał rykiem złamanie czwartej pieczęci
— Wyskocz!
I ukazał się czwarty jeździec na koniu maści wyblakłej. Była to Śmierć, a daną jej była moc zjawiania się ludziom przez miecz, przez głód, przez mór, i przez dzikie bestje.
Czterech jeźdźców puściło się szalonym, miażdżącym pędem, tratując po głowach wystraszonej ludzkości.
Tu Czernow opisał czterech katów ziemi tak dokładnie, jak gdyby na nich patrzył. Jeździec na białym koniu miał szatę jaskrawą i barbarzyńską. Jego wschodnia twarz krzywiła się szpetnie, jak gdyby węszył trupy. Podczas gdy rumak jego galopował, on naciągał łuk, by z niego wypuszczać zarazę. Na plecach podskakiwał mu kołczan z bronzu, pełen zatrutych strzał, mieszczących w sobie zarodki wszystkich chorób i tych, które nawiedzają ludzi spokojnych w ich domowem zaciszu, i tych, które zajątrzają rany żołnierza na polu walki.
Drugi jeździec, ten, który dosiadał czerwonego rumaka, wywijał olbrzymim, obosiecznym mieczem, nad zjeżonymi gwałtownością pędu włosami. Był młody, ale brwi groźnie ściągnięte i wykrzywione usta nadawały mu wyraz nieubłaganej wściekłości. Szaty jego, rozwiane w galopie, odsłaniały atletyczną muskulaturę.
Trzeci jeździec, stary, łysy, i straszliwie chudy trząsł się na spiczastym grzbiecie czarnego konia. Jego kościste nogi ściskały zapadłe boki wynędzniałej szkapy. Wyschłą ręką pokazywał wagę, symbol skąpej żywności, która miała dosięgnąć ceny złota.
Kolana czwartego jeźdźca, kanciaste jak ostrogi, bodły żebra wyblakłego konia. Poprzez jego pergaminową skórę rysowały się kości i wiązania szkieletu. Sardoniczny uśmiech zniszczenia wykrzywiał jego trupią twarz. Cienkie jak patyki race wywijały olbrzymią kosą. Ze spiczastych ramion zwieszał się strzęp całuna.
I wściekła kawalkada czterech jeźdźców przeleciała jak huragan po bezmiernej rzeszy ludzkiej. Niebo nad ich głowami nabierało sinego odblasku zachodu. Straszliwe, bezkształtne potwory fruwały w prostopadłych skrętach dokoła tej razii, niby wstrętny orszak. Ludzkość oszalała ze strachu, uciekała na wszystkie strony, słysząc tętent rumaków Moru, Wojny, Głodu i Śmierci. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy potrącali się i padali na ziemię we wszystkich możliwych postawach przerażenia, zdumienia i rozpaczy. A konie: biały, czerwony, czarny i wyblakły tratowały ich swemi nieubłaganemi kopytami: siłacz słyszał chrzęst własnych, potrzaskanych żeber, konało dziecko, przytulone do piersi matczynej, starzec zamykał na zawsze powieki z jękiem niemowlęcia.
— Bóg usnął i zapomniał o świecie — ciągnął dalej Rosjanin. — Nieprędko się obudzi, a podczas jego snu czterech jeźdźców, wasalów Bestji, uganiać będzie po ziemi, jako jej jedyni władcy.
Mówiąc, podniecał się własnemi słowami. Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pracowni wielkim krokiem. Jego własny opis czterech klęsk, jakie się objawiły posępnemu poecie, wydał mu się niedołężnym. Wielki malarz nadał cielesne kształty tym straszliwym widziadłom.
— Mam książkę — szepnął Czernow — cenną książkę.
I nagle wybiegł z pracowni, kierując się ku tylnym schodom, aby wejść do swego mieszkania. Chciał przynieść książkę i pokazać ją przyjaciołom. Argensola towarzyszył mu. Wkrótce potem wrócili obaj z owem dziełem. Pozostawili wszystkie drzwi otwarte za sobą. Powstał stąd silny przeciąg.
Czernow położył na stoliku pod lampą swą cenną księgę. Było to dzieło wydrukowane w 1511 roku z tekstem łacińskim i rycinami. Juljan przeczytał tytuł: Apocalipsis cum figuris. Twórcą rycin był Albrecht Dürer, a były one dziełem jego młodości, kiedy mistrz miał dopiero dwadzieścia siedm lat.
Trzej przyjaciele wpatrywali się z podziwem w staloryt, przedstawiający wściekłą jazdę apokaliptycznych jeźdźców. Straszliwa czwórka pędziła z zawrotną szybkością na swych fantastycznych rumakach, tratując ludzkość, oszalałą z przerażenia.
Lecz nagle stało się coś, co wyrwało tych trzech mężczyzn z zachwytu: coś nadzwyczajnego, nieujętego, jakiś wielki hałas, który zdawał się wpadać im prosto do mózgu, omijając uszy: jakiś wstrząs serca. Instynktownie uczuli, że zaszedł jakiś niezwykły wypadek.
Stali w milczeniu, spoglądając na siebie; w milczeniu, trwającem sekundę zaledwie, a zdającem się nie mieć końca.
Przez otwarte drzwi wtargnął jakiś szum trwożny, pochodzący z dziedzińca: podnoszono rolety, spieszne kroki na różnych piętrach, okrzyki zdziwienia i trwogi.
Wszyscy trzej podbiegli instynktownie ku wewnętrznym oknom, Ale Rosjanin wpół drogi doznał nagłego przeczucia.
— Moja sąsiadka... To musi być moja sąsiadka..
Może się zabiła...
Wychyliwszy się, zobaczyli na dole światło i ludzi, którzy kręcili się dokoła jakiegoś kształtu rozciągniętego na flizach. I błyskawicznie zaludniły się wszystkie okna. Była to noc bezsenna, noc nerwowego napięcia, w którą wszyscy czuwali
— Zabiła się — rzekł jakiś głos, który zdawał się wychodzić z jakiejś studni. — To Niemka się zabiła.
I słowa odźwiernej przebiegły z okna do okna aż do ostatniego piętra.
Rosjanin pokiwał głową ze szczególnym wyrazem. Nieszczęśliwa nie uczyniła sama z siebie tego śmiertelnego skoku. Ktoś był świadkiem jej rozpaczy, ktoś ją popchnął...
Jeźdźcy!... Czterech Jeźdźców Apokalipsy! Już dosiedli rumaków; już zaczęli swą obłędną, nieubłaganą jazdę.
Ślepe siły zła, zwolnione z łańcuchów, miały swobodnie hasać po świecie.
Zaczynało się męczeństwo ludzkości pod dziką kawalkadą czterech wrogów.