<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ŚNIEG PADA. OSZUSTWO.

„Profesor“ cały ten wieczór a nawet znaczną część nocy spędził znów na rozmyślaniach, w swoim ubogim, nudnym pokoju. Siadał na kanapie, na krześle, na łóżku i próbował zdać sobie sprawę z wrażeń i przeżyć.

— Ludzkość poprostu wymaga ode mnie, żebym ją oszukiwał, nabierał... I właściwie wszyscy to robią. Taki Gulak naprzykład. Ma kartotekę, godziny przyjęć, księgę zamówień, prowadzi księgę dochodów i rozchodów. Płaci na rzecz skarbu podatek obrotowy. Z pozoru — to jest duża firma. Dyrektor przedsiębiorstwa. O piątej jedzie samochodem tu, o siódmej wpada do auta i każe się wieźć tam. Przed południem załatwia to, a po południu tamto. Jest jednym z tych, którzy mnie, próżniaka i darmozjada, potrącają na ulicy i nawet nie mówią „przepraszam“. Robi ruch w społeczeństwie, krząta się, ma minę zaaferowaną. Więcej nawet, ma miesiące dobre i miesiące złe, ma bilans handlowy. Nieprzewidziane straty, nieoczekiwane zyski.
To prawda: zajęcie owego biznesmena i obrotnego szefa firmy polega właściwie na kilku prostych ręko — i nogoczynach. Przedsiębiorca sadza klientów przy stole w ciemnym pokoju, czeka aż ich ręce zdrętwieją, oczy znieruchomieją, a nerwy przestaną reagować dość sprawnie. Potem zdejmuje but z prawej nogi i drapie pazurem w policzek zamożniejszego „kundmana“. Bierze flotę od łaskawych odbiorców i zmiata do domu. Notuje w książce zarobek i wypłaca gaże... Ma książeczkę czekową, żonę, komodę, bawialnię...
Owszem. Zgoda. Naturalnie. Nabieranie i oszustwo. Ale kto z nas, u stu par furgonów, nie jest Gulakiem? Kto nie oszukuje? Belfer? Gazeciarz? Prokurator? Minister? Ajent od ubezpieczeń? Literat? Kapelusznik? Zawracanie głowy! Każdy czeka aż się ściemni, zdejmuje but z nogi, łaskocze bliźniego, fosforyzuje palce i udaje nieboszczyka Fresajzena. Akcesorja się zmieniają, ale fakt pozostaje faktem.
Przez kilka lat zdawało mi się, że jako nauczyciel pracuję rzetelnie i uczciwie. Rozpraszam mroki... Nieprawda. Zagważdżałem mózgownice ludzkie. Moim elewom bardziej by się przydały prawa brydżowe albo preferansowe, niż prawa termodynamiki.
— Jadę jutro na Gęsią i basta. Trzeba z żywymi naprzód iść. Jeżeli wąsaty ślusarz nabiera grubego, krwistego Husiatyńskiego, to ma wszelkie racje za sobą. Ślusarza na pewno oszukuje ktoś inny: własna żona, sklepikarz, autor poczytnego romansu, właściciel kina. Trudno.
Dlaczegóż to ja jeden, Wiktor Mec Pierwszy, mam być w tem towarzystwie, jak ów Rycerz bez skazy albo inny Wawrzyniec Wspaniały? Pluję w garść, biorę się do roboty. Muszę zgromadzić trochę grosza nareszcie i ratować honor — jeżeli nie można inaczej — kuglarstwem i oszustwem...

Odtąd widywano co rano, o ósmej w smutnym tramwaju warszawskim pewną skuloną postać — w palcie na „prawdziwym multonie“ i w wytartym kołnierzu z królików francuskich. Człowiek ów nie nawiązywał z konduktorem długich rozmów o polityce, pogodzie i ostatnim podkopie kasiarzy. Siadywał skromnie na najgorszem miejscu, w największym tłoku i ścisku wyjmował gruby kajet w ceratowej okładce i coś w tym bruljonie kalkulował. Czasem gadał sam do siebie, uśmiechał się bez wyraźnego powodu i nie brał reszty z pięćdziesięciu groszy.
Ślusarz, pan Kulka, miał go też za warjata. „Profesor“ nie gwizdał do głośnika, zrezygnował z współpracy miauczącego kota. Zajął w warsztacie stół pod zlewem i długo bardzo konstruował jakąś pompę wodną. Potem wydmuchiwał różne rurki ze szkła i wytwarzał w nich próżnię. Jego „aparaty“ były bardzo kunsztowne, ale mniejsze od zwykłego kałamarza. Nic w nich nie dzwoniło i nic w nich nie syczało. Cienkie druciki biegły tu i owdzie, schodziły się, rozchodziły — i pajęczyna tych miedzianych przewodników, nakryta najczęściej pudełkiem od „tutek bez szwu Morwitan“ wyglądała, jak zagmatwana robótka ręczna z okresu prababek.
Wąsaty ślusarz patrzył zpodełba na nieprzystojne praktyki i bezcelowe dziwactwa. Próbował nawrócić manjaka i pchnąć go na właściwą drogę. Ale profesor kiwał głową, zgadzał się na wszystkie argumenty i po chwili znów majdrował uparcie przy blaszce, niewiększej od marki pocztowej, albo ślęczał nad folją metalową cieńszą, niż bibułka do papierosów.
Na śniadanie zjadał suchą bułkę i serdelek. Wódkę nawet pijał, owszem. W wolnych chwilach, kiedy jego szkiełka suszyły się nad palnikiem gazowym, grywał z Kulką w warcaby, ale nigdy — nawet po trzech kieliszkach większych — nie zwierzał się z tego, co robi. Mruk...
— Nie wiem, co się z tego wykluje — mówił czasami do Kozdrajskiego. — Jak panu wiadomo, wszechświat powstał z nicości. Wtrącam: jak panu wiadomo, ponieważ ja tu mam pewne zastrzeżenia. Tak czy owak... Jeżeli chcę coś stworzyć, coś wskórać głosem, muszę się najpierw uwolnić od wszelkich dźwięków i harmidrów. Muszę dać nurka w absolutną ciszę. Wytwarzam próżnię w tej kuli, umieściłem w niej pewną blaszkę. Zobaczymy...
Wyraźnego efektu nie było widać jeszcze i po dwóch miesiącach. Pajęczyna z drutów zasnuła pół ściany pod zlewem, szkiełka i pudełka stały na stole i pod stołem, pompa, szemrząc jednostajnie, pluskała po osiem godzin dziennie, ale — nikomu tem nie można było zaimponować.
Husiatyński wpadał do warsztatu raz na dwa tygodnie, marszczył czoło i niecierpliwił się coraz bardziej.

— Kochany profesorze, więcej energji, więcej animuszu! Myślałem, że pod pańskim kierunkiem rozwiniemy się, pokażemy Amerykanom, z jakiej nas gliny ulepiono, ziemię z posad poruszymy! Chciałem wynająć większy lokal na Kaczej. A tu jakoś ten tego, aby dalej i gadu-gadu. Powolutku i dokoła Wojciechu. Złożyłem podanie, chciałem sprowadzić rzeczoznawców, uruchomić kapitały, zaciągnąć pożyczkę!... Co ja ludziom pokażę? Pompkę? szkiełko? drucik? Trzeba pracować po amerykańsku! W kolosalnych rozmiarach! Rumor musi być! — Vox-Motor!

Pewnego dnia, pod koniec marca — wiosenne słońce błyskało wesoło w kałużach na podwórku przy ulicy Gęsiej — Husiatyński zajechał przed bramę wspaniałem autem prywatnem. Przyjrzał się w warsztacie warcabom, drucikom, popatrzył posępnie na zlew i pompę wodną. Poczem grzecznie, ale stanowczo zaprosił Meca na krótką pogawędkę do „Bristolu“.
W aucie siedziała już jasnowłosa bogini grecka, skinęła profesorowi głową i wskazała mu pięknym, niedbałym gestem małą ławeczkę. Jechali w milczeniu. Mec skulił się na niewygodnem siedzeniu, trzymał kurczowo skórzaną taśmę, ale mimo to przeczuwał, że jakaś katastrofa wisi w powietrzu. — Albo podrę jedwabne pończochy tej damy, albo wogóle wylecę na skręcie... Zważywszy mój przeklęty pech, może się też przytrafić, że wypadnę z rytmu, pchnięty siłą inercji huknę tę piękną osobę głową w brzuch albo spocznę na pewien czas w jej ramionach. Tak czy inaczej narażę się Husiatyńskiemu i stracę posadę...
Obawy były płonne. Zajechali do hotelu bez szwanku i obrażeń cielesnych.
Sam dostojny portjer wyskoczył na powitanie z oszklonych drzwi i wykonał na chodniku kilka kroków najmodniejszego charlestona.
— Samochód pana wiceministra Rzepkiewicza — mówił z uśmiechem. — Znamy, znamy. Piękna maszyna. Cukierek. Pieścidełko.
Obiad tym razem zjedli prędko i blondyna nie śmiała się z najprostszych wyrazów. Nie reagowała ani na ogórek, ani na mandarynki, ani — o dziwo — na banany.
Między deserem i czarną kawą zjawił się też i Kozdrajski. Miał zniszczoną tekę pod pachą i wyglądał potulnie, jak sztubak, któremu dziś w szkole postawiono pałę ze sprawowania.
— Przepraszam panią, pani Tyno — rzekł nagle Husiatyński do posągu greckiego. — Musimy tu omówić w pani obecności kilka spraw pilnych. Interesy! Trudno. Może pani przejrzy tymczasem gazety. Wieczorem idziemy do teatru. Niech pani zobaczy, co grają. Kabaret, kino, dancing — jestem do dyspozycji.
Odsapnął, zapalił cygaro. Spojrzał ponuro na cukierniczkę.
— Moi panowie, nie owijajmy rzeczy w bawełnę. Jest źle i coraz gorzej. Mówiłem z Rzepkiewiczem, mówiłem z Szypułkowskim, ale właściwie ja im nie mam nic do powiedzenia! Kredyty? Na jakiej podstawie mają nam dać kredyt? Pieniądz, jak panom wiadomo, jest bardzo drogi, a my ładujemy żywą gotówkę w zlew, w pompkę, w kilka drutów, w szklany kałamarz. Inaczej to sobie wyobrażałem. Pan Kozdrajski rozpowiadał mi cuda o zdolnościach pana Meca. Dwa i pół miesiąca to trwa — gdzie są wyniki? Proszę o raport. O raport szczegółowy! Co zdziałał pan Mec? Gdzie jesteśmy i kędy idziemy?
— Pan doktór Mec — jąkał Kozdrajski — zabrał się do pracy systematycznej. Do pracy, że tak powiem, od podstaw. Ponieważ mamy eksploatować harmider, więc pan doktór chce się izolować od wrzasku i dźwięków ubocznych. Wytwarza ciszę.
— To, że pan doktór wytwarza ciszę, zauważyłem już dawno. Milczy, ciągle milczy, jak zaklęty. O spirytyzmie nie mówi, o sprawach finansowych nie mówi, o swoich badaniach i o widokach na przyszłość też nie mówi. Milczenie jest złotem, ale na to złoto nikt nam nie da pożyczki. Proszę — pan doktór Mec ma głos! Pan Mec nie może przecież ustawicznie otaczać się mgłami, jak Pytja.
Słowo Pytja podziałało wreszcie — mimo wszystko — na jasnowłosą Tynę. Parsknęła śmiechem. Pauza.
— Słuchamy tedy — rzekł Husiatyński. — Kelner, piwo raz!
Mec mimo tyloletniej rutyny nie był oratorem. Zawsze miał tremę i zacinał się, wykolejał na najprostszych wyrazach. Wpadał w jakiś styl napuszony i sztuczny, a nawet poprostu „rozdwajał się“; jeden Mec słuchał przemówienia drugiego Meca i krytykował go ostro, bez pardonu: „co ten idjota wygaduje!“
— Pracuję w warsztacie — tłumaczył się nieśmiało — zaledwie od dziesięciu tygodni. Sam, bez żadnej pomocy.
— A Kulka? — przerwał Husiatyński. — Jakto?! A Kulka?
— O Kulce później. Kulka się tymczasem nie liczy. Sam lutuję, sam wykonywam roboty szklarskie. Dmucham, zatapiam. Jestem na drodze do pewnego odkrycia. Odkrycie — to może za dużo. W każdym razie — zagadnienie było dla mnie nowe. Zagranicą pracowałem głównie nad optyką nowoczesną, a tu chodzi o mechanikę i sprawy akustyczne... Helmholtz, Mach... Zwłaszcza Helmholtzby się przydał. Bądź co bądź zdaje mi się już teraz, że można będzie stworzyć taki przyrząd: Hałasomierz! Każdy ma w domu za oknem termometr, każdy ma barometr. Można będzie dać ludziom tani, niewielki instrument, który zarejestruje na skali, jaki był harmider największy w ich mieszkaniu, albo gdzie indziej. Naprzykład w lokalach publicznych albo na zebraniach wyborczych... Zamiast dużo gadać, powiemy: wszczął się tumult i hałasomierz wykazywał dziesięć stopni powyżej zera. Albo: sztuka nie miała powodzenia. Po drugim akcie hałasomierz spadł do 2° H. H. Albo w operze: baryton ma głos brzydki, chociaż donośny. Hałasomierz wyleciał z hukiem ponad 150° H. H.!
— Haha? Dlaczego haha?
— Nazwałem to prowizorycznie „hałasomierz Husiatyńskiego“ — HH!
— Dziękuję! Haha! Raczej chy-chy! Panowie myślą, że w takich głupstwach będę lokował kapitał? Żywy grosz? To żarty! Żyjemy w czasach turbin, motorów, dynamomaszyn. Trzeba tworzyć energję, silniki, nie figle!
— Znam pewnego artystę rzeźbiarza — zaczął dłuższą opowieść Kozdrajski — znam pewnego rzeźbiarza — artystę, który właśnie na drobnych rzeczach się dorobił. Wymyślił pastę do zębów, lakier do paznokci i ochraniacz do skarpetek. Fabrykuje w domu, u siebie. Ma motor pod łóżkiem...
— Ale ja nie chcę mieć motoru pod łóżkiem i nie będę pchał gotówki w pastę do zębów! Nie uznaję skarpetek! — krzyczał Husiatyński. — Zupełnie inne miałem zamiary i inaczej przedstawiłem sprawę sferom miarodajnym. W podaniu jest mowa o wielkim przemyśle, o patentach niemieckich, o zainteresowaniu, jakie wywołaliśmy w Ameryce! Teraz mi panowie dykteryjki prawią o paznokciach, lakierach, pastach i skarpetkach! Dziecko jestem, czy co u licha!
— Pikolo! — wrzasnął nagle na chłopca, zbierającego talerze. — Czekam na telefon. Proszę tam powiedzieć portjerowi, czy innemu djabłu, że w razie czego siedzę tu, w restauracji. I piwo pilzeńskie, oryginalne! Butelka!
— Nie rozumiem poprostu, co się stało! — grzmiał donośnie, przepłukując co chwila gardło piwem. — Byliśmy na najlepszej drodze. Sam widziałem, że kot miauczeniem poruszał wentylator. Mówiłem o tem Rzepkiewiczowi, malowałem mu dalekie perspektywy, zainteresowałem przemysł i handel. Wojsko! Prosiłem ludzi o sekret, mówiłem im, że to tajemnica państwowa! — aż tu ni stąd ni zowąd zamiast w górę, to nadół? Pan Mec miał rozwinąć interes, a tymczasem co? Wszystko więdnie w zalążku, jak kwiatuszek na mrozie! Stulamy listki — hałasomierz!!! To już wolałbym z Gulakiem fabrykować różdżkę czarodziejską, która u nas w przemyśle naftowym może mieć duże zastosowanie.
— Z początku — wtrącił Kozdrajski głosem słodkim — wszystko szło jak z płatka i wszyscy byliśmy dobrej myśli. Ja sądzę, że to chwilowy zastój, chwilowy i przemijący. Uszy do góry! Prawda, proszę pani?
— Pani Albertyna z temi sprawami nie ma nic wspólnego! Dyskusje zresztą nie pomogą. Fakty! Tatsachen — jak mówią Niemcy.
Husiatyński spojrzał groźnie na pikola i butelkę piwa.
— Patrz, gdzie lejesz, durniu... Krótko mówiąc, nie będziemy sobie prawili duserów przy czarnej kawie. Najlepiej prosto z mostu: Zakłady Przemysłowe „Motor-Vox“ zawiodły się na panu doktorze Mecu. Nie widzę w nim materjału na dyrektora wielkiej firmy. To nie jest Ford, ani Krupp, ani Siemens, ani Armstrong. Nie czuję w nim szefa, urodzonego wodza, nie czuję w nim Napoleona. Wygląda raczej na ciepłe kluski, niż na kogoś, kto ma stwarzać energję. Jak myślisz, Tyno?
Tyna odłożyła gazetę i po raz pierwszy przyjrzała się uważnie doktorowi Mecowi, który pod magiczną siłą tego wzroku zarumienił się mocno i zaczął nerwowo zapinać marynarkę na dwa istniejące i jeden urwany guzik.
— Nie poczu... nie przyznawam... nie poczujam się — rzekł wreszcie — do żadnej winy!... Jeżeli ten ślusaty wąsarz...
— Kto?
— Jeżeli Kulka miał z początku jakieś rezultaty, to uważam... Głupstwo... Dzisiejsza technika ma tysiące różnych sposobów. Mucha może wystrzelić z armaty, komar połączy dwa druty — krótkie spięcie i wybuch jest! Cóż z tego, że kot miauczał, a wentylator się obracał? Trzeba znaleźć coś nowego. Inaczej mamy do czynienia z tak zwanym trukiem, trikiem...
— Nie rozumiem! — rzekł Husiatyński. — Pan to rozumie, panie Kozdrajski? Tryk? Truk? Co ten człowiek wygaduje?
— Przepraszam. Bardzo przepraszam. Teraz ja mówię. Można obracać wentylator, strzelać z armaty, zburzyć miasto i wysadzić Alpy w powietrze nietylko zapomocą miauczenia głupiego kocura, ale wzmacniając odpowiednio bzykanie muchy i cykanie zegarka. Amplifikacja! Relais! To nie są nowe źródła energji. Ślusarz — nie chcę nikomu robić przykrości — ma baterję akumulatorów w piwnicy, pod podłogą. Tak zwane „relais“, obwód boczny, „shunt...“
— W dalszym ciągu nic nie rozumiem! Złożyliśmy podanie, mamy otrzymać patent! „Vox-Motor“...
— Vox-Motor to bluff! Vox-Motor to blaga! Vox-Motor nie istnieje. Jeżeli pan mówi do słuchawki telefonicznej, to pan porusza pewną blaszkę i wywołuje pewien prąd. Może pan tym prądem wyzwolić silniejszy prąd tak, jak małe dziecko może otworzyć kran wodociągowy i zalać wodą całe mieszkanie. Ale tu jeszcze niema nowych źródeł energji. Nie wiem, kto kogo nabiera. Wiem jedno. Wąsal chowa akumulatory pod podłogą!
Husiatyński poczerwieniał, wstał, huknął pięścią w stół.
— Pan nas oskarża o oszustwo?! Teraz? W chwili, kiedy mamy otrzymać kredyty? W chwili, kiedy nawet zagranica zwróciła na nas uwagę? Kiedy Pat i P. K. O., kiedy MSÓ... Kiedy inwestycja kapitałów obcych...
— Przepraszam! Ja się nie znam na kapitałach obcych. Weźmy rapier... papier i ołówek... Ślusarz... amplifikator... shunt...
Mec drżącym głosem jął wyrzucać sylaby bez związku; kreślił przytem na papierze linje, obwody, łańcuchy, zygzaki. Stawiał litery A, F, E. Chwycił jasnowłosą Atenę za rękę i mówił coś do niej wyrazami, niedokładnie spolszczonemi: wentyl, woltaż, amper, mikrofon, frekwencja, moduł, inercja.
Kiedy wreszcie przez drżące wargi rzucił słowo frykcja, blondyna zbladła z przerażenia. Nikt nie wie, na czemby się ta rozmowa skończyła.
Na szczęście w momencie kulminacyjnym wpadł mały chłopak, stuknął obcasami i krzyknął dźwięcznym, piskliwym głosikiem:
— Pan Husiatyński do telefonu! Urzędowy albo podmiejski. Bardzo mocno dzwonią!
Husiatyński rzucił serwetkę. Zgasił i zmiażdżył cygaro. Odsunął krzesło.
— Sądzę, panie Mec, że konferencję możemy uważać za zamkniętą! Teraz — po dwóch miesiącach! — coś podobnego... Gradobicie poprostu!
Krokiem mocnym i stanowczym ruszył ku drzwiom, ale jeszcze po drodze podniósł ciężki stołek i postawił go z pasją na dawnem miejscu, aż jękło.
— Boże! — biadał Kozdrajski. — Wszystko nagle djabli wzięli. Piorun z jasnego nieba! Profesor jest, jak ów Samson biblijny. Wstrząsa kolumnami i grzebie nas pod gruzami!
— Pan profesor mówi bardzo ładnie — rzekła blondyna głosem omdlewającym. — Prawie wszystko zrozumiałam. Ale dlaczego pan profesor się jąka?
Mec spostrzegł, że wciąż jeszcze trzyma jej rękę. Tylko teraz — dla odmiany — bogini grecka ściskała mocno jego dłoń. I to spojrzenie...
— Mam jeszcze jedną ważną konferencję dziś wieczorem — powiedział i zarumienił się. — Muszę, niestety, odejść. Przepraszam.
Złożył ukłon głęboki i poszedł. Starał się naśladować Husiatyńskiego. Szedł ku drzwiom krokiem elastycznym, ale bardzo uroczystym. Po drodze podniósł wgórę ten sam stołek i postawił go ostrożnie na podłodze. Małemu chłopcu wręczył dwa złote pięćdziesiąt i skinął mu głową na pożegnanie. W szatni rzucił jedno gromkie słowo: — Palto! — i po chwili dopiero dorzucił: — Do stu djabłów!
Brnął do domu przez ulice zachlapane i ociekające wodą. Z dachów spadały ciężkie krople, śnieżne kurhany i usypiska na chodnikach topniały, w powietrzu było już trochę błysków i powiewów wiosennych.
Z tych czy innych powodów animusz bohaterski melancholijnego przechodnia stopniał doszczętnie na rogu ulicy Wareckiej.
Opuścił głowę i słaniał się pod murami brudnych kamienic.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.