Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część pierwsza |
Indeks stron |
IV
Pracownia Juljana znajdowała się na najwyższem piętrze nad ulicą. Winda i schody frontowe kończyły się przed jego drzwiami. W tyle dwa małe mieszkanka wychodziły na wewnętrzny dziedziniec i jako jedyny sposób komunikacji miały służbowe schody, prowadzące aż na strych.
Pod nieobecność Juljana, Argensola, który pozostał w pracowni, zawiązał znajomość z sąsiadem z tego samego piętra. Większe z obu mieszkanek pozostawało w ciągu dnia puste. Właściciele jego wracali dopiero wieczorem po obiedzie w restauracji. Było to małżeństwo urzędnicze, przebywające w domu jedynie w dnie świąteczne. Mąż rosły, o wyglądzie wojskowym pełnił obowiązki inspektora w jakim wielkim magazynie. Niegdyś służył w armji w Afryce, był dekorowany i posiadał stopień podporucznika rezerwy. Ona była pulchną nieco anemiczną blondynką, o jasnych oczach i sentymentalnym układzie. W dnie świąteczne trawiła godziny całe przed pianinem, wywołując swe wspomnienia muzyczne, zawsze te same. Kiedy indziej widywał ją Argensola przez wewnętrzne okno, krzątającą się w kuchni przy pomocy męża, podczas gdy oboje, śmiejąc się ze swoich niezgrabności i niedoświadczenia, przygotowywali niedzielny obiad.
Odźwierna miała tę kobietę za Niemkę, ale ona twierdziła zawsze, że jest Szwajcarką. Zajmowała posadę kasjerki w magazynie, nie w tym jednak, w którym pracował jej mąż. Rano wychodzili razem i rozchodzili się na placu Gwiazdy, każde w innym kierunku. O siódmej wieczorem witali się pocałunkiem na ulicy, jak dwoje kochanków, którzy spotykają się poraz pierwszy i po obiedzie wracali do swego gniazdka przy ulicy de la Pompe. Napróżno Argensola próbował zawiązać z nimi bliższą znajomość. Odpowiadali na jego powitania z lodowatą grzecznością, żyjąc wyłącznie dla siebie.
Drugie mieszkanie, złożone z dwóch pokojów, zajmował pojedyńczy lokator. Był on Rosjaninem lub Polakiem, wracał prawie zawsze obładowany książkami, godziny całe spędzał na pisaniu przy podwórzowem oknie. Argensoli wydał się od pierwszego wejrzenia tajemniczą osobistością, jakby wyjętą z powieści. Zaciekawiał go egzotyczny wygląd Czernowa: jego nastroszona broda i rozwichrzona czupryna, tudzież okulary na nosie jakby rozpłaszczonym uderzeniem pięści. Niby nimb niewidzialny otaczała go zawsze pewna woń, będąca mieszaniną taniego wina i wyziewów znoszonej odzieży. Argensola widywał go poprzez tylne drzwi.
— Aha! przyjaciel Czernow wraca!
I wychodził na schody wnętrzne, aby pogawędzić z sąsiadem. Ten długo mu bronił wstępu do swojej siedziby. Wskutek tego Hiszpan posądzał go, że się oddaje alchemji i innym tajemniczym czynnościom. Ale gdy wreszcie mógł wejść, zobaczył książki; moc książek rozrzuconych po podłodze, zalegających stosami stoły, kąty, walających się po okulawionych krzesłach i po łóżku, które zrzadka bywało prześciełane, kiedy jego właściciel, przerażony wzrastającą zachłannością kurzu i pajęczyn, zmuszony był wezwać pomocy przyjaciółki odźwiernej.
Argensola przekonał się wreszcie, że nie było nic tajemniczego w życiu tego człowieka. To, co pisywał przy oknie, to były tłumaczenia; jedne wykonywane na zamówienie; inne dobrowolnie dla dzienników socjalistycznych. Jedyną zdumiewającą w nim rzeczą była wielość języków, jakiemi władał.
Zna wszystkie —- powiedział Argensola młodemu Desnoyers'owi, opisując mu tego sąsiada. — Dość mu usłyszeć jakiś nowy, by przyswoić go sobie w ciągu kilku dni Posiada klucz, tajemnicę języków żywych i umarłych. Mówi po Hiszpańsku jak my, a nigdy nie był w kraju gdzie się ludzie porozumiewają tym językiem.
Wrażenie tajemniczości ogarniało na nowo Argensolę, gdy odczytywał tytuły piętrzących się u Czernowa tomów. Były to po większej części książki stare, wiele z pomiędzy nich w zupełnie niezrozumiałych dla Argensoli językach, skupywane po nizkich cenach w księgarniach „okazyjnych“ i w skrzynkach bukinistów, mieszczących się na parapetach Sekwany. Tylko taki człowiek, który posiadał „klucz języków“ mógł nabywać podobne tomiska. Jakaś atmosfera mistyczna, nadludzkich wtajemniczeń, dociekań nietkniętych przez wieki zdawała się unosić nad tymi stosami murszejących szpargałów. A wśród nich ukazywały się zgoła inne: w czerwonych, płomiennych okładkach, broszury propagandy socjalistycznej, we wszystkich Europejskich językach oraz dzienniki, istne zatrzęsienie dzienników o tytułach, trącących rewolucją.
Czernow nie lubił widocznie rozmów i wizyt. Uśmiechał się zagadkowo poprzez swą żółtą brodę, i mruczał coś nie wyraźnie, aby co prędzej pozbyć się natręta. Ale Argensola posiadał sposób ugłaskania tego północnego niedźwiedzia. Dość mu było przymrużyć oko z wymownem:
— Idziemy?
I obaj zasiadali na sofie u Juljana lub w kuchni, należącej do pracowni, przed butelką pochodzenia z Avenue Victor Hugo. Cenne wina don Marcelego rozwiązywały trochę język Rosjanina. Ale i przy tej pomocy Argensola niewiele co wiedział o życiu nowego przyjaciela. Czasem ten napomykał coś o Jaures'ie i innych socjalistycznych mówcach. Innym razem znów wspominał Syberję, nadmieniając, że przebył tam sporo czasu, Ale nie lubił mówić o tym dalekim kraju, wbrew własnej woli zwiedzonym. Uśmiechał się skromnie, unikając bliższych wyjaśnień.
Nazajutrz rano po przyjeździe Juljana Desnoyers‘a, Argensola rozmawiał z Czernowem na przęśle tylnych schodów, gdy ozwał się dzwonek u drzwi pracowni, wychodzące na frontowe schody. Także w porę! Rosjanin, który znał postępowych polityków, zdawał mu właśnie sprawę z zabiegów Jauresa, przedsięwziętych w celu utrzymania pokoju. Było jeszcze wielu takich, którzy żywili takie nadzieje. I Czernow mówił o tych złudzeniach z właściwym mu uśmiechem sfinksa... Miał swoje powody, żeby wątpić. Ale dzwonek zadźwięczał ponownie i Hiszpan pobiegł otworzyć, porzucając nowego przyjaciela.
Jakiś pan życzył sobie zobaczyć się z Juljanem. Mówił po francusku poprawnie, ale akcent jego był jakby objawieniem dla Argensoli. Wszedłszy do sypialni, by zbudzić towarzysza, który właśnie wstawał, rzekł z całą pewnością:
To twój kuzyn z Berlina przychodzi się pożegnać. Nie może być kto inny.
Trzej mężczyźni zeszli się w pracowni. Desnoyers przedstawił Hiszpana, aby nowo przybyły nie pomylił się co do jego położenia towarzyskiego.
Słyszałem o nim. Pan jest Argensolą; wielce uzdolnionym młodzieńcem.
I doktór Juljusz von Hartrott powiedział to z zarozumiałością człowieka, który wie wszystko i chce sprawić przyjemność komuś niższemu, użyczając mu jałmużny swojej uwagi.
Dwaj kuzyni spoglądali na siebie z ciekawością i pewnem uprzedzeniem. Łączyło ich blizkie pokrewieństwo, ale znali się mało i odgadywali wzajemnie wielką rozbieżność swoich pojęć i upodobań.
Argensola ze swojej strony, przypatrując się temu mędrcowi, dostrzegł w nim pewne cechy oficera, przebranego po cywilnemu. Widocznem było, że chce naśladować wojskowych, gdy od czasu do czasu odłożą zwykłą marynarkę lub frak; które to naśladownictwo właściwe jest każdemu niemieckiemu mieszczuchowi, a wypływa stąd, że każdy z nich pragnie, aby go poczytywano za należącego do najlepszych sfer. Spodnie kuzyna z Berlina były wązkie, jak gdyby przeznaczone do wpuszczania ich w buty do konnej jazdy. Żakiet o dwóch rzędach guzików obcisły w pasie, ze sztywnymi wyłogami i sutemi połami przypominał wojskową kurtkę. Rudawe wąsy na silnie rozrośniętej szczęce i włosy ostrzyżone na jeża uzupełniały ten rzekomo marsowy wygląd. Ale oczy, oczy książkowego mola o matowych źrenicach, wielkie, wypukłe i krótkowzroczne kryły się za okularami o grubych szkłach, dając mu pozór człowieka miłującego spokój.
Młody Desnoyers wiedział o nim, że był profesorem nadzwyczajnym w Uniwersytecie, że ogłosił drukiem kilka tomów grubych i ciężkich jak cegły i że był współpracownikiem jakiegoś „Seminarjum Historycznego“, które to stowarzyszenie zajmowało się odnajdywaniem dokumentów pod kierunkiem jakiegoś sławnego historyka. W jednej klapie tkwiła mu wstążeczka cudzoziemskiego orderu.
Szacunkowi Juljana dla mędrca rodziny towarzyszyło pewne lekceważenie. I on i jego siostra Cziczi czuli od dzieciństwa instynktowną niechęć do kuzynów z Berlina. Drażniło go też, że ojciec stawiał mu zawsze jako przykład, godny naśladowania, tego pedanta, który znał życie jedynie z książek, i swoje własne tracił na studjowaniu ludzi minionych epok, aby wyciągnąć stąd wnioski, zgodne z jego pojęciami Niemca. Juljan był bardzo pochopnym do zachwytów i odnosił się z wielką czcią do wszystkich pisarzy, których „treść“ opowiadał mu Argensola, ale nie umiał jakoś uznać umysłowej wielkości znakomitego kuzynka.
Podczas pobytu w Berlinie pewne trywjalne wyrażenie niemieckie posłużyło mu, aby go określić. Książki drobiazgowych i ciężkich dociekań ukazywały się tuzinami miesięcznie. Nie było profesora, któryby na podstawie prostego szczegółu nie zbudował olbrzymiego tomu, pisanego w sposób ciężki i mglisty. A ludzie przy ocenie tych autorów krótkowzrocznych, niezdolnych do stworzenia prawdziwie bystrej syntezy nazywali ich Sitzfleisch haben (mających dużo mięsa w pośladkach), czyniąc aluzję do ich sedeateryjnych ślęczeń, jakich owocem były ich dzieła. To też dla Juljana kuzyn jego był: Sitzfleisch haben’em.
Doktór von Hartrott, tłumacząc powód swych odwiedzin, mówił po hiszpańsku. Posługiwał się tym językiem, jako używanym wyłącznie w jego rodzinie za czasów jego dzieciństwa, a jednocześnie przez ostrożność; rozglądał się bowiem wciąż dokoła, jakby w obawie, żeby go kto nie usłyszał. Przyszedł pożegnać się z Juljanem. Matka mówiła mu o jego powrocie i nie chciał odjechać, nie pożegnawszy go. Opuszczał Paryż za kilka godzin; okoliczności zmuszały do tego.
— Więc ty wierzysz w wojnę? — zapytał Desnoyers.
— Wojna wybuchnie lada dzień. Jest nieunikniona. To rzecz konieczna dla dobra ludzkości.
Nastąpiło milczenie. Juljan i Argensola patrzyli ze zdumieniem na tego człowieka o wyglądzie spokojnym, który przemawiał z wojenną zadzierzystością. Odgadli obaj, że doktór przyszedł znaglony potrzebą podzielenia się z kimś swemi poglądami i zapałem. A jednocześnie zapewne pragnął wiedzieć, co też oni myślą i wiedzą, jako odbicie nastrojów paryskiej publiczności.
— Ty nie jesteś Francuzem — dodał, zwracając się do kuzyna — urodziłeś się w Argentynie i przed tobą można mówić prawdę.
— A ty, nie urodziłeś się tam? — zapytał Juljan z uśmiechem.
Doktór uczynił ruch przeczący, jak gdyby usłyszał coś ubliżającego.
— Nie, ja jestem Niemcem. Bez względu na to, gdzie się kto z nas urodził, należy zawsze do matki Germanji.
Poczem, zwracając się do Argensoli, ciągnął dalej:
— Pan jest również cudzoziemcem. Pochodzi ze szlachetnej Hiszpanji, która zawdzięcza nam, Niemcom to, co ma najlepszego: kult honoru i rycerskiego ducha.
Hiszpan chciał zaprzeczyć, ale mędrzec nie dopuścił, dodając tonem doktorskim:
— Wyście byli nędznymi celtami, żyjącymi w ucisku jako rasa niższa, i jako mieszkańcy latinizmu Romy, co było najsmutniejsze w waszem położeniu. Na szczęście dla nich zawojowali ich Gotowie i inne narody, narody naszej rasy i wszczepiły w nich poczucie osobistej godności. Nie zapomnij pan, młodzieńcze, że Wandalowie byli przodkami dzisiejszych Prusaków.
Argensola chciał znowu przemówić, ale przyjaciel dał mu znak, aby nie przerywał profesorowi. Ten, jakby zapomniał o poprzedniej wstrzemięźliwości, rozgrzewając się własnemi słowami.
— Będziemy świadkami wielkich wydarzeń — ciągnął dalej. — Szczęśliwi, którzy urodzili się w obecnej epoce, najciekawszej w całej historji. Ludzkość zmienia w tej chwili kierunek bytu. Teraz zaczyna się prawdziwa cywilizacja.
Blizka wojna miała, podług niego, trwać tak krótko, jak żadna dotąd. Niemcy przygotowały się do spełnienia stanowczego czynu, tak, aby życie ekonomiczne świata nie doznało długiej przerwy. Miesiąc wystarczy im dla zmiażdżenia Francji, najstraszliwszej przeciwniczki z pomiędzy wszystkich. A potem pójdą na Rosję, która powolna w swych ruchach nie będzie mogła stawić natychmiastowego oporu. Wkońcu pogromią dumną Anglię, umiejscowiając ją na jej archipelagu, by nie tamowała swą przewagą rozwoju Niemiec. Wszystkie te ciosy i zwycięstwa dokonają się w ciągu lata. Spadające liście przyszłej jesieni złożą pokłon ostatecznemu triumfowi Germanji.
I doktór Juliusz z całą pewnością profesora, przemawiającego z katedry, który nie zwykł liczyć się z jakimś protestem słuchaczy, jął tłumaczyć wyższość rasy. Ludzie rozpadają się na dwie grupy, stosownie do budowy czaszki długiej lub krótkiej. Inny naukowy podział stosuje się do koloru włosów; jasnych lub czarnych. Dolikocefaliści (długoczaszkowi) przedstawiają czystość rasy, wyższość umysłową. Brachicefaliści (krótko czaszkowi), są to mieszańcy ze wszystkiemi cechami zwyrodnienia. Germanin dolikocefalista w najwyższym stopniu jest jedynym dziedzicem pierwotnych Arjów. Wszystkie inne narody, zwłaszcza południowo Europejskie, tak zwane „łacińskie“, należą do ludzkości zwyrodniałej.
Hiszpan nie mógł pohamować się dłużej. Ależ, wszystkie te teorje rasowości są to przeżytki, w które nie wierzy już żaden średnio oświecony człowiek. Jeżeli nie istnieje żaden naród całkowicie czysty, to dlatego, że wszystkie mają w swojej krwi tysiące pierwiastków mieszanych, będących wynikiem tylu historycznych przewrotów! Wielu Niemców przedstawia te same cechy etniczne, które profesor przypisuje rasom niższym.
— Jest w tem odrobina prawdy — rzekł Hartrott. Ale, aczkolwiek rasa germańska nie jest czysta, jest wszakże najmniej skażoną ze wszystkich i do niej należy władza nad światem.
Głos jego nabrał ironicznych i ucinkowych oddźwięków, gdy mówił o Celtach, zaludniających ziemie Południa. Opóźnili rozwój ludzkości, popychając ją na fałszywą drogę. Celt jest indywidualistą, a wskutek tego nieokełznanym rewolucjonistą, dążącym do równości. A oprócz tego jest humanitarnym i czyni z litości cnotę, broniąc istnienia słabych, z których niema żadnego pożytku.
Szlachetny Germanin stawia ponad wszystkiem porządek i siłę — wybrany już przez samą naturę, aby rozkazywać rasom zwyrodniałym, posiada wszystkie cnoty charakteryzujące władców. Rewolucja francuska była poprostu starciem pomiędzy Germanami a Celtami. Szlachta francuska pochodzi od wojowników niemieckich, którzy się tam osiedlili po tak zwanem najściu barbarzyńców. Mieszczaństwo i lud przedstawiają pierwiastek Galo-Celtycki. Rasa niższa zwyciężyła wyższą, niszcząc kraj i wprowadzając zamęt w całej Europie. Celtyzm jest wynalazcą demokracji, doktryny socjalistycznej, anarchii. Ale wybije godzina odwetu germańskiego i rasa Północna przywróci ład i porządek, bo do tego ją przeznaczył Bóg, zachowując jej niezaprzeczalną wyższość.
— Ten tylko naród — dodał — może rościć sobie prawo do wyższych przeznaczeń, który jest podstawowo Germańskim. Im mniej będzie Germańskim, tem mniejszą okaże się jego cywilizacja. My przedstawiamy arystokrację ludzkości, „sól ziemi“ jak powiada nasz Wilhelm.
Argensola słuchał z osłupieniem tych dumnych twierdzeń. Wszystkie narody przeszły przez gorączkę imperjalizmu. Grecy dążyli do hegemonji, bo byli najbardziej cywilizowani i byli w swem mniemaniu najbardziej zdatni do cywilizowania innych ludzi. Rzymianie, zdobywszy świat, ustanowili prawo i zasady sprawiedliwości. Francuzi Rewolucji i Cesarstwa usprawiedliwiali swoje podboje pragnieniem oswobodzenia ludzi i posiewu nowych pojęć. Tak samo Hiszpanie XVI-go wieku, walcząc z połową Europy o jedność religijną i wytępienie herezji, pracowali dla ideału błędnego może, uczciwego, ale bezinteresownego.
Wszystkie narody w historji działały dla czegoś, co uważały za szlachetne i stojące ponad ich własnym interesem. Tylko Niemcy owego profesora zamierzały narzucić się światu w imię rzekomej wyższości ich tasy, wyższości, której w nich nikt nie uznawał, którą one sobie same przypisywały, nadając dowodzeniom werniks fałszywy nauki.
— Dotychczasowe wojny prowadzili żołnierze — ciągnął dalej Hartrott, lecz ta, która się teraz zacznie będzie wojną żołnierzy i profesorów. W przygotowaniu jej Uniwersytet wziął taki sam udział, jak Sztab Generalny. Nauka germańska najpierwsza ze wszystkich złączona jest na zawsze z tem, co rewolucjoniści łacińscy nazywają pogardliwie militaryzmem. Siła, władczyni świata, jest tą, która tworzy prawo, która zapładnia naszą cywilizację jedynie prawdziwą. Nasze wojska są przedstawicielami naszej Kultury i za kilka tygodni oswobodzą świat z jego celtyckiego poniżenia, odmładzając go.
Niezmierzona przyszłość jego rasy napełnia profesora lirycznym zapałem. Wilhelm I-szy, Bismarck, wszyscy bohaterowie dawnych zwycięstw, budzili w nim cześć, ale mówił o nich jak o umarłych bogach, których godzina minęła. Byli to znakomici przodkowie o skromnych zamierzeniach, którzy ograniczyli się na rozszerzeniu granic, na dokonaniu zjednoczenia Cesarstwa, opierając się z chorobliwą roztropnością porywom nowego pokolenia. Ich ambicje nie sięgnęły dalej niż do hegemonji lądowej. Ale oto powstał Wilhelm II, bohater doskonały, którego potrzebował kraj.
— Mój mistrz, Lamprecht — mówił Hartrott — odmalował obraz jego wielkości. To tradycja i przyszłość; ład i zuchwalstwo. Żywi on przekonanie, że uosabia monarchję z łaski Bożej, tak samo jak jego dziad. Ale jego świetna i żywa inteligencja uznaje i przyjmuje współczesne ulepszenia. Jednocześnie romantyczny, feudalny i poplecznik agrarnych konserwatystów, jest on człowiekiem dnia dzisiejszego; szuka rozwiązań praktycznych i ujawnia zmysł utylitarny na sposób amerykański, W nim równoważy się instynkt z rozumem.
Niemcy pod przewodnictwem takiego bohatera zbierały siły i rozpoznawały swą prawdziwą drogę. Uniwersytet sławił go z większym nawet zapałem, niż jego wojska. Pocóż gromadzić taką potęgę zaczepną i utrzymywać ją w bezczynności? Panowanie nad światem należy się narodowi Germańskiemu. Historycy i filozofowie podejmą się wykuć prawa, które usprawiedliwią to wszechświatowe władztwo. A Lamprecht, historyk psychologiczny, podobnie jak inni profesorowie, szerzył wiarę w bezwzględną wyższość rasy germańskiej. Słusznem było, że opanowała świat, skoro ona jedna rozporządza siłą.
Ta teluryczna germanizacja przyniesie olbrzymie dobrodziejstwa ludzkości. Ziemia będzie szczęśliwa pod rządami narodu, stworzonego do zwierzchnictwa. Państwo Niemieckie zaćmi swoją potęgą najświetniejsze mocarstwa przeszłości i teraźniejszości. Gott mit uns (Bóg jest z nami).
— Któż będzie mógł zaprzeczyć, jak mówi mój mistrz, że istnieje Bóg chrześcijańsko-germański. „Wielki Sprzymierzeniec“, który objawia się naszym wrogom cudzoziemcom, jako bóstwo potężne i żarliwe.
Juljan Desnoyers słuchał ze zdumieniem swego kuzyna, spoglądając jednocześnie na Argensolę. Ten, oczami zdawał się mówić:
— To warjat — ci Niemcy powarjowali z pychy!
Tymczasem profesor, niezdolny pohamować się w zapale, ciągnął dalej, sławiąc wielkość swojej rasy:
Wiara podlega pewnym zaćmieniom nawet w najwyższych myślach. Dlatego, opatrznościowy Kaiser popełnił niepojęte błędy. Był zanadto dobry; zanadto ustępliwy. „Delicies generis humani“ jak mówił profesor Lasson również mistrz Hartrotta. Mogąc swoją olbrzymią potęgą zniszczyć wszystko, poprzestawał na utrzymaniu pokoju. Ale naród nie chciał hamować się dłużej i nalegał na swego przewodnika, aby go wprawił w ruch. Na nic się zda ściągnąć cugle. „Kto nie postępuje, ten się cofa“ tak wołał pangermanizm na Cesarza. Trzeba iść naprzód, dopóki się nie zdobędzie całej ziemi.
— I oto przychodzi wojna — ciągnął dalej. — Potrzeba nam kolonji, kolonji, które teraz do innych należą, skoro Bismarck przez błąd, nie do darowania, swojej niedołężniejącej starości, nie żądał niczego w godzinie światowego podziału, dozwalając, by Anglja i Francja zabrały sobie najlepsze ziemie. My zaś żądamy, by należały do Niemiec wszystkie kraje, które mają w sobie krew germańską i które były ucywilizowane przez naszych przodków.
Hartrott wymienił owe kraje, Holandja i Belgja były Niemieckie. Francja była nią również przez franków; trzecia część jej krwi pochodziła od germanów. Włochy... (Tu zatrzymał się profesor, przypomniawszy sobie, że Włochy były sprzymierzone, niezbyt pewnie to prawda, lecz jak dotąd związane dyplomatycznymi kompromisami. Jednakże wspomniał o Longobardach i innych rasach, pochodzących z Północy). Hiszpanja i Portugalja były zaludnione przez jasnowłosych Gotów i należały również do rasy germańskiej. A ponieważ większość narodów amerykańskich była pochodzenia hiszpańskiego lub portugalskiego, należało włączyć je również do tej rewindykacji.
— Teraz jest jeszcze zawcześnie myśleć o nich — dodał doktór skromnie — wszelako przyjdzie dzień, kiedy wybije godzina sprawiedliwości. Po naszym triumfie lądowym będziemy mieli czas zająć się ich losem. Ameryka północna musi również uledz naszemu wpływowi cywilizacyjnemu. Żyją w niej miljony Niemców, którzy stworzyli jej wielkość.
Mówił o przyszłych zdobyczach, jak gdyby to były dowody wyróżnienia, jakiemi jego kraj miał zaszczycić inne narody. Zachowują one swój dawniejszy byt polityczny i własne rządy lecz pod kierunkiem rasy germańskiej, jako nieletni, potrzebujący twardej ręki nauczyciela. Utworzą Stany Zjednoczone wszechświatowe z prezydentem dziedzicznym i wszechpotężnym: Cesarzem Niemiec, korzystając z dobrodziejstw kultury germańskiej i pracując podporządkowani jej przemysłowemu kierunkowi... Ale świat jest niewdzięczny i złość ludzka opiera się zawsze postępowi.
— Nie łudzimy się — rzekł profesor z wyniosłym smutkiem. — My nie mamy przyjaciół. Wszyscy spoglądają na nas podejrzliwie, jak na istoty niebezpieczne, ponieważ jesteśmy najinteligentniejsi, najpracowitsi i przewyższamy innych pod każdym względem. Ale niech nas nie kochają, byle się nas bali. Jak mówił mój przyjaciel Mann: die Kultur jest organizacją duchową świata, ale nie wyłącza „krwawej dzikości“, gdy tego zajdzie potrzeba. Die Kultur uwzniośla pierwiastek demoniczny, jaki nosimy w sobie i stoi ponad moralnością, rozumem i nauką. My narzucimy die Kultur z hukiem armat.
Argensola w dalszym ciągu wyrażał oczami swoje myśli:
— Powarjowali, powarjowali z pychy. Czego się świat może spodziewać po takich ludziach?
Tu wtrącił się Juljan, by rozjaśnić odrobiną optymizmu ponury monolog profesora. Wojna jeszcze nie wypowiedziana: dyplomacja działa. Może załatwi się wszystko pokojowo, jak już tyle razy. Kuzyn jego zapatrywał się na stan rzeczy trochę zbyt obcesowo.
Ach! ten ironiczny, zaciekły uśmiech doktora! Argensolę aż przeszło zimno po kościach.
— Wojna będzie — zapewniał Hartrott — Gdy wyjeżdżałem z Niemiec przed dwoma tygodniami wiedziałem już, że wojna jest blizką.
Pewność, z jaką to mówił, rozwiała wszystkie nadzieje Juljana. A przy tem, niepokoił go przyjazd tutaj tego człowieka pod pozorem odwiedzenia matki, z którą rozstał się przed niedawnym czasem... Co tu miał do roboty w Paryżu doktór Juljusz von Hartrott?
— A więc — zapytał młody Desnoyers — pocóż tyle zabiegów dyplomatycznych?
Dlaczego miesza się rząd Niemiecki, choćby jak najchłodniej, w zatarg pomiędzy Austrją a Serbją? Czy nie byłoby lepiej wypowiedzieć otwarcie wojnę?
Profesor odpowiedział naiwnie:
— Nasz rząd życzy sobie zapewne, aby ją inni wypowiedzieli. Rola napadniętego jest zawsze najwdzięczniejsza i usprawiedliwia wszystkie późniejsze poczynania, choćby się wydawać mogły krańcowemi. Mamy u nas ludzi, którym się dobrze dzieje i którzy nie życzą sobie wojny. Wskazanem jest wmówić w nich, że to nieprzyjaciele narzucają nam ją, aby uczuli konieczność obrony. Tylko umysły wyższe dochodzą do przekonania, że wielkie przedsięwzięcia urzeczywistniają się jedynie z bronią w ręku, i że wojna, jak mówił nasz wielki Treitschke, jest najwyższą formą postępu.
Po raz drugi uśmiechnął się z zaciekłością. Moralność, według niego, powinna istnieć dla jednostek, by wdrażać je do posłuszeństwa i uległości.
Ale moralność przeszkadza rządom i powinna być usunięta jako zgoła zbędna zawada. Dla Państwa nie istnieje ani prawda ani kłamstwo, ono uznaje tylko dogodność i pożyteczność rzeczy. Przesławny Bismarck, aby wywołać wojnę z Francją, tę podstawę wielkości Niemiec, nie zawahał się sfałszować depeszę telegraficzną.
— A przyznasz, że to jest największy bohater naszych czasów. Historja patrzy pobłażliwie na ten jego postępek. Któż może oskarżać tego, kto triumfuje?... Profesor Hans Delbruch napisał słusznie: „Błogosławioną niech będzie ręka, która sfałszowała telegram z Ems“.
Pożądanem byłoby, aby wojna wybuchła natychmiast, teraz, kiedy okoliczności układają się pomyślnie dla Niemiec, a ich nieprzyjaciele żyją nieopatrznie. Byłaby to wojna prewencyjna, którą zalecał generał Bernhardi i inni znakomici rodacy. Niebezpiecznem byłoby czekać, aż się nieprzyjaciel przygotuje i sam wypowie wojnę. A przytem, jakąż przeszkodę stanowi dla Niemców prawo i inne mrzonki, wymyślone przez narody słabe, aby ich podtrzymywały w ich nędzy?... Niemcy są silne, a siła stwarza nowe prawa. Jeżeli zwyciężą, Historja nie zażąda od nich rachunków z tego, co uczynili. Germanja będzie tą ręką, która chłoszcze i kapłani wszystkich kultów uświęcą wkońcu swymi hymnami błogosławioną wojnę, jeżeli ona poprowadzi do triumfu.
— My nie będziemy prowadzili wojny, aby ukarać Serbów, ani by wyzwolić Polaków i inne narody, uciemiężone przez Rosję i by spocząć potem na laurach naszej bezinteresownej wielkoduszności. Chcemy wojny dlatego, że jesteśmy pierwszym narodem świata i powinniśmy rozciągnąć naszą działalność na całą kulę ziemską. Godzina Niemiec wybiła. Zajmiemy nasze miejsce potęgi, kierującej światem, jak je zajmowała Hiszpanja przed wiekami, a po niej Francja, obecnie zaś Anglja... Różnica tylko w tem, że to, co dokonały te narody po długich latach przygotowań, my osiągniemy w ciągu czterech miesięcy. Wojenny Sztandar Cesarstwa powieje nad morzami i państwami; słońce oświeci krwawe rzezie. Stara Roma, już śmiertelnie chora, nazywa barbarzyńcami Germanów, którzy jej otworzyli grób. Podobnież chyli się ku śmierci dzisiejszy świat i prawdopodobnie nazwie nas także barbarzyńcami... Niech i tak będzie!
Gdy Tanger i Tulon, Ambers i Calais ulegną barbarzyństwu Germańskiemu, wtedy pomówimy o tem szczegółowo. Posiadamy siłę, a ten, kto ją posiada, nie dysputuje i nic sobie ze słów nie robi. Siła! Jedno nasze uderzenie pięści, to odpowiedź na wszystkie argumenty.
— Ale, tak pewni jesteście zwycięstwa? — zapytał Juljan. — Czasami los gotuje straszliwe niespodzianki. Są siły ukryte, z któremi się nie liczymy i które krzyżują najpewniejsze plany.
Uśmiech doktora wyrażał teraz władne lekceważenie. Wszystko było przewidziane i obliczone oddawna, z iście germańską ścisłością i drobiazgowością. Cóż mieli przed sobą? Najstraszliwszym wrogiem była Francja, niezdolna oprzeć się denerwującym wpływom moralnym, cierpieniom i wysiłkom, jakich wymaga wojna; Francja, naród wycieńczony fizycznie, zatruty duchem rewolucyjnym i który odwykł od władania bronią w nadmiernem zamiłowaniu dobrobytu.
— Nasi generałowie — ciągnął dalej — zostawią ją w takim stanie, że nigdy już nie ośmieli się wejść nam w drogę.
Pozostawała Rosja; ale jej siły zbrojne trudne były do skupienia i do wprawienia ich w ruch. Sztab Generalny Berlina obliczył chronometrycznie wszystko, co będzie potrzebnem, by zniszczyć Francję w ciągu czterech tygodni, poczem zwróci swe olbrzymie siły przeciwko Rosyjskiemu Cesarstwu, zanim ono zdoła rozpocząć akcję.
— Zniszczywszy koguta[1], skończymy z niedźwiedziem —- zapewniał profesor zwycięsko.
Ale odgadując jakiś zarzut ze strony kuzyna, pośpieszył dodać:
— Wiem, co mi powiesz. Pozostaje jeszcze jeden wróg, który dotąd nie wystąpił na arenę, ale którego oczekujemy, my wszyscy Niemcy, Ten nas przejmuje większą odrazą niż tamci, gdyż pochodzi z naszej krwi, jest zdrajcą rasy... Och! jak my go nienawidzimy!
I w głosie, jakim wypowiedział te słowa dźwięczała taka nienawiść i taka żądza zemsty, że obaj słuchacze aż się wzdrygnęli.
— A chociaż Anglja nas zaczepi — ciągnął dalej Hartrott — to nam nie przeszkodzi zwyciężyć. Ten wróg nie jest straszniejszy niż tamci. Mija wiek, gdy już króluje nad światem. Po upadku Napoleona zdobył na Kongresie Wiedeńskim hegemonję lądową i będzie się bił, żeby ją zatrzymać. Ale co warta jego energja? Jak mówi nasz Bernhardi: naród Angielski jest narodem rentjerów i sportsmenów. Wojsko jego składa się z odpadków ogółu. Krajowi brak ducha militarnego. My zaś jesteśmy narodem wojowników i łatwo nam będzie zwyciężyć Anglików, osłabionych wskutek błędnego pojmowania życia.
— Liczymy się również z wewnętrznym rozkładem naszych trzech wrogów z ich brakiem łączności. Bóg nam pomoże zasiać niezgodę i zamęt w tych wstrętnych krajach. Nie minie wiele dni, a ukaże się Jego ręka. Rewolucja wybuchnie we Francji równocześnie z wojną. Ludność Paryża poustawia barykady na ulicach, powtórzy się anarchja Komuny. Tunis, Algier, i inne posiadłości powstaną przeciw stolicy.
Argensola uznał za właściwe uśmiechnąć się tu z wyzywającem niedowierzaniem.
— Powtarzam — rzekł Hartrott z naciskiem — że krajowi temu grożą rewolucje tu, na miejscu, a powstania w kolonjach... Wiem dobrze, co mówię... Rosja będzie miała również swoją rewolucję wewnętrzną; rewolucję pod czerwonym sztandarem, która zmusi cara błagać nas o łaskę na klęczkach. Wystarczy czytać w dziennikach o świeżych rozruchach w Sankt-Petersburgu, o manifestacjach rzekomo z powodju przyjazdu Poincaré'go. Anglja doczeka się, że jej wezwania o posiłki w kolonjach będą odrzucone. Indje powstaną przeciwko niej, a Egipt uwierzy, że nadeszła dlań chwila wyzwolenia.
Te zapewnienia, wypowiadane z doktorską pewnością siebie, uczyniły wrażenie na Juljanie. Drażnił go prawie niedowiarek Argensola, który wciąż patrzył zuchwale na profesora i powtarzał oczami:
— To warjat zwarjował z pychy.
Juljan zaś myślał, że ten człowiek musiał mieć poważne dane, żeby przepowiadać takie klęski. Jego obecność w Paryżu, już przez to samo, że niepojęta dla Desnoyers'a nadawała jego słowom jakąś tajemniczą wagę.
— Ależ narody będą się bronić — zarzucił kuzynowi. — Wasze zwycięstwo nie będzie tak łatwem, jak ci się zdaje.
— Tak, będą się bronić. Walka będzie ciężka. Zdaje się, że w ostatnich latach Francja zajęła się swoją armją. Spotka nas pewien opór, triumf będzie trudniejszy, ale zwyciężymy... Wy nie wiecie, jak wielką okazać się może potęga ofenzywy niemieckiej. Nikt tego nie wie w obrębie swoich granic. Gdyby nasi nieprzyjaciele znali ją w całej rozciągłości, padliby na kolana, wyrzekając się niepotrzebnych ofiar.
Nastąpiło długie milczenie. Juljusz von Hartrott wydawał się roztargnionym. Wspomnienie pierwiastków siły, nagromadzonych przez jego rasę, pogrążyło go w rodzaj mistycznego zachwytu.
— Co się tyczy przedwstępnego, że tak powiem zwycięstwa — odezwał się znowu — te odnieśliśmy już dawno. Nasi wrogowie nienawidzą nas, a mimo to naśladują. Świat poszukuje wszystkiego, co nosi formę niemiecką. Te same narody, które zamierzają stawić opór naszym wojskom, stosują nasze metody w swoich uniwersytetach i podziwiają nasze teorje, nawet takie, które nie doznały powodzenia w Niemczech. Niejednokrotnie śmiejemy się pomiędzy sobą jak augurowie rzymscy, gdy patrzymy na tę służalczość z jaką idą za nami... A mimo to, nie chcą uznać, że jesteśmy wyższymi istotnie!
Po raz pierwszy Argensola przytaknął wzrokiem i giestem słowom Hartrotta. Zupełnie to samo, co on mówił; świat był ofiarą „otumanienia niemieckiego“. Jakieś intelektualne tchórzostwo; jakiś lęk siły kazał zachwycać się wszystkiem, co pochodziło z Niemiec, bez żadnego zastanowienia, hurtem, li tylko dla błyszczącego pozoru, złota pomieszanego z lakiem. Tak zwani Latynowie, poddając się temu wpływowi zwątpili o własnych siłach z nieusprawiedliwionym niczem pesymizmem. Oni pierwsi głosili swoją śmierć. A dumni Germanie nie potrzebowali nic więcej, tylko powtarzać słowa tych pesymistów, by się utwierdzać w wierze o swojej wyższości.
Z południowem roznamiętnieniem, przeskakującem bez stopniowania z jednej ostateczności w drugą, wielu Latynów dowodziło, że w świecie przyszłości nie było miejsca dla konających już społeczeństw łacińskich, dodając, że tylko Niemcy zachowały ukryte siły cywilizacyjne. Francuzi, którzy żrą się pomiędzy sobą, wpadając w najjaskrawsze ostateczności i nie zdając sobie sprawy, że są tacy po drugiej stronie drzwi, co ich słuchać mogą, powtarzają od wielu lat, że Francję toczy rak rozkładu i że dąży sama do upadku. A potem oburzają się, że ich lekceważą nieprzyjaciele. Alboż oni sami nie przyczynili się do tego rozumowania?
Profesor mylnie tłumacząc sobie nieme potakiwanie tego młodzieńca, który dotychczas słuchał go z ironicznym uśmiechem, dodał:
— Czas już, byśmy wnieśli do Francji kulturę niemiecką, zaszczepiając ją jako zwycięzcy.
Tu przerwał mu Argensola:
— A jeżeli kultura niemiecka nie istnieje, jak to
twierdzi pewien sławny Niemiec?
Chciał koniecznie sprzeciwić się temu pedantowi, który ich przygniatał swoją pychą. Hartrott, aż podskoczył na krześle, słysząc to bluźnierstwo.
— Jaki Niemiec?
— Nietzsche!
Profesor spojrzał na niego z politowaniem: Nietzsche powiedział bowiem: „Bądźcie twardzi“, zapewniając, że „dobra wojna uświęca każdą sprawę“. Toż on wysławiał Bismarcka, brał udział w wojnie 70-go roku i wielbił Niemca, gdy mówił o „śmiejącym się lwie“ i „okrutnej Marzannie“.
Ale Argensola słuchał go ze spokojem człowieka, który stąpa po pewnym gruncie. Och! te błogie godziny z książką w ręku, przy kominku, gdy deszcz dzwonił w szyby! Przydały mu się teraz na coś!
— Ów filozof powiedział to — odparł — i powiedział wiele innych rzeczy, jak wszyscy, którzy dużo myślą. Jego doktryna tchnie dumą; ale dumą indywidualną, a nie narodową i rasową. Owszem: mówił zawsze o „kłamliwej przewrotności ras“.
Argensola pamiętał słowo w słowo dowodzenia swego filozofa. Kultura, według tegoż była „jednością stylu we wszystkich objawach życia“. Nauka nie jest kulturą. Wielkiej wiedzy może towarzyszyć wielkie barbarzyństwo, a to przez brak stylu, lub chaotyczne pomieszanie wszystkich stylów. Niemcy, w pojęciu Nietzsche'go, nie mieli własnej kultury z powodu braku stylu. „Francuzi — powiedział — stoją na czele kultury autentycznej i płodnej, bez względu na jej wartość! jak dotychczas braliśmy wszystko od nich“.
Nienawiść Nietzsche'go skupiała się na jego własnym kraju.
„Nie mogę znosić życia w Niemczech — pisał. — Duch służalczości i miernoty przenika wszystko. Wierzę tylko w kulturę francuską i wszystko poza tem, co się nazywa Europą kulturalną, wydaje mi się być nieporozumieniem. Rzadkie objawy wysokiej kultury, jakie się spotykają w Niemczech, są pochodzenia francuskiego“.
— Wiadomo panu — ciągnął dalej Argensola — że, pokłóciwszy się z Wagnerem o nadmiar germanizmu w jego sztuce, głosił konieczność mediteranizacji w muzyce. Jego ideałem była jedna kultura dla całej Europy, ale z podstawą łacińską.
Juljusz von Hartrott odpowiedział pogardliwie, powtarzając własne słowa Argensoli. Ludzie, którzy dużo myślą, mówią różne rzeczy. A prócz tego Nietzsche był poetą, który umarł na rozmiękczenie mózgu; nie znajduje się pomiędzy mędrcami uniwersytetu. Zagranica wyrobiła mu sławę.
I to rzekłszy, nie zajmował się już więcej tym młodym Hiszpanem, jak gdyby ów ulotnił się gdzieś po wypowiedzeniu swoich zuchwałych zarzutów. Natomiast zwrócił się wyłącznie do Juljana.
— Ten kraj — mówił dalej — nosi śmierć w swoich wnętrznościach. Jak wątpić, że wybuchnie w nim rewolucja w ślad po wypowiedzeniu wojny? Ty nie byłeś świadkiem bulwarowych rozruchów z powodu procesu Caillaux. Reakcjoniści i rewolucjoniści lżyli się wzajemnie nie dalej, niż przed trzema dniami, Widziałem jak się bili, kułakowali na środku ulicy. A te różnice opinji zaznaczą się jeszcze silniej, gdy nasze wojska przekroczą granice. Rozpęta się wojna domowa. Antimilitaryści wrzeszczą, mniemając, że jest w mocy rządu uniknąć starcia. Kraj zdegenerowany przez demokrację i niższość swego triumfującego celtyzmu rwie się do wszelkich swobód. My jesteśmy jedynym wolnym narodem na ziemi, bo potrafimy być posłuszni.
Paradoks ten wywołał uśmiech na usta Juljana. Niemcy jedyny wolny naród!
— A tak — przytwierdził energicznie von Hartrott. — Mamy wolność, jaka przystoi wielkiemu narodowi; wolność ekonomiczną i umysłową.
— A wolność polityczna?
Profesor przyjął to zapytanie gestem lekceważenia.
— Wolność polityczna! Tylko narody upadające i niepraworządne, rasy niższe, żądne równości i demokratycznego zamętu mówią o wolności politycznej. Niemcy jej nie potrzebują. Jesteśmy narodem władców, który uznaje hierarchje i chce, żeby nim rządzili ci, którzy się urodzili wyższymi. My posiadamy genjusz organizacji!
To była, według doktora, wielka tajemnica niemiecka, i rasa germańska opanowawszy świat, uczyni wszystkich uczestnikami tego odkrycia. Narody będą zorganizowane w taki sposób, żeby jednostka oddawała największą część swoich dochodów społeczeństwu. Ludzie przysposobieni do wszelkiego rodzaju wytwórczości, posłuszni, jak maszyny, wyższej władzy i dający największą możliwie sumę pracy, oto doskonały ustrój państwowy. Wolność stanie się pojęciem czysto negatywnem, jeżeli nie będzie jej towarzyszyć pozytywny podkład, który ją uczyni pożyteczną.
Obaj przyjaciele słuchali ze zdumieniem opisu przyszłości, jaką miała zgotować światu wyższość germańska. Każda jednostka, oddana natężonej wytwórczości, podobnie jak kawałek warzywnego ogrodu, z którego właściciel chce wycisnąć największą ilość jarzyn... Człowiek przemieniony w maszynę... żadnych niepotrzebnych czynności, które nie dawałyby natychmiastowego wyniku. I naród, głoszący ten ponury ideał, był jednocześnie narodem filozofów i marzycieli, którzy pierwsze miejsce w swem życiu oddawali rozmyślaniom i kontemplacji.
Hartrott wciąż kładł nacisk na niższość nieprzyjaciół jego rasy. Do walki potrzeba było wiary, niezachwianej ufności w wyższość sił własnych.
— W tej chwili w Berlinie wszyscy godzą się na wojnę; wszyscy wierzą niezachwianie w triumf, podczas gdy tutaj!... Nie powiadam, że Francuzi boją się. Doznają niejakiej podniety męstwa, która ich galwanizuje w pewnych chwilach. Ale są smutni; łatwo odgadnąć, że byliby zdolni do wszelkich ofiar, byle uniknąć tego, co na nich idzie. Naród będzie wrzeszczał z zapału w pierwszej chwili, jak wrzeszczy zawsze, gdy go wiodą do zguby. Klasy wyższe nie ufają przyszłości; milczą lub kłamią, bo we wszystkich można odgadnąć przeczucie klęski. Wczoraj rozmawiałem z twoim ojcem. Oburzony jest na rządy swego kraju, gdyż kompromitują go w europejskich zatargach, aby bronić jakichś dalekich i żadnych nie przedstawiających dla niego korzyści. Skarży się na egzaltowanych patrjotów, którzy trzymali otwartą przepaść pomiędzy Francją a Niemcami, nie dopuszczając do zgody. Powiada, że Alzacja i Lotaryngja nie warte są tego, co będzie kosztować wojna w ludziach i pieniądzach... Uznaje naszą wielkość; twierdzi, że rozwinęliśmy się pod każdym względem tak szybko, jak tego nie potrafiłyby dokonać żadne inne ludy. A jest dużo takich, którzy myślą jak twój ojciec; ci wszyscy, którzy są zadowoleni ze swego dobrobytu i lękają się go stracić. Wierzaj mi, kraj, który wątpi i boi się wojny, jest już zwyciężony przed pierwszą bitwą.
Juljan okazał pewien niepokój, jak gdyby chciał przerwać rozmowę.
— Zostaw mego ojca. Dziś mówi tak, ponieważ wojna nie jest jeszcze faktem dokonanym, a on potrzebuje koniecznie przeczyć, oburzać się na wszystko, co go otacza. Jutro może będzie mówił inaczej. Mój ojciec jest Latynem.
Profesor spojrzał na zegarek. Musi odejść i tak ma jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, zanim uda się na stację. Niemcy, mieszkający w Paryżu, uciekli masowo, jak gdyby krążył pomiędzy nimi jakiś rozkaz tajemny. Dziś wieczór wyjadą ostatni, którzy jeszcze pozostali ostentacyjnie w stolicy.
— Przyszedłem do ciebie powodowany rodzinnem przywiązaniem, gdyż było moim obowiązkiem dać ci radę. Jesteś cudzoziemcem i nic cię tutaj nie zatrzymuje. Jeżeli chcesz być świadkiem wielkiego wydarzenia historycznego, pozostań. Ale lepiej będzie, jeżeli wyjedziesz. Wojna będzie ciężką, bardzo ciężką, a jeżeli Paryż zamierza stawić opór, jak poprzednio, będą się dziać rzeczy okropne... Sposoby prowadzenia wojny zmieniły się bardzo.
Młody Desnoyers machnął ręką obojętnie.
— Zupełnie tak samo, jak twój ojciec — ciągnął dalej profesor. — Wczoraj wieczorem, on i twoja rodzina odpowiedzieli mi w ten sam sposób. Nawet moja matka woli pozostać tutaj, ze swoją siostrą, mówiąc, że Niemcy są bardzo dobrzy, bardzo cywilizowani i, że nie potrzeba lękać się niczego od nich, kiedy zatriumfują.
To dobre mniemanie zdawało się być nie na rękę doktorowi.
— Nie zdają sobie sprawy z tego, czem jest wojna współczesna; nie wiedzą, że nasi generałowie posiedli sztukę szybkiego unicestwienia wroga i, że ją zastosują nieubłaganie. Terror jest jedynym sposobem: on rozbraja naogół przeciwnika, paraliżuje jego działalność, obraca w proch jego opór. Im sroższą będzie wojna, tem krócej potrwa: karcić z całą bezwzględnością jest to postępować humanitarnie. A Niemcy będą okrutni, z nigdy dotąd niewidzianem okrucieństwem, aby się walka nie przeciągała.
Wstał z krzesła, szukając oczami laski swojej i kapelusza. Argensola patrzył na niego z jawną niechęcią. Profesor, przechodząc mimo, skinął tylko sztywno i pogardliwie głową.
Poczem skierował się ku drzwiom, przeprowadzony przez kuzyna. Pożegnanie było krótkie.
— Powtarzam ci moją radę. Jeżeli nie kochasz się w niebezpieczeństwach, wyjedź. Może się mylę, i ci ludzie zrozumiawszy, że opór ich będzie daremny, poddadzą się dobrowolnie. W każdym razie zobaczymy się niezadługo. Z przyjemnością powrócę do Paryża, gdy sztandar naszego Cesarstwa powieje z wieży Eiffel. Kwestja czterech, do pięciu tygodni. W początkach września, niewątpliwie.
Francja miała zniknąć z horyzontu; to było dla doktora pewnikiem matematycznym.
— Pozostanie Paryż — dodał — pozostaną Francuzi, bo narodu nie unicestwia się łatwo, ale zajmą oni miejsce, jakie im przynależy. My będziemy rządzili światem; oni niech się troszczą o mody, o uprzyjemnienie życia cudzoziemcom, którzy do nich przyjeżdżać będą, a na polu intellektualnem będziemy ich dopilnowywać, żeby kształcili ładne aktorki, pisali zajmujące powieści i dowcipne komedje... Nic więcej.
Juljan roześmiał się, ściskając rękę kuzyna i udając, że bierze jego słowa za żart.
— Mówię serjo, ciągnął dalej Hartrott. — Ostatnia godzina Republiki francuskiej, jako potężnego państwa, wybiła. Przypatrzyłem się jej zbliska i uważam, że nie zasługuje na inny los. Nieład i brak zaufania u góry; pusty zapał u dołu.
Odwróciwszy głowę, zobaczył znowu uśmiech Argensoli.
— A my znamy się trochę na tem — dodał wyzywająco. — Jesteśmy przyzwyczajeni do studjowania narodów, które już minęły, do studjowania ich atom po atomie i od pierwszego rzutu oka możemy poznać psychologię tych, które jeszcze żyją.
Hiszpanowi wydało się, że patrzy na chirurga, rozprawiającego z zarozumiałością o tajemnicach woli wobec trupa. Co on wiedział o życiu, ten pedant, tłumacz umarłych dokumentów!
Gdy drzwi się zamknęły, pośpieszył na spotkanie przyjaciela, który wracał powoli. Argensola nie uważał już doktora Juljusza von Hartrott za warjata.
— Co za bydlę! — wykrzyknął, wznosząc w górę ręce. — I pomyśleć, że żyją na swobodzie ci fabrykanci ponurych i błędnych teoryj. Ktoby powiedział, że pochodzą z tej samej ziemi, która wydała pacyfistę Kanta, słonecznego Goethe'go, Beethowena... Tyle lat wierzyć, że to jest naród filozofów i marzycieli, pracujących bezinteresownie dla całej ludzkości!...
Przypomniał mu się koncept jednego geografa niemieckiego, jako wytłumaczenie tej zagadki.
„Germanja jest istotą dwugłową. Jedna głowa marzy i poetyzuje, podczas, gdy druga myśli i wykonywa“.
Juljan był poprostu zrozpaczony tą pewnością wojny. Ten profesor wydał mu się straszliwszy, niż radca i inni burżuje niemieccy, których znał na parowcu. Jego smutek nie wypływał wyłącznie z egoistycznej myśli, że ta katastrofa przeszkodzi urzeczywistnieniu jego i Margarity pragnień! Poznał nagle w tej godzinie niepewności, że kocha Francję. Ujrzał w niej ojczyznę swego ojca i Wielkiej Rewolucji. On również nie mięszał się nigdy do politycznych zatargów, był republikaninem i śmiał się niejednokrotnie z pewnych swoich przyjaciół, którzy uwielbiali królów i cesarzy, uważając to za oznakę dystynkcji.
Argensola próbował dodać mu otuchy.
— Kto wie. To jest kraj niespodzianek. Trzeba widzieć Francuza w chwili, kiedy próbuje naprawić jakąś swoją nieopatrzność. Niech tam sobie mówi co chce, ten barbarzyńca, twój kuzyn, tu jest zapał, jest ład. W gorszem położeniu musieli być ci, co żyli przed de Valmy. Wszystko zdezorganizowane; jako jedyna obrona bataljony robotników i chłopów, którzy po raz pierwszy trzymali w ręku karabin. A jednak Europa starych monarchji nie umiała przez dwadzieścia lat uwolnić się od tych zaimprowizowanych wojowników.