Dług honorowy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dług honorowy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Karol Prochaska w Cieszynie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano padał śnieg, białe płatki sypały się jak pierze z rozdartych poduch i mętne, smutne światło przenikało do pokoju. Mec usiadł na łóżku, oparł zbolałą głowę na kancie stolika nocnego i szukał stęsknionym wzrokiem słońca. W poranki pogodne przysyłało mu na dzieńdobry trochę jaśniejszych blasków — wprawdzie nie bezpośrednio, tylko „z rykoszetu“. Słońce odbijało się mianowicie o tej porze w drugiem oknie trzeciego piętra kamienicy przeciwległej. Dziś tamto okno było czarne, obrzydliwy drut przeciągnięty nad ulicą od balkonu do balkonu dyndał się niecierpliwie na wichrze i jakaś brudna szmata, przyczepiona do tej ponurej warszawskiej anteny, skakała w „polu widzenia“.
— Żeby to wszyscy djabli porwali — myślał Mec. — Ciekawe, jaka tu jest sytuacja prawna? Czy ja mam prawo strzelić do tego głupiego klocka popielcowego z rewolweru? Cała rzecz tak wygląda, jakby się jakaś nieduża osoba z rozpaczy powiesiła na drucie. Ten widok budzi we mnie wstręt i obrzydzenie i — jako człowiek niepozbawiony jeszcze wszystkich praw i przywilejów — mogę chyba sprzątnąć to bezeceństwo. Zresztą — niech się kiwa. Nie mam rewolweru i tak nie wystrzelę... Nie wstanę dziś wcale. Poco? Będę się szwendał po zabłoconych ulicach — będę się słaniał pod murami, jak kot, oblany kubłem pomyj. Nie chcę!
Leżał tedy i myślał.
Oczywiście stary Kozdrajski znów jakieś horrendalne głupstwo wykombinował. Głos ludzki można zamienić na prąd — to prawda. Ale żeby słowami pędzić dynamomaszynę? Nonsens.
Swoją drogą, gdybyśmy tak wszystkie wrzaski z całej kuli ziemskiej w jakimś zbiorniku do kupy zgarnęli... Ha! Kto wie? Ile się taki jeden nieszczęsny łobuz nawreszczy, żeby swój dodatek „wieczorowy“ sprzedać! A taka kobiecina na rogu ze swojem ustawicznem „malinowe, malinowe, malinowe. Trzy za złoty, trzy za złoty. Malinowe, malinowe“. Jak to obliczyć dokładnie w kilogramometrach?
Sięgnął po ołówek, ale te rozmyślania przerwał mu pewien młody człowiek z urzędu skarbowego. Dobijał się do drzwi tak mocno, że Mec musiał wreszcie wstać i otworzyć. Oznajmiono mu wzamian za tę przysługę, że nie złożył w roku ubiegłym zeznania o dochodzie i że musi zapłacić 25 złotych tytułem kary.
— Nie dam panu dwudziestu pięciu złotych — rzekł Mec. — Tak mało ludzi mnie odwiedza w ostatnich czasach. Będę bardzo rad, jeżeli pan tu przyjdzie do mnie jeszcze raz z kolegą swoim, komornikiem. Uprzedzam tylko, że nie posiadam żadnych precjozów ani skarbów ukrytych. Trochę książek — makulatura, jak pan widzi i — aha! — kilka probówek ze sztucznemi fosforami, które sobie obserwuję od lat kilkunastu. Nie mają żadnej wartości realnej. Dowidzenia panu. Niech się pan pokłoni ode mnie wszystkim w urzędzie skarbowym.
Pożegnał urzędnika państwowego gestem, który podziwiamy nieraz tak bardzo w rzeźbach antycznych, muzealnych, narzucił rudą flanelową marynarkę na ramiona i długo jeszcze zastanawiał się nad podatkiem dochodowym.
— Ministerstwo skarbu wyobraża sobie widocznie, że ja tu świetnie prosperuję. Sprzedaję ludziom prawo Archimedesa, Boyla-Mariotte’a, zasady Newtona, wziąłem w pacht cały odwieczny dorobek umysłowy ludzkości i żyję z kapitału żelaznego, pogwizdując wesoło. Każdy kupiec ma konto strat i konto rozchodów nieprzewidzianych, ale ja mam tylko zyski. Czerpię z nieprzebranego funduszu! A jednak — nie dorobiłem się. Kilka starych książek bez oprawy, trochę łachów w tym kufrze i osiem cerowanych koszul, nie mówiąc o dziurawych skarpetkach. Żebym mógł całą moją wiedzę, z takim trudem zdobytą, odstąpić komu... Wszystko! Zaraz! Loco Warszawa! Kto wie, czybym nie sprzedał całego kramu za trzysta dolarów gotówką.
I znów mu się przypomniała śmieszna propozycja Kozdrajskiego. Jego partner szachowy na pewno nie jest taki znów naiwny, jakby się zdawało. Trafił na innego warjata i ciągnie z zamożnego obywatela gotówkę pod tym pretekstem, że chodzi o wielki, doniosły wynalazek złotodajny.
Ale przypuśćmy nawet, że to jakieś świadome wyłudzanie pieniędzy. Oszustwo... Dobrze! Czyż on, Mec, nie czerpał z mętnych źródeł? A ów warjat-uczeń, pan Kobierzycki, również ziemianin! Czy pompowanie wiedzy ścisłej w taką szaloną pałę nie było wyzyskiem i szantażem? Nie można tu leżeć bezczynnie w tym ciemnym pokoju na zaniedbanym barłogu. Kozdrajski chce, żebym objął kierownictwo jego „pracowni doświadczalnej“? Zgoda.
— Jutro idę na Gęsią! Będziemy podskubywali we dwóch nieznanego szlagona.
Tramwaj miejski jest jednym z najstraszniejszych wehikułów na świecie. Ludzie, zamknięci w tym wozie, nie mają dla siebie ani sympatji ani szacunku. Pasażer patrzy zpode łba na innego pasażera, który głośno mlaskając językiem rozpuszcza właśnie w jamie ustnej karmelki ślazowe. Starszy pan spoziera z nienawiścią na panienkę z magazynu, do którejby na pewno „robił oko“, gdyby oboje byli na wolności, nie tutaj. Dorastający gołowąs ocenia pogardliwie obfite kształty leciwej damy, o którejby marzył we wszelkich innych okolicznościach, oblizując się pożądliwie.
Mec przerwał front, przeszedł na przednią platformę i stanął obok motorniczego.
Wjechali w okropną, zabłoconą, smutną dzielnicę. Sklepiki ze starem żelastwem, jakieś nieprawdopodobne szyldy. L. Bronet sprzedaje gumowe obcasy i to mu życie wypełnia. Obok Ch. Kokiet poświęca się zbieraniu puchu i pierza. Są tacy, którzy handlują wyłącznie żołądkami cielęcemi. Jakiś starszy człowiek, zachlapany błotem aż po rudą brodę, popycha wózek dwukołowy i krzyczy. Krzyczy głosem zachrypłym.
— Dla garnka ciepłej zupy, dla odrobiny chleba imają się najobrzydliwszych zajęć — myślał Mec. — Nie sieją, nie orzą — to prawda. Ale drepcą od świtu po tych ponurych ulicach. Ze wszystkich okazów zoologicznych człowiek najtrudniej zdobywa pożywienie. Wilk, hiena, pędzą żywot królewski w porównaniu z gatunkiem „homo sapiens“. Śmierdziel amerykański uciekłby, podwinąwszy ogon pod siebie, z ulicy Dzikiej i Gnojnej. Jeżeli dobrze pójdzie, jeżeli ta moja apatja i choroba woli potrwa dłużej, może i ja się tu będę tułał między nimi. Nic nie zarabiam i nie jestem zdolny do pracy... Lada dzień i ja będę pchał wózek, przyjacielu...
Mec poznał styl starego Kozdrajskiego i wszedł do bramy.
Nędzne podwórko otaczały krzywe parterowe domki, które wyglądały jak zabudowania gospodarskie i czworaki na wsi, w bardziej zaniedbanym folwarku.
Jedną z szop zajmował kamieniarz i miał widocznie szczególne prawa i przywileje, bo niektóre z jego nagrobków stały nawet pod innemi murami i w bramie. W głębi czworoboku — w oficynie poprzecznej — były jakieś warsztaty ślusarskie. Coś tam zgrzytało i skrzeczało okropnie.
Mec dojrzał w jednem z okien siny płomyk palnika bunsenowskiego i wiedziony instynktem ruszył w tę stronę. Przy wejściu do brudnej i ciemnej sieni znów trafił na szyld, tym razem trochę odmienny:
Oddział Naukowy.
Pan Józef nie mógł się zdecydować na ostateczną nazwę swego przedsiębiorstwa. Zmieniał firmę co chwila.
W warsztatach towarzystwa „Vox-Motor“ umorusany, duży, rudo-biały kot wałęsał się między szpulami drutu, staremi słuchawkami telefonicznemi i częściami odbiorników radjowych. Kocura irytował prawdopodobnie zgrzyt pilnika, bo nie mógł sobie znaleźć miejsca. Siadał na lampkach Philipsa i na detektorach kryształkowych, ale wciąż miauczał i wygiąwszy grzbiet prychał niecierpliwie na palnik Bunsena.
Niewysoki wąsaty człowiek w niebieskiej bluzie gwizdał fałszywie pierwsze trzy takty najmodniejszej „piły kabaretowej“ i, zacisnąwszy w śrubsztaku zwykły klucz od zatrzasku, nadawał temu prostemu przyrządowi odpowiednią formę.
— Pan do kogo? — rzekł wąsal.
— Nazywam się Mec. Pan Kozdrajski kazał mi się tu stawić.
— Aha. Nic o tem nie wiem. Gdy zobaczysz ciotkę mą... Pan się chce przyjrzeć naszej robocie, czy jak?
— Tak, właśnie. Wiem, że wynalazcy niechętnie pokazują swoje doświadczenia...
— Nie... Nic. Owszem. Głupstwo. Pan się tu takich rzeczy napatrzy, że panu oko zbieleje. Każdy woła dookoła co za szyk, co za szyk, ona w bek, a ja w kwik... Niech pan sobie siądzie na pace tymczasem. Baba szelma nie napaliła w piecu i zimno tu, jak w psiarni. Ale pokoik jest niewielki — i tak się ogrzeje, od tego palnika gazowego. Ja chcę banana.
— Co? Nie dosłyszałem? — rzekł Mec.
— Nie. Nic. Chcę banana. Śpiewam sobie.
Uważał widocznie rozmowę za skończoną i znów począł zgrzytać pilnikiem ku zmartwieniu kota.
Tak minęło dziesięć długich minut.
Wreszcie trzy żywe istoty zamknięte w warsztacie towarzystwa „Vox-Motor“ usłyszały mocne kroki i gwar w sieni. Kot miauknął głośniej, wąsaty ślusarz schował pośpiesznie klucz do kieszeni i zaczął coś poprawiać w połączeniach i kablach. Mec wstał z paki.
Do pokoju wszedł pan Józef z bardzo pulchnym, różowym i zamożnym panem w futrze fokowem.
— Aha — powiedział do Meca. — Dobrze, że pan przyszedł. Może panowie się poznają. To jest właśnie doktór Mec, doktór Wiktor Mec, wybitny uczony, profesor, autor licznych dzieł specjalnych. Pan Marceli Robert Usiabiński (może Husiatyński? trudno było zorjentować się odrazu), wybitny radjoamator.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł ów Marceli Robert. — Pan profesor pracował już kiedy praktycznie? Bo to te wszystkie ciążenia, grawitacje, Galileusze z Kolumbami chleba nie dają. Praktyka — ot co jest. Geld, jak słusznie powiadają Niemcy. „Parnuse“ po hebrajsku. Myśmy tu uruchomili niewielki interes... Małe to, ciasne, ale własne. Jakżeż tam, panie Kulka?
— Ano nic. Powolutku — rzekł wąsaty ślusarz. — Aby dalej, ztyłu batem i uwaga na skrętach.
— Bierzemy się do roboty, panie Kulka, bo ja mam niewiele czasu. Pokażmy panu profesorowi, coście tam zmajstrowali. Jazda!
Pan Kulka wytarł nos rękawem i obaj z Kozdrajskim jęli ustawiać i układać na stole pudełka, rurki, zwoje drutu, stare aparaty telefoniczne. Pan Józef był przytem trochę wzruszony i onieśmielony, chrząkał, poprawiał gumowe mankiety, przykręcał śrubki w kontaktach.
„Szlagon“ rzekł grubym, mocnym głosem do jakiegoś lejkowatego naczynia: „Nazywam się Husiatyński! Robert Husiatyński“ — poczem, na sam dźwięk tych słów mały dzwonek elektryczny, umieszczony na drzwiach pracowni, zadzwonił donośnie. Rudy kocur, targnięty brutalnie za ogon, miauknął przeraźliwie do mikrofonu i wychylił skazówkę galwanometru, zawieszonego na oknie. Sam pan Kozdrajski gwizdnął kilka razy w otwór głośnika radjowego, co wywołało efekt piorunujący. Niewielki drucik w drugim końcu pokoju jął się żarzyć czerwonawem światłem, wreszcie pękł i coś nagle strzeliło jak korek z butelki szampana, pistolet dziecinny, albo raczej mlasnęło, jak język smakosza o podniebienie.
Husiatyński zacierał ręce, mrugał okiem i klepał Meca po ramieniu.
— Cóż, profesorze? Hę? Nie jesteśmy tacy od macochy? I my coś potrafimy? Tylko tak dalej, panie Kulka! Nie święci garnki lepią. Pokażemy światu, gdzie raki zimują. Où les écrevisses passent l’hiver!
Głosem tubalnym i stanowczym wypowiedział jeszcze kilka aforyzmów z „księgi przysłów“ i nagle wziął Kozdrajskiego pod rękę, skinął głową ślusarzowi, pociągnął Meca za guzik od palta i wyprowadził obu panów do sieni.
— Idziemy na wódkę! — rzekł tajemniczym szeptem. — Ogromnie się cieszę. Jeżeli tak dalej pójdzie, zrobimy kokosy, głowę daję. Sprowadzam komisję rzeczoznawców, żądam subwencji. Co u licha! Przecież my tu nowe drogi torujemy! Przemysł stawiamy na nogi! Chodźcie panowie do „Brystolu“. Muszą nas poprzeć. Takich rzeczy w naszych warunkach nie można pozostawiać inicjatywie prywatnej! Mil-jony!
Zatrzymali biedną zabłoconą taksówkę na ulicy. Kozdrajski szybko dodał cyfry, powiedział: „Owszem! Dobry numer! Dzieli się przez trzy. Jedziemy.“ Potem długo się certowali i wreszcie usiedli obaj na głównem siedzeniu, ale wzięli Meca w środek. Za jego plecami, podskakując na wyboistym bruku fatalnej ulicy, przerzucali się przez całą drogę dziwacznemi nazwiskami osób wpływowych i nazwami instytucyj. Koperczacki, Szentuch, P. K. O., Meljoracyjny, Gospodarstwa Krajowego, Kozietulski, Paździor, Kredyt rolny, Spółki zarobkowe, Ministerstwo przemysłu.
Mec siedział skulony i trochę tem wszystkiem onieśmielony. Co pewien czas uderzał mocniej głową w dach obrzydliwej landary, spadał całym ciężarem na Kozdrajskiego albo na szlagona, szeptał „przepraszam“. Myślał przytem intensywnie i zupełnie logicznie:
— Kto tu kogo nabiera? I o co w tej aferze chodzi? Wąsaty ślusarz ukrył najwidoczniej pod stołem akumulatory — ma tak zwane relais, obwód wtórny. Włącza prąd, ilekroć ktoś głośniej kwiknie. Ale z czyjej się to dzieje inicjatywy? Czy ślusarz oszukuje Kozdrajskiego, czy też Kozdrajski Husiatyńskiego? I jaką ja tu mam rolę odegrać? Nie będę się nad tem zastanawiał. Chcą mi postawić obiad w Brystolu — dobrze. Wszystko w stosunkach ludzkich opiera się na zwykłem oszustwie. Prawdopodobnie mój tytuł doktorski jest im potrzebny do interesu. Niech i tak będzie. Nareszcie wiem, pocom się uczył przez lat piętnaście. Chodzi o blagę i mydlenie oczu.
Po krótkim pobycie na ulicy Gęsiej i w podwórku pod cmentarzem żydowskim restauracja hotelowa wyglądała, jak pałac zaczarowany z bajek arabskich. Zwierciadła, kryształy, światła w mlecznych kulach, tęcze w szkłach, białe obrusy, puszyste dywany. Kozdrajski zawadjacko wepchnął półkoszulek, mocniej zawiązał krawat i w jakiemś pas mazurowem ruszył naprzód.
— Za mną, profesorze. Uszy do góry! Gdzie, jak gdzie, w knajpie zawsze jestem najrozmowniejszy. Rzecz przyzwyczajenia.
Przy dużym stole pod bufetem siedziały już trzy osoby, które czekały na Husiatyńskiego i na obiad. Zaszurgotały krzesła i utartym zwyczajem trzy osoby nowoprzybyłe musiały podać ręce trzem osobom dawniejszym, osiadłym, co wytwarza — jak wiadomo — dziewięć różnych kombinacyj arytmetycznych. Potem dopiero podano wódkę, kieliszki i serdelki w sosie pomidorowym.
Mec poznał bardzo kształtną, wysoką, postawną blondynę. Mówiła głosem nieco sztucznym, bardzo wytwornie, błyskała pierścieniami i śmiała się z byle czego dla ożywienia rozmowy. Siwy pan był dziennikarzem, feljetonistą, korespondentem jakiegoś pisma lwowskiego. Jegomość o wyłupiastych oczach nic nie mówił. Mruknął nazwisko dwa razy, ale dość niewyraźnie (brzmiało to jak Ulik albo Wynik), poczem wpatrzył się w talerz okiem filozofa i myśliciela.
— Pan wie, przy kim pan siedzi, profesorze? — rzekł szeptem dziennikarz do Meca po drugiej kolejce. — To Gulak, słynny Gulak...
— O? — zdziwił się Mec przez grzeczność.
— Medjum! Pan nie słyszał o Gulaku? W Paryżu wywołał sensację! Niebywałe rzeczy wyrabia. Takiego jeszcze nie mieliśmy. Pan zna historję o Turku z białą brodą?
Jasnowłosa Afrodyta wybuchnęła nagle śmiechem, ponieważ Husiatyński poprosił o korniszony. Uważała to za dwuznacznik i za doskonały dowcip. Jak się okazało później, wybuchała też śmiechem przy słowach rogalik, dzwonko, makaron, kalafjor i kalarepka. Kiedy padł wyraz „żętyca“ nie mogła już pohamować radości i chwyciła Husiatyńskiego za ucho.
Po zupie rozmowa jęła się toczyć nieco bezładnie, jak wóz po kiepskiej drodze. Dziennikarz ze Lwowa mówił o teatrze i psychoanalizie. Kozdrajski wyjął z kieszeni nieduże szkiełko, zawieszone na łańcuszku, prosił obecnych o tajemnicę i twierdził, że to jest przyrząd do odgadywania płci.
— Będzie miał szalone zastosowanie na wsi. Kmiotek dla łatwo zrozumiałych powodów woli hodować kury, a koguty są mu mniej potrzebne. Kładzie tedy jajko na stole, puszcza w ruch to wahadełko, oparte na prawach grawitacji Newtona i wie zgóry, czy to jajko ma sprzedać, czy też dać kwoce do dalszego opracowania albo wylęgnięcia. Proszę uważać: nad osobnikiem męskim wahadło się buja po linji prostej, nad osobnikiem płci piękniejszej zatacza elipsy. O!
Bogini grecka parsknęła i klasnęła w dłonie, a Husiatyński chciał koniecznie wiedzieć, co nauka ścisła myśli o tym wynalazku.
— Pan profesor ciągle milczy! — skarżył się. — Pan profesor ma różne dyplomy, uniwersytety, zna nawylot różne integrały i logarytmy, a jak przyjdzie co do czego, to pan frofesor jest mruk! Znałem takiego na wsi. Przeczytał całą bibljotekę i trzydzieści roczników pewnego czasopisma naukowego razem z indeksem alfabetycznym. Ale nic nie chciał gadać ponad to, że do wódki tylko boczek albo kiełbasa z grochem. Inteligencję ludzką oceniał z kulinarnego punktu widzenia i nawet do sejmu nie chciał głosować, bo na obu listach figurowali ludzie, którzy się nie umieli obchodzić ze sztuką mięsa przy kości.
Usłyszawszy słowa „przy kości“ imponująca blondyna kwiknęła głośno i zaraz potem, sznurując usta, zupełnie poważnym tonem zażądała czarnej kawy i „curaçao“.
Obiadowali do piątej. Mec nawiązał rozmowę z medjum i wypytywał wyłupiastookiego warszawiaka, gdzie mieszka, czy ma żonę i dzieci tudzież co robił dawniej „w cywilu“. Medjum mówiło dialektem wybitnie nadwiślańskim.
Po obiedzie całe towarzystwo pojechało windą na trzecie piętro, do pokoju Husiatyńskiego. Zapuszczono rolety, zasunięto portjery. Husiatyński wyjął z walizy nafosforyzowany arkusz tektury i postawił go w kącie, na krzesełku. Potem wszyscy obsiedli stół, utworzyli tak zwany łańcuch. Husiatyński oderwał na chwilę rękę, zgasił lampę i kazał im siedzieć spokojnie.
Afrodyta grecka nie śmiała się już, wzdychała ciężko i zaciskała kurczowo palce na dłoni Meca, który jednem okiem patrzał na blade światło tektury, a drugie zmrużył. „Nie dam się zahipnotyzować,“ myślał, „skoro się tylko jakie objawy nadprzyrodzone rozpoczną, otwieram tamto oko, zapasowe, i będę uważał.“
Po dłuższej chwili ukazały się dwa okrągłe światełka nad głową Husiatyńskiego. Potem coś zaszurało na podłodze, jakby ktoś zdejmował buty, i wreszcie Junona krzyknęła przeraźliwie. „No! Coś mnie dotknęło“! Jednocześnie rozległy się dwa suche donośne stuknięcia i świecąca tektura spadła na podłogę.
— Łobuz! — myślał Mec. — Ma doskonalą akomodację oka. Widzi pociemku! Zorjentował się, że ja mogę jego cień dostrzec na tle tej tekturki i dlatego ją przewrócił. Bardzo sprytny człowiek, choć ma takie wyłupiaste gały.
— Kto jesteś, duchu? — pytał drżącym głosem dziennikarz. — Fren... Nie rozumiem. Mów wyraźniej! Fresajzen? Dobrze. Dotknij pana profesora.
Mec poczuł dotknięcie grubego palca, zaopatrzonego w paznokieć.
— To nie może być palec ręki ludzkiej — rozumował. — Ta kanalja dotyka mnie nogą. Dobrze, że się z nim zaprzyjaźniłem, że go pytałem o żonę i dzieci. Mógłby mi jeszcze obrzydliwszy kawał zrobić. Jestem zupełnie bezbronny.
— Napisz kilka słów ołówkiem — prosił dziennikarz. — Kartę i ołówek mam w kieszeni.
Znów jakiś głośniejszy szurgot. Ktoś krzyknął. Łańcuch przerwano i Husiatyński zapalił lampę elektryczną.
Gulak chrapał donośnie, opuściwszy głowę na piersi.
— Są słowa na pocztówce! — wołał Kozdrajski. — „Znakomitemu Obywatlowi“ — brak jednej litery! — Wielmożnemu Panu Usiatyńskiemu...
— I co pan na to, profesorze? — naigrawał się Husiatyński. — Co wiedza ścisła na to wszystko? Nie można ciągle przeczyć i negować. Fakty mówią. Niech pan spojrzy! List! List do mnie z tamtego świata. Fresajzena znałem, proszę państwa. Miał fabrykę cykorji we Włocławku. Chodziliśmy razem do gimnazjum.
— Jeżeli ten człowiek chodził do gimnazjum, to dlaczego pisze niegramatycznie? — pytał Mec.
Ale zakrzyczano go natychmiast.
Gulak oświadczył, że jest zmęczony i że drugi seans na pewno się nie uda.
Otrzymał w przedpokoju honorarjum i poszedł.
Reszta towarzystwa siedziała jeszcze z godzinę w pokoju Husiatyńskiego. Dziennikarz mówił o literaturze spirytystycznej, o Lodge’u i Conan Doyle’u, o zjeździe metapsychików i Ewie C. Husiatyński skierował rozmowę na pewnego fornala, który stracił nogę skutkiem katastrofy czy wypadku, ale na seanse przychodził zawsze w całości.
— Jakim cudem takie rzeczy się dzieją? — mówił obywatel. — Dlaczego im się materjalizują organy nieistniejące? Kto dba o te szczegóły? Chciałbym usłyszeć zdanie profesora?