Czternasta część/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czternasta część |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Po raz piérwszy poznałam Teodorę Końcównę w parę dni po zamieszkaniu w domu jéj brata, w domu tym z sześciu oknami, wychodzącemi na ulicę Kwietną, i małém okienkiem, wyrzniętém od strony dziedzińca, w salce, urządzonéj na strychu.
W czarnéj, wełnianéj, lecz bardzo porządnie wyglądającéj sukni, mała, szczupła, lecz zgrabna, zatrzymała się chwilę w progu i ogarnęła mnie naprzód spójrzeniem swych szafirowych oczu, trochę nieśmiałém, lecz bardziéj ciekawém. Potém, zbliżając się ku mnie, rzekła, że przyszła w celu zabrania znajomości z lokatorką swego brata.
— Dawniéj — dodała — za życia nieboszczyka ojca mego, powiedziała-bym, że pani jesteś lokatorką naszą... ale teraz... dom ten należy do mego brata... a ja?... cóż ja?... zwyczajnie czternasta część!
Zapytałam ją o znaczenie ostatnich wyrazów jéj, niezrozumiałych mi z razu. Zapytanie to nietylko nie wydało się jéj niedyskretném, ale owszem, pochwyciła je w locie i z przyjemnością widoczną, jako punkt wyjścia dla długiego opowiadania i zwierzania się. Rozgadała się od razu. Znać było, że posiadała usposobienie gadatliwe, a zarazem otwarte, dobroduszne, ufne, i że mieszkańców domu brata swego uważała za naturalnych powierników swych, a może téż i usiłowała zyskać w nich dla siebie obrońców i sprzymierzeńców.
Osóbka to była skromna i nic wcale w świecie nie znacząca, lecz, jakkolwiek dziwném wydać się to komu może, osóbki takie, skromne i nic wcale nieznaczące, bywają często bardzo zajmującemi dla tych, którzy z zamiłowania i obowiązku badają ludzkie dusze i dole. Rzec-by można, iż są to w świecie ludzkim owe drobniutkie żyjątka, których nagiém okiem nie dostrzega ogół, lecz które przed wzrokiem spostrzegacza, uzbrojonym w pomocnicze narzędzia widzenia, migocą, wirują, pracują, cierpią, po swojemu marzą i budują, słowem, żyją w sposób ciekawy i ze wszechżyciem tysiącznemi węzłami złączony.
— Na imię mi Teodora, ale czternasta część, to, pani droga, drugie moje imię... Piérwsze dał mi ksiądz na chrzcie świętym, drugie, nie wiem kto... pytałam się nieraz i siebie saméj, i rozumnych ludzi, dlaczego byłam zawsze i jestem czternastą częścią; ale sama nie odgadłam i nikt mi tego nie wytłómaczył... Jedni mówią, że taki już obyczaj; drudzy, że takie prawo; a ja tylko myślę sobie zawsze, że to wielka niedola i że nie daj Boże człowiekowi, w naszym stanie szczególniéj, urodzić się kobietą... Ojciec mój... nie znała pani ojca mego? pewno nie!... ogrodnikiem on był bardzo doskonałym i pracowitym, a i człowiekiem poczciwym, niéma co mówić, bardzo poczciwym, ale srogim i... jakby to powiedziéć? serca twardego, a i ręki nie miękkiéj, o! nie miękkiéj wcale... Z matką nieboszczką żyli podobno w zgodzie, ale ja tego już dobrze nie pamiętam, bo miałam lat ośm, kiedy urodził się brat mój, Klemens, a wnet potém matka tak zachorowała, że z łóżka nie wstała już nigdy, aż dopiéro podnieśli ją z niego ludzie, aby znowu do trumny na wieczny spoczynek włożyć. Chorowała jednak lat z dziesięć, a ja, od ośmiu lat życia swego, i gospodynią domu, i niańką małego brata byłam. Często bywało po całych nocach przy choréj matce siedzę, a jak świt, do miasta leciéć muszę, żeby wszystkiego, czego trzeba do gospodarstwa, kupić.... w deszcz ulewny, czy w mróz trzaskający... lecę, a tego tylko boję się, żeby nie zabawić długo i nie spóźnić się ze śniadaniem dla ojca, bo on codzień z rana wychodził do wielkich ogrodów, które za miastem dzierżawił i z których taki miał dochód, że plac ten kupił i dom ten zbudował wtedy, kiedy ja jeszcze w kołysce byłam. Wracam do domu, a tu matka w łóżku jęczy i narzeka, że jéj wczas lekarstwa albo śniadania nie podałam; brat do szkółki, a potém i do szkoły wychodzi, przyodziać go i nakarmić trzeba; ojciec, jak w dobrym humorze, to w dobrym, ale jak w złym, to swarzy się, łaje, a czasem, ot, pani droga, zwyczajnie, jak człowiek prosty i chorowaniem żony, albo nieurodzajem w ogrodach zgryziony, i uderzy. Było mi tam wszystkiego... pracy, kłopotów, szturchańców i poniewierki różnéj... ręce sobie przy kuchni parzyłam... prania doglądając, od pary i żelazek czadziałam... na wiosnę i w jesieni, robotników, w tym oto własnym ogródku, dopilnowywać musiałam; a nierzadko ojciec kazał i saméj zagonik jaki skopać, lub opleć... pieszczoty nie znałam, ani odpoczynku, ani téż... pani droga... nauki! Czytać na książce do nabożeństwa nauczyła mnie matka, w łóżku leżąc... pisania i rachowania uczył trochę guwerner, co do brata przychodził; ale takie tam było uczucie! Ojciec, bywało, mówi: chłopca mi pan pilnuj, a dziewczyna, czy tam mądra, albo nie, to jéj wszystko jedno. Byle gospodynią dobrą była! To téż i niczego mnie nie nauczyli, tyle tylko, że z książki do nabożeństwa pomodlić się w kościele trochę potrafię, i oczka, albo ściegi, w robocie policzyć. Robót różnych i szycia nauczyłam się niewiedziéć jak, tak jakoś, to ztąd, to zowąd, bo miałam do tego ochotę wielką i zdolność, a zawsze chciało mi się modniarką zostać. Ale ojciec nieboszczyk mówił: po co dziewczynie rzemiosło? Za mąż pójdzie i dzieci hodować będzie! Ot, pani droga, za mąż nie poszłam jeszcze, dzieci swoich nie hoduję i rzemiosła w ręku nie mam, aby niém sobie na swój własny kawałek chleba zarobić.
Tu umilkła.
Mała, ruchliwa zwykle, jéj osóbka, zesztywniała i znieruchomiała na chwilę, jakby zjęta wielkiém nad własną dolą zdumieniem. Uderzyły mnie w mowie jéj wyrazy: „Nie wyszłam jeszcze za mąż”. Więc nie utraciła dotąd nadziei, iż stać się to mogło! Po chwili zaczęła znowu:
— Z bratem, pani droga, co innego było, o! zupełnie co innego. Nie pieścił go ojciec wprawdzie, bo nie do pieszczot to był człowiek, ale dbał o niego, jak o źrenicę w oku i, jeżeli karcił, to chyba za zbytnią swawolę. Swawolnik bo był chłopiec straszny!... Kiedy ja, bywało, pracuję, haruję, i dobrego słowa od nikogo nie usłyszę; on po dniach całych, ledwie lekcyą odbywszy, bąki po ulicach zbija, z kolegami psoty różne wyprawia, a gdy przyjdzie do domu, to po to tylko, aby zjeść, wyspać się i mnie jeszcze zburczéć, jeżeli mu w czém nie dogodzę... Uczył się bo, to prawda, że się uczył. Naprzód guwerner do niego chodził, potém i sam do gimnazyum chodzić zaczął. Ojciec okrutnie chciał, żeby gimnazyum skończył i urzędnikiem był; ale Klemens, jak doszedł do czwartéj klasy, tak ani rusz! W czwartéj klasie dwa lata siedział i do piątéj nie puścili, a dłużéj już w jednéj klasie siedzieć nie pozwolili. Cóż pani droga myśli, że ojciec na to powiedział? Zgryzł się z początku, ale potém ręką machnął: „Mniéjsza o to! dla mężczyzny wszystkie drogi otworem. Urzędnikiem zostać nie może, rzemieślnikiem będzie”. Ja wtedy już dwadzieścia cztery lata miałam i, słysząc, jak ojciec to mówił, rzewnie, choć po cichu, zapłakałam sobie. „Mój ty Boże! — myślałam — a dlaczegóż przede mną wszystkie drogi zamknięte? co ze mną kiedyś będzie?” Prawda, że był to czas, w którym ja często i gorzko płakałam, i po całych nocach, bywało, pytałam siebie: „co ze mną kiedyś będzie” A płakałam ja i pytałam się tak dlatego, że wtedy-to zgasła jedyna moja przez całe życie gwiazdeczka szczęścia. Zaświeciła i... zgasła... no, może nie na zawsze, i da Bóg, że zaświeci znowu, ale długo czekać i... ciężko!
Tu spuściła oczy i żywsze jeszcze, niż zwykle, rumieńce, twarz jéj oblały; potém podnosząc na mnie spójrzenie zawstydzone, naiwne, a jednak w głębi źrenicy gorącą iskrą rozpalone, ciszéj niż wprzódy, wahającym się głosem ciągnęła:
— Muszę już pani wszystko opowiedziéć... tak jakoś, od piérwszego spójrzenia, zaraz przylgnęłam do pani. Nie słyszała pani nigdy o panu Laurentym Tyrkiewiczu? pewnie nie! Otóż... kiedy miałam dwadzieścia lat, poznaliśmy się z sobą i... i... w cztery lata potém... w téj tam altance, widzi pani? w ogródku? w téj altance z chmielu... raz wieczorem... nie bardzo wieczorem, o szaréj godzinie... oświadczył mi się. Byliśmy po przyrzeczeniu... Pani droga! jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! raz tylko w życiu!... Po dwóch tygodniach pan Laurenty wyjechał, żeby sobie lepszego miejsca starać się, — bo to, pani, urzędnika syn i sam urzędnikiem był, — ale prędko miał wrócić i ze mną ślub wziąć... pojechał, miejsce otrzymał doskonałe, ale jeszcze nie wrócił...
Znowu: jeszcze! Spodziewała się więc powrotu narzeczonego.
— Jakże dawno pan Tyrkiewicz opuścił Ongród? — zapytałam.
Wahała się chwilę z odpowiedzią. Widoczném było, że nienawiść do chronologii wszelkiéj walczyła w niéj z napadem bezgranicznéj szczerości. Szczerość zwyciężyła.
— Pani droga! — szepnęła — na świętą Annę skończy się już od wyjazdu tego lat ośmnaście...
I wnet, zapominając o tém, że wygadała się już przed chwilą z ilością wiosen, które w szczęśliwéj porze onéj liczyła sobie, dodała:
— Ja byłam wtedy taka młodziutka.
— Sądzisz więc pani, że pan Tyrkiewicz wróci jeszcze?
Spuściła znowu oczy na-pół z zawstydzeniem, na-pół ze smutkiem:
— Pewną tego nie jestem — szepnęła — ale mam nadzieję... Kiedyś — dodała — kiedyś, gdy pani opowiem wszystko, pani sama osądzi, że to tak przejść nie mogło w żaden sposób, i że on wrócić musi...
— Czy pisuje?
— Pisał do mnie z początku kilka razy, ale teraz tylko do ciotki swojéj, pani Antoniowéj, pisuje czasem...
I z odcieniem radosnéj figlarności w spójrzeniu, szepnęła:
— Nie ożenił się!...
— Widzi pani — mówiła po chwili daléj — ja wtedy nie byłam taka, jak teraz jestem. Choć dzieciństwo w męce mi przeszło, w młodości rozkwitłam, jak róża, a dnia tego... była to niedziela... miałam na sobie białą perkalową suknią, którą sobie własnemi rękoma uszyłam i wyhaftowałam czerwoną bawełną, a włosy ubrałam w bez koralowy, którego w ogrodzie naszym moc jest wielka... Suknią tę i listki od tego bzu mam dotychczas w komodzie schowane i... jeżeli on nie wróci... poproszę, aby mi je do trumny włożyli...
Głos jéj zadrżał, w oczach mignęła łza.
— Potém, pani droga, po téj jedynéj szczęśliwéj godzinie, powlokło się znowu trybem swoim ciężkie moje życie... Matka umarła... ojciec zachorował... Klemens był już wtedy zecerem i w drukarni rządowéj pracował tak, jak i teraz pracuje, a grosz swój już mając, po dniach i po nocach całych nieraz w domu nie bywał. Pracował on, to prawda, ale i odpoczynek, i zabawę miał. Bywało w cukierniach przesiaduje, w bilard grywa, na wieczorki chodzi i do panienek umizga się... A ja z ojcem chorym jedna... Ojciec swarliwy zawsze, w chorobie zrobił się, jak ogień... a przez oszczędność sługi porządnéj nigdy nie pozwolił mi wziąć, ale podlotków jakichś trzymaliśmy zawsze, tyle tylko, co do samych najgrubszych robót... Zresztą... wszystko ja... I gotuję, i piorę, i krowy i ogrodu doglądam, i nocami przy chorym siedzę, i do apteki po lekarstwa latami, a w wieczory zimowe, długie takie...
Boże-ż mój, Boże!... dom jak grób... ojciec nikogo, prócz mnie, przy sobie nie znosi, leży i stęka, albo swarzy się i wyrzeka, a ja przy lampce osłoniętéj siedzę i szyję... szyję... aż mi kark od nachylania, a palce od trzymania igły zdrętwieją, i po godzin kilka ust nie otworzę... Takie było życie moje, dopóki żył ojciec; ale sześć lat temu umarł on, i oto po śmierci jego właśnie dowiedziałam się, że mi na drugie imię czternasta część!
— Jakże to było?
— Oto tak: na kilka miesięcy przed śmiercią swoją, ojciec zaczął mi często swoję szczególną łaskę okazywać. Patrzy się, bywało, na mnie długo, długo, a ja widzę, że oczy jego robią się smutne i inne jakiéś, niż zwykle bywały. Raz, kiedy Klemens z wieczorynki jakiéjś do domu przyszedł, ojciec swarzyć się zaczął, że nigdy w domu nie siedzi. „Ty tam hulasz sobie, a tu przy gospodarstwie i przy mnie chorym siostra zawsze jedna! Dziewczyna zamęczy się!” Tak mnie, pani droga, rozczuliły te słowa ojcowskie, żem z płaczem do łóżka jego przypadła, i ręce jego całować zaczęła, i mówić, że nie jest to mi męką żadną, kiedy ojca rodzonego doglądam. Wtedy, pani moja, ojciec mnie, piérwszy raz w życiu, za szyję objął, głowę moję do piersi swojéj przycisnął, a Klemensowi powiedział: „Tylko ty mi, po śmierci mojéj, siostry nie skrzywdź”. Kiedy sobie teraz tę chwilę przypominam, do oczu mi łzy idą, i z żałości, i z radości. Żal mi ojca, który, choć twardy był i srogi człowiek, wykrzyczał i wyszturchał nieraz, aleć zawsze ojcem rodzonym i kochanym mi był; ale téż i raduję się, gdy pomyślę, żem przecie mu dogodzić snadź potrafiła, kiedy w ostatnich dniach życia swego okazywał mi on takie ojcowskie serce, a przed samą śmiercią, i nic już mówić nie mogąc, rękę swą na głowie mojéj z błogosławieństwem położył i, patrząc na twarz moję wynędzniałą od smutku, pracy i niespania, zapłakał. Klemens żałował téż ojca, niéma co powiedziéć, żałował bardzo! kiedy do trumny go kładli, jak bóbr płakał, i na grobie mu śliczny krzyż z blaszaną tablicą i pięknym napisem postawić kazał. Prędzéj przecież łzy jego oschły, niż moje, i nic dziwnego! Całe Boże dnie i wieczory na mieście przepędzając, to w pracy, to w towarzystwach, rozrywki miał i nadzieje różne, których dla mnie... nie było. Jakoż w rok potém, zaledwie żałobę zdjął, już i ożenić się zamyślił. Cieszyłam się z zamysłu tego. Brata na ręku moim wyhodowałam, on mi jeden rodzonym krewnym na świecie pozostał, szczęścia jego pragnęłam. Ale, kiedy Klemens powiedział mi, z kim chce się żenić, pani droga! ledwie nie zemdlałam! Córka modniarki! rozhukana, rozbawiona, do pracy niezwykła, a kokietka! Z początku perswadować mu zaczęłam, a potém i gniewać się na niego za ten głupi wybór, który on zrobił. I miałam racyą! O, zobaczy pani, jak tu dłużéj pomieszka, kogo to on wziął sobie, i jaką to lalę wprowadził do rodzicielskiego naszego domu... Dość powiedziéć, że zaczęliśmy kłócić się z bratem. Raz w kłótni powiedział mi on: — „Jeżeli ci kobieta, którą ja za żonę biorę, nie w guście, możesz manatki swoje zabrać i iść sobie w świat!”
We mnie, na słowa te, zawrzało wszystko. „Dobrze — mówię — pójdę, ale oddaj mi to, co mi się po rodzicach należy... połowę tego, co warte domowstwo to i całe w niém gospodarstwo”. Klemens aż zaśmiał się ze złości i krzyknął: Połowę! figa ci nie połowa ojcowskiego majątku! Kobietą jesteś, siostrą, nie bratem... czternasta część należy ci się, nie zaś połowa!” „Kłamiesz — mówię — czy to nas czternaścioro było u rodziców? Dwoje nas tylko było, i ja takie samo dziecko matki i ojca naszego jak i ty!” Klemens wciąż śmiał się. „No — rzekł — idź do ludzi i pytaj się ich, kiedy mnie nie wierzysz!” Byłam na brata gniewna i rozżalona, poszłam do ludzi. Naraili mi ludzie adwokata pewnego, bardzo uczonego i uczciwego człowieka. Opowiedziałam mu rzecz całą. Wysłuchał mię i pyta: — „Czy ojciec pani zostawił rozporządzenie jakie?” Powiedziałam, jak było. Ojciec nie myślał nigdy o robieniu testamentu. Pan adwokat uśmiechał się, kiedy mu to mówiłam. „Ojciec pani — powiedział — nie znał widać prawa spadkowego, panującego u nas, albo téż, jak najczęściéj bywa, mniéj dbał o córkę, niż o syna. Brat pani ma słuszność. Jeżeli ojciec rozporządzenia żadnego nie zostawił, należy się pani czternasta część spadku po nim... i niéma co o tém mówić!” Ale! niéma co mówić! Ja uszom moim wierzyć nie chciałam. — „Panie drogi! — zawołałam — dlaczegoż to tak?” „Prawo jest takie” — odpowiedział. — „Panie drogi! — mówię — brat edukacyą otrzymał, w szkołach był, rzemiosła korzystnego wyuczył się... a ja nic!” Pan adwokat odpowiedział mi: — „Taki to już obyczaj”. Ja znowu na to: — „Lata moje młode terałam nad choremi rodzicami i gospodarskim zachodem, dobra i dostatku w domu przysporzyłam, kiedy on bawił się sobie, hulał, a co zapracował, to na swoje własne przyjemności używał... czemuż to zawsze i wiecznie taka pomiędzy nami różnica?” Pan adwokat odpowiedział: — „Tak to już, proszę pani, świat ustanowił”. Wróciwszy do domu, cała w łzach tonęłam. Nie za tą już połową spadku łzy mi płynęły, ale niesprawiedliwość, któréj doznałam, sztyletem zanurzyła mi się w sercu. Srogi żal uczułam i do ojca, i do prawa, i do obyczaju, i do całego świata. Dlaczego ojciec dbał więcéj o brata, niż o mnie? dlaczego téż i prawo, i obyczaj, i serce ojcowskie, i świat cały, wyznaczyli mi czternastą część we wszystkiém, ale to we wszystkiém, i w familii, i w edukacyi, i w swobodzie, i w szczęściu, i w majątku? No, czternasta część, to czternasta część! niéma co o tém i mówić! jak powiedział pan adwokat. Poszłam do brata i zapytałam się go, ile tam wynosi ta moja czternasta część. Powiedział, że wedle ocenienia majętności całéj, zrobionego zaraz po śmierci ojca, należy mi się trzysta rubli. A kiedy mu na to śmiechem w oczy parsknęłam, i razem téż wielkim płaczem się zaniosłam, zawstydził się, czy téż rozczulił i, wziąwszy mię za rękę, rzekł: — „Jeżeli zostaniesz przy mnie, nigdy nędzy nie zaznasz. Będziesz sobie na salce mieszkać i z nami razem jadać. Od twoich zaś trzystu rubli procent ci płacić będę... siostrą mi jesteś. Żonie przykażę, żeby dobrą dla ciebie była”. Zostałam. I cóż miałam uczynić? Drogie mi ściany rodzicielskiego domu i ogródek ten, memi rękoma skopany i zasadzony, i ta altanka z chmielu, i wszystko, na co oczy moje od dzieciństwa patrzały, i do czego serce przyrosło... Zostałam i mieszkam na salce, do stołu braterstwa siadam, w gospodarstwie im i w hodowaniu dziatek pomagam... Zdaje się, że nie źle mi być powinno... a jednak... ot, jak pani pomieszka tu dłużéj, to zobaczy, co się tu u nas dzieje... Powiem pani szczerze, dwie rzeczy tylko przy życiu mnie utrzymują: dzieciaki te braterskie, które tak samo, jak kiedyś brata, na ręku moich hoduję i — nadzieja, że jeszcze zaświeci dla mnie ta gwiazdeczka szczęścia, która kiedyś zaświeciła była, i — zgasła. Ot, taką jakąś czasem pewność mam, że jeszcze zaświeci, i czekam!
Skończyła mówić i, splotłszy na kolanach drobne, spracowane ręce, patrzała w przestrzeń nieruchomym wzrokiem. W naiwnych, bławatkowych oczach jéj kręciły się łzy, ale na zwiędłych, choć kształtnych jeszcze wargach, zawisł uśmiech — objaw wytrwałéj, żyjącéj jeszcze w sercu nadziei; czoło jéj sfałdowało się w mnóztwo zmarszczek i szczególną utworzyło sprzeczność z spadającemi na nie figlarnemi kędziorkami włosów i żywemi rumieńcami, które okrywały policzki. Twarz ta posiadała tę szczególność, że wyglądała zarazem staro i młodo. Steranie objawiało się w niéj obok świeżości, gorycz i żałość — obok nieznikłych złudzeń i nadziei, zmęczenie życiem, — obok przechowanéj dotąd, dziecięcéj niemal, naiwności.
Po chwili, zaczęła opowiadać mi o zajęciach swych, gustach, codziennych zwyczajach, i zapraszała mnie, abym przyszła na salkę zobaczyć ptaki jéj i roboty. Chętnie przyrzekłam, że odwiedzać ją będę, i wzajem prosiłam, aby zaglądała do mnie czasem; a gdyśmy tak rozmawiały, na dziedzińcu zabrzmiał głos kobiecy, dźwięczny i donośny:
— Teosiu! Teosiu!
W téjże chwili, za otwartém oknem stanęła młoda i piękna kobieta, brunetka, z ognistém, złotawém okiem, wysoka, silnie zbudowana, strojna w kapelusik z białém piórem, kosztowny, lecz trochę śmieszny, bo pióro, dla lepszego wykazania całéj jego długości, postawioném było niemal pionowo, co kapeluszowi nadawało pozór rycerskiego szyszaka.
Znałam już trochę panią Jadwigę Końcową, to téż podeszła ona do okna mego i bardzo uprzejmie rzekła:
— Przepraszam panią za śmiałość moję, ale... chciałam dowiedziéć się, czy niéma tu Teosi?
Zauważyłam, że, na głos i widok bratowéj twarz panny Teodory drgnęła nerwowo i okryła się wyrazem złośliwego rozjątrzenia, którego wprzódy w niéj nie spostrzegłam.
— Jestem tu — odkrzyknęła — no, jestem! albo co?
— Idź popilnuj obiadu w kuchni, bo ja do miasta wychodzę!
— Ani myślę! — zawołała panna Teodora, rumieniąc się gorąco — mam inną robotę! Klemensowi koszulę szyć muszę. Pilnuj obiadu sama. Teraz nie pora na spacery!
Złotawe oczy Końcowéj zaiskrzyły się. Zdaje się, że gdyby nie obecność moja, powiedziała-by coś ostrego. Wstydziła się jednak kłótni jawnéj i, wzrokiem przebijając siostrę męża, jak sztyletem, drżącym od hamowanego gniewu głosem rzekła:
— To może choć dzieci popilnujesz... jeszcze tam na nie kipiątek w kuchni wyleją...
Teodora zerwała się z krzesła, jak sprężyną ruszona.
— Dla Boga! — krzyknęła — toś ty dzieci w kuchni zostawiła! Ani chybi, Janka mi oparzą, a Maniusię ze stołu zrzucą, jak roku zeszłego... O! Boże mój! dzieci w kuchni same...
I zapominając nawet o pożegnaniu mię, rozrumieniona cała i piorunujące spójrzenia na bratową rzucając, wybiegła.
Pani Klemensowa pozostała jeszcze chwilę pod mojém oknem. Do mieszkania mego wejść nie chciała.
— Jeżeli pani pozwoli, odwiedzimy ją późniéj, razem z mężem. Teraz nie mam czasu. Iść muszę po sprawunki różne z siostrą, która na mnie czeka; nie dla siebie kupować będę, o! nie! ja nigdy dla siebie nic nie kupuję! alboż my możemy, w stanie naszym, wydatki jakie robić? Ale matka moja zajmuje się szyciem sukien i strojów damskich, a my z siostrą kupujemy jéj zawsze fasony wszystkie i dodatki: pióra, kwiaty, wstążki. Trzeba-ż matce dopomódz! Czy pani tu, w Ongrodzie, suknią tę kupowała? Śliczna materya...
Suknie wszelkie zajmowały ją widocznie, ale zajmowało ją téż i co innego jeszcze. W bramie dziedzińca znajdująca się fórtka otwartą była na oścież, za nią rozległy się parę razy męzkie kroki przechodniów. Za każdym razem Końcowa oglądała się żywo, machinalnie poprawiała na sobie jedwabną zarzutkę, a oczy jéj nabierały gorętszego połysku. Zalotność uderzała w kobiecie téj od piérwszego na nią spójrzenia. Znać téż w niéj było pewien przebiegły i chytry sprycik, a także ostrość usposobień, osłoniętą słodyczą, na którą się siliła. Piękne, ponsowe, wydatne jéj wargi, drgały od chwili do chwili nerwowemi uśmieszkami, to znowu układały się w zarys pełen goryczy. Rzucało to na fizyognomią jéj wyraz męczącego i chorobliwego niepokoju.
Jakoż, w piérwszéj już téj dłuższéj rozmowie ze mną, skarżyła się, że pracy w domu ma bardzo wiele i że dotąd jeszcze przyzwyczaić się do niéj nie może. U matki swéj pracy nie miała żadnéj prawie, i przed zamążpójściem bawiła się doskonale. Teraz mąż... dzieci... gospodarstwo... niepodobna już myśléć o własnych przyjemnościach, i jakkolwiek ciężko to trochę tak żyć po mieszczańsku, cóż jednak robić? Kto już raz z kamieniem u szyi w wodę rzucił się, ten tonąć musi!
Ręce jéj jednak, dość białe i delikatne, nie nosiły na sobie zbyt widocznych śladów pracy, o któréj mówiła, a strój kosztowny i pretensyonalny, zdradzał owszem bardzo pilną myśl o przyjemnościach własnych.
Z rozmowy téj wyniosłam przekonanie, iż Jadwiga Końcowa uważała się za ofiarę niestosownego ze wszech miar zamążpójścia, i że, wszechwzględnie czując się niezadowoloną, siostry męża szczególniéj nienawidziła głęboko i namiętnie. Widać to było z ostrych blasków, które przy wzmiankach o niéj rzucały jéj oczy, i z kilku słów, które wymówiła.
— Czy uwierzy pani temu, iż Teosia myśli jeszcze, iż jest młodą i ładną... Miała kiedyś narzeczonego jakiegoś... różnie ludzie mówili o tém... porzucił ją, a ona wciąż myśli, że wróci jeszcze do niéj... chyba-by rozum postradał!...
Zaledwie pani Klemensowa wyszła za bramę, pod okno moje przybiegła panna Teodora.
— A co? — szeptała — widziała pani, jaka wystrojona! czy to na nasz stan? ale Klemens przepada za nią i oddaje jéj na stroje połowę swego zarobku i dochodu z domu. Ale nie dość tego! I siostrzyczkę swoję jeszcze za jego pieniądze stroi, a mnie szklanki herbaty i kawałka bułki żałuje... Poszła dla matki sprawunki robić? O! już co za matką i siostrą swoją, to prawda, że przepada, i wszystko-by im z domu mężowskiego oddała. Będą z siostrunią za sprawunkami latać i ludziom na oczy nawijać się. Ręczę, że tam gdzieś oczekuje na nie Ernest Robek, ten metr tańców, co tu obok mieszka, i że razem spacerować będą... Ten Ernest Robek, młokos, frant, niby to do siostry jéj, Helki, umizga się, ale to parawanik tylko, a w saméj rzeczy...
Tu śpiesznie bardzo odbiegła od okna, i malutką dziewczynkę w błękitnéj sukience zniósłszy ze wschodów gankowych, poniosła ją do ogródka. W ogródku usiadła wśród zagonów, usianych warzywem, i poczęła rwać sałatę; pomiędzy gęstemi makami siedziała mała Maniusia, z drugiéj strony starszy o parę lat, Janek, budował na ścieżce domek z piasku i kamyczków; wkrótce przywlókł się do ogrodu wielki kundel pstrokaty, małe białe kocię wysunęło się z pośród zieleni, i para gilów, siedzących dotąd na gałęzi brzozy, pod ścianą domu rosnącéj, wleciała do ogródka i usiadło na szerokim krzewie koralowego bzu.
Długo potém, w cieniu krzewu tego, słychać było dźwięczny głosik panny Teodory, wciąż o czémś prawiącéj dzieciom, szczebiot dwojga dzieci, głośne pocałunki, miauczenie kotka, wesołe poszczekiwanie psa, i zawzięte gwizdanie gilów, kąpiących w słońcu szkarłatne swe pierze...
Ładnie i wesoło było wtedy w ogródku, ale całkiem inne sceny rozegrały się w rodzinie Końców za raz następnego wieczora.
Widziałam przez okno, jak o zmroku panna Teodora, znalazłszy brata samego na dziedzińcu, długo mu o czémś szeptała, a on słuchał jéj nieruchomy, stroskany, w ziemię posępnie wpatrzony, i grubą, ciemną ręką, targał bujnego rudego wąsa. Potém, gdy wszystko uciszyło się na dworze, w oficynce, w któréj mieszkali Końcowie, wybuchła wrzawa dwóch głosów. Męzki głos był basowy, gruby, porywczy; kobiecy zanosił się przeraźliwie i wpadał w piskliwe tony.
Była to zawzięta kłótnia małżeńska, w któréj jednak ostatnie słowo otrzymała kobieta, bo głos męzki miękł stopniowo, łagodniał, odzywał się coraz rzadziéj, aż z łajania i wyrzutów przeszedł wyraźnie w prośby, czy przeprosiny. Potém w oficynie uciszyło się wszystko, a pan Klemens biegł śpiesznie na salkę, w któréj mieszkała siostra jego; zabawił tam krótko, lecz, gdy wyszedł, nad sufitem pokoju, w którym siedziałam, rozległ się głośny płacz panny Teodory.
Nazajutrz, gdy wychodząc z domu, spotkałam ją na dziedzińcu, oczy miała zabrzękłe od płaczu i z cicha skarżyć mi się zaczęła:
— Widzi pani! tak to zawsze! czyj grzech, a moja pokuta. Ostrzegłam go wczoraj, co do tych spacerów jéj, i co do tego Robka. Z razu rozgniewał się na nią, a mnie dziękował, bo strasznie jest zazdrosny; ale potém, gdy z nią porozmawiał, tak mu się wykłamała, tak go sobie ujęła, że przyleciał do mnie, jak szalony, i złajał za to, że to niby plotki na żonę jego robię i potwarze rzucam... I tak bywa zawsze...
Uczyniłam jéj uwagę, że lepiéj-by może było, żeby przestała całkiem wdawać się w sprawy małżeńskie i zwracać uwagę brata na postępowanie żony. Zarumieniła się gorąco i zawołała:
— Niedoczekanie jéj, żebym ja na grzechy jéj patrzała i milczała. Obchodzi mię przecież honor i spokój brata rodzonego; ale, gdyby i nie to, czy ona mnie mało zawsze nakrzywdzi? Wyśmiewa mnie przed kim może, ogaduje: to, żem z panem Laurentym romans miała, to, że on mnie porzucił, to, żem stara i brzydka... A skąpi mi wszystkiego, zamyka przede mną w domu wszystko, jak przed złodziejem... nieraz to i umyślnie wleje mi wody do rosołu, albo herbatę czém brudném zmąci i, kiedy jeść, albo pić nie mogę, w żywe oczy mi mówi, żebym darowanemu koniowi w zęby nie patrzała, że na łasce u nich siedzę, to wszystko mi dobrém być powinno... Bratu krzywdę moję przebaczyłam, ale jéj... przebaczyć i pobłażać! nigdy! Cudza mi jest! do naszego domu przybłęda! Wyszła za Klemensa dlatego, żeby dostatek miéć, a teraz obdziera go i oszukuje!...
Chciéć pogodzić dwie te kobiety, zmuszone jednak wciąż żyć razem, było-by tém samém, co chciéć pogodzić wodę z ogniem. Nienawidziły się. Zkąd pochodziła nienawiść ta? ze sprzeczności może dwóch natur, całkiem odmiennych, a koniecznością do jednego miejsca przykutych, z drobiazgów codziennego życia, z niczego i ze wszystkiego.
Wynikały ztąd nędze moralne, drobniutkie, ale nieustanne i których ciężar główny spadał na tę, co w sercu gospodarza i pana domu, zajmowała miejsce mniejsze.
Pani Klemensowa, młoda, piękna, ze swą wspaniałą kibicią i ognistém, zalotném okiem, znosiła niekiedy grubiańskie napady zazdrości, lub skąpstwa męża; ale w gruncie panowała nad nim wszechwładnie, i ze wszystkich starć i zajść rodzinnych wychodziła zawsze zwycięzko. Wyrzuty, łajania, upokorzenia i prywacye wszech rodzajów, dostawały się w udziele małéj téj istotce, o różowéj twarzy i gęsto zbrużdżoném czole, która, samotnie na salce swéj siedząc i cierpiąc srodze, z wytrwałością niezmordowaną marzyła o lepszéj przyszłości.