<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czternasta część
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Codziennie z rana, przez okna mieszkania mego, widywałam Klemensa Końca, krzątającego się około zagrody swéj czynnie i gorliwie. Wysoki, barczysty, z rudawym włosem i twarzą, jak u siostry, okrągłą i rumianą, o świcie już wychodził na dziedziniec, dopatrywał sam pięknéj i tłustéj krowy, stojącéj w obórce, kopał w ogrodzie zagony, lub przesadzał krzewy, nierzadko drzewo rąbał, albo z siekierą i motyką w ręku coś około płotów i zabudowań poprawiał. Wszystko to czynił z powagą i przyjemnością widoczną; a gdy, wnet po wschodzie słońca, z ganku, lub otwartego okna oficynki, rozlegał się głos pani Jadwigi, wołającéj go na śniadanie, podnosił znad roboty swéj twarz, oblaną często potem zmęczenia, lecz i zadowoleniem rozjaśnioną, i starannie złożywszy w małym składziku narzędzia gospodarskie, śpiesznym, szerokim krokiem, szedł ku mieszkaniu swemu.
Wtedy, we wnętrzu oficynki rozlegał się brzęk naczyń stołowych, odzywać się zaczynały głosiki obudzonych dzieci, ranny czepeczek pani Jadwigi, śnieżnie biały zawsze, migotał za otwartemi oknami, i widać było Klemensa Końca, siedzącego przy błyszczącym, jak złoto, samowarze, i trzymającego na kolanach syna, lub córkę. Ramionami, ubranemi w rękawy białéj koszuli, czule ogarniał on dziecko, pochylał wielką rumianą twarz swą ku małéj jego twarzyczce, i zaglądał mu figlarnie w oczy; czasem téż z dużego fajansowego spodka wlewał herbatę, lub mléko, w otwarte po ptaszęcemu dziecięce usta.
W rannéj téj porze dnia, znać w nim było poważnego gospodarza domu i szczęśliwego ojca rodziny; ale, gdy po skończeniu śniadania wychodził na miasto, do drukarni rządowéj, w któréj od lat już wielu, jako piérwszy zecer, pracował, wyglądał znowu wcale inaczéj. W czarném i czystém zawsze odzieniu, w staroświeckim, ale starannie oczyszczonym, cylindrze na głowie, gdy ranek chłodny był, w dostatnim paltocie, miał on pozór zamożnego obywatela miasta, dbającego wielce o porządne pozory, i do mody już trochę zastosować się umiejącego, i osobistą godność swą ceniącego wysoce. Krok jego, poważny zwykle, na ulicy stawał się jeszcze poważniejszym, a szafirowe, tak jak u siostry, oczy, patrzyły z pod nizkiego czoła z wyrazem roztropności pewnéj i doskonałego spokoju. Gruby w obejściu się i grubość tę zmieniający na łagodne uśmiechy i czułe spójrzenia wtedy tylko, gdy pieścił dzieci swe i do nich przemawiał, Klemens Koniec nie zupełnie obcym był wszystkiemu, co nazwać można światłem umysłowém. Ukończone cztery klasy gimnazyalne pozostawiły mu w głowie ślady wiadomości pewnych, na-pół zatarte wprawdzie późniejszém odłogowaniem umysłu, ale niedopuszczające już obskurantyzmu zupełnego. Książek nie czytywał nigdy i otwarcie przyznawał się do tego.
— Książki — mówił nieraz — rzecz to dla mnie za mądra i za długa. Ile tylko razy brałem je do ręki, tyle razy, po przeczytaniu dwóch stronic, albo zasnąłem, albo zacząłem myśléć o czém inném. Gazety, to co innego; prędko człowiek je może przeczytać, łatwo zrozumiéć i dowiedziéć się z nich o wszystkiém, co się dzieje na świecie. — Parę téż razy na tydzień, wracając z drukarni, zachodził do cukierni i czytywał gazetę. Obchodziły go téż żywo sprawy miejskie, lubił rozprawiać o niedołężności burmistrza, o niewłaściwości przyjętego w Ongrodzie systematu opodatkowania, o różnych niezaspokojonych potrzebach miasta; a najgorętszém marzeniem jego i szczytem ambicyi było: zostać urzędnikiem magistratu, radcą, zasiadającym obok burmistrza i wotującym za, lub przeciw wybrukowaniu Kwietnéj ulicy, za, lub przeciw zapaleniu na téjże ulicy jednéj latarni więcéj. W domu, pomimo zamiłowania do polityki i różnych bieżących wiadomości, które bawiły go niezmiernie, dziennika żadnego nie miał. W mieszkaniu Końców, oprócz dwóch książek do nabożeństwa, leżących w bawialnym pokoju na komodzie, pomiędzy dwoma posrebrzanemi lichtarzami i szkatułką, zdobną w konchy, ani jednéj litery drukowanéj znaléźć nie było można.
Prostota i staroświecki, mieszczański obyczaj, cechowały mieszkanie Końców. Składało się ono z niewielkiéj bawialni, jasno oświetlonéj dwoma weneckiemi oknami, na zielony ogródek wychodzącemi, z obszernéj sypialni i czystéj, widnéj kuchni. Główną ozdobą bawialni była owa komoda, opatrzona w szkatułkę, wyklejoną konchami i srebrzyste lichtarze, a także u okien firanki siatkowe, misterne i pracowite dzieło rąk panny Teodory. Zresztą, proste jesionowe sprzęty żółciały tam śród ścian, umalowanych w szafirowe wieńce i esy, i jedynemi przedmiotami, zakrawającemi na zbytek, a przez panią Jadwigę tu wprowadzonemi, były: lusterko w złoconych ramach, nad komodą wiszące, i spora lampa, stojąca na stole przed żółtą kanapą. Kiedy do pokoju tego weszłam po raz piérwszy z panną Teodorą, wskazywać mi ona zaczęła firanki, serwetę stół okrywającą, patarafki pod lichtarzami, i mnóztwo innych drobnostek, z włóczki i bawełny wyrobionych.
— Wszystko to mojéj roboty — szeptała — z duszy i serca chciała-bym zrobić przyjemność jaką bratu, mieszkanie jego przyozdobić, zasłużyć się mu i serce jego dla siebie ująć... Nocami całemi pracuję czasem, sukienki sobie nie kupię, aby mu tylko siupryzę jakąś zrobić...
W sypialni znać było także pracowitą i usłużną jéj rękę. Tam także znajdowało się mnóztwo drobnostek, bądź do gospodarskiego użytku, bądź do ozdoby przeznaczonych, a przez nią starannie i dość ładnie wykonanych. Łóżeczka dziecinne okryte były bielizną, przez nią wyhaftowaną, a przy nich stało po kilka par malutkich różnobarwnych bucików. Tu szerokie okno wychodziło już nie na ogródek Końców, ale na spory ogród warzywny, za którym znajdowało się mieszkanie metra tańców. Pod tém oknem, z robotą w ręku, lub i bez roboty, lubiła najlepiéj przesiadywać pani Jadwiga.
Za ogrodem warzywnym widać było okna Ernesta Robka, które w ciche letnie wieczory otwierały się na oścież, i dając niby sygnały jakieś, powiewały białemi sztorami.
W jesieni i zimie mieszkanie metra tańców jaśniało od zapalonych w niém świateł, nad pustemi zagonami unosiły się dźwięki skrzypiec i fortepianu a u weneckiego okna sypialni piękna żona pana Klemensa, stała z czołem przyciśniętém do szyby, z twarzą rozpaloną, oczyma wpatrzonemi w okna, błyskające z za mgły deszczowéj lub śnieżnéj, z piersią, pełną buntu i westchnień. Cała istota jéj wyrywała się z cichych tych, ciasnych pokoików, do owéj sali tańców, dusznéj, gorącéj, pełnéj kurzu, lecz pełnéj téż i ludzi, muzyki, śmiechów i szeptów. Czasem, w chwilach owych, przez dziedziniec przebiegła szybko i do sypialni wsuwała się wysmukła, zgrabna postać kobieca, klękała przed zamyśloną i łzy swe połykającą kobietą, a obejmując kibić jéj i palcem wskazując oświetlone za ogrodem okna, z gorącą prośbą szeptała:
— Jadziu! pójdźmy tam! pójdźmy tam!
Końcowa załamywała ręce.
— Lękam się... Klemens nadejść może...
— Nie nadejdzie z pewnością i nie dowié się.
— A! nie dowié się! prawda? a taż... donosicielka przebrzydła, co tam na górze siedzi!...
— Nie powié może?
— Ona-by powiedziéć nie miała!
— Poprosić ją trzeba!
— Ja! prosić ją! za nic!
Zgrabna, wysmukła dziewczyna całowała ją po rękach.
— Jadziu! zlituj się! kiedy dziś tam ze mną nie pójdziesz, ja zachoruję! umrę!
Na te słowa pani Jadwiga zrywała się, zapalała świece i obie stroić się zaczynały, a raczéj żona pana Klemensa stroiła siostrę, a zapominając prawie o sobie, wciąż przyglądała się pięknéj, złotookiéj i czarnowłoséj, jak ona, dziewczynie, obejmowała kibić jéj, całowała w czoło i oczy, śmiała się i wyglądała na kobietę, zupełnie szczęśliwą.
— Moja ty Helenko najmilsza, — mówiła, upinając starannie na kształtnych ramionach dziewczyny wydobytą z szuflady pelerynkę, — moja ty siostruniu! żebym ja cię przy sobie ciągle miéć mogła, tobym już niczego więcéj nie chciała... Aha! — dodała, — żeby nie ta! mieszkały-byście z matką obie u nas na salce... wspominałam już o tém Klemensowi, ale on odpowiedział: „siostry nie wypędzę z domu! Piérwsza tu moja siostra, niż twoja”. O! ta gadzina! przez nią wy musicie w tym okropnym zaułku i tak daleko ode mnie mieszkać! A żebyśmy się tu wszystkie trzy razem zebrały, i Klemens musiał-by zaraz śpiewać inaczéj!...
— Jadziu! — figlarnie szepnęła dziewczyna, — a żeby ona sobie za mąż poszła! Trzeba-by ją chyba komu wyswatać!...
— Ona za mąż! ją wyswatać! chyba dziadowi z pod kościoła, temu, co to z tym czerwonym nosem pod Farą zawsze siedzi i o Samsonie śpiewa...
Wybuchnęły obie głośnym, serdecznym śmiechem.
— Nie, — wołała Helka, — ja dla niéj lepszą partyą znalazłam. Wyswatam ją naszemu kulawemu stróżowi... owdowiał niedawno... mówią, że po pijanemu żonkę zatłukł...
— Jéj-by i kulawy stróż już nie chciał, stara taka i straszna... Czy uważałaś, jakie u niéj czoło zmarszczone, jak u sześćdziesięcio-letniéj baby, a loczki sobie zawija młodziuteńkie... przytém i te jéj rumieńce nieznośne, pewno różuje się...
— Burakiem! — śmiejąc się, dodała Helka.
A gdy tak, dumne młodością i pięknością swą, przed małém lusterkiem włosy sobie trefiąc i kokardki do sukien przypinając, żartowały z kobiety podstarzałéj i samotnéj, ona, przybyła przed chwilą dla uśpienia dzieci i uporządkowania naczyń kuchennych, w kątku ciemnéj kuchni siedząc, rozmowy ich słuchała. Siedziała i słuchała, dopóki nie zgasiły świec i nie wymknęły się z domu cichuteńko i ostrożnie. Wtedy wchodziła do sypialni, z gorętszemi niż zwykle rumieńcami na twarzy, z ustami drżącemi, zapalała lampę, rozbierała i kładła do kołyski napół już uśpioną dziewczynkę, a chłopcu rozkazywała przy sobie odmawiać pacierze. Potém szła do kuchni, z pomocą służącéj czyściła i porządkowała wszystko, nastawiała samowar, aby gotów był w razie wcześniejszego, niż zwykle, powrotu brata, i resztę wieczoru spędzała nad szyciem bielizny lub sukien. Siedząc pomiędzy kołyską a małém dziecinném łóżeczkiem i pilnie pracując, często spojrzenia rzucała na dzieci, i czujna na każde ich poruszenie, obudzone usypiała znowu kilku pieszczotliwemi słowy, albo piosnką, wynuconą głosem przyciszonym i smutnym.
Najczęściéj pani Jadwiga i siostra jéj wracały z sali tańca przed powrotem gospodarza domu, a najmniejszéj z pozoru nie zwracając uwagi na pracującą i czuwającą przy dzieciach kobietę, zdejmowały pośpiesznie stroje swe, i głośno, wesoło rozmawiały z sobą o doznanych przyjemnościach i widzianych osobach.
Głównym celem tych rozmów i téj wesołości było rozbudzenie zazdrości i żalu w sercu téj, o któréj myślały, że zadowoleń podobnych doświadczać już nie może. Ona rozumiała złośliwe intencye te i mściła się na swój sposób, opowiadając bratu zaraz nazajutrz o wczorajszéj wycieczce jego żony. Niestety! po krótkiéj utarczce z mężem, pani Jadwiga zażegnywała burzę czułém słówkiem jakiémś, pokorną minką lub zalotną pieszczotką, a grad wyrzutów i łajań spadał z ust pana Klemensa na głowę jego siostry. Pani Jadwiga nie łajała jéj głośno nigdy, lecz, widząc ją w chwilach owych zupełnie już bezbronną, z cicha, ale nielitościwie z niéj szydziła.
— A co? Teosiu, — zapytywała z nerwowym uśmieszkiem swym, — czy nie miałaś czasem listu od pana Laurentego?
Albo téż, przymrużając swoje śliczne, błyszczące oczy, i przypatrując się jéj pilnie, mówiła:
— Ach! moja Teosiu! jakże ty siwiejesz! Pan Laurenty, jak wróci, nie pozna cię z pewnością!
Innym razem dawała jéj herbatę bez cukru i kluczyk od cukierniczki chowała do kieszeni, albo rozkazującym tonem mówiła jéj, aby szła do kuchni i potrawę jaką sporządzała, lub rozniecała ogień.
— Ja tego nie umiem, — dodawała lekceważącym tonem, a tyś to całe życie robiła... możesz témbardziéj robić i teraz.
Potém szeptała mężowi:
— Mój drogi! żeby to mamę i Helcię na salkę do nas sprowadzić... jaka-bym ja była szczęśliwa!...
Białą i wypieszczoną, choć dużą i niezbyt zgrabną ręką, głaskała go po nizkiém czole i z figlarnym śmiechem wołała:
— A jakbym cię kochała! strach!
Salka, ów przedmiot pożądania pani Jadwigi i namiętnie przez nią kochanéj jéj siostry, była pokoikiem niewielkim, lecz widnym, ciepłym i wesołym.
Panna Teodora zrobiła z niéj prawdziwą altanę, zieloną i pełną świergotu ptaków. Zarody dobrego smaku i skryta poetyczność samotnego i sponiewieranego serca objawiały się w gęstych zwojach bluszczu, oplatających ze wszech stron ściany śnieżnie białe, w kwitnących gdzieniegdzie roślinach, skromnych, lecz starannie pielęgnowanych, w skrupulatnéj czystości i doskonałym ładzie ubogich sprzęcików.
Kiedy ją piérwszy raz odwiedziłam, otwierała przede mną z kolei kuferek swój i szuflady sporéj komody, z cechującą ją zwykle otwartością i wielomównością ukazując mi, jak mówiła: „całe dobro swoje“. Majętność to była szczególnéj natury: składały ją przeróżnego rodzaju łachmanki, znoszone stare suknie, okrawki płócien i materyi różnych, szmatki wstążek, spłowiałych i podartych haftów.
Było téż tam mnóztwo robót ręcznych, pokończonych i pozaczynanych. Szyła czasem suknie dla dawnych znajomych swych, haftowała téż ładnie, wyrabiała różne szydełkowe koroneczki i podstawki, a za otrzymany ztąd skromny wielce zarobek czyniła przysługi różne bratu i stroiła jego dzieci. Dla siebie potrzebowała niezmiernie mało. Czarna jéj codzienna suknia trwała długie lata.
— Co mi tam! — mawiała, — dla kogo ja stroić się będę? Ten, któremu pragnęła-bym wydać się piękną, daleko... daleko... a oprócz niego, nie obchodzi mię świat cały!
Pan Klemens ze skargą i podziwem rzekł raz do mnie:
— Czy pani myśli, że Teosia nie mogła-by dziesięć razy wyjść za mąż, gdyby tylko chciała? Przystojną była dziewczyną, pracowitą i z poczciwego rodu, to téż niejedna jéj partya zdarzała się wcale niezła. Chciał się z nią żenić organista farny, człek przystojny i utalentowany, a niedawniéj jeszcze, jak pięć lat temu, kolega mój jeden, zecer, zamożny, stateczny i zdolny, bywał u mnie, bywał, aż rzekł: „panie Klemensie, daj mi siostrę swoję za żonę! co się ma tak poniewierać! podoba mi się! żal mi jéj!” Cóż pani myśli? nie chciała. Uparła się jak kozieł, nie i nie! Com się nad nią namordował. Za nic! Odkąd się w Tyrkiewiczu zakochała, na nikogo ani spojrzała nigdy. Czy to nie głupota, proszę pani, i nie ostateczne dziwactwo!
Ona sama potwierdziła to opowiadanie brata.
— Zdarzali się ludzie różni, — mówiła, — i porządni, ale... nie mogłam! Z początku myślałam sobie zawsze: dobrze! pójdę już, pójdę! kącik własny przynajmniéj będę miała, bratu ciężarem przestanę być, bratowéj z oczu zejdę, a może... może téż mię Pan Bóg i własném dzieckiem, aniołkiem jakim, obdarzy... Ale gdy tylko przychodziło do stanowczego słowa, wnet, jakby na zaklęcie, pan Laurenty przed oczyma mi stawał... widzę go, bywało... twarz jego, oczy, uśmiech, jakby żywy stoi przede mną, i taki mię żal, i taka mię tęsknota za nim zdejmuje, że zdaje się, ot już zaraz serce rozedrze się na dwoje... We snach wtedy widywałam go każdéj nocy... a raz, gdy już, już miałam przyrzec temu tam organiście, przyśnił się mi w strasznym niby gniewie i w desperacyi, wyciągnął rękę i takim strasznym głosem krzyknął: „zdrajczyni!” że ze wstydu i żałości aż obudziłam się! Wié pani, że choć nie po różach ja tu chodzę i nie same karmelki zjadam, wcale a wcale nie żałuję, żem wszystkim im dawała harbuza... Gdybym była wyszła za mąż, a Laurenty powrócił, utopiła-bym się z pewnością... Co to jest, pani droga, kiedy człowiek cztery całe lata kocha kogoś duszą i sercem, a potém oczy za nim wypłacze i serce wytęskni... czy może już zapomniéć i wszelką nadzieję utracić... Ależ i on mnie kochał prawdziwie i ogniście... czy to ja nie pamiętam? wszystko pamiętam... Tam, w altance, klęczał przede mną, w ręce mię całował i szeptał: „ja ciebie, Teosiu, kocham nad życie i szczęście, i niech mnie Bóg skarze, jeżeli kiedy kochać cię przestanę!” Przyznam się pani, jak na spowiedzi...
Tu urwała i zarumieniła się gorąco. Ze spuszczonemi oczyma, i głosem drżącym od wstydu i łez powstrzymywanych, dokończyła:
— Pocałował mię wtedy...
Podniosła głowę i, z osłupiałym wzrokiem w naiwnych oczach, wymówiła:
— I to wszystko miało-by się tak skończyć? I on miał-by mię, jak ludzie mówią, na zawsze porzucić? nigdy w to nie wierzę! Pojechał, bo musiał; nie wraca dotąd, bo nie może; ale jak będzie mógł... wróci. Wtedy to, pani droga, ja przed Bogiem na twarz padnę i całe serce moje w dziękowaniu mu roztopię, a ludziom w oczy śmiechem parsknę i powiem: a co? kto miał racyą? czy ten, kto wierzył i czekał, czy ten, kto nie wierzył i cudzą wiarę wyśmiewał?
Wszystko to mówiła mi, siedząc na ziemi, obok wysuniętéj szuflady, pełnéj starych jakichś sukien, okrywek i robótek. Ostrożnie, z obawą nadwerężenia lub zgniecenia szmatek tych, zapuściła ręce wgłąb’ szuflady i wydobyła z niéj białą, perkalową suknią, zdobną w hafty z ponsowéj bawełny. Rozłożyła ją przede mną. Perkal był zżółkły i ponsowe szlaki spłowiałe, ale ona wpatrywała się w tę pamiątkę jedynéj szczęśliwéj chwili swego życia gorąco rozbłysłém okiem.
— I to wszystko tak-by przéjść i na zawsze już skończyć się mogło? — szeptała.
Bywały jednak chwile, w których opuszczała pannę Teodorę nad podziw wytrwała wiara jéj i nadzieja. Zdarzało się to wtedy, gdy ciotka pana Laurentego, stara, przygarbiona kobietka, z kapitaliku żyjąca i w sąsiednim zaułku mieszkająca, przez kilka miesięcy lub dłużéj listu od siostrzeńca nie otrzymywała. Wtedy panna Teodora codziennie, zarzuciwszy na głowę dużą chustkę, biegała na zaułek po wiadomości zapewne, a wracała ztamtąd krokiem powolnym, z oczyma utkwionemi w ziemię. W porach owych, świeże zwykle rumieńce jéj bladły i przygasały oczy, a w zmartwiałéj i zestarzałéj twarzy téj znać było mękę wewnętrzną, znoszoną cicho czasem, a czasem burzliwie..
Chwilami opanowywały ją wtedy rozjątrzenie, całkiem jéj niezwykłe, i gorączkowa nerwowa ruchliwość. Czynna niby ustawicznie, biegała po domu i dziedzińcu, nic nie czyniąc. Wszystko jéj z rąk wypadało. Zuchwale i porywczo odzywała się do brata, na dokuczania bratowéj odpowiadała krzykiem i ostremi słowy, chwytała się czasem za głowę, jakby uczuwając w niéj ból nagły, a wróciwszy do salki swéj, zalana łzami, upadała na łóżko, o nakarmieniu gilów swych zapominając nawet. Potém stawała się znowu cichą, łagodną, obojętną dla wszystkiego i wszystkich. Szyła pilnie, w kuchni nad praniem i gotowaniem pracowała, a docinki i żarciki pani Jadwigi puszczała mimo uszu, jakby nie słyszała ich wcale.
— Cóż robić? — mówiła mi, kiedym raz przyszła do niéj na salkę, — cóż robić? nie wróci, to nie wróci! niech Bóg mu przebaczy i da mu wszystko dobre. Ja tak już do końca mego życia przeżyję w salce téj, z ptakami memi i... z robotą. Umrę przynajmniéj w tym kochanym domu rodzicielskim, dobréj doli nie zaznawszy, ale i tułaczki po świecie nie doświadczywszy, a brata, choć skrzywdził on mię i krzywdzi ciągle, błogosławiąc. Boć to brat mój rodzony i jedyny, a dzieci jego rączętami swemi kiedyś mi powieki do snu wiekuistego zawrą.
I pieściła, i stroiła, na rękach huśtała dzieci te, i czuwała nad niemi, w dwójnasób zda się kochając je w porach tych zwątpienia i cichéj rozpaczy.
Byle co przecież rozwiewało zwątpienia te i rozpacz przemieniało w odrodzoną na nowo nadzieję. Wpadała do mnie w wielkiéj chustce na głowie, prosto z zaułka wracając, i z namiętną radością szeptała:
— Jest list! jest! wczoraj go pani Antoniowa otrzymała i do przeczytania dała. Na własne oczy czytałam: „pannie Teodorze Końcównie rączki całuję i proszę, żeby o dawnym przyjacielu nie zapomniała”. A co? widzi pani? prosi, żebym nie zapominała o nim; a pocóż-by mu pamięć moja, gdyby o niczém już nie myślał.
Innym razem, wróciwszy z tajemniczéj jakiéjś wycieczki na miasto, zwierzała mi się poufnie:
— U kabalarki byłam; ona tam na ulicy Nadniemeńskiéj mieszka, i wszyscy mówią, że doskonale zgaduje i przepowiada... kładła mi kabałę... i powiedziała, że ktoś wybiera się do mnie w podróż, że ludzie zazdrościć mi będą, taka będę szczęśliwa!
Oczy jéj błyszczały, jak dwa szafiry pod promieniami słońca; śmiała się i wołała:
— Spodziéwam się, że nie jeden pozazdrości mi szczęścia i takiego wiernego kochania...
Ze wszystkiego, co istniało w naturze, ciągnęła sobie dobre lub złe wróżby. Pająk, ujrzany z rana, martwił ją, a wieczorem cieszył. W gronach bzowego kwiecia szukała pilnie pięciolistnych kwiatków; o znaczenie snów swoich zapytywała sennika, podartéj i wytartéj książczyny, leżącéj na komódce obok „Złotego Ołtarzyka”. Jakkolwiek wszystkie wróżby otrzymane i doświadczone z tąd uczucia w tajemnicy zachowywała, nie ukrywały się one przed nienawistnie śledzącą panią Jadwigą i żywą, figlarną, Helką, która całém sercem dzieliła uczucia siostry. Był to dla rodziny całéj nieprzebrany przedmiot do żartów i śmiechów, w których pan Klemens, uradowany wesołością żony, rozweselony figlarnemi minkami Helki, a przytém czujący całą swą umysłową wyższość nad siostrą, żywy brał udział.
Przy stole zapytywano ją, o któréj dziś godzinie zobaczyła pająka, albo czy śniły się jéj ryby, na wędkę ułowione, niechybna przepowiednia ułowienia pięknego kawalera. W oficynie rozlegał się gruby śmiech pana Klemensa i podniesione cienkie głosiki dwóch młodych kobiet. Panna Teodora zrywała się od stołu zarumieniona, ze łzami w oczach, uciekała do salki swéj i bez obiadu już zostawała. W kilka godzin potém pan Klemens, ze zwykłą sobie powagą i grubością obejścia się, mówił:
— Głupia jesteś i gniewasz się jeszcze, kiedy ci to ludzie mówią. Nie wierz w głupstwa, to i nikt z ciebie śmiać się nie będzie!
Co prawda, panu Klemensowi zdarzało się téż wierzyć w głupstwa... tylko w inne. Druk był u niego rzeczą świętą i niezaprzeczalną, a że czytywał gazety, wszystkie kaczki i bąki dziennikarskie budziły w nim wiarę nieograniczoną. Przytém, mnóztwa rzeczy wyczytanych albo zasłyszanych nie rozumiał, przeinaczał je na swój sposób, a wróciwszy do domu, opowiadał nieraz o wężach, czarujących oczyma każdego, na kogo spojrzą; o roślinach, porywających człowieka i zjadających go żywcem; o miastach podmorskich, przez wieloryby zamieszkiwanych. Prawił téż czasem o polityce, łącząc narody i państwa w najdziwaczniéjsze koalicye różnego kalibru, oświadczając się z sympatyą swą dla Hiszpanów, a antypatyą dla Szwedów albo Niemców, przepowiadając wojnę lub pokój, rzeczy straszne lub szczęśliwe. I gdy przesądne wróżby panny Teodory czyniły z niéj przedmiot ogólnych żartów i złośliwych docinków, rozprawy i opowiadania pana Klemensa uważanemi były w rodzinie całéj za wielce pożądany wszystkim objaw dobrego humoru, i u wszystkich przytomnych, nie wyłączając saméj Teodory, budziły wiarę bezwzględną i wysoką admiracyą dla rozumu i ukształcenia jego.
Pani Jadwiga nawet stawała się dlań wtedy czulszą i mniéj często spoglądała przez okno swéj sypialni na okna Ernesta Robka. Helka, słuchając go, otwierała szeroko piękne swe oczy, i oświadczała głośno, że chciała-by miéć takiego rozumnego męża; co się zaś tycze panny Teodory, ta powtarzała mi co do słowa wszystko, co usłyszała od brata, mówiąc przytém:
— Już to nie darmo ojciec nieboszczyk na edukacyą jego pieniądze tracił..... Człowiekiem jest, co się zowié...
Drugi rok upłynął, odkąd poznałam rodzinę Końców, gdy raz, około południa, do pokoju mego wbiegła panna Teodora. Na piérwszy rzut oka poznałam, że coś nadzwyczajnego stać się musiało. Blada była jak papier, ręce jéj trzęsły się, z oczu strumieniem płynęły łzy, ale twarz całą okrywał wyraz namiętnego, niewymownego uszczęśliwienia.
— Pani moja! pani droga! — zawołała, padając przede mną na klęczki i obejmując mię trzęsącemi się ramionami, — wié pani?... o mój Boże... jaka ja szczęśliwa...
Mówić nie mogła. Łkała i zarazem zachodziła się od śmiechu. Starałam się uspokoić ją; prosiłam, aby połknęła kilka kropel, uspokajających nerwy. Usłuchała mię, podniosła się z ziemi i, z wybuchem głosu nadzwyczajnym, zawołała:
— Przyjechał!
— Przyjechał, — mówiła po chwili szeptem śpiesznym i przerywanym, — nie oznajmił nikomu, nic do nikogo nie napisał i... wczoraj wieczorem... późno... do ciotki przyszedł... Klemens tylko co wpadł do domu i powiedział żonie, żeby śniadanie przygotowała, bo z drukarni wcześnie wyjdzie, zajdzie do niego i tu go przyprowadzi... Poczciwy brat... dobry... przyprowadzi! Pani droga! ja chyba zwaryuję! a co? czy nie mówiłam zawsze, że on najlepszy ze wszystkich ludzi... że szczerze mię kochał... nie zapomniał i powróci!... Ot i wrócił! Matko Najświętsza! jak ja się mu tak z zapłakanemi oczyma pokażę? Moja złota, jedyna pani! proszę powiedziéć prawdę! czy ja bardzo staro i brzydko wyglądam?
Kiedy pomogłam jéj uporządkować nad czołem rozrzucone w nieładzie loczki, a czarną suknią przyozdobiłam kolorową kokardą, spojrzała w lustro i z wahaniem rzekła:
— Może ja się i nie bardzo jeszcze zmieniłam!
Potém usiadła i, uspokojona już trochę, twarz na obie dłonie pochylając, szepnęła:
— Niech się już co chce stanie... zobaczę go!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.