Dług honorowy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dług honorowy | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Karol Prochaska w Cieszynie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HONOROWY
WARSZAWA
Wbrew ogólnemu mniemaniu...
Już w czasach zamierzchłych...
Wyobrażamy sobie zazwyczaj...
Mec wędrował po pokoju w pantoflach filcowych, potrącał o wszystkie meble, siadał na fotelu, na kanapie, na steranym, wyplatanym stołku i myślał:
Narzędzia człowieka pierwotnego...
Ciernista ścieżyna cywilizacji...
— Niech to pioruny spalą!
Mec nie był dziennikarzem z zawodu. Napisał kiedyś sprawozdanie z odczytu i jedno z pism codziennych powierzyło mu po tym debjucie kronikę naukową. Odtąd co piątek wstawał wcześniej i — pracował. Przerzucał wyrazy, przesiewał, układał, kreślił. Głównie zaś chodził od łóżka do pieca i od drzwi do okna.
— Robótki ręczne są o wiele pożyteczniejsze — mruczał. — Slöjd ma znacznie więcej sensu. Tam przynajmniej mamy do czynienia z pracą twórczą, ale układanie liter, wyrazów, zdań... Nonsens! Literatura to dzieciństwo, jeżeli nie zwykłe oszustwo. Przypuśćmy, że ktoś przeczytał wszystkie księgi świata. Wolałbym rozmawiać z pospolitym drwalem, z zabójcą trojga osób, niż z takim erudytą.
Epoki przedhistoryczne dzielimy zazwyczaj na odcinki . . .
— Znowu „zazwyczaj“? Dlaczego nikt nie pisze językiem ludzkim? Dlaczego nikt nic podaje w encyklopedji podręcznej: cywilizacja — jest to taki interes, który według zdania pewnego faceta z bródką...
Po trzech godzinach rozmyślań Mec spinał dwa zabazgrane arkusiki papieru tak zwanym spinaczem, składał je starannie we czworo, chował do bocznej kieszeni w marynarce i z westchnieniem ulgi zabierał się do zwykłej toalety. Czarne ubranie świeciło się już mocno na łokciach, spodnie połyskiwały w słońcu, jak metal szlachetny.
O godzinie czwartej szedł do kawiarni na „randkę“ z pewnym panem Kozdrajskim czy Matulkowskim. Raczej Kozdrajskim, niż Matulkowskim. Poznali się w kawiarni w okresie jakichś burzliwych rozruchów w mieście i odtąd w porze poobiedniej grywali w szachy, dyskutowali. Pan Kozdrajski nosił niebieskie przyczepiane mankiety, kołnierzyk gumowy, sztywny półkoszulek i krawat zawiązywał na supełek. Miał prawdopodobnie lat sześćdziesiąt, ale trudno było określić ściśle wiek tego człowieka. Bródka siwiała już zlekka, chociaż oczy patrzyły na świat dość ciekawie i sprytnie.
Nawet w tej podrzędnej cukierence oglądano pana Kozdrajskiego zpode łba i kelner nieraz długo obracał w ręku jego wyrudziały „welurowy“ kapelusz, mrużył ironicznie oczy, wyginał rondo, tarmosił wystrzępioną wstążkę i dopiero później wieszał ostrożnie na kołku owo zielonkawe, miękkie, poplamione nakrycie głowy. Głowa pana K. wyróżniała się zresztą szeregiem dziwacznych wicherków i napoleońskich kosmyków. Staruszek miał jeszcze czuprynę bujną i targał ją przy lada okazji.
— Aha! — witał Meca radośnie. — Dobrze, że pan przyszedł. Mam tu dla pana kwestję następującą. Pewien Anglik, uważa pan, dowodzi, że atmosfera nasza otoczona jest skorupą z zamarzłych gazów i że w tej skorupie tkwimy razem z ziemią, jak żółtko w jajku. Co pan na to?
Na odpowiedź nie czekał, bo jednocześnie dręczyło go inne zagadnienie. Jakiś lekarz z Argentyny nałożył razu pewnego słuchawki aparatu radjowego na uszy, kazał swemu asystentowi myśleć intensywnie i słyszał wyraźnie szmery w owym przyrządzie. Czy mózg ludzki może wysyłać w przestrzeń fale elektryczne? Co profesor o tem sądzi?
Wszystkie sprawy żywo interesowały staruszka. Wiek ziemi, Atlantyda, zatopione kontynenty, katastrofy kosmiczne, śnieżne pola na Marsie, inteligencja kwiatów, przeszłość rodzaju ludzkiego, społeczeństwa owadów, epoki lodowe, wymiary wszechświata, promienie niewidzialne, tamta strona księżyca.
Mec pił spokojnie czarną kawę, słuchał. Oglądał uważnie sztywne cylindryczne mankiety swego rozmówcy, jego mocny, twardy, siny, prawie blaszany półkoszulek i myślał, że całe gromady wytwornych ludzi snują się po świecie, brzęczą bez sensu jak muchy nad brudnym talerzem, jedzą aby żyć i żyją aby jeść, a zato wszystkie troski odwieczne, kłopoty, zmartwienia, tragedje bytu obrały sobie siedlisko w tej oto wypukłej czaszce, gnieżdżą się pod tą właśnie źle uczesaną szpakowatą czupryną.
— Zagrajmy w szachy, panie Józefie — proponował wreszcie.
Pan Józef wyrzucał drewniane figurki z pudełka na szachownicę, mylił się, umieszczał wieżę obok króla, a później stawiał czarnego pionka przy białym i znów białego przy czarnym. W połowie zwykłej partji podnosił nagle laufra, trzymał go przez pewien czas w powietrzu i rozpoczynał jakąś dziwaczną historję o wykopaliskach w wiosce Glozel albo o cywilizacji dawnych Majów:
— Czy pan doktór wierzy w to, że oni — przed wiekami! — znali świetnie astronomję i mieli mądrzejszy i dowcipniejszy kalendarz, niż my?
Mec nie mógł już pracować i któregoś dnia pod pierwszym lepszym pozorem zrzekł się lekcyj w szkole. Żal mu było dzieci, którym musiał wykładać prawa Archimedesa. Zabierał tej młodzieży najpiękniejsze godziny życia, a dawał jej wzamian trochę suchych wiadomości o parciach i ciśnieniach. Dlaczego? Poco? W jakim celu? Każdy musi umieć czytać i pisać, bo inaczejby się z ludźmi porozumieć nie mógł. Ale co przyszłemu bankierowi albo starszemu buchalterowi przyjdzie z tego, że się dowie zamłodu, ile traci na wadze „ciało pogrążone w wodzie“?
Miał tylko jednego jeszcze ucznia — prywatnego. Był to trochę pomylony obywatel ziemski, niejaki pan Kobierzyński. Przyjmował swego metra w dużym, widnym salonie, sadzał go w fotelu o białych złoconych poręczach, traktował czarną kawą. W salonie obrazy w złoconych, ozdobnych ramach stały pod ścianami, czarny samotny fortepian nudził się w ciemniejszym kącie. Meble wogóle wyglądały tak, jakby ktoś się miał zamiar wprowadzić albo wyprowadzić. Pod oknem na lśniącej posadzce stał trójnóg z czarnych desek i dźwigał zwykłą tablicę szkolną, na której Mec rysował kredą kółka i strzałki. Ale uczeń — pan Kobierzyński — słuchał wywodów nauczyciela niechętnie. Zajmowały go własne pomysły. Chciał zawiesić ziemię na dużym sznurze, umocować drugi koniec na słońcu, rozbujać... Coby z tego wynikło? Pytał się też, z czego świat powstał, co było wtedy, kiedy jeszcze nic nie było i czy to prawda, że molekuły wszystkich ciał, a więc i tego solidnego hebanowego stołu fruwają w powietrzu.
Mec notował skrupulatnie w książeczce swoje honorarja. — Będę to musiał stanowczo zwrócić co do grosza jego spadkobiercom. Wyzyskuję nieszczęsnego szaleńca, wykładam naukę ścisłą człowiekowi niepoczytalnemu. Co pocznie warjat z prawami ciążenia?...
Kto wie zresztą, czy cała pedagogja nie opiera się na takich właśnie nieporozumieniach zasadniczych. Chociaż — może to on ma rację, a ja jestem idjota? Ma więcej pieniędzy ode mnie, własny salon, majątek ziemski, pija doskonałą kawę. Widocznie społeczeństwo doszło do wniosku, że jego trzeba lepiej odżywiać, niż mnie...
Tak się jakoś złożyło dziwnie, że niewidzialne nici, które łączą człowieka ze światem, pękały jedna po drugiej i w poniedziałek, wtorek, środę Mec nie wiedział, poco właściwie wstaje z łóżka.
Spotykał czasami znajomych na ulicy. Dawniej witali go uprzejmie, pytali „co słychać“, opowiadali o swoich triumfach, zapraszali „a zajrzyjcież, kolego, zobaczycie żonę, samochód, zagramy w bridge’a“... Ale z biegiem lat ludzie obojętnieją, giną za jakimś tęgim murem, znikają za palisadami i wałami obronnej twierdzy. Niektórzy z kolegów mieli już rodziny, dzieci, wybitne stanowiska. Co ich łączyło z pospolitym belfrem w wyszarzanem ubraniu?
Największa katastrofa zdarzyła się w piątek, w dzień bardzo słoneczny, styczniowy. „Szaleniec“ powitał swego metra wyjątkowo uprzejmie, wysłuchał uważnie wykładu o ruchu falowym, w niektórych miejscach mówił „patrzcie państwo“, w innych z francuska „Tiens“! Nie pukał swoim zwyczajem palcem w stół, nie przerywał, nie pytał jak wygląda niebyt i kto czuwa nad granicą wszechświata, pilnując, żeby się nie przesunęła.
Po lekcji wręczył Mecowi kopertę, uśmiechał się i rzekł:
— Dziękuję panu profesorowi za tych kilkadziesiąt miłych godzin. Niestety. Postanowiłem sprzedać mieszkanie. Wyjeżdżam i poświęcam się karjerze dyplomatycznej. Może się jeszcze kiedyś spotkamy w życiu. Wszystkiego najlepszego.
Mec zmieszał się, wymamrotał kilka słów niezrozumiałych, włożył kopertę do kieszeni, wyjął z innej kieszeni artykuł, przeznaczony do gazety, rzucił kilka uwag o sytuacji politycznej i o wpływie fizyki na dzieje narodów, na dyplomację. Ukłonił się i wyszedł.
W redakcji zastał obcych ludzi. Biegali po pokojach, nawoływali się, jak w lesie:
— Kolego Dziurdziulewicz! Kto do stu djabłów robi tytuły i kronikę miejską? Czy niema uczciwej stalówki w tym lokalu zatraconym?
Przez kilka minut popychali biednego nauczyciela, kazali mu siadać na krześle, później zabierali mu to krzesło i sadzali go na stole i na oknie. Wreszcie wszedł do pokoju jakiś bardzo skrzywiony, zgorzkniały młodzieniec w binoklach na nosie, zmierzył fizyka od stóp do głów pogardliwem spojrzeniem i rzucił krótkie pytanie:
— Do kogo?
Okazało się, że pismo w ostatnim tygodniu zmieniło nagłówek, kierunek, program polityczny. Został tylko format papieru i numer telefonu.
— Kronika naukowa? Nie. Uważamy, że te rzeczy dziś nikogo nie interesują. Czytelnik lubi wypadki i kradzieże. Będziemy drukowali w odcinku nową powieść Odyńdź-Bozobaczysza. Jeżeli się panu coś jeszcze należy, to zechce pan zgłosić pretensje do administracji. Płacimy zawsze we czwartki, w szóstym tygodniu po pierwszym, w miesiącach, które po francusku nie zawierają w nazwie litery r. Może jeszcze kiedyś skorzystamy... i tak dalej. Dowidzenia.
Skończyła się i ta działalność — pękł i ten postronek. Najbiedniejszy statek na rozszalałem morzu, najstarsze pudło, dziurawa łódź rybacka z podartym żaglem ma przynajmniej jedną rzecz drogocenną: cel podróży.
Mec wyruszył na miasto, kołysany wspomnieniami o „ruchu falowym“, ale celu przed sobą nie widział.
— Ze wszystkich szumnych tytułów został mi jeden: partner pana Kozdrajskiego...
Skrawki i wycinki nieba nad dachami kamienic miejskich pociemniały. Lampy łukowe mieniły się na tle ciemno-sinem, jak sztuczne perły w witrynie jubilera. Sanki uwijały się pobrzękując zlekka między samochodami i włochate szkapy dorożkarskie wyrzucały przez nozdrza kłęby pary. W cichej kawiarence było w tym dniu wesołym jeszcze puściej i nudniej, niż zwykle.
— Aha! — rzekł Kozdrajski. — Dobrze, że pan przyszedł! Nie ulega żadnej wątpliwości: są istoty inteligentne na Marsie. Pewien Amerykanin chce się z niemi porozumieć zapomocą sygnałów świetlnych.
Potargał czuprynę, wepchnął niesforny półkoszulek do kamizelki, narysował kółko na marmurowym blacie.
— Jestem przekonany, uważa pan, że potomkowie nasi wymyślą sposoby i wprowadzą stałą komunikację międzyplanetarną. Powstaną biura emigracyjne i będą wysyłały ludzi zdrowszych i bardziej przedsiębiorczych na Marsa. Kto wie, czy i Wenus się nie nadaje do kolonizacji. Cóż to pan nic nie mówi? Możeby partyjkę?
Jego śmiałe teorje podziałały widać na młodą parę, która się schroniła aż tu — do podrzędnej cukierni — przed ciekawością ludzką. Zamilkli nagle. Przestali szeptać. Utkwili przerażone oczy w jeden punkt i czekali w osłupieniu. Zakochani uważają to sobie za obelgę, jeżeli ktoś inny w ich obecności mówi również od rzeczy i narusza ich przywileje odwieczne...
— Chodźmy stąd, panie Józefie — rzekł Mec. — Widzi pan tę kopertę? Jestem dziś bogaty. Idziemy w świat szeroki. Do knajpy. Muszę z panem obgadać kilka spraw ważnych. Gdzie pan powiesił kapelusik?
Wyszli. Staruszek miał własny system wędrowania po ulicach warszawskich. Stawał przed każdą szybą wystawową i filozofował.
— Noże? Widelce? Ha! i te głupkowate narzędzia zastąpimy czemś innem w niedalekiej przyszłości. Nóż dzisiejszy różni się cokolwiek od siekierki z kamienia łupanego, ale i to nie jest forma ostateczna. Co się zaś tyczy kołnierzyków i krawatów — uważam te rzeczy poprostu za idjotyzm i zjawisko przejściowe. Wymyśliliśmy samolot, radjo, ale nasze buty sznurowane, kapelusze, kamizelki, koszule nie są godne gatunku „homo sapiens“. Za kilka wieków goryle się w to będą ubierały i inne małpy. Człowiek pójdzie dalej po linji zdrowego rozsądku.
Tymczasem obaj panowie szli po linji trochę zygzakowatej. Wstąpili do księgarni, do fryzjera, długo przyglądali się samochodom i jakimś liczydłom, wystawionym w oknie u papiernika.
— Maszyny za nas liczą, dodają, mnożą. Ciekawa rzecz, co człowiek będzie robił na świecie w czasach przyszłych? Może będzie leżał przez cały dzień na hamaku i myślał? A może jakaś zupełnie nowa istota się z nas rozwinie. Może mój praprawnuk będzie uważał mnie, swego pradziadka — za potwora? Za cielę o dwóch głowach? Za wybryk natury? Umieszczą moją fotografję w muzeum przyrodniczem, wymodelują mnie dokładnie, odleją w gipsie i postawią na postumencie nad tabliczką z napisem: „Kozdrajski, pithecantropos varsoviensis, okres konia dorożkarskiego“.
Przed plakatem kina zastanawiali się nad przyszłością sztuki widowiskowej, a jaskrawe litery, sunące nad dachami dwóch kamienic narożnych, wywołały w panu Kozdrajskim nową refleksję: gazety na pewno lada dzień przestaną istnieć!
— Będziemy wiadomości drukowali reflektorami na niebie, nie na bibule. Tylko... jakie tu wymyślić honorarjum dla dziennikarzy?... Prawdopodobnie będą płatni za odcinek firmamentu albo za gwiazdozbiór. „Wypadki i kradzieże“ będziemy umieszczali pod Wielką Niedźwiedzicą, drobne ogłoszenia w okolicach gwiazdy Polarnej. Pan szanowny wypełni nam swojemi ciekawemi uwagami raz na tydzień przestrzeń od Orjona do Kasjopei. Cóż tam feljetonik na niedzielę? gotów? jest?
— Pogadamy i o tem, panie Józefie — rzekł Mec. — Mamy czas. Czasu mam teraz tyle, że mógłbym nim kilka rodzin obdzielić...
Pod bramą jednego z teatrzyków obaj panowie wpadli nieopatrznie w wartki strumyk ludzki, który ich w mgnieniu oka porwał i zaniósł aż pod kasę kinematografu.
Mec nabył dwa bilety „prasowe“ i znów burzliwe fale wniosły ich do ciasnej poczekalni, potem przez drzwi do sali. Tu ciśnienie hydrauliczne zmalało — potok wyrzucił obu panów raptownie, osadzając ich na dwóch chwiejących krzesłach wiedeńskich w piątym rzędzie. Pan Kozdrajski nałożył binokle i oddał się całkowicie kontemplacji.
— Aha! — mruczał niekiedy, w momentach zawilszych. — Akt drugi. Syn! Prawdopodobnie straci pieniądze na giełdzie i wyjedzie do Argentyny. Nie wiem, co ta uboga kobieta oznacza? Przypuszczam, że odziedziczy majątek i zbogaci się. Znajdą naftę na polach, które jej stryj zapisał. Będzie miała miljony i w ostatniej chwili wyciągnie bladego młodzieńca z rynsztoka...
Na ekranie migały napisy, nazwiska, wnętrza salonów, wyolbrzymione, zbolałe twarze aktorów.
I nagle... Błysnęła Tamiza, zarysowały się wyraźnie stare wieże londyńskie, katedra, City, sznury samochodów, Trafalgar, kolumna... Piccadilly...
Mec drgnął. Wydawało mu się, że ktoś sobie kpi z niego publicznie, drwi i szydzi z nędzarza, przypominając mu najszczęśliwsze chwile życia. „Pamiętasz? I ty byłeś zamożny, bogaty, czcigodny, a dziś co, obdartusie jeden? Jak wyglądasz, pokrako?“
Londyn?! Gazety drukowały wówczas wzmianki o jego pobycie w tem mieście. Czasopismo „Times“ źle podało jego nazwisko w rubryce „Osobiste“, przekręciło literę i nazajutrz zamieściło dłuższe sprostowanie...
— Chodźmy stąd, panie Józefie — szarpał Kozdrajskiego za rękaw. — Duszno tu jakoś w tej sali... Chodźmy!
— Pan jest dziwnie niespokojny człowiek — protestował Kozdrajski, brnąc przez zaspy śnieżne. — Chodźmy i chodźmy. Będę się musiał zgłosić jutro do dyrekcji i zażądać, żeby mi powiedzieli wreszcie, czy ona go doprawdy zdradziła, czy też to były złudne pozory. Dlaczegośmy nie dosiedzieli do końca? Jeszcze ze dwa do pięciu aktów i sprawaby się wyjaśniła...
W restauracji pamiętano Meca z lepszych czasów. Bywał tu dawniej po odczytach albo dłuższych sesjach pedagogicznych. Szwajcar w szatni powiedział z uśmiechem: „pan szanowny na nas niełaskaw“. Kelner ukłonił się „panu profesorowi“ i wskazał im dworskim gestem stolik w pustej zresztą sali.
— Niema nic głupszego, niż nasze pożywienie — mówił Kozdrajski, obracając w rękach kartę. — Schabiki, rydzyki, nogi w galarecie. Idjotyzm. Nauka ścisła powinna zrewidować te niedorzeczne jadłospisy... Zdaje się, że pan mi chciał coś powiedzieć? Chwila jest stosowna. Później nas zagłuszą. Wnieśli jakieś pudło — widzi pan? — przypuszczam, że oni tu mają orkiestrę i za godzinę zaczną rzępolić, jak wszędzie. Znaczna część ludności tego miasta o pewnej porze dmucha stale w trąbę, a inna — jeszcze poważniejsza — część ludności przebiera nogami po posadzce. Jest to najstraszliwsza bodaj psychoza naszych czasów... O co chodzi?
Mec stracił ochotę do zwierzeń. Wieczorem, kiedy i inni tubylcy próżnują, biegają bez celu po mieście, piją wódkę, tłoczą się do kin, dancingów, barów, teatrów, czuł się człowiekiem normalnym. „Pustka“ nie doskwierała mu tak bardzo. Ale jutro znów nadejdzie potworny, zimny świt...
— Obawiam się, że pana znudzę, panie Kozdrajski. Zresztą — nie wiem doprawdy, z jakiej beczki zacząć.
— Wszystko jedno, panie. Widzę oddawna, że pana coś gnębi. Nawet w szachy pan gorzej gra! Najlepsza jest w tych wypadkach psychoanaliza metodą Freuda. Niech pan mówi! Trafimy na bolesne miejsce. Nie chodzi o to, żeby pan dobrze opowiadał, tylko o to, żebym ja inteligentnie słuchał. Jazda!
— Dobrze — uśmiechnął się Mec. — Zaczynam! W tej kopercie, którą wyjmuję z kieszeni, jest trzysta złotych. Cały mój majątek aż do końca żywota. Straciłem dziś ostatnią lekcję i nie chcą już moich feljetonów w redakcji. Nie jestem zdolny do pracy, wszystko mi — w ścisłem znaczeniu tego wyrazu — obmierzło. Zresztą oddawna właściwie nic nie robię, zupełnie nic — jestem najgorszym okazem pasorzyta i darmozjada. Przez pół roku uczyłem pewnego poczciwca fizyki. To był warjat, a ja brałem od niego pieniądze za wiadomości, które mu się przecież na nic przydać nie mogą. Przez pół roku również oszukiwałem czytelników, gadałem im o odkryciach i wynalazkach. Nauka jest dla tych, którzy ją tworzą, którzy naukowo pracują. Ale te głupstwa po gazetach, anegdoty — nie, to nie było zajęcie uczciwe. Wyzyskiwałem innych szaleńców... Nie wiem, czy pan mnie rozumie?
— Rozumiem — rzekł Kozdrajski. — Jedźmy dalej.
— Straciłem szacunek dla samego siebie. Mam wrażenie, że wyłudzam pieniądze od ludzi. I może najlepiej byłoby, gdybym się raz wreszcie usunął, ale trzyma mnie przy życiu jeszcze jedna zbrodnia.
— Ho! — mruknął Kozdrajski. — Aż zbrodnia?
— Nie. Niech pan się zbyt wielkich rzeczy nie spodziewa. Drobna sprawa. W całem mojem życiu były tylko drobne sprawy. Chodzi o pewną tubkę.
— O jaką znowu tubkę?
Mec zapalił papierosa i, starannie unikając wzroku swego rozmówcy, patrzył w jasne krążki — refleksy świetlne na białej serwecie, albo w okno po drugiej stronie ulicy. Ktoś w tamtym domu zapalił lampę i przebierał palcami po klawjaturze. Ruchy natchnione nieznanego pianisty wydawały się tem śmieszniejsze, że jego muzyki nie było słychać.
— Jak pan wie — wykoleiła mnie wielka wojna... Musiałem rzucić pracę w laboratorjum. Przyjechałem z Europy w roku 17-ym i w nawpół opustoszałem mieście zacząłem szukać zarobku. Uczniowie moi są już dziś na wysokich stanowiskach. Czasem ich widuję: jeżdżą własnemi samochodami, noszą teki z mocnej żółtej skóry. Palą cygara, mają futra. Tak. Ludzie mnie mijali — ja tkwiłem w miejscu, jak słup przydrożny albo kamień numerowany na szosie. Żyłem wspomnieniami. Wieczorami wyciągałem notatki, kajety, które sobie przywiozłem z zagranicy. Było tam kilka zaczętych prac, trochę zajmujących obserwacyj. Nagle... Razu pewnego dostaję taki list. Dotarł do mnie po wielu dziwnych peregrynacjach. Był w kancelarji politechniki, w stowarzyszeniu nauczycieli szkół średnich, nawet w Muzeum Przemysłu, nim go wreszcie skierowano pod właściwym adresem. Pan rozumie po niemiecku?
— No — średnio... Niebardzo. Znam tylko krótsze słowa: Kartoffelsalat, Kalbsleberpastete.
Mec wyjął z portfelu pożółkłą, nieco steraną kopertę, wydobył ćwiartkę linjowanego papieru, zabazgraną pismem niewprawnem, nierównem, koślawem.
docent, a może już profesor fizyki,
prawdopodobnie któryś z wyższych
zakładów naukowych...
— Nic dziwnego, że to się szwendało po całem mieście. Traf, że oni panu wogóle ten list doręczyli!
— Doręczyli. Przeznaczenie! Mojra, jak mawiali ongi Grecy. Niech pan uważa.
— List z przed siedmiu lat!
— Tak.
Jak się też Panu powodzi w Jego ojczyźnie i co Pan porabia? Nie wiem, czy Pan pamięta jeszcze Fleischera, mechanika z Instytutu Fizycznego? Bo to już kupa czasu, jakeśmy się rozstali przez tę wojnę przeklętą. Cieszę się, że Pan mnie pamięta.
Piszę do Szanownego Pana Doktora, bo nie wiemy, gdzie się podział ów preparat radu w aluminjowej tubce, który nam, przypomina Pan sobie? podarował Ekscelencja profesor radca stanu nieboszczyk Ehrlich z „Biologji“. Przeszukałem wszystkie skrytki, ale znalazłem tylko rurkę metalową, rurki szklanej wewnętrznej i radu niema. Co się mogło stać? Ponieważ tylko ja i Pan Doktór mieliśmy klucz od tej szafki w przedpokoju, więc chciałbym się spytać, czy Pan Doktór czego nie wie. Przez sześć lat nikt tu nad promieniami nie pracował i nikt do szafki nie zaglądał. Ale wszystko być może. Ist das eine Wirtschaft!
Gdyby Pan ten list otrzymał, proszę bardzo o rychłą odpowiedź i przepraszam, że Pana niepokoję. Ukłony!
— Aha! — powiedział pan Kozdrajski po głębszym namyśle. — Rozumiem. Zginęła tubka. Cóż pan odpisał Fleischerowi, mechanikowi?
— Nic — odparł Mec. — List przecie mógł tak samo zaginąć, jak tubka, prawda? Nic nie odpisywałem, tylko... zacząłem ciułać pieniądze, grosz do grosza... Kiedy wojna wybuchła, siedziałem w tem dalekiem mieście zagranicznem — bez szeląga przy duszy... Nikt nie miał — jak słusznie powiada Fleischer — dostępu do szafki z kosztownemi preparatami, tylko ja i on. Rozumie pan? Jeżeli coś zginęło, podejrzenie pada na mnie. Bij — zabij, nie pamiętam, co się z ową rurką stało! Nie mogłem chyba pozwolić na to, żeby na jedyny jaśniejszy okres w mojem życiu padł cień, żeby moja praca wieloletnia miała taki właśnie finał obrzydliwy. Pan nie zna instytutów naukowych, zwłaszcza niemieckich! Jeszcze za lat osiemdziesiąt będą pokazywali studentom na wykładach pusty futerał, metalową próżną pochewkę, będą utyskiwali głośno: Mieliśmy tu niegdyś wspaniały preparat radowy, prezent radcy Ehrlicha, laureata Nobla. Ale powierzyliśmy go pewnemu cudzoziemcowi, niejakiemu doktorowi Mecowi (z Warszawy). I oczywiście zginął — i doktór, i preparat. Aus. Verloren. Niema!...
Rozumie pan, na jaką ja się naraziłem nieśmiertelność?
— Hm! — rzekł Kozdrajski. — Coś mi świta. Zdaje mi się, że skapowałem.
— Wszystkie moje skromne zasługi — badania nad „dielektrykami“ — poszłyby w niepamięć. Zostałoby tylko to. Był taki Mec (imieniem Wiktor) i — prysnął. Stąd morał: nie zadawajcie się z przybłędami.
— Dobrze. A ile taka tubka kosztuje?
— Obliczyłem to skrupulatnie wedle cen ówczesnych. Trzysta dolarów... Po otrzymaniu tego listu pracowałem, jak drwal. Dawałem lekcje w szkołach, miewałem odczyty, pisywałem artykuły do gazet. Niestety. Tylko w komedjach „kinowych“ ludzie się bogacą w ten sposób. Zupełnie jakbym czerpał wodę dziurawym dzbankiem. Albo mi się ubranie podrze, albo mi palto ukradną, albo piec trzeba w mieszkaniu naprawić. Zdarzyło się raz, żem dociągnął nawet do 180 dolarów i — znów wszystko djabli wzięli. Odpłynęło. Prawdopodobnie nie jestem dość silny, jako charakter. Niema we mnie materjału na bohatera. Zresztą powoli moje zajęcia, moje dni i prace tak mi obrzydły... Słowa i słowa. Można przemawiać piramidami, jak dawni Egipcjanie, ale układać zdania z wyrazów?... Głupstwo i nuda. Gdybym tak mógł odziedziczyć spadek...
— A pan nie ma krewnych zamożniejszych?
— Nie. Rodzina Meców wygasa. Na Powiślu stoi jeszcze dom, wielka żółta kamienica przechodnia — nasze gniazdo rodzinne. Ale należy już oddawna do innych ludzi. Resztki fortuny puściłem w czasach przedwojennych. Za ostatnie grosze z mojej schedy drukowałem pracę doktorską. Broszurka ma trzydzieści sześć stronic, z czego znaczna część przypada na słowa w rodzaju Erdalkaliphosphore i Dielektrizitätskonstante... Dziś prysły ostatnie nadzieje. Nigdy już tych trzystu dolarów nie zgromadzę. Przepadło, panie Kozdrajski. Finis... Rozmawia pan z defraudantem...
Kozdrajski zasępił się, pochylił głowę i myślał. Po dłuższej pauzie znalazł widocznie jakieś genjalne rozwiązanie wszystkich trudności, otworzył usta szeroko do dłuższej przemowy, ale w tej właśnie chwili nieszczęsna orkiestra gwizdnęła, zaskowyczała, bluznęla raptownie dysonansami. Był to jakiś marsz z „Aidy“, przetransponowany na saksofony.
Mec dosłyszał tylko w piekielnym harmidrze kilka wyrazów bez związku: Uważasz pan... chodzi o sprawy pieniężne... Furda... Czekaj pan... Zaraz... Spokojnie... Zbadajmy całą rzecz metodą analityczną...
Między stolikami znalazły się jakieś pary i szurając nogami po podłodze jęły ilustrować gestami, drgawkami i hałaśliwie ową przetransponowaną „Aidę“.
Rozmowa się urwała. Obaj panowie w zapale dyskusji nie spostrzegli, że w restauracji jest już od dłuższego czasu bardzo rojno, tłumnie i gwarno.
Mała szatnia obok schodów funkcjonowała sprawnie, jako sztuczna wylęgarnia. Wchłaniała czarne i szare pakiety — futra, bekiesze i palta — wydobywała z tych kokonów i wypuszczała na salę mniej albo więcej barwne motyle. Osobniki płci żeńskiej miały karminowe usta, porcelanową cerę, jedwabiście lśniące tułowie i odwłoki. Osobniki męskie zwracały uwagę raczej formą kończyn dolnych i krawatem. Widocznie był bal albo wieczornica w mieście, bo między kusemi marynarkami jedno — i dwu-rzędowemi migały torsy uroczyście czarno-białe. Młodzieńcy w strojach balowych wyglądali jak ruchome słupy graniczne mocarstwa ościennego.
Mecowi przypomniały się nagle te czasy, kiedy z poczciwego Heidelberga wyruszał w takim właśnie stroju na eskapady i podboje do miast okolicznych. Tańczył przecie za lat dawnych walca i kontredansa w kursalu wiesbadeńskim, w ratuszu frankfurckim... A raz nawet obudził się rano — niby nic — w łóżku i skonstatował ku swemu przerażeniu, że spał przez kilka godzin pod kołdrą, normalnie, ale w pełnym rynsztunku: cylinder na głowie, frak, lakiery i laseczka ze srebrną gałką w garści. Minęło...
Frak jeszcze wisi w szafie, przysypany naftaliną. W kufrze na samem dnie, pod książkami, dyplomami i fotografjami leży paczuszka listów... Trudno dziś sprawdzić, czy ona go kochała naprawdę? Wyszła zamąż do Amsterdamu. Roztyła się pewnie, chodzi na targ z koszykiem, kupuje ryby i targuje się zapalczywie o cenę sera. Gdyby go tu zobaczyła nagle — starego belfra w niemodnej marynarce i wygniecionych spodniach — gdyby się przekonała naocznie, jak wygląda złoty, wyfraczony młodzieniec po latach mniej więcej dwudziestu... Dobrze, że jeszcze niema telewizji i że nie można nikomu zatruć życia takim widokiem.
Najzabawniejszym epizodem w jego karjerze światowej i towarzyskiej był ów wyjazd do Londynu. Chodziło o zakup radu dla szpitali frankfurckich i w ostatniej chwili wysłano go do Anglji w zastępstwie profesora Walfischa. Siedział w Savoy’u w otoczeniu kilku potentatów finansowych. W gazetach były już krótkie artykuły o tem, że przyjechał, zamieszkał w Picadilly i że zaraz z rana zwiedził laboratorja British Radium Co. Chciano nawet umieścić jego fotografję w dodatku ilustrowanym, ale się jakoś wykręcił. Nie pamięta już, o czem wtedy — wieczorem — rozmawiał z ludźmi, nie pamięta wogóle nic. Słyszy tylko jakąś arję operową i widzi światła, uśmiechy, sylwety, błyski klejnotów. I on był wówczas jednym z punktów ogniskowych świetnego zgromadzenia — powtarzano jego słowa, potakiwano mu. Zastanawiano się poważnie nad tem, co powiedział o przyszłości radu, o kopalniach w Walji i ich wydajności.
Dziś — najwidoczniej on i jego partner, pan Kozdrajski, zawadzali kelnerom i publiczności w drugorzędnym dancingu warszawskim. Obniżali „poziom“. Ich wyszarzane garnitury raziły trochę wśród crêpe-de-chinów i wzorzystych batików. Patrzano na nich z jakąś pobłażliwą ironją. Pewien żartobliwy goguś kupił właśnie kilka zielonych i czerwonych rolek papierowych i puszczał figlarnie na salę tak zwane serpentyny. Miał rutynę stałego bywalca tej knajpy, mierzył celnie i pan Kozdrajski już po kilku rzutach wyglądał jak panna młoda w Łowickiem. Był obwieszony wstążkami żółtemi, zielonemi, czerwonemi.
Mimo to — trafiwszy na chwilę względnej ciszy — odsunął wszystkie talerze i butelki, wyjął z kieszeni płaski ołówek stolarski i, pukając nim w stół mocno i w najmniej odpowiednich momentach, mówił głośno i dobitnie:
— Wszystko, co mi pan powiedział, to wierutne głupstwo. Rozumiem — zaprzepaścił pan tubkę, nie chce pan pozostawiać złego wspomnienia po sobie w świecie naukowym. Ale o cóż tu właściwie chodzi? O pieniądze. O nędzną forsę! Geld!
— Panie! — ciągnął wpychając niesforny niebieski sztywny półkoszulek do kamizelki. — Pieniądze? Trzysta dolarów? Furda! Uważaj pan, co panu powiem. Pieniądze można chwytać poprostu z powietrza! Długo nad tem myślałem, ale wreszcie mam sposób niezawodny i już nawet rozpocząłem próby. Jest tu pewien obywatel ziemski, on też ma trochę sprytu do tych rzeczy. Nabyliśmy nieduży warsztat ślusarski na Gęsiej, tuż pod cmentarzem — pracujemy. Jeżeli pan chce, dopuścimy pana do spółki, na trzeciego. Mamona będzie! Trzeba mieć łeb na karku. Cóżby to był za świat, gdyby tylko pośrednicy i szachraje na giełdzie zbijali majątki i robili fortuny. Dorobimy się i my. Uważajże pan. Będę mówił teraz trochę ciszej, bo nas mogą podsłuchać.
Kozdrajski odgarnął ruchem energicznym serpentyny i kolorowe papierki, przestawił krzesło, przysunął się bliżej i rysując ołówkiem na serwecie jakieś zbyteczne trójkąty i kółka objaśniał:
— Ten pomysł strzelił mi nagle do głowy podczas pewnego koncertu w Filharmonji. Zastanowił się pan kiedy nad tem, ile ludzkość wytwarza hałasu niepotrzebnie? Atmosfera ziemska drga i faluje ustawicznie, każdy nią potrząsa dowolnie. Tu ktoś gra, tam ktoś śpiewa, wszędzie ktoś gada, wszędzie ktoś — jak w tej oto knajpie — wytupuje hołubce w głupkowatym tańcu. Marnujemy, trwonimy energję. Są tacy, którzy jedzą, piją po to tylko, żeby następnie dobroczynne kalorje zamieniać na harmider: rzępolą, krzyczą, przemawiają, śpiewają, biją z całej siły pałką w bęben. Ale (Kozdrajski nagle zapomniał o niezbędnej ostrożności i huknął pięścią w stół), ale, powiadam, halt! Dosyć! Na szczęście technika wali naprzód w butach siedmiomilowych. Dziś już potrafimy zamieniać wszelkie dźwięki i głosy na prądy elektryczne! W zwykłym telefonie, w radjo, przetwarzamy słowa na energję, na kilowaty. — Co tu długo gadać i dowodzić, mówię przecie z fachowcem, ze specjalistą. Nie będę wyłamywał drzwi otwartych. Dość, że ta rzecz już-już zmierza ku ostatecznej realizacji. Mamy pewne rezultaty na Gęsiej. Za rok, za dwa pan poseł będzie sobie gadał w sejmie — pochwycimy jego mowę, puścimy przez odpowiedni mikrofon, transformatorek i — patrzcie państwo — orator zapala małą żarówkę w skromnem mieszkaniu człowieka ubogiego. Jakiś idjota ma odczyt o duchach i życiu pozagrobowem — wal, bracie! nic nie szkodzi! Twoja gadanina porusza niewielki motorek w pralni elektrycznej, na Dobrej... Ci tutaj urwipołcie i żartownisie śmieją się, baraszkują, szurają nogami po podłodze, beczą na saksofonach — proszę bardzo! Cały rejwach djabelski chwytamy — przetwornica, prostownik — i ładujemy akumulatory na stacji miejskiej. Pędzimy tramwaje głupstwami, które ludzie wygadują! Obracamy dynamomaszyny pytaniami retorycznemi i dętym patosem! Pan rozumie, co to za dobrodziejstwo dla kraju?...
Jutro raniutko do pana telefonuję i zabieram pana na Gęsią. Co tam głupie pięćset dolarów — miljony wyciągniemy z powietrza! Z zaśmieconej atmosfery!
Pan Kozdrajski mówiłby jeszcze dłużej, ale ze względów osobistych musiał się usunąć na chwilę.
— Przepraszam — rzekł — odczuwam maleńką potrzebę samotności. Zaraz wracam.
Nazajutrz rano padał śnieg, białe płatki sypały się jak pierze z rozdartych poduch i mętne, smutne światło przenikało do pokoju. Mec usiadł na łóżku, oparł zbolałą głowę na kancie stolika nocnego i szukał stęsknionym wzrokiem słońca. W poranki pogodne przysyłało mu na dzieńdobry trochę jaśniejszych blasków — wprawdzie nie bezpośrednio, tylko „z rykoszetu“. Słońce odbijało się mianowicie o tej porze w drugiem oknie trzeciego piętra kamienicy przeciwległej. Dziś tamto okno było czarne, obrzydliwy drut przeciągnięty nad ulicą od balkonu do balkonu dyndał się niecierpliwie na wichrze i jakaś brudna szmata, przyczepiona do tej ponurej warszawskiej anteny, skakała w „polu widzenia“.
— Żeby to wszyscy djabli porwali — myślał Mec. — Ciekawe, jaka tu jest sytuacja prawna? Czy ja mam prawo strzelić do tego głupiego klocka popielcowego z rewolweru? Cała rzecz tak wygląda, jakby się jakaś nieduża osoba z rozpaczy powiesiła na drucie. Ten widok budzi we mnie wstręt i obrzydzenie i — jako człowiek niepozbawiony jeszcze wszystkich praw i przywilejów — mogę chyba sprzątnąć to bezeceństwo. Zresztą — niech się kiwa. Nie mam rewolweru i tak nie wystrzelę... Nie wstanę dziś wcale. Poco? Będę się szwendał po zabłoconych ulicach — będę się słaniał pod murami, jak kot, oblany kubłem pomyj. Nie chcę!
Leżał tedy i myślał.
Oczywiście stary Kozdrajski znów jakieś horrendalne głupstwo wykombinował. Głos ludzki można zamienić na prąd — to prawda. Ale żeby słowami pędzić dynamomaszynę? Nonsens.
Swoją drogą, gdybyśmy tak wszystkie wrzaski z całej kuli ziemskiej w jakimś zbiorniku do kupy zgarnęli... Ha! Kto wie? Ile się taki jeden nieszczęsny łobuz nawreszczy, żeby swój dodatek „wieczorowy“ sprzedać! A taka kobiecina na rogu ze swojem ustawicznem „malinowe, malinowe, malinowe. Trzy za złoty, trzy za złoty. Malinowe, malinowe“. Jak to obliczyć dokładnie w kilogramometrach?
Sięgnął po ołówek, ale te rozmyślania przerwał mu pewien młody człowiek z urzędu skarbowego. Dobijał się do drzwi tak mocno, że Mec musiał wreszcie wstać i otworzyć. Oznajmiono mu wzamian za tę przysługę, że nie złożył w roku ubiegłym zeznania o dochodzie i że musi zapłacić 25 złotych tytułem kary.
— Nie dam panu dwudziestu pięciu złotych — rzekł Mec. — Tak mało ludzi mnie odwiedza w ostatnich czasach. Będę bardzo rad, jeżeli pan tu przyjdzie do mnie jeszcze raz z kolegą swoim, komornikiem. Uprzedzam tylko, że nie posiadam żadnych precjozów ani skarbów ukrytych. Trochę książek — makulatura, jak pan widzi i — aha! — kilka probówek ze sztucznemi fosforami, które sobie obserwuję od lat kilkunastu. Nie mają żadnej wartości realnej. Dowidzenia panu. Niech się pan pokłoni ode mnie wszystkim w urzędzie skarbowym.
Pożegnał urzędnika państwowego gestem, który podziwiamy nieraz tak bardzo w rzeźbach antycznych, muzealnych, narzucił rudą flanelową marynarkę na ramiona i długo jeszcze zastanawiał się nad podatkiem dochodowym.
— Ministerstwo skarbu wyobraża sobie widocznie, że ja tu świetnie prosperuję. Sprzedaję ludziom prawo Archimedesa, Boyla-Mariotte’a, zasady Newtona, wziąłem w pacht cały odwieczny dorobek umysłowy ludzkości i żyję z kapitału żelaznego, pogwizdując wesoło. Każdy kupiec ma konto strat i konto rozchodów nieprzewidzianych, ale ja mam tylko zyski. Czerpię z nieprzebranego funduszu! A jednak — nie dorobiłem się. Kilka starych książek bez oprawy, trochę łachów w tym kufrze i osiem cerowanych koszul, nie mówiąc o dziurawych skarpetkach. Żebym mógł całą moją wiedzę, z takim trudem zdobytą, odstąpić komu... Wszystko! Zaraz! Loco Warszawa! Kto wie, czybym nie sprzedał całego kramu za trzysta dolarów gotówką.
I znów mu się przypomniała śmieszna propozycja Kozdrajskiego. Jego partner szachowy na pewno nie jest taki znów naiwny, jakby się zdawało. Trafił na innego warjata i ciągnie z zamożnego obywatela gotówkę pod tym pretekstem, że chodzi o wielki, doniosły wynalazek złotodajny.
Ale przypuśćmy nawet, że to jakieś świadome wyłudzanie pieniędzy. Oszustwo... Dobrze! Czyż on, Mec, nie czerpał z mętnych źródeł? A ów warjat-uczeń, pan Kobierzycki, również ziemianin! Czy pompowanie wiedzy ścisłej w taką szaloną pałę nie było wyzyskiem i szantażem? Nie można tu leżeć bezczynnie w tym ciemnym pokoju na zaniedbanym barłogu. Kozdrajski chce, żebym objął kierownictwo jego „pracowni doświadczalnej“? Zgoda.
— Jutro idę na Gęsią! Będziemy podskubywali we dwóch nieznanego szlagona.
Tramwaj miejski jest jednym z najstraszniejszych wehikułów na świecie. Ludzie, zamknięci w tym wozie, nie mają dla siebie ani sympatji ani szacunku. Pasażer patrzy zpode łba na innego pasażera, który głośno mlaskając językiem rozpuszcza właśnie w jamie ustnej karmelki ślazowe. Starszy pan spoziera z nienawiścią na panienkę z magazynu, do którejby na pewno „robił oko“, gdyby oboje byli na wolności, nie tutaj. Dorastający gołowąs ocenia pogardliwie obfite kształty leciwej damy, o którejby marzył we wszelkich innych okolicznościach, oblizując się pożądliwie.
Mec przerwał front, przeszedł na przednią platformę i stanął obok motorniczego.
Wjechali w okropną, zabłoconą, smutną dzielnicę. Sklepiki ze starem żelastwem, jakieś nieprawdopodobne szyldy. L. Bronet sprzedaje gumowe obcasy i to mu życie wypełnia. Obok Ch. Kokiet poświęca się zbieraniu puchu i pierza. Są tacy, którzy handlują wyłącznie żołądkami cielęcemi. Jakiś starszy człowiek, zachlapany błotem aż po rudą brodę, popycha wózek dwukołowy i krzyczy. Krzyczy głosem zachrypłym.
— Dla garnka ciepłej zupy, dla odrobiny chleba imają się najobrzydliwszych zajęć — myślał Mec. — Nie sieją, nie orzą — to prawda. Ale drepcą od świtu po tych ponurych ulicach. Ze wszystkich okazów zoologicznych człowiek najtrudniej zdobywa pożywienie. Wilk, hiena, pędzą żywot królewski w porównaniu z gatunkiem „homo sapiens“. Śmierdziel amerykański uciekłby, podwinąwszy ogon pod siebie, z ulicy Dzikiej i Gnojnej. Jeżeli dobrze pójdzie, jeżeli ta moja apatja i choroba woli potrwa dłużej, może i ja się tu będę tułał między nimi. Nic nie zarabiam i nie jestem zdolny do pracy... Lada dzień i ja będę pchał wózek, przyjacielu...
Mec poznał styl starego Kozdrajskiego i wszedł do bramy.
Nędzne podwórko otaczały krzywe parterowe domki, które wyglądały jak zabudowania gospodarskie i czworaki na wsi, w bardziej zaniedbanym folwarku.
Jedną z szop zajmował kamieniarz i miał widocznie szczególne prawa i przywileje, bo niektóre z jego nagrobków stały nawet pod innemi murami i w bramie. W głębi czworoboku — w oficynie poprzecznej — były jakieś warsztaty ślusarskie. Coś tam zgrzytało i skrzeczało okropnie.
Mec dojrzał w jednem z okien siny płomyk palnika bunsenowskiego i wiedziony instynktem ruszył w tę stronę. Przy wejściu do brudnej i ciemnej sieni znów trafił na szyld, tym razem trochę odmienny:
Oddział Naukowy.
Pan Józef nie mógł się zdecydować na ostateczną nazwę swego przedsiębiorstwa. Zmieniał firmę co chwila.
W warsztatach towarzystwa „Vox-Motor“ umorusany, duży, rudo-biały kot wałęsał się między szpulami drutu, staremi słuchawkami telefonicznemi i częściami odbiorników radjowych. Kocura irytował prawdopodobnie zgrzyt pilnika, bo nie mógł sobie znaleźć miejsca. Siadał na lampkach Philipsa i na detektorach kryształkowych, ale wciąż miauczał i wygiąwszy grzbiet prychał niecierpliwie na palnik Bunsena.
Niewysoki wąsaty człowiek w niebieskiej bluzie gwizdał fałszywie pierwsze trzy takty najmodniejszej „piły kabaretowej“ i, zacisnąwszy w śrubsztaku zwykły klucz od zatrzasku, nadawał temu prostemu przyrządowi odpowiednią formę.
— Pan do kogo? — rzekł wąsal.
— Nazywam się Mec. Pan Kozdrajski kazał mi się tu stawić.
— Aha. Nic o tem nie wiem. Gdy zobaczysz ciotkę mą... Pan się chce przyjrzeć naszej robocie, czy jak?
— Tak, właśnie. Wiem, że wynalazcy niechętnie pokazują swoje doświadczenia...
— Nie... Nic. Owszem. Głupstwo. Pan się tu takich rzeczy napatrzy, że panu oko zbieleje. Każdy woła dookoła co za szyk, co za szyk, ona w bek, a ja w kwik... Niech pan sobie siądzie na pace tymczasem. Baba szelma nie napaliła w piecu i zimno tu, jak w psiarni. Ale pokoik jest niewielki — i tak się ogrzeje, od tego palnika gazowego. Ja chcę banana.
— Co? Nie dosłyszałem? — rzekł Mec.
— Nie. Nic. Chcę banana. Śpiewam sobie.
Uważał widocznie rozmowę za skończoną i znów począł zgrzytać pilnikiem ku zmartwieniu kota.
Tak minęło dziesięć długich minut.
Wreszcie trzy żywe istoty zamknięte w warsztacie towarzystwa „Vox-Motor“ usłyszały mocne kroki i gwar w sieni. Kot miauknął głośniej, wąsaty ślusarz schował pośpiesznie klucz do kieszeni i zaczął coś poprawiać w połączeniach i kablach. Mec wstał z paki.
Do pokoju wszedł pan Józef z bardzo pulchnym, różowym i zamożnym panem w futrze fokowem.
— Aha — powiedział do Meca. — Dobrze, że pan przyszedł. Może panowie się poznają. To jest właśnie doktór Mec, doktór Wiktor Mec, wybitny uczony, profesor, autor licznych dzieł specjalnych. Pan Marceli Robert Usiabiński (może Husiatyński? trudno było zorjentować się odrazu), wybitny radjoamator.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł ów Marceli Robert. — Pan profesor pracował już kiedy praktycznie? Bo to te wszystkie ciążenia, grawitacje, Galileusze z Kolumbami chleba nie dają. Praktyka — ot co jest. Geld, jak słusznie powiadają Niemcy. „Parnuse“ po hebrajsku. Myśmy tu uruchomili niewielki interes... Małe to, ciasne, ale własne. Jakżeż tam, panie Kulka?
— Ano nic. Powolutku — rzekł wąsaty ślusarz. — Aby dalej, ztyłu batem i uwaga na skrętach.
— Bierzemy się do roboty, panie Kulka, bo ja mam niewiele czasu. Pokażmy panu profesorowi, coście tam zmajstrowali. Jazda!
Pan Kulka wytarł nos rękawem i obaj z Kozdrajskim jęli ustawiać i układać na stole pudełka, rurki, zwoje drutu, stare aparaty telefoniczne. Pan Józef był przytem trochę wzruszony i onieśmielony, chrząkał, poprawiał gumowe mankiety, przykręcał śrubki w kontaktach.
„Szlagon“ rzekł grubym, mocnym głosem do jakiegoś lejkowatego naczynia: „Nazywam się Husiatyński! Robert Husiatyński“ — poczem, na sam dźwięk tych słów mały dzwonek elektryczny, umieszczony na drzwiach pracowni, zadzwonił donośnie. Rudy kocur, targnięty brutalnie za ogon, miauknął przeraźliwie do mikrofonu i wychylił skazówkę galwanometru, zawieszonego na oknie. Sam pan Kozdrajski gwizdnął kilka razy w otwór głośnika radjowego, co wywołało efekt piorunujący. Niewielki drucik w drugim końcu pokoju jął się żarzyć czerwonawem światłem, wreszcie pękł i coś nagle strzeliło jak korek z butelki szampana, pistolet dziecinny, albo raczej mlasnęło, jak język smakosza o podniebienie.
Husiatyński zacierał ręce, mrugał okiem i klepał Meca po ramieniu.
— Cóż, profesorze? Hę? Nie jesteśmy tacy od macochy? I my coś potrafimy? Tylko tak dalej, panie Kulka! Nie święci garnki lepią. Pokażemy światu, gdzie raki zimują. Où les écrevisses passent l’hiver!
Głosem tubalnym i stanowczym wypowiedział jeszcze kilka aforyzmów z „księgi przysłów“ i nagle wziął Kozdrajskiego pod rękę, skinął głową ślusarzowi, pociągnął Meca za guzik od palta i wyprowadził obu panów do sieni.
— Idziemy na wódkę! — rzekł tajemniczym szeptem. — Ogromnie się cieszę. Jeżeli tak dalej pójdzie, zrobimy kokosy, głowę daję. Sprowadzam komisję rzeczoznawców, żądam subwencji. Co u licha! Przecież my tu nowe drogi torujemy! Przemysł stawiamy na nogi! Chodźcie panowie do „Brystolu“. Muszą nas poprzeć. Takich rzeczy w naszych warunkach nie można pozostawiać inicjatywie prywatnej! Mil-jony!
Zatrzymali biedną zabłoconą taksówkę na ulicy. Kozdrajski szybko dodał cyfry, powiedział: „Owszem! Dobry numer! Dzieli się przez trzy. Jedziemy.“ Potem długo się certowali i wreszcie usiedli obaj na głównem siedzeniu, ale wzięli Meca w środek. Za jego plecami, podskakując na wyboistym bruku fatalnej ulicy, przerzucali się przez całą drogę dziwacznemi nazwiskami osób wpływowych i nazwami instytucyj. Koperczacki, Szentuch, P. K. O., Meljoracyjny, Gospodarstwa Krajowego, Kozietulski, Paździor, Kredyt rolny, Spółki zarobkowe, Ministerstwo przemysłu.
Mec siedział skulony i trochę tem wszystkiem onieśmielony. Co pewien czas uderzał mocniej głową w dach obrzydliwej landary, spadał całym ciężarem na Kozdrajskiego albo na szlagona, szeptał „przepraszam“. Myślał przytem intensywnie i zupełnie logicznie:
— Kto tu kogo nabiera? I o co w tej aferze chodzi? Wąsaty ślusarz ukrył najwidoczniej pod stołem akumulatory — ma tak zwane relais, obwód wtórny. Włącza prąd, ilekroć ktoś głośniej kwiknie. Ale z czyjej się to dzieje inicjatywy? Czy ślusarz oszukuje Kozdrajskiego, czy też Kozdrajski Husiatyńskiego? I jaką ja tu mam rolę odegrać? Nie będę się nad tem zastanawiał. Chcą mi postawić obiad w Brystolu — dobrze. Wszystko w stosunkach ludzkich opiera się na zwykłem oszustwie. Prawdopodobnie mój tytuł doktorski jest im potrzebny do interesu. Niech i tak będzie. Nareszcie wiem, pocom się uczył przez lat piętnaście. Chodzi o blagę i mydlenie oczu.
Po krótkim pobycie na ulicy Gęsiej i w podwórku pod cmentarzem żydowskim restauracja hotelowa wyglądała, jak pałac zaczarowany z bajek arabskich. Zwierciadła, kryształy, światła w mlecznych kulach, tęcze w szkłach, białe obrusy, puszyste dywany. Kozdrajski zawadjacko wepchnął półkoszulek, mocniej zawiązał krawat i w jakiemś pas mazurowem ruszył naprzód.
— Za mną, profesorze. Uszy do góry! Gdzie, jak gdzie, w knajpie zawsze jestem najrozmowniejszy. Rzecz przyzwyczajenia.
Przy dużym stole pod bufetem siedziały już trzy osoby, które czekały na Husiatyńskiego i na obiad. Zaszurgotały krzesła i utartym zwyczajem trzy osoby nowoprzybyłe musiały podać ręce trzem osobom dawniejszym, osiadłym, co wytwarza — jak wiadomo — dziewięć różnych kombinacyj arytmetycznych. Potem dopiero podano wódkę, kieliszki i serdelki w sosie pomidorowym.
Mec poznał bardzo kształtną, wysoką, postawną blondynę. Mówiła głosem nieco sztucznym, bardzo wytwornie, błyskała pierścieniami i śmiała się z byle czego dla ożywienia rozmowy. Siwy pan był dziennikarzem, feljetonistą, korespondentem jakiegoś pisma lwowskiego. Jegomość o wyłupiastych oczach nic nie mówił. Mruknął nazwisko dwa razy, ale dość niewyraźnie (brzmiało to jak Ulik albo Wynik), poczem wpatrzył się w talerz okiem filozofa i myśliciela.
— Pan wie, przy kim pan siedzi, profesorze? — rzekł szeptem dziennikarz do Meca po drugiej kolejce. — To Gulak, słynny Gulak...
— O? — zdziwił się Mec przez grzeczność.
— Medjum! Pan nie słyszał o Gulaku? W Paryżu wywołał sensację! Niebywałe rzeczy wyrabia. Takiego jeszcze nie mieliśmy. Pan zna historję o Turku z białą brodą?
Jasnowłosa Afrodyta wybuchnęła nagle śmiechem, ponieważ Husiatyński poprosił o korniszony. Uważała to za dwuznacznik i za doskonały dowcip. Jak się okazało później, wybuchała też śmiechem przy słowach rogalik, dzwonko, makaron, kalafjor i kalarepka. Kiedy padł wyraz „żętyca“ nie mogła już pohamować radości i chwyciła Husiatyńskiego za ucho.
Po zupie rozmowa jęła się toczyć nieco bezładnie, jak wóz po kiepskiej drodze. Dziennikarz ze Lwowa mówił o teatrze i psychoanalizie. Kozdrajski wyjął z kieszeni nieduże szkiełko, zawieszone na łańcuszku, prosił obecnych o tajemnicę i twierdził, że to jest przyrząd do odgadywania płci.
— Będzie miał szalone zastosowanie na wsi. Kmiotek dla łatwo zrozumiałych powodów woli hodować kury, a koguty są mu mniej potrzebne. Kładzie tedy jajko na stole, puszcza w ruch to wahadełko, oparte na prawach grawitacji Newtona i wie zgóry, czy to jajko ma sprzedać, czy też dać kwoce do dalszego opracowania albo wylęgnięcia. Proszę uważać: nad osobnikiem męskim wahadło się buja po linji prostej, nad osobnikiem płci piękniejszej zatacza elipsy. O!
Bogini grecka parsknęła i klasnęła w dłonie, a Husiatyński chciał koniecznie wiedzieć, co nauka ścisła myśli o tym wynalazku.
— Pan profesor ciągle milczy! — skarżył się. — Pan profesor ma różne dyplomy, uniwersytety, zna nawylot różne integrały i logarytmy, a jak przyjdzie co do czego, to pan frofesor jest mruk! Znałem takiego na wsi. Przeczytał całą bibljotekę i trzydzieści roczników pewnego czasopisma naukowego razem z indeksem alfabetycznym. Ale nic nie chciał gadać ponad to, że do wódki tylko boczek albo kiełbasa z grochem. Inteligencję ludzką oceniał z kulinarnego punktu widzenia i nawet do sejmu nie chciał głosować, bo na obu listach figurowali ludzie, którzy się nie umieli obchodzić ze sztuką mięsa przy kości.
Usłyszawszy słowa „przy kości“ imponująca blondyna kwiknęła głośno i zaraz potem, sznurując usta, zupełnie poważnym tonem zażądała czarnej kawy i „curaçao“.
Obiadowali do piątej. Mec nawiązał rozmowę z medjum i wypytywał wyłupiastookiego warszawiaka, gdzie mieszka, czy ma żonę i dzieci tudzież co robił dawniej „w cywilu“. Medjum mówiło dialektem wybitnie nadwiślańskim.
Po obiedzie całe towarzystwo pojechało windą na trzecie piętro, do pokoju Husiatyńskiego. Zapuszczono rolety, zasunięto portjery. Husiatyński wyjął z walizy nafosforyzowany arkusz tektury i postawił go w kącie, na krzesełku. Potem wszyscy obsiedli stół, utworzyli tak zwany łańcuch. Husiatyński oderwał na chwilę rękę, zgasił lampę i kazał im siedzieć spokojnie.
Afrodyta grecka nie śmiała się już, wzdychała ciężko i zaciskała kurczowo palce na dłoni Meca, który jednem okiem patrzał na blade światło tektury, a drugie zmrużył. „Nie dam się zahipnotyzować,“ myślał, „skoro się tylko jakie objawy nadprzyrodzone rozpoczną, otwieram tamto oko, zapasowe, i będę uważał.“
Po dłuższej chwili ukazały się dwa okrągłe światełka nad głową Husiatyńskiego. Potem coś zaszurało na podłodze, jakby ktoś zdejmował buty, i wreszcie Junona krzyknęła przeraźliwie. „No! Coś mnie dotknęło“! Jednocześnie rozległy się dwa suche donośne stuknięcia i świecąca tektura spadła na podłogę.
— Łobuz! — myślał Mec. — Ma doskonalą akomodację oka. Widzi pociemku! Zorjentował się, że ja mogę jego cień dostrzec na tle tej tekturki i dlatego ją przewrócił. Bardzo sprytny człowiek, choć ma takie wyłupiaste gały.
— Kto jesteś, duchu? — pytał drżącym głosem dziennikarz. — Fren... Nie rozumiem. Mów wyraźniej! Fresajzen? Dobrze. Dotknij pana profesora.
Mec poczuł dotknięcie grubego palca, zaopatrzonego w paznokieć.
— To nie może być palec ręki ludzkiej — rozumował. — Ta kanalja dotyka mnie nogą. Dobrze, że się z nim zaprzyjaźniłem, że go pytałem o żonę i dzieci. Mógłby mi jeszcze obrzydliwszy kawał zrobić. Jestem zupełnie bezbronny.
— Napisz kilka słów ołówkiem — prosił dziennikarz. — Kartę i ołówek mam w kieszeni.
Znów jakiś głośniejszy szurgot. Ktoś krzyknął. Łańcuch przerwano i Husiatyński zapalił lampę elektryczną.
Gulak chrapał donośnie, opuściwszy głowę na piersi.
— Są słowa na pocztówce! — wołał Kozdrajski. — „Znakomitemu Obywatlowi“ — brak jednej litery! — Wielmożnemu Panu Usiatyńskiemu...
— I co pan na to, profesorze? — naigrawał się Husiatyński. — Co wiedza ścisła na to wszystko? Nie można ciągle przeczyć i negować. Fakty mówią. Niech pan spojrzy! List! List do mnie z tamtego świata. Fresajzena znałem, proszę państwa. Miał fabrykę cykorji we Włocławku. Chodziliśmy razem do gimnazjum.
— Jeżeli ten człowiek chodził do gimnazjum, to dlaczego pisze niegramatycznie? — pytał Mec.
Ale zakrzyczano go natychmiast.
Gulak oświadczył, że jest zmęczony i że drugi seans na pewno się nie uda.
Otrzymał w przedpokoju honorarjum i poszedł.
Reszta towarzystwa siedziała jeszcze z godzinę w pokoju Husiatyńskiego. Dziennikarz mówił o literaturze spirytystycznej, o Lodge’u i Conan Doyle’u, o zjeździe metapsychików i Ewie C. Husiatyński skierował rozmowę na pewnego fornala, który stracił nogę skutkiem katastrofy czy wypadku, ale na seanse przychodził zawsze w całości.
— Jakim cudem takie rzeczy się dzieją? — mówił obywatel. — Dlaczego im się materjalizują organy nieistniejące? Kto dba o te szczegóły? Chciałbym usłyszeć zdanie profesora?
„Profesor“ cały ten wieczór a nawet znaczną część nocy spędził znów na rozmyślaniach, w swoim ubogim, nudnym pokoju. Siadał na kanapie, na krześle, na łóżku i próbował zdać sobie sprawę z wrażeń i przeżyć.
— Ludzkość poprostu wymaga ode mnie, żebym ją oszukiwał, nabierał... I właściwie wszyscy to robią. Taki Gulak naprzykład. Ma kartotekę, godziny przyjęć, księgę zamówień, prowadzi księgę dochodów i rozchodów. Płaci na rzecz skarbu podatek obrotowy. Z pozoru — to jest duża firma. Dyrektor przedsiębiorstwa. O piątej jedzie samochodem tu, o siódmej wpada do auta i każe się wieźć tam. Przed południem załatwia to, a po południu tamto. Jest jednym z tych, którzy mnie, próżniaka i darmozjada, potrącają na ulicy i nawet nie mówią „przepraszam“. Robi ruch w społeczeństwie, krząta się, ma minę zaaferowaną. Więcej nawet, ma miesiące dobre i miesiące złe, ma bilans handlowy. Nieprzewidziane straty, nieoczekiwane zyski.
To prawda: zajęcie owego biznesmena i obrotnego szefa firmy polega właściwie na kilku prostych ręko — i nogoczynach. Przedsiębiorca sadza klientów przy stole w ciemnym pokoju, czeka aż ich ręce zdrętwieją, oczy znieruchomieją, a nerwy przestaną reagować dość sprawnie. Potem zdejmuje but z prawej nogi i drapie pazurem w policzek zamożniejszego „kundmana“. Bierze flotę od łaskawych odbiorców i zmiata do domu. Notuje w książce zarobek i wypłaca gaże... Ma książeczkę czekową, żonę, komodę, bawialnię...
Owszem. Zgoda. Naturalnie. Nabieranie i oszustwo. Ale kto z nas, u stu par furgonów, nie jest Gulakiem? Kto nie oszukuje? Belfer? Gazeciarz? Prokurator? Minister? Ajent od ubezpieczeń? Literat? Kapelusznik? Zawracanie głowy! Każdy czeka aż się ściemni, zdejmuje but z nogi, łaskocze bliźniego, fosforyzuje palce i udaje nieboszczyka Fresajzena. Akcesorja się zmieniają, ale fakt pozostaje faktem.
Przez kilka lat zdawało mi się, że jako nauczyciel pracuję rzetelnie i uczciwie. Rozpraszam mroki... Nieprawda. Zagważdżałem mózgownice ludzkie. Moim elewom bardziej by się przydały prawa brydżowe albo preferansowe, niż prawa termodynamiki.
— Jadę jutro na Gęsią i basta. Trzeba z żywymi naprzód iść. Jeżeli wąsaty ślusarz nabiera grubego, krwistego Husiatyńskiego, to ma wszelkie racje za sobą. Ślusarza na pewno oszukuje ktoś inny: własna żona, sklepikarz, autor poczytnego romansu, właściciel kina. Trudno.
Dlaczegóż to ja jeden, Wiktor Mec Pierwszy, mam być w tem towarzystwie, jak ów Rycerz bez skazy albo inny Wawrzyniec Wspaniały? Pluję w garść, biorę się do roboty. Muszę zgromadzić trochę grosza nareszcie i ratować honor — jeżeli nie można inaczej — kuglarstwem i oszustwem...
Odtąd widywano co rano, o ósmej w smutnym tramwaju warszawskim pewną skuloną postać — w palcie na „prawdziwym multonie“ i w wytartym kołnierzu z królików francuskich. Człowiek ów nie nawiązywał z konduktorem długich rozmów o polityce, pogodzie i ostatnim podkopie kasiarzy. Siadywał skromnie na najgorszem miejscu, w największym tłoku i ścisku wyjmował gruby kajet w ceratowej okładce i coś w tym bruljonie kalkulował. Czasem gadał sam do siebie, uśmiechał się bez wyraźnego powodu i nie brał reszty z pięćdziesięciu groszy.
Ślusarz, pan Kulka, miał go też za warjata. „Profesor“ nie gwizdał do głośnika, zrezygnował z współpracy miauczącego kota. Zajął w warsztacie stół pod zlewem i długo bardzo konstruował jakąś pompę wodną. Potem wydmuchiwał różne rurki ze szkła i wytwarzał w nich próżnię. Jego „aparaty“ były bardzo kunsztowne, ale mniejsze od zwykłego kałamarza. Nic w nich nie dzwoniło i nic w nich nie syczało. Cienkie druciki biegły tu i owdzie, schodziły się, rozchodziły — i pajęczyna tych miedzianych przewodników, nakryta najczęściej pudełkiem od „tutek bez szwu Morwitan“ wyglądała, jak zagmatwana robótka ręczna z okresu prababek.
Wąsaty ślusarz patrzył zpodełba na nieprzystojne praktyki i bezcelowe dziwactwa. Próbował nawrócić manjaka i pchnąć go na właściwą drogę. Ale profesor kiwał głową, zgadzał się na wszystkie argumenty i po chwili znów majdrował uparcie przy blaszce, niewiększej od marki pocztowej, albo ślęczał nad folją metalową cieńszą, niż bibułka do papierosów.
Na śniadanie zjadał suchą bułkę i serdelek. Wódkę nawet pijał, owszem. W wolnych chwilach, kiedy jego szkiełka suszyły się nad palnikiem gazowym, grywał z Kulką w warcaby, ale nigdy — nawet po trzech kieliszkach większych — nie zwierzał się z tego, co robi. Mruk...
— Nie wiem, co się z tego wykluje — mówił czasami do Kozdrajskiego. — Jak panu wiadomo, wszechświat powstał z nicości. Wtrącam: jak panu wiadomo, ponieważ ja tu mam pewne zastrzeżenia. Tak czy owak... Jeżeli chcę coś stworzyć, coś wskórać głosem, muszę się najpierw uwolnić od wszelkich dźwięków i harmidrów. Muszę dać nurka w absolutną ciszę. Wytwarzam próżnię w tej kuli, umieściłem w niej pewną blaszkę. Zobaczymy...
Wyraźnego efektu nie było widać jeszcze i po dwóch miesiącach. Pajęczyna z drutów zasnuła pół ściany pod zlewem, szkiełka i pudełka stały na stole i pod stołem, pompa, szemrząc jednostajnie, pluskała po osiem godzin dziennie, ale — nikomu tem nie można było zaimponować.
Husiatyński wpadał do warsztatu raz na dwa tygodnie, marszczył czoło i niecierpliwił się coraz bardziej.
Pewnego dnia, pod koniec marca — wiosenne słońce błyskało wesoło w kałużach na podwórku przy ulicy Gęsiej — Husiatyński zajechał przed bramę wspaniałem autem prywatnem. Przyjrzał się w warsztacie warcabom, drucikom, popatrzył posępnie na zlew i pompę wodną. Poczem grzecznie, ale stanowczo zaprosił Meca na krótką pogawędkę do „Bristolu“.
W aucie siedziała już jasnowłosa bogini grecka, skinęła profesorowi głową i wskazała mu pięknym, niedbałym gestem małą ławeczkę. Jechali w milczeniu. Mec skulił się na niewygodnem siedzeniu, trzymał kurczowo skórzaną taśmę, ale mimo to przeczuwał, że jakaś katastrofa wisi w powietrzu. — Albo podrę jedwabne pończochy tej damy, albo wogóle wylecę na skręcie... Zważywszy mój przeklęty pech, może się też przytrafić, że wypadnę z rytmu, pchnięty siłą inercji huknę tę piękną osobę głową w brzuch albo spocznę na pewien czas w jej ramionach. Tak czy inaczej narażę się Husiatyńskiemu i stracę posadę...
Obawy były płonne. Zajechali do hotelu bez szwanku i obrażeń cielesnych.
Sam dostojny portjer wyskoczył na powitanie z oszklonych drzwi i wykonał na chodniku kilka kroków najmodniejszego charlestona.
— Samochód pana wiceministra Rzepkiewicza — mówił z uśmiechem. — Znamy, znamy. Piękna maszyna. Cukierek. Pieścidełko.
Obiad tym razem zjedli prędko i blondyna nie śmiała się z najprostszych wyrazów. Nie reagowała ani na ogórek, ani na mandarynki, ani — o dziwo — na banany.
Między deserem i czarną kawą zjawił się też i Kozdrajski. Miał zniszczoną tekę pod pachą i wyglądał potulnie, jak sztubak, któremu dziś w szkole postawiono pałę ze sprawowania.
— Przepraszam panią, pani Tyno — rzekł nagle Husiatyński do posągu greckiego. — Musimy tu omówić w pani obecności kilka spraw pilnych. Interesy! Trudno. Może pani przejrzy tymczasem gazety. Wieczorem idziemy do teatru. Niech pani zobaczy, co grają. Kabaret, kino, dancing — jestem do dyspozycji.
Odsapnął, zapalił cygaro. Spojrzał ponuro na cukierniczkę.
— Moi panowie, nie owijajmy rzeczy w bawełnę. Jest źle i coraz gorzej. Mówiłem z Rzepkiewiczem, mówiłem z Szypułkowskim, ale właściwie ja im nie mam nic do powiedzenia! Kredyty? Na jakiej podstawie mają nam dać kredyt? Pieniądz, jak panom wiadomo, jest bardzo drogi, a my ładujemy żywą gotówkę w zlew, w pompkę, w kilka drutów, w szklany kałamarz. Inaczej to sobie wyobrażałem. Pan Kozdrajski rozpowiadał mi cuda o zdolnościach pana Meca. Dwa i pół miesiąca to trwa — gdzie są wyniki? Proszę o raport. O raport szczegółowy! Co zdziałał pan Mec? Gdzie jesteśmy i kędy idziemy?
— Pan doktór Mec — jąkał Kozdrajski — zabrał się do pracy systematycznej. Do pracy, że tak powiem, od podstaw. Ponieważ mamy eksploatować harmider, więc pan doktór chce się izolować od wrzasku i dźwięków ubocznych. Wytwarza ciszę.
— To, że pan doktór wytwarza ciszę, zauważyłem już dawno. Milczy, ciągle milczy, jak zaklęty. O spirytyzmie nie mówi, o sprawach finansowych nie mówi, o swoich badaniach i o widokach na przyszłość też nie mówi. Milczenie jest złotem, ale na to złoto nikt nam nie da pożyczki. Proszę — pan doktór Mec ma głos! Pan Mec nie może przecież ustawicznie otaczać się mgłami, jak Pytja.
Słowo Pytja podziałało wreszcie — mimo wszystko — na jasnowłosą Tynę. Parsknęła śmiechem. Pauza.
— Słuchamy tedy — rzekł Husiatyński. — Kelner, piwo raz!
Mec mimo tyloletniej rutyny nie był oratorem. Zawsze miał tremę i zacinał się, wykolejał na najprostszych wyrazach. Wpadał w jakiś styl napuszony i sztuczny, a nawet poprostu „rozdwajał się“; jeden Mec słuchał przemówienia drugiego Meca i krytykował go ostro, bez pardonu: „co ten idjota wygaduje!“
— Pracuję w warsztacie — tłumaczył się nieśmiało — zaledwie od dziesięciu tygodni. Sam, bez żadnej pomocy.
— A Kulka? — przerwał Husiatyński. — Jakto?! A Kulka?
— O Kulce później. Kulka się tymczasem nie liczy. Sam lutuję, sam wykonywam roboty szklarskie. Dmucham, zatapiam. Jestem na drodze do pewnego odkrycia. Odkrycie — to może za dużo. W każdym razie — zagadnienie było dla mnie nowe. Zagranicą pracowałem głównie nad optyką nowoczesną, a tu chodzi o mechanikę i sprawy akustyczne... Helmholtz, Mach... Zwłaszcza Helmholtzby się przydał. Bądź co bądź zdaje mi się już teraz, że można będzie stworzyć taki przyrząd: Hałasomierz! Każdy ma w domu za oknem termometr, każdy ma barometr. Można będzie dać ludziom tani, niewielki instrument, który zarejestruje na skali, jaki był harmider największy w ich mieszkaniu, albo gdzie indziej. Naprzykład w lokalach publicznych albo na zebraniach wyborczych... Zamiast dużo gadać, powiemy: wszczął się tumult i hałasomierz wykazywał dziesięć stopni powyżej zera. Albo: sztuka nie miała powodzenia. Po drugim akcie hałasomierz spadł do 2° H. H. Albo w operze: baryton ma głos brzydki, chociaż donośny. Hałasomierz wyleciał z hukiem ponad 150° H. H.!
— Haha? Dlaczego haha?
— Nazwałem to prowizorycznie „hałasomierz Husiatyńskiego“ — HH!
— Dziękuję! Haha! Raczej chy-chy! Panowie myślą, że w takich głupstwach będę lokował kapitał? Żywy grosz? To żarty! Żyjemy w czasach turbin, motorów, dynamomaszyn. Trzeba tworzyć energję, silniki, nie figle!
— Znam pewnego artystę rzeźbiarza — zaczął dłuższą opowieść Kozdrajski — znam pewnego rzeźbiarza — artystę, który właśnie na drobnych rzeczach się dorobił. Wymyślił pastę do zębów, lakier do paznokci i ochraniacz do skarpetek. Fabrykuje w domu, u siebie. Ma motor pod łóżkiem...
— Ale ja nie chcę mieć motoru pod łóżkiem i nie będę pchał gotówki w pastę do zębów! Nie uznaję skarpetek! — krzyczał Husiatyński. — Zupełnie inne miałem zamiary i inaczej przedstawiłem sprawę sferom miarodajnym. W podaniu jest mowa o wielkim przemyśle, o patentach niemieckich, o zainteresowaniu, jakie wywołaliśmy w Ameryce! Teraz mi panowie dykteryjki prawią o paznokciach, lakierach, pastach i skarpetkach! Dziecko jestem, czy co u licha!
— Pikolo! — wrzasnął nagle na chłopca, zbierającego talerze. — Czekam na telefon. Proszę tam powiedzieć portjerowi, czy innemu djabłu, że w razie czego siedzę tu, w restauracji. I piwo pilzeńskie, oryginalne! Butelka!
— Nie rozumiem poprostu, co się stało! — grzmiał donośnie, przepłukując co chwila gardło piwem. — Byliśmy na najlepszej drodze. Sam widziałem, że kot miauczeniem poruszał wentylator. Mówiłem o tem Rzepkiewiczowi, malowałem mu dalekie perspektywy, zainteresowałem przemysł i handel. Wojsko! Prosiłem ludzi o sekret, mówiłem im, że to tajemnica państwowa! — aż tu ni stąd ni zowąd zamiast w górę, to nadół? Pan Mec miał rozwinąć interes, a tymczasem co? Wszystko więdnie w zalążku, jak kwiatuszek na mrozie! Stulamy listki — hałasomierz!!! To już wolałbym z Gulakiem fabrykować różdżkę czarodziejską, która u nas w przemyśle naftowym może mieć duże zastosowanie.
— Z początku — wtrącił Kozdrajski głosem słodkim — wszystko szło jak z płatka i wszyscy byliśmy dobrej myśli. Ja sądzę, że to chwilowy zastój, chwilowy i przemijący. Uszy do góry! Prawda, proszę pani?
— Pani Albertyna z temi sprawami nie ma nic wspólnego! Dyskusje zresztą nie pomogą. Fakty! Tatsachen — jak mówią Niemcy.
Husiatyński spojrzał groźnie na pikola i butelkę piwa.
— Patrz, gdzie lejesz, durniu... Krótko mówiąc, nie będziemy sobie prawili duserów przy czarnej kawie. Najlepiej prosto z mostu: Zakłady Przemysłowe „Motor-Vox“ zawiodły się na panu doktorze Mecu. Nie widzę w nim materjału na dyrektora wielkiej firmy. To nie jest Ford, ani Krupp, ani Siemens, ani Armstrong. Nie czuję w nim szefa, urodzonego wodza, nie czuję w nim Napoleona. Wygląda raczej na ciepłe kluski, niż na kogoś, kto ma stwarzać energję. Jak myślisz, Tyno?
Tyna odłożyła gazetę i po raz pierwszy przyjrzała się uważnie doktorowi Mecowi, który pod magiczną siłą tego wzroku zarumienił się mocno i zaczął nerwowo zapinać marynarkę na dwa istniejące i jeden urwany guzik.
— Nie poczu... nie przyznawam... nie poczujam się — rzekł wreszcie — do żadnej winy!... Jeżeli ten ślusaty wąsarz...
— Kto?
— Jeżeli Kulka miał z początku jakieś rezultaty, to uważam... Głupstwo... Dzisiejsza technika ma tysiące różnych sposobów. Mucha może wystrzelić z armaty, komar połączy dwa druty — krótkie spięcie i wybuch jest! Cóż z tego, że kot miauczał, a wentylator się obracał? Trzeba znaleźć coś nowego. Inaczej mamy do czynienia z tak zwanym trukiem, trikiem...
— Nie rozumiem! — rzekł Husiatyński. — Pan to rozumie, panie Kozdrajski? Tryk? Truk? Co ten człowiek wygaduje?
— Przepraszam. Bardzo przepraszam. Teraz ja mówię. Można obracać wentylator, strzelać z armaty, zburzyć miasto i wysadzić Alpy w powietrze nietylko zapomocą miauczenia głupiego kocura, ale wzmacniając odpowiednio bzykanie muchy i cykanie zegarka. Amplifikacja! Relais! To nie są nowe źródła energji. Ślusarz — nie chcę nikomu robić przykrości — ma baterję akumulatorów w piwnicy, pod podłogą. Tak zwane „relais“, obwód boczny, „shunt...“
— W dalszym ciągu nic nie rozumiem! Złożyliśmy podanie, mamy otrzymać patent! „Vox-Motor“...
— Vox-Motor to bluff! Vox-Motor to blaga! Vox-Motor nie istnieje. Jeżeli pan mówi do słuchawki telefonicznej, to pan porusza pewną blaszkę i wywołuje pewien prąd. Może pan tym prądem wyzwolić silniejszy prąd tak, jak małe dziecko może otworzyć kran wodociągowy i zalać wodą całe mieszkanie. Ale tu jeszcze niema nowych źródeł energji. Nie wiem, kto kogo nabiera. Wiem jedno. Wąsal chowa akumulatory pod podłogą!
Husiatyński poczerwieniał, wstał, huknął pięścią w stół.
— Pan nas oskarża o oszustwo?! Teraz? W chwili, kiedy mamy otrzymać kredyty? W chwili, kiedy nawet zagranica zwróciła na nas uwagę? Kiedy Pat i P. K. O., kiedy MSÓ... Kiedy inwestycja kapitałów obcych...
— Przepraszam! Ja się nie znam na kapitałach obcych. Weźmy rapier... papier i ołówek... Ślusarz... amplifikator... shunt...
Mec drżącym głosem jął wyrzucać sylaby bez związku; kreślił przytem na papierze linje, obwody, łańcuchy, zygzaki. Stawiał litery A, F, E. Chwycił jasnowłosą Atenę za rękę i mówił coś do niej wyrazami, niedokładnie spolszczonemi: wentyl, woltaż, amper, mikrofon, frekwencja, moduł, inercja.
Kiedy wreszcie przez drżące wargi rzucił słowo frykcja, blondyna zbladła z przerażenia. Nikt nie wie, na czemby się ta rozmowa skończyła.
Na szczęście w momencie kulminacyjnym wpadł mały chłopak, stuknął obcasami i krzyknął dźwięcznym, piskliwym głosikiem:
— Pan Husiatyński do telefonu! Urzędowy albo podmiejski. Bardzo mocno dzwonią!
Husiatyński rzucił serwetkę. Zgasił i zmiażdżył cygaro. Odsunął krzesło.
— Sądzę, panie Mec, że konferencję możemy uważać za zamkniętą! Teraz — po dwóch miesiącach! — coś podobnego... Gradobicie poprostu!
Krokiem mocnym i stanowczym ruszył ku drzwiom, ale jeszcze po drodze podniósł ciężki stołek i postawił go z pasją na dawnem miejscu, aż jękło.
— Boże! — biadał Kozdrajski. — Wszystko nagle djabli wzięli. Piorun z jasnego nieba! Profesor jest, jak ów Samson biblijny. Wstrząsa kolumnami i grzebie nas pod gruzami!
— Pan profesor mówi bardzo ładnie — rzekła blondyna głosem omdlewającym. — Prawie wszystko zrozumiałam. Ale dlaczego pan profesor się jąka?
Mec spostrzegł, że wciąż jeszcze trzyma jej rękę. Tylko teraz — dla odmiany — bogini grecka ściskała mocno jego dłoń. I to spojrzenie...
— Mam jeszcze jedną ważną konferencję dziś wieczorem — powiedział i zarumienił się. — Muszę, niestety, odejść. Przepraszam.
Złożył ukłon głęboki i poszedł. Starał się naśladować Husiatyńskiego. Szedł ku drzwiom krokiem elastycznym, ale bardzo uroczystym. Po drodze podniósł wgórę ten sam stołek i postawił go ostrożnie na podłodze. Małemu chłopcu wręczył dwa złote pięćdziesiąt i skinął mu głową na pożegnanie. W szatni rzucił jedno gromkie słowo: — Palto! — i po chwili dopiero dorzucił: — Do stu djabłów!
Brnął do domu przez ulice zachlapane i ociekające wodą. Z dachów spadały ciężkie krople, śnieżne kurhany i usypiska na chodnikach topniały, w powietrzu było już trochę błysków i powiewów wiosennych.
Z tych czy innych powodów animusz bohaterski melancholijnego przechodnia stopniał doszczętnie na rogu ulicy Wareckiej.
Opuścił głowę i słaniał się pod murami brudnych kamienic.
Stróżka Józefowa, która profesorowi przynosiła co rano herbatę i dwie bułki, traktowała go dość pobłażliwie i przemawiała do człowieka pomylonego jak do małego dziecka. Nigdy mu nie można było dogodzić. Wszczynał rwetes o głupią kartkę papieru, a zostawiał w nieznanej pralni tuzin kołnierzyków i gubił adres. Powłoczki tak gdzieś pochował, jakby się pod ziemię zapadły, a chustki do nosa wsadził raz między najgrubsze książki. Odnalazły się po dwóch miesiącach w encyklopedji.
W ostatnich czasach stracił głowę doreszty. Wysypywał cukier, tłukł szklanki. Siedział, namydliwszy twarz, przed lusterkiem, ale się nie golił, tylko coś mruczał.
— I poco mi to było? Wszedłem nareszcie między ludzi, przyjęli mnie, przyhołubili. Wino, kobieta, śpiew, praca twórcza... Rozbiłem wszystko jednem uderzeniem. Jestem wciąż jak ten przysłowiony słoń w składzie porcelany. Co teraz?...
Całemi dniami nie wychodził z domu i Józefowa nie mogła sprzątnąć pokoju. Książki powylatywały z szafek i tworzyły na podłodze i meblach razem z ubraniem dziwaczne kształty — zmniejszone modele Alp. Buty zawędrowały na półkę, flaszka z wodą kolońską stała na kanapie, kałamarz na stoliku nocnym.
— Lokator z pod numeru ósmego na pewno dostanie fijoła — zwierzała się Józefowa innym kumoszkom. — Ma coś takiego w oczach. Znałam jednego, chodził do urzędu, walczył z lichwą i spekulacją, sam do siebie gadał i spał pod kołdrą w ubraniu. Jak zaczął szprynce wyrabiać... Przyczepił się do kataryniarza na podwórku. Kawały, powiada, — macie przyprawioną brodę, człowieku, jesteście oszust, świńtuch, udajecie muzyka, powiada, a jesteście zbiegłym cesarzem niemieckim. Ja was znam z fotografji. Wyłudzacie pieniądze... Zabrali go. I tego zabiorą, jak dwa razy dwa cztery.
Mec czuł, że sieje postrach i budzi zgrozę, ale nie mógł już — poprostu nie mógł — nic uczynić dla uratowania zaszarganej opinji. Stawiał cukiernicę na szafie, pióro rzucał do miski, ręcznik wieszał na kinkiecie lampki elektrycznej, a ostry nożyk ciskał do dzbanka. Kładł się zato co wieczór do łóżka z postanowieniem niezłomnem, że silą woli wstrzyma oddech i umrze. Łatwiej chyba było wykonać ten kunsztyk fizjologiczny, niż zrywać się rano, jechać wpoprzek przez całe miasto, ulepszać „hałasomierz“ i borykać się — bez wiary w zwycięstwo — z wąsatym ślusarzem, roztargnionym Kozdrajskim i sangwinicznym obywatelem ziemskim, który notabene nienawidził mrukowatego belfra.
Więc co u licha począć? Czem wypełnić ponure dni i groźne, długie wieczory w zadymionym pokoju o popękanych ścianach? Zawsze ktoś obok bębnił na fortepianie w sposób denerwujący. Córka gospodyni uczyła się nagłos o basenach, cyklistach, o dwóch gatunkach kawy i o zyskach ze sprzedanej herbaty...
— Rozumiem to wszystko — mruczał Mec — mógłbym rozwiązać wszystkie zadania, nad któremi ślęczą nieszczęśliwe dzieci na całej kuli ziemskiej. Rozumiem teorję względności i pamiętam, jakie są wymiary wszechświata. Wiem, jaką linję zakreśla ciało, rzucone poziomo i pojmuję, dlaczego latem dzień jest dłuższy a noc na biegunie trwa pół roku. Dzieci moje! Odstąpię wam tę wszechwiedzę za dwieście dolarów, złóżcie się i niech raz wszystko djabli porwą...
Któregoś dnia stara Józefowa, uzbrojona w mokry gałgan, ruszyła ku szafie pod oknem. Szafka była tak przeładowana książkami, rocznikami czasopism, foljałami, że raz wraz odrywał się od niej samorzutnie jakiś szpargał, spadał jak kamień, złom skalny w górach i napełniał pokój kurzem i hałasem.
— Trzeba tu zrobić porządek — mruczała starowina. — To tak nie może być. Lokatorzy z trzeciego narzekają, że coraz coś się wali. Sufit dudni! Rututu — pęc! I znów pęc — rututu!
Mimo gorących protestów „sublokatora z pod ósmego“ jęła wydobywać z wielkiego stosu podręczniki naukowe. Wytarła mokrą ścierką Macha, Darwina, fizykę Grimsehla i zabrała się do słynnego Kohlrauscha. Ten widocznie był kluczem pozycji, „przyczółkiem mostowym“, jak mówią chętnie strategicy po gazetach, bo nagle istna lawina runęła z hukiem na podłogę. Leciały zeszyty, broszury, książki w oprawach i oprawy bez książek.
Babina przeraziła się najpierw trochę, ale natychmiast odzyskała animusz i samopoczucie.
— Rupiecie jakieś! — mruczała. — Pudełka między książkami... To chyba można wyrzucić, nie?
— Co wyrzucić? To?! — krzyknął wielkim głosem „sublokator“. — Pani oszalała? Tego pudła szukam napróżno od roku! Tam są listy Ramsaya, Michelsona, listy odręczne laureatów Nobla! Pani chce wyrzucić na śmietnik karty o wartości muzealnej! Karty, na które pokolenia ze czcią spoglądać będą!? Proszę sobie stąd iść! Nie pozwalam na porządki i na profanowanie tych rzeczy mokrą ścierką! Gdyby nie szacunek dla pani siwych włosów...
Józefowa chwyciła szczotkę za rękojeść, owinęła szmatę naokoło wyłysiałej deski poprzecznej i machnąwszy tem narzędziem kilka razy bez sensu, opuściła pokój.
Mec siadł na fotelu pod oknem, zdjął ostrożnie podartą, zakurzoną pokrywę z pogniecionego tekturowego pudła i wydobył paczkę zżółkłych arkusików, biletów wizytowych, kart pocztowych...
Tak! otrzymał tych kilka listów pochlebnych po rozesłaniu swej pracy doktorskiej. Niektórzy z największych pisali do niego wówczas „Szanowny Kolego“ albo „Szanowny Panie Doktorze“, winszowali mu, pytali o szczegóły, prosili o bliższe informacje. Przypomniał sobie domek w Heidelbergu, przy ulicy Zamkowej, zarosły bluszczem i winem, dni upalne, letnie i te godziny radosne, kiedy to owe listy uprzejme i gratulacje odczytywał po raz pierwszy.
Nagle zerwał się na równe nogi.
— Dosyć! Koniec! Nie będę butwiał i żółkł w zakurzonem pudle, jak te papiery! Trzeba się zdobyć na krok stanowczy, krok konkwistadora! Tyle różnych świństw dzieje się na świecie — przybędzie jeszcze jedno! Sprzedaję te autografy, rzucam je na rynek i jadę. Nie wierzę w spirytyzm, ale gdyby nawet ci szaleńcy na seansach mieli rację, gdyby duch wielkiego Ramsaya przyszedł do mnie w nocy i czynił mi wyrzuty — nie będę się lękał. Mistrzu! — powiem — najmarniejsze życie ludzkie jest więcej warte od najcenniejszych pamiątek i relikwij. Musiałem to uczynić... Musiałem. Nałożono mi pętlę na szyję i zaciskała się coraz mocniej.
Odszukał na biurku mniej więcej czystą ćwiartkę papieru listowego... Odnalazł obsadkę i nawet jakąś zardzewiałą stalówkę. Pisał pośpiesznie, gorączkowo.
Gentlemen! Otrzymałem i posiadam kilka listów ludzi wybitnych, genjalnych, kilka listów Michelsona, Ramsaya, H. A. Lorentza. Przyciśnięty potrzebą, postanowiłem te autografy sprzedać. Wiem, że czynię źle i że zazwyczaj dopiero rodzina adresata — po jego śmierci — ciągnie zyski z takich skarbów i depozytów. Niech mnie tłumaczy to, że rodziny bliższej nie mam. Nie wiem, czy przygodny spadkobierca zechciałby uszanować moją ostatnią wolę. Nie wiem, coby się z tem wszystkiem stało po mojej śmierci. Przed zgonem własnym chciałbym pewną sprawę załatwić, spłacić pewien dług honorowy i muszę zdobyć w jakiś sposób co najmniej 250 dolarów.
Prześlę Panom jutro w paczce rekomendowanej wszystkie listy oraz książki z dedykacjami odręcznemi ludzi wybitnych. Ocenę pozostawiam Panom. Gdyby firma Tinker & Tinker zechciała tę przesyłkę traktować jako zastaw i pozwoliła mi zczasem wykupić moje pamiątki... Ale takich warunków oczywiście stawiać nie mogę. Życie moje dobiega końca, jestem niedołężny i jakby zidjociały. Nigdy dotąd nie posiadałem większej sumy, niż dolarów 180 — 185 i słabe są nadzieje, żebym się teraz właśnie — w okresie ostatnim — miał dorobić znaczniejszego majątku. W każdym razie byłbym spokojniejszy, gdyby mnie Panowie zapewnili, że moje archiwum zachowają jeszcze przez czas pewien u siebie... Zresztą — może cała ta propozycja jest śmieszna i dziecinna? Nie wiem.
Wyrazy najgłębszego szacunku
doktór nauk przyrodniczych.
Warszawa...
Po upływie tygodnia, kiedy Mec stracił już wszelką nadzieję, żeby na tę ofertę naiwną mogła nadejść odpowiedź od poważnej, głośnej w świecie firmy handlowej, obudziło go w nocy głośne dzwonienie i pukanie do drzwi wejściowych.
Widocznie istnieje doprawdy jakieś prawo mocne, niemal przyrodnicze, dzięki któremu złoto lgnie do złota i pieniądz przyciąga pieniądz.
W kilka dni po „wielkiem świństwie“ czyli już po haniebnej tranzakcji i zrealizowaniu czeku poczciwych, dobrych panów Tinkera & Tinkera (Booksellers since the year 1850), Mec spotkał swego partnera Kozdrajskiego na placu Teatralnym. Profesor krążył po tym placu co rano i zastanawiał się wciąż jeszcze nad kwestją, jak załatwić skomplikowane formalności paszportowe.
— Społeczeństwo znowu mi chce zabrać pięćset złotych, niewiadomo za co. Nakładają na mnie haracz, prawdopodobnie dlatego, że wywożę pieniądze z kraju. A jednak zarobiłem przecież owe dolary dzięki pewnej operacji finansowej — haniebnej, to inna kwestja, — ale dokonanej poza krajem. Jak tu wytłumaczyć to wszystko urzędnikowi magistrackiemu, który z różnych względów historycznych prochu nie zdążył wymyślić?...
Kozdrajski ospały i przygnębiony maszerował w stronę ulicy Gęsiej, do zakładów „Motor-Vox“. Spostrzegł pierwszy profesora i partnera szachowego, wyjął z bocznej kieszeni palta zalakowaną kopertę i wręczył mu ją gestem tragicznym:
— Sześćset złotych — powiedział. — Pańska zaległa gaża, profesorze. Towarzystwo „Motor-Vox“ się rozpadło. A właściwie odleciał „motor“ i został tylko „vox“. Husiatyński ze ślusarzem Kulką pracują teraz w metapsychice i w artykułach pozagrobowych. Fabrykują różdżki do odnajdywania wody zaskórnej i nafty, przyrządy do telepatji, patentowane stoliki do lewitacji, ekierki, odlewy parafinowe i instrumenty do mierzenia siły woli oraz napięcia uczuć. Tę sumkę noszę już od dłuższego czasu w palcie, ale wypadł mi z pamięci numer pańskiego domu. Ulica zresztą również. Obszedłem Hożą, Piękną, Koszykową — napróżno. Dzisiaj miałem się poświęcić Mokotowskiej, jutro chciałem obejść Polną i plac Unji Lubelskiej. Ciekaw jestem, jak tam przyszłość się z tem zagadnieniem upora. Człowiek nie może przecież spamiętać tylu adresów. Każdy obywatel będzie miał przypuszczalnie własną stacyjkę odbiorczą na sobie, będzie reagował na inny sygnał ściśle określony i skoro ktoś ze znajomych zechce mu coś zakomunikować, to rzuci poprostu w eter świetlny odpowiedni znak porozumiewawczy, poczem odbiorca-adresat odczuje natychmiast lekki niepokój, swędzenie, czkawkę, albo pragnienie i uda się do umówionego baru na wódkę. Cóż kochany profesor porabia?
— Wyjeżdżam! do Europy!
Kozdrajski stanął jak wryty na jezdni i omal nie wpadł pod samochód.
— Jakto? Za te sześćset złotych?
— Nie — odrzekł skromnie Mec. — Popełniłem pewną malwersację. Mam huk pieniędzy. Widzi pan?
Dolary były zwinięte w rulon i zmocowane gumką podwiązkową, albo raczej tasiemką do spinania rękawów.
— Ile tego jest?
— Dwieście pięćdziesiąt sztuk! Kazałem sobie całą sumę wypłacić w notach jednodolarowych, — w ten sposób człowiek mocniej czuje, co ma i czego się wyzbywa. Jest oszczędniejszy, przezorniejszy. Nie hula, ma wyrzuty sumienia.
— I rzuca profesor pracę nad hałasomierzem H. H., który się tak pięknie zapowiadał?
— Rzucam! Wszystko rzucam. Powierzam panu mój pomysł, panie Józefie. Niech go pan rozwinie i eksploatuje. Ja muszę jechać — tam... Pan wie? Ta śmieszna sprawa honorowa... Pamięta pan?
— Pamiętam. Tubka?
— Tubka.
Kozdrajski zasępił się jeszcze bardziej. Zdjął zielony kapelusz welurowy, otarł czoło chustką wybitnie fioletową, podparł ramieniem drucianą szafkę, która zawierała jakieś groźne obwieszczenia urzędowe i wisiała dość chwiejnie na murze ratusza, obok wielkiej bramy wjazdowej.
— Paszport już pan ma?
— Nie. Ale właśnie idę „do nich“ — rzekł butnie i zawadjacko Mec.
— Jakto? Tak sobie pan idzie bez niczego? bez protekcji? bez znajomości? Po paszport?
— Tak idę. Po paszport. Sam. Co „oni“ mi mogą zrobić? Mam prawo.
— Ano wszystkiego najlepszego... Może pan jeszcze kiedy wróci... Popracujemy nad uprzemysłowieniem kraju, nad nowemi źródłami energji... Zagramy w szachy... Dowidzenia...
— Dowidzenia, panie Józefie. Dziękuję... Nie wiem, czy mogę przyjąć ten „jurgielt“ od Husiatyńskiego?
— Jaki jurgielt? — zdziwił się Kozdrajski.
— No... gażę, sześćset złotych. Może to jest zresztą „szwajggielt“. Licho wie, co ten szlagon zamierza. Wkręci mnie w jakąś kabałę? Poda mnie jako kierownika swojej pracowni metapsychicznej? Co tam — wszystko jedno! Ściskam dłoń pańską. Żegnam...
Kozdrajski długo jeszcze patrzał na wielką bramę ratuszową i na ciemny mur narożny, za którym zniknął jego partner szachowy. Potem westchnął, ruszył w stronę Bielańskiej, zawadził w roztargnieniu o kosz pewnej baby i dla uniknięcia jej złorzeczeń wskoczył do przejeżdżającego tramwaju.
Wypadki radosne i wydarzenia ponure tworzą w życiu przeróżne dziwaczne serje, zupełnie jak „rouge“ i „noir“ w rulecie.
Mec stał właśnie w ogonku, dzierżył w drżących rękach formularz przepisowy, dwie stare własne fotografje i patrzył z trwogą na urzędnika, od którego jego losy zależały. Nagle — przeleciał tuż obok niego, jak swawolny wiatr polny, jeden z dawnych uczniów czy może młodszych kolegów gimnazjalnych. Przeleciał, zawrócił, stanął, zmrużył oko...
— Mec! — krzyknął nagle. — Patrzcie państwo! Co profesor tu robi? Zagranicę? Z walutą? Teraz wiemy, kto wywozi gotówkę!
Wyciągnął go z nudnego ogonka, zarzucił pytaniami.
— Zaraz, zaraz, zaraz! Chwileczka, momencik, one minute. Paszport?! Profesor przecie nie będzie płacił takich sum bajońskich za głupią książeczkę, pisaną stylem urzędowym. Dzieła Mickiewicza są tańsze i „Popioły“ w wydaniu luksusowem! Minuta milczenia! Wycieczka pszczelarzy? Moglibyśmy pana delegować do Francji jako pasiecznika... Moglibyśmy też pana wysłać na zjazd futbalistów-weteranów... albo jako siłacza na olimpjadę... albo jako maturzystę do Jugosławji... Kongres filatelistów i ginekologów... Kongres reemigrantów... Halt! Mam! Profesor przecie pisał coś tam w gazetach? Profesor pojedzie z dziennikarzami do Czechosłowacji!
Wykręcił się na pięcie, wpadł za żółtą barjerkę, która oddzielała groźnego Kronosa z mitologji greckiej od zwykłego szarego, strwożonego tłumu, coś owemu bóstwu olimpijskiemu (siódma klasa + dodatek drożyźniany) szepnął na ucho, zamknął się na chwilę w urzędowej budzie telefonicznej, wrócił, poklepał Meca po ramieniu i zabrał go na kawę do Semadeniego.
— Pamięta profesor, jak mi profesor dwóję wlepił z fizyki? Jedyna dwója w całej klasie! Ja rzeczywiście byłem tępy w szkole średniej! Dlaczego? — nie pojmuję! Poprostu wydaje mi się, że niektórzy ludzie rozwijają się dopiero później, w ruchu, w ogniu starć życiowych. To tak jakby profesor dwóje i pały stawiał „wiktorji regii“ za to, że tak rzadko rozkwita. Rozkwitłem późno, ale zato... Mam żonę, mam syna, mam stanowisko. Codzień mi podrzucają inną tekę ministerjalną. Zapowiedziałem służącej: nie przyjmować! Mieszkamy we własnym domu, na Topolowej. A jak tam u profesora? Powolutku, co? Jak żona? A! profesor nieżonaty, prawda. Pamiętam!... Gdyby pan miał jaki uciułany kapitalik i chciał go ulokować korzystnie...
Wśród takich rozmówek ożywionych minęło ze trzy kwadranse. Mały chłopak, zdyszany i czerwony wpadł do zadymionej palarni i wręczył wygadanemu sprężystemu panu z żółtą teką, niewielką, czystą książeczkę blado-zieloną. Była w niej podobizna Meca, już wklejona i przypieczętowana.
— Podpisze pan to sobie i może pan jechać do Czech, Niemiec, Jugosławji, Holandji. Innych krajów europejskich i zamorskich nie wymieniłem, ale to furda. Czterdzieści złotych pozwoliłem sobie uiścić za profesora i nie przyjmę zwrotu! Ani podziękowania! To rewanż za tę dwóję!...
— Jak on się nazywa? — myślał Mec. — Do licha, pamięć mi słabnie. Finta? Spółswat? Postrzygalski? Żabęcki? Przytyło? W każdym razie zapowiadał się świetnie: jako jeden z największych idjotów w historji czasów nowszych... Teraz mnie proteguje i klepie po ramieniu... Owszem, proszę bardzo. Zgoda.
Dziennikarze mieli wyruszyć dopiero pod koniec kwietnia.
— Wyjeżdża pan — powiedział Mecowi w redakcji pewien nerwowy młodzieniec w binoklach — jako delegat naszej „Gazety Codziennej“. Musi pan zabrać frak i dwie koszule frakowe, względnie czyste, kołnierzyki sztywne. Innych obowiązków pan nie ma. Przyśle nam pan ze dwie korespondencje, po dwieście wierszy każda. Wygłosi pan przemówienie na bankiecie. Jedno do trzech. Honorarjum otrzyma pan po powrocie. Płacimy 40 groszy od wiersza w pierwszą środę po piętnastym. Zaliczek nie dajemy. Kierunek naszego pisma i zapatrywania w przyszłym tygodniu nie ulegną zmianie. Wie pan przeto, czego się trzymać i w jakim duchu pisać.
Profesor kupił sobie natychmiast mapę Warszawy i teraz — przed daleką podróżą — zwiedzał to miasto, jak turysta. Był w kamienicy Baryczków. Siedział pół dnia na ławce w Łazienkach.
Nabył też nowy gruby bruljon w ceratowej okładce i przerobił go na „księgę główną“. Na jednej ze stronic pod nagłówkiem Ma wpisał wszystkie swoje kapitały w walucie krajowej i zagranicznej, kilka pomysłów niewyzyskanych, „hałasomierz“, trzy garnitury, sześć koszul dziennych i dwie pary butów.
Rubryka Winien składała się z pozycyj znacznie poważniejszych.
Figlarne potoki wiosennego światła słonecznego zalewały dworzec Główny i każdy spocony tragarz paradował w świetlistej, promiennej aureoli, każdy metalowy guzik rzucał iskry i ognie, jak diament w koronie. Najweselej jednak wyglądał pociąg pośpieszny na torze VII. Białe szyldy przyczepione do ciemnych wagonów mówiły o krajach dalekich, o miastach gwarnych, napisy brzmiały jak fanfara, jak wiersz śmiałego poety nowoczesnego: Plzno, Karlovy Vary, Marianske Lazne... Albo znowu: Piotrowice—Wien Stb.—Udine—Venezia.—
Pasażerowie, podnieceni rytmem tej poezji, kręcili się po peronie w nastroju radosnym, kupowali gazety, pomarańcze i znać było, że właściwie chcą świat, cały kosmos przycisnąć do łona i dać mu za to czterdzieści groszy na piwo. Niech tam!
Jeden tylko nieduży żywy człowieczek w płaszczu, bardzo przypominającym skórkę od serdelka, biegał zziajany, zatroskany po flizach chodnika, przenosił walizkę i pled z przedziału dla palących do przedziału dla niepalących, z wagonu austrjackiego do wagonu włoskiego, gubił parasol, laskę, rozkład jazdy, otwierał torbę podróżną, znów ją zamykał. Wreszcie władował wszystkie pakunki do wagonu czeskiego, usiadł przy Mecu, otarł czoło i nos jedwabną chustką i bez dłuższych wstępów powiedział:
— Kacenszprung, dentysta. Bardzo mi przyjemnie. Mam bilet pierwszej klasy, ale pojadę z panem. We dwóch zawsze raźniej. Jak ja pójdę do wagonu restauracyjnego, to pan będzie uważał na rzeczy, a kiedy pan gdzie pójdzie, to ja zostanę... Podobno kradną. Jeden z moich znajomych miał niedawno taki wypadek. Jedzie, uważa pan, do Wiednia, aż tu nagle... Hallo! Lola! — przepraszam — Tyna! Tak, to ona! Jej teraz na imię Tyna!
Dentysta wyjrzał przez okno, wyleciał z wagonu i z niezwykłym impetem rzucił się na pewną dorodną i dostojną damę, której sięgał do ramienia.
— Tyna! — wołał wielkim głosem. — Co za fenomenalne, nieoczekiwane, radosne zdarzenie! Jedyne w swoim rodzaju. Tyna, jak Boga kocham! Tynka!
Była to istotnie bogini grecka... Owinięta w mgły srebrzyste i lśniące przypominała jeszcze bardziej, niż wówczas w „Bristolu“, postać alegoryczną. Zdawało się, że teraz dopiero dzień wiosenny nabrał właściwego sensu, że już wiadomo wreszcie, dlaczego słońce świeci tak mocno i zapala ognie w guzikach, blachach, stalowych szynach i okrągłych kałużach. Stacja kolejowa i peron Nr. VII — za jej sprawą — zamieniły się na fryz muzealny p. t. „Labor omnia vincit“ czyli „Minerwa wśród lokomotyw“.
Dentysta wprowadził Pallas Atenę do wagonu, umieścił jej pudła, torebki, paczki i kwiaty na siatkach i ławkach.
— To jest pan... — rzekł nagle — pan... przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska?
— Ależ ja znam świetnie pana profesora! — szczebiotała bogini. — Siedzieliśmy przez dłuższy czas tuż obok siebie, prawda? Bliziutko, ramię przy ramieniu... Na seansie! Pan profesor wie, że o nas pisano w gazetach? Mieliśmy recenzję, a jakże. „Wśród uczestników był również znany wynalazca, dr. M., i głośna artystka, panna Tyna Z.“ Chowam ten wycinek i przekażę go moim spadkobiercom.
Szczebiocząc bez przerwy, usiadła przy Mecu — „bliziutko“ — kazała mu trzymać różne mocno pachnące przedmioty i lekkie tkaniny, zarzuciła mu na ramię futrzany kołnierz, jedwabny szal i częstowała go pralinami:
— Pan profesor wyjeżdża oczywiście, w sprawach fabryki? Pan profesor jedzie naturalnie do Wiednia? Bardzo się cieszę, bo ja też. Kacenszprung nie sięgniesz tak wysoko. Poczekaj! Stłuczesz lusterko, a to zły znak. Bardzo zły znak. Raz mi się stłukło... w Krynicy...
Lokomotywa gwizdnęła, pociąg ruszył, zgrzytając przeraźliwie i prawo bezwładności, odkryte przez Galileusza i Newtona, rzuciło nagle ów żywy posąg grecki — torsem naprzód — w ramiona Meca. Profesor miał wrażenie, że zwiedza muzeum, siada na pluszowej kanapce i raptem — Wenus z Milo, znudzona banalnemi okrzykami podziwu i codziennemi zachwytami tłumów, schodzi z piedestału, składa mu ufnie głowę na ramieniu i powiada:
— Dziękuję panu! Życie mi pan ocalił! Byłabym się wywaliła, jak długa. Widzisz Szprung, jaki pan profesor jest zręczny!
Usadowiła się wreszcie na ławce, obwiesiła siatki i poręcze wonnemi szalami, kołnierzami, wzorzystemi zasłonkami, tiulami, jedwabiami, kaszmirami i rozpoczęła nową serję pytań.
— Profesor miał zawsze takie ładne oczy? Profesor nigdy nie golił wąsów?
Kacenszprung, dentysta, czynił, co mógł, żeby zaimponować towarzystwu i zwrócić wreszcie uwagę na swoją niewielką osobę. Szeleścił żółtawą pokrywą, przypominającą skórkę od serdelka, wyjmował z przeróżnych kieszeni — a miał ich akurat czternaście — kartki papieru, notatki, listy, bilety wizytowe, grzebyki, lusterka, ołówki, kwity, kartki ulgowe do teatrów miejskich.
— W Wiedniu — mówił — muszę odwiedzić hrabinę Montecuccoli. Leczyła się u mnie, jestem z nią na ty, wprawiłem jej dwa przednie zęby i koresponduję z nią stale. Trzeba też będzie wpaść na chwilę do Fifi, do księżny Metternich. Ta kobieta przepada za mną. „Benek — mówi o mnie do męża, starego Metternicha — to dla mnie ideał urody męskiej. Nie jest duży, ale żylasty i zwinny. Japończycy są też małego wzrostu a co to za naród...“ Bardzo lubię Windischgrätza i Ryszarda Straussa. Robiłem im złoty mostek i sztuczne podniebienie. Mussolini, kiedy przemawia publicznie, zawsze wkłada moje zęby.
Ja też sobie poblaguję — myślał Mec. — Słońce świeci, olbrzymia kobieta się mną interesuje... Dlaczegóż mam wiecznie odgrywać rolę niedojdy i aptekarza z prowincji?
— Gdzie profesor zazwyczaj staje w Wiedniu? — pytała właśnie Tyna, różując wargi. — Ritz? Imperial? Zna profesor Wiedeń? Naturalnie.
— Wiedeń znam oczywiście, jak zły szeląg. Studjowałem tam przed laty, ale mieszkaliśmy wtedy skromnie na poddaszu z Rockefellerem młodszym, na którego wołałem Jackie i z Amanullahem, dzisiejszym władcą Afganistanu. Grywałem z nimi w szachy, w klipę i warcaby. Gdyby jeszcze teraz byli w Wiedniu, niech ich państwo pozdrowią serdecznie. Ja, niestety, jadę w innym kierunku. Obowiązek!... reprezentuję prasę na zjeździe w Pradze i na konferencji Małej Entente’y.
— Pan redaktor jest doktorem? — pan doktór jest redaktorem? — jąkał oszołomiony Benek.
— Tak. Jadę z ramienia „Codziennej“. Nie miałem wielkiej ochoty, ale prezydent Masaryk i Benesz nalegali bardzo... Minister Martinkowicz chce się ze mną zobaczyć. Żałuję! Cóż robić — obowiązek dziennikarski. Muszę pisać korespondencje...
Blondyna, której „siódme mocarstwo“ imponowało więcej, niż Rockefeller i chan afgański, wyrzekła tylko jedno urocze, pełne podziwu: Ach! ale zato obdarzyła docenta uśmiechem tak rozkosznym.
— Wysiądę w Częstochowie — myślał Mec — i kupię na stacji czysty kołnierzyk. Zawsze zapominam o tych drobiazgach i to mi już nieraz zagradzało drogę do szczęścia. Jak ona na mnie patrzy! Co za błogosławione zrządzenie losu, że jadę zagranicę, jako przedstawiciel prasy, a nie jako pszczelarz! Pszczelarz nie miałby takiego sukcesu!
Zmiażdżony i zgaszony dentysta usiłował się uśmiechnąć. Szepnął coś o guwernantce angielskiej dzieci Sienkiewicza i bąknął kilka zdań niezrozumiałych o uzębieniu w historji, o sztucznych zębach Gabrjela d’Annunzio, ale to spaliło na panewce i minęło bez wrażenia.
W ceratowym bruljonie przybyła natomiast nowa pozycja:
W Czechosłowacji rubryka „Debet“ rozrastała się coraz bardziej, w sposób gwałtowny, poprostu przerażający, horrendalny.
Już na praskim dworcu Wilsona jakaś grupka poważnych, statecznych osób przyjęła fałszywego redaktora okrzykami: „Niech żyje“ i „Na zdar“, a kiedy zawstydzony profesor chciał dać nurka i zgubić się w tłumie, odebrano mu walizkę, otoczono go kołem i różni panowie jęli się doń zwracać z serdecznemi przemówieniami.
Wyszło najaw, że jest dziś już jedynym, ostatnim, spóźnionym uczestnikiem wycieczki i że syndykat dziennikarzy czeskich wita miłego gościa „drahego przitela“, kolegę, redaktora, pobratymca i oddaje z całą ufnością — mówiąc obrazowo — złoty klucz od bram Złotej Pragi w jego niezawodne ręce.
Mec, zamiast powiedzieć uczciwie, że przyjechał jedynie ze względu na pewne nieprzewidziane formalności paszportowe, które w epoce zbliżenia narodów wciąż jeszcze trwają i tworzą na kontynencie ponure zasieki z paragrafów kolczastych, zmieszał się, zarumienił, podziękował, przypomniał sobie ni w pięć ni w dziewięć niektóre triumfy Marka T. Cycerona (106 — 43 przed N. Chr.) i wpadł w zapał oratorski. Mówił o historji, o pechblendzie i odkryciu radjum, o wieku ziemi i Jachimowie.
Wepchnięto go razem z walizką do samochodu i zawieziono do jednego z najwytworniejszych hoteli w mieście.
Po bankiecie zwiedzał wraz z innymi członkami wycieczki piękny ratusz na Starym Rynku, usiadł na rzeźbionej poręczy balkonu i miejscowy fotograf zdjął go w tej pozycji. Wreszcie — nie mógł tego na żaden sposób uniknąć — podpisał się złotem piórem w złotej księdze grodzkiej.
Tak. Niema obawy. Oni mnie już odpowiednio ubiorą. Dadzą sobie radę ze mną koledzy moi dzisiejsi, dziennikarze. Opracują mnie, obrobią i wykończą! Dlaczego nie pojechałem zagranicę, raczej jako pasiecznik albo futbalista? Poco się pchałem między nich?
W Pilznie były aż trzy bankiety jednego dnia i defraudant musiał wygłosić mowę na cześć browaru i jasnego piwa tudzież wpisać kilka aforyzmów i głębszych myśli do albumu Koła Polonistów miejscowych. Dziwnym trafem nawet przy tej okazji popełniał drobne plagjaty i cytował jakieś cudze zdania, z artykułów popularnonaukowych.
„Największy człowiek mieści się 10 w stopniu 27 razy we wszechświecie, jest zatem biorąc rzeczy proporcjonalnie znacznie mniejszy, niż atom w stosunku do kuli ziemskiej. Czegóż więc robimy taki wrzask, jakbyśmy kosmos wypełniali bez reszty? W. Mec.“
— Poczciwcy — myślał Mec, wznosząc ostentacyjnie kufel po raz niewiadomo który — będą to wszystko musieli wykreślić, wydrapać, wygładzić. Ich gość dzisiejszy nie przynosi im zaszczytu. Jest to stary, nędzny belfer ze szkaradną plamą na sumieniu. Nie reprezentuje „Gazety Codziennej“, ani społeczeństwa. Może już za tydzień będzie siedział w więzieniu śledczem. Pytanie tylko — gdzie?
Tymczasem krzyczał wiwat i na zdar, bo przy odrobinie dobrej woli można się urznąć nawet jasnem piwskiem.
Dopiero w Karlsbadzie wykradł własną walizkę, uciekł chyłkiem, zmylił pogonie i ruszył przez tak zwaną Saską Szwajcarję i Drezno do Berlina.
Pewien otyły, zasapany, ale zwinny i nerwowy jegomość wiózł blaszaną puszkę z opłatkami marjenbadzkiemi i ciągle się martwił, że mu to na granicy zabiorą. Kładł owe opłatki oficjalnie i ostentacyjnie na ławce, później ukrywał je podstępnie w skórzanem pudle od kapelusza, pod chustkami od nosa, i znów wyjmował i umieszczał otwarcie na półce.
— Jak pan myśli? — pytał Meca. — Skonfiskują? Lekarz mi to przepisał. Puszczą? Zabiorą?
— Nie wiem — mówił profesor. — To pierwsza moja dłuższa podróż od lat dwunastu. Patrzę na Europę, jak cielę na nowe wrota. Dziwi mnie każdy napis w wagonie restauracyjnym. Taka skrzynka naprzykład: „Wszelkie zażalenia i reklamacje składać należy do tej puszki.“ Ha! Mój Boże, dziesięć miljonów ludzi wyginęło i nikt nie składał zażalenia do skrzynki. Nareszcie — znów się możemy skarżyć na zbyt małe porcje albo niedopieczoną cielęcinę. Jak dawniej!... Życie to mocna rzecz.
Grubas mrugał, sapał i próbował odgadnąć z tych zdań i uwag, z kim go właściwie los sprzągł tym razem. Filozof? Literat? Aptekarz? Pacjent? Śpiewak operetkowy?
— Pan jedzie na wystawę, p. n. „Papier i jego zastosowanie“ do Drezna?
— Nie! Mam dosyć papieru. Jadę do Berlina.
— Ile lat pan tam nie był?
— Dwanaście. Ściślej mówiąc piętnaście. Bo w okrutnym roku 16-tym nic nie widziałem. Przewieziono mnie tak szybko z jednego dworca na drugi. Byłem tak oszołomiony i nieprzytomny.
— Piętnaście lat! Oho! To pan Berlina nie pozna... Wykręcił się tyłem do przodu i przodem do tyłu. Dawniej człowiek wysiadał na Friedrichstraße. „Metropol“, „Hotel Central“, zamek, Lipy, brama Brandenburska, muzea, Café Bauer, teatry. Dziś — zobaczy pan! Jakby się serce w organizmie przerzuciło z lewej strony na prawą. Jakby ktoś scenę obrotową odwrócił!
Grubas się ożywił. Mówił o pałacach filmowych, o kolei podziemnej, o lokalach nocnych, o awanturkach miłosnych, o porcie lotniczym i dziwach wielkiego miasta. Mówił „Beba“, „Kurfürstendamm“, „Schupo“, „Funkturm“, „Stadion“, „Ullstein“.
— Mają restauracje rosyjskie i kawiarnie wiedeńskie. Pewien generał carski prowadzi wzorową jatkę i sprzedaje mięso. I niech pan sobie wyobrazi: niema lejtnantów. Zamek stoi czarny i pusty. Jak suche spróchniałe drzewko w lesie. Rozrastają się stadjony, boiska, dworce. Wieża radjowa świeci po nocach. Wieczorkiem samoloty piszą dymem wielkie słowa na niebie: Persil, Cacao, Odol!! I co godzina inna gazeta. Sześćset tysięcy egzemplarzy. Miljon egzemplarzy. Nad domami telegramy świetlne i ostatnie wyniki sportowe. Z Ameryki ma ktoś znów przylecieć. Lunety astronomiczne stoją na placach i tarasach...
Mec poszedł za radą otyłego marjenbadczyka i wyrzucił swoją skromną walizkę przez okno wagonu na stacji Ogród Zoologiczny. Znał tę dzielnicę z lat dawnych, postanowił, że tu się osiedli i ułoży plan działania. Trzeba będzie — rozumował — zwiedzić państwowy Instytut Fizyczny, zasięgnąć języka, przepytać ludzi, gdzie się teraz rad kupuje i ile miligram bromku kosztuje na rynku.
Już na prozaicznym, cuchnącym benzyną placu przed dworcem zalała go ciepła, łagodna fala wspomnień. Gromadka uczniaków wracała z wycieczki krajoznawczej. Pędraki stanęły w ordynku bojowym i ostre dziecinne głosy zaintonowały dźwięcznie i rytmicznie starą pieśń akademicką, której się tyle nasłuchał przed laty. „Alt Heidelberg, du feine... am Neckar und am Rheine, kein’ andere kommt dir gleich.“
Przypomniał mu się pewien bardzo już odległy maj, stoki góry zamkowej, niski pokój studencki i wspólne kolacje z kolegą Wrzesińskim. Wrzesiński studjował Dantego, nosił stale w tece dwa wędzone śledzie — „piklingi“ i ostatni tom Kiplinga — prawdopodobnie ze względów fonetycznych. Tkwią czasem takie fakty w pamięci człowieka, jak trzy tęgie, twarde, niepotrzebne włosy na wyłysiałej czaszce...
Dzień był upalny, duszny. Samochody snuły się we wszystkich kierunkach, burczały, bzykały, jak gromada natrętnych, olbrzymich żuków czy trzmieli. Oszołomiony przybysz musiał pędem przeskakiwać z chodnika na chodnik, ślizgał się na gładkiej, wypukłej jezdni, roztrącał walizką statecznych tubylców, zawadzał o latarnie i narażał się na różne dowcipne uwagi w soczystym dialekcie berlińskim. Nadawano mu napoczekaniu przezwiska, cytowano wierszyki kabaretowe i „szlagiery“ operetkowe, refreny...
Wgramolił się wreszcie na dach wielkiego autobusu i kiedy go ta ciężka maszyna poczęła trząść tak, jak się wstrząsa butelkę z lekarstwem przed użyciem, przyszło mu na myśl, że i ową „Luthastrasse“, którą właśnie oznajmiał konduktor, zna z lat dawnych, minionych.
Zapłacił za bilet, wysiadł i znów przerzucając walizkę z prawej ręki do lewej i z lewej do prawej, jął szukać pensjonatu, w którym mieszkał za czasów studenckich.
Pensjonat istniał dotąd oczywiście. Zmienił szyld, należał do innej wdowy po innym pastorze, posiadał inną Brygitę-pokojówkę, ale pokój wyglądał tak, jakby go Mec wczoraj dopiero opuścił. Stolik, serwetka włóczkowa, biurko, kałamarz, pióro ze złamaną stalówką. Zamiast portretu cesarza, wisiał pewien zimowy landszaft: kilku panów w zielonych kurtkach nad zabitą sarną. Kanapa z poręczą, wykrojoną w ozdobne podwójne nawiasy, biurko, lustro i oczywiście pierzyna na łóżku. Ciężka, gruba pierzyna, a pod nią cieniutka kołderka, koc wyliniały. Nikt nie wie, kto to stadło skojarzył, ale sześćdziesiąt miljonów ludzi w Europie środkowej boryka się z niem co noc, walczy z rozpaczą w sercu, bez nadziei, bez wiary w zwycięstwo i lepsze jutro. Pod pierzyną jest zawsze za gorąco, pod kołdrą za zimno. Tertium non datur...
Pod taką kołdrą i pierzyną, w takim właśnie pensjonacie Mec spędził ongi cztery długie tygodnie. Liczył kwiatki na tapecie i rozetki na suficie oraz brunatne pręgi na włochatej kołdrze. Wsłuchiwał się godzinami w turkot kół, w gdakanie aut, dzwonienie tramwajów, w ciężkie stąpanie olbrzymich perszeronów, rozwożących piwo. Miał co wieczór 39 stopni gorączki, lekarz przezornie badał go „na odległość“ i po wizycie mył ręce w wodzie z sublimatem. Gospodyni przeklinała dzień i godzinę, w której zły los przysłał jej tego gościa, ale wreszcie pozwoliła mu się wychorować dowoli.
Odtąd Mec — trzeba to wyznać szczerze i bez ogródek — lubił Berlin, najbardziej trzeźwe, logiczne, prostolinijne, najbardziej oszkalowane i najbardziej jutrzejsze miasto na kontynencie. Owe niewidzialne a mocne nici babiego lata — „nici sympatji“, które nas wiążą z przedmiotami i ludźmi, produkujemy najobficiej w godzinach wielkich nieszczęść. Mec pamiętał ów dzień, słoneczny, letni, kiedy znękany długą chorobą, blady i wynędzniały wyruszył w stronę „Tiergartenu“. Witał się wtedy z każdą trawką i w cienistej bocznej alei, wyczekawszy moment odpowiedni, wziął w ramiona i ucałował serdecznie pewien suchotniczy kasztan, za co wedle kodeksów miejscowych groziła mu na pewno jakaś kara — 3 marki w złocie i to prawdopodobnie — z pozbawieniem wszystkich szczególnych praw i przywilejów.
— Dziwnie twarde są prawa niemieckie — rozmyślał Mec, siadłszy na barokowej kanapie. Jakiś ostry, mroźny wiatr, jakiś duch zemsty bije z okrutnych paragrafów. W Heidelbergu — wtedy... — w pensjonacie pani Wagemannowej poznał któregoś wieczora trochę śmieszną, trochę głupkowatą dziewczynę, która — jak się później okazało — była zbiegłą kelnerką. Ale tymczasem podawała się za pannę von Kalkstein, arystokratkę z krwi i kości, układała usta w ciup, mizdrzyła się i opowiadała przy kolacji, co Wilhelm II sądzi o jej malarstwie i zdolnościach artystycznych. Otóż — co oni z tą biedną, pomyloną kobieciną wyrabiali podczas rozprawy sądowej! Waliły się na nią paragrafy i kary, jak deszcz kamienny. Zechprellerei! Fałsz! Oszustwo! Trzy miesiące więzienia, i jeszcze dwa tygodnie, i jeszcze kwartał, i jeszcze tydzień — pour la bonne bouche — i jeszcze pół roku na deser.
Niema na świecie okrutniejszej, straszniejszej literatury, niż sprawozdania gazet niemieckich z głośniejszych procesów. Mordercę, skazanego trzykrotnie na śmierć, wiozą do mieściny Neckarsteinach, ponieważ ów nieszczęśnik przed spełnieniem zbrodni przekroczył zakaz policyjny i kąpał się w rzece, przeoczywszy pewien plakat. Albo podpalaczowi i trucicielowi wypominają w ostatniej godzinie, że rzucił papierek na jezdnię, zamiast do specjalnego kosza i zaznaczają to wyraźnie w wyroku. „Skazujemy Wurzla na śmierć, 10 marek grzywny, 6 lat więzienia i na dwa tygodnie aresztu domowego za używanie wyrazów nieprzyzwoitych i nieprzystojnych wobec dam i urzędnika państwowego.“
— Ciekaw jestem — myślał Mec — czy moja sprawa będzie procesem sensacyjnym i czy prokurator odnajdzie w aktach, że dwadzieścia lat temu — wstyd pali i teraz jeszcze oblicze moje — po pijanemu (to są okoliczności łagodzące) siusiałem sobie w najlepsze o świcie pod pomnikiem Bismarcka, na placu publicznym w Frankfurcie nad Menem?
Wszelkie ruiny, pomniki dawnej świetności, są piękne i smutne zarazem, wywołują w samotnym wędrowcu nastroje elegijne, rzewne.
Ale prócz tego zasadniczego, uprawnionego — że tak powiemy — smętku tkwi jeszcze jakaś specjalna melancholja w poczerniałych ruderach z okresu sławetnej secesji. Coś je stanowczo odróżnia od rzymskiego forum i kolumny Trajana. Są gmachy teatralne w dzielnicy „Berlin C“, są domy koszarowe wpobliżu Opery Komicznej smutniejsze od strzaskanych kolumn Akropolu. Kawiarnia z zalotnym napisem na szybach „Café Mozart“, jadłodajnia albo szynczek ubogi pod wezwaniem „Maxima“, restauracja trzeciorzędna pod firmą „Scala“, jakiś lokal z wysiedzianemi pluszowemi kanapkami wygląda jak stara, biedna, bezzębna dama lekkich obyczajów.
Wdzięczą się bez sensu wielkie kule szklane w żyrandolu elektrycznym i przypominają niezamożnym klientom czasy, kiedy te kanapy, żyrandole, nazwy, sztuczne palmy, boazerje, medaljony, były ostatnim krzykiem mody. Świadczą o znikomości rzeczy ludzkich, są śmieszne i ponure, bolesne i przykre, jak stary elegant w żantylku z przed lat trzydziestu, frywolna piosenka w kabarecie podmiejskim, jak uwodziciel z prowincji i niemożliwy romans erotyczno-psychologiczny, który już dawno przestał się podobać panienkom z poczty i telegrafu.
Pewnej nocy dżdżystej wynędzniały i wyświechtany „Mozart“ z krańców ulicy Fryderyka podejmował kawą, likierami, piwem, wódką, buljonem, parówkami, grogiem i sznapsem gwarne grono zwykłych bywalców. Damy w bardzo cielistych pończochach, panowie w przedziwnie barwnych koszulach sportowych, z masywnemi sygnetami na grubych palcach, melonikami na głowach i pękatemi cygarami w ustach. W okresie wszechwładzy filmu i kina znamy wszyscy lokale tego rodzaju. Istnieje tylko obawa, że poddajemy się obcym wpływom, widzimy wszystko w czarnych kolorach i źle sobie tłumaczymy najniewinniejsze gesty. Pan w meloniku nie wszczyna awantur przy lada okazji. Przeciwnie, dba o elegancję i etykietę dworską, oczywiście — do czasu.
Towarzystwo mówiło o swoich sprawach, a także o wyścigach, o sporcie. Padały żarty od stolika do stolika. Ede przepijał do Maksa i Paul wciskał kelnerowi w łapę cygaro jako prezent. Damy rozprawiały rzeczowo i poważnie o modach wiosennych, o wyprzedażach, o kinie i o obyczajach cudzoziemców.
Mec zabłąkał się do tej zadymionej knajpy po jakiemś nudnem przedstawieniu teatralnem. Pamiętał skapcaniałego „Mozarta“ z jego lepszych czasów. Wtedy — był taki okres w Europie — nawet prądy literackie i utopje polityczne powstawały w kawiarniach. Młody student — entuzjasta nauk ścisłych — przynosił tu zeszyty i notatki i nieraz przy akompanjamencie walca z „Wesołej wdówki“ zapisywał blat marmurowy równaniami różniczkowemi. Kto wie — może ten pokiereszowany, popękany stolik zachował jeszcze ślady jego działalności naukowej? Kto wie — może te ślady przetrwają najdłużej?... Może potomność odkopie ów blat i zaniesie go ze czcią do muzeum?
Mec siedział na długiej kanapce, pod lustrem, studjował popękany marmur, gryzł solankę i chwilami wodził okiem po wykolejeńcach z „Café Mozart“. Z czego żyją? Jakie mają nadzieje? Co ich czeka? Grają pewnie wszyscy na loterji państwowej, liczą na wielki los, na to, że w nich się zakocha osoba panująca, albo ktoś z rodziny Morgana, a tymczasem...
Przy sąsiednim stoliku rozprawiano o czemś szeptem i bardzo szybko. Pewien muskularny, źle ogolony młodzieniec usiłował mówić przyciszonym głosem. Sapał przytem jak miech i raz wraz jakieś donośniejsze słowo wyrywało się mimowoli z jego wydatnej, wypukłej piersi. Kobieta — ostrzyżona „na jeża“, jak chłopak — oglądała się wtedy na wszystkie strony i sykała niecierpliwie:
— Ssst! Czego się drzesz? Mów spokojnie! Rudi!
— Tak, tak. Pianissimo! — dorzucał trochę starszy, siwiejący już brunet. — Nic nie rozumiem.
Muskularny młodzieniec wyciągał z rękawa marynarki mankiet o dziwnie dużej mosiężnej spince, odświeżał gardło piwem, drapał się za uchem i rozpoczynał historję na nowo. Cała trójka pochylała się nad stołem, rozmowa, prowadzona zresztą w trudnym dialekcie berlińskim, ginęła zupełnie w gwarze kawiarni. Ale już po krótkiej chwili młody atleta tracił panowanie nad strunami głosowemi i oznajmiał basem:
— Powiadam wyraźnie. Siedzi w „Moabicie“ w więzieniu śledczem. Wzięli go, bo puszczał w obieg fałszywe dolary. Ale to nieprawda. Posądzenie jest fałszywe — nie dolary. To nie jego branża. On się tem nie trudni. Jak go wypuszczą, pogadamy. On wie. On jest od tych rzeczy. Jeżeli się coś stało na dworcu kolejowym... to jego wydział. On wie.
— Psst! Rudi!! — syknęła dama. — Znów krzyczysz? Uważaj!
— A cóż, u djabła starego! — ryknął basem atleta — mówić już nie wolno? Czy ja tu komu pikę w ucho wsadzam? Interes jest czysty, jak łza. Powiadam właśnie...
— Rudi! Rudi!...
Ostrzyżona kobieta chrząknęła i szybkim ruchem oczu i głowy zwróciła uwagę swoich współbiesiadników na Meca, który właśnie papierową serwetkę przerabiał na tak zwanego „gołębia“.
Atleta umilkł. Odsunął kufel. Obejrzał się raz. Obejrzał się drugi raz. Wstał. Odwrócił z hałasem krzesło. Znów usiadł. Obejrzał Meca dokładnie, od stóp do głów i od głów do stóp i jeszcze raz pokolei w obu kierunkach pionowych i jednym poziomym.
— A prawda! — rzekł. — Ja tę twarzyczkę znam. Ja tę twarzyczkę dalibóg pamiętam. Ptaszki sobie z papieru fabrykuje po nocy? Zaraz, zaraz. Myśmy się już gdzieś widzieli, panie ten... Myśmy się już spotkali na parkietach, panie tego...
Huknął nagle pięścią w historyczny blat marmurowy, aż brzękło.
— Coś pan za jeden? Z kim mam przyjemność?
Mec wstał i ukłonił się.
— Nazywam się Wiktor Mec. Doktór Wiktor Mec... Fizyk... Jestem tu przejazdem...
— A? Doktór? Oni tam wszyscy są doktorzy. Ja bardzo lubię takich doktorów, panie... Takich fizyków! Wymaszeruje pan stąd natychmiast. Prawa, lewa. Lewa, prawa... Kierunek — ku drzwiom!...
— Jeżeli to panu sprawi przyjemność — rzekł Mec drżącym głosem. — Owszem, chętnie. Nie upieram się. Pan tu jest oczywiście u siebie... a ja... Cóż ja?...
Rzucił dwie srebrne marki na stół, złożył towarzystwu ukłon głęboki i wyszedł.
Podniósł kołnierz od palta i ruszył na chybił-trafił, wprost przed siebie przez puste ulice ku stacji kolei podziemnej. Ktoś szedł za nim, ktoś wyszedł zaraz po nim z kawiarni i teraz usiłował go dopędzić.
— Zobaczymy! — myślał Mec — ja kiedyś byłem wcale niezłym piechurem. Nogi mam dość długie. Nie mógłbym, oczywiście, brać udziału w zawodach olimpijskich... Aha! Zaczyna biec lekkim truchtem? Dobrze. Biegnijmy i my.
— Mec! — usłyszał nagle za sobą wołanie przyciszone, — Mec! — Stój-że pan do stu djabłów!
Stanąć? Nie stanąć? Naturalnie zacznie się awantura, później trzeba będzie wyciągnąć legitymacje. Cała afera z tubką może wypłynąć nagle i nieoczekiwanie tej nocy jeszcze i to w okolicznościach bardzo podejrzanych... Co doktór filozofji robił w podrzędnej spelunce na krańcach miasta? Dlaczego wszczyna burdy po nocach? Czem się trudni?
Przyśpieszył kroku. Naprzód! Kurcgalopkiem! Finish i spurt!
Na najbliższym rogu wyrosła nagle jak z pod ziemi dorodna postać policjanta berlińskiego.
Mec stanął. Djabli wiedzą, czy to jest zgodne z przepisami o ruchu pieszym, żeby solidny obywatel pędził, jak Nurmi po wyludnionych ulicach?
— Mógłbym powiedzieć, że to czynię z porady lekarza?... Nie uwierzą...
W tej chwili człowiek, biegnący za nim, dopadł go wreszcie, wsunął mu rękę pod ramię i rzekł zadyszany, zasapany:
— Bodaj pana profesora pioruny... Ledwie zipię. Sapristi!
Stał przy nim ten siwiejący brunet o oliwkowej cerze. Ten z „Café Mozart“. Łapał oddech, trzymał się za serce i wyrzucał słowa bez związku:
— Starzejemy się. Tak, tak. Starzejemy się. Nogi mam, jak z waty. Serce czy co. Nigdybym nie uwierzył, że już taki niedołęga ze mnie...
Obaj panowie stali pod latarnią jakiegoś baru i oddychali ciężko, hałaśliwie. Policjant przyglądał im się badawczo i roztrząsał zwolna pytanie, które jest problematem zasadniczym wszelkiej władzy na tym globie: wkroczyć czy nie wkroczyć? Czekać aż się potłuką, czy rozbroić, nim się za łby wezmą?
— Czem mogę panu służyć? — rzekł wreszcie Mec. — Przepraszam, jeżeli mimowoli sprawiłem panu jakąś przykrość. Chcę wrócić do domu. Mieszkam daleko, w innej dzielnicy... Dowidzenia!
— Zaraz! Halt! Chwileczka! Jestem... Cóż u licha! Profesor mnie nie poznaje? Daverroes!!!
— Kto?
— „Szalony mułła“! Daverroes! Kandydat nauk przyrodniczych. Specjalność: rury próżniowe!
Mec aż przykucnął ze zdumienia. Szalony mułła!... Przed wojną pracował między innymi w instytucie frankfurckim pewien nieszczęśnik, rodem z jakiegoś kraju południowego, czy egzotycznego. Był to największy pechowiec w dziejach nauk ścisłych. Kazano mu rozwiązać doświadczalnie bardzo zawiłą kwestję, o wiele za trudną dla studenta, i młody adept po całych dniach borykał się z tem zagadnieniem. Jeżeli gmach instytutu istnieje dotąd, to jedynie chyba dzięki straży ogniowej i niezbadanym wyrokom opatrzności. „Szalony mułła“ mieszał w retorcie groźne substancje, już po sekundzie dochodził do wniosku, że proporcje są niewłaściwe, wybuch będzie za mocny, biegł do pewnej ciemnej „ubikacji“ i wrzucał miksturę do miski. Po chwili eksplozja wysadzała miskę, rurę, kran, woda zalewała wszystkie korytarze. Którejś niedzieli smagły cudzoziemiec rozpoczął serję doświadczeń: kłęby rudej, tłustej pary spowiły cały gmach instytutu, nadjechała straż, nastawiono sikawki, zarzucono drabiny sznurowe. Dzwoniły dzwonki alarmowe: „Życie ludzkie w niebezpieczeństwie“! Kiedy się dzielni ogniomistrze wdarli wreszcie do pokoju Nr. 9, znaleźli tam na zydelku młodego studenta. Obserwował przez lunetkę „pęcherzyk“ w kąpieli olejowej i uśmiechał się radośnie. „Świetnie mi dziś poszło“ — mówił naczelnikowi straży i władzom policyjnym — „jestem na drodze do wielkiego odkrycia“...
Daverroes... Przystojny, śniady, smukły, zgrabny, jak dawniej, tylko oczy zapadły głębiej, włosy siwieją i twarz nabrała jakiegoś wyrazu... Casanova z fluksją? Don Juan u dentysty? I to biedne palto wiatrem podszyte.
— Cuda się dzieją! — wykrztusił wreszcie Mec. — Pan? Odrazu mi się zdawało, że tam jakaś postać znajoma siedzi przy stoliku sąsiednim. Ale ja w ostatnich czasach miewam różne przywidzenia, kłaniam się czasem zupełnie obcym ludziom... Hm... Daverroes! Wie pan... Że wielkiej karjery pan w życiu nie zrobi, tegośmy się wszyscy spodziewali. Nie widziałem jeszcze takiego niedołęgi w laboratorjum doświadczalnem. Wszyscyśmy panu przepowiadali smutny koniec. Przecież pan nam wtedy o mało całej pracowni z dymem nie puścił.
— Prawda! Święta prawda! — wołał Daverroes. — Byłem zakałą zakładu naukowego. Niech pan doktór nie przeczy. Zakałą i hańbą. I parszywą owcą!
— Dobrze, że pan to nareszcie sam zrozumiał. Po tylu latach, ale lepiej późno... Niech mnie pan odprowadzi do domu.
— Ależ oczywiście! Jedziemy autem?
— Nie. Koleją podziemną. W drodze pogadamy. Wal pan naprzód. Co za historja?! Daverroes!
Publiczność w natłoczonym wagonie kolei elektrycznej miała widok dość zabawny. Dwaj panowie zdobyli miejsca stojące, w przejściu. Uwieszeni na rzemieniach i „trzymadłach“ skórzanych kiwali się rytmicznie na zakrętach, miotani siłą inercji zbliżali się, odsuwali, tańczyli jak pajacyki tekturowe na choince, ale nie tracili wątku.
— A pamięta pan...? — mówił Mec.
— A przypomina sobie doktór... — krzyczał siwiejący brunet.
Przejechali właściwą stację, wysiedli i znów zaczęli się błąkać po pustych ulicach, odświeżając dawne wspomnienia i wygrzebując z pamięci najdrobniejsze, najbłahsze zdarzenia.
— Pan doktór jeszcze wszystkiego nie wie! — mówił Daverroes. — Miałem umowę z portjerem. Zakradałem się do laboratorjum po nocach. Chciałem tę przeklętą robotę jakoś wreszcie pchnąć. Razu pewnego gotowałem sobie nad palnikiem Bunsena herbatę. Zaspany byłem trochę, zmęczony. Co tu dużo gadać — wie pan, co się stało? Zamiast cukru wsypałem do szklanki inną mączkę — preparat radowy, podarowany instytutowi przez czcigodnego radcę Ehrlicha, laureata nagrody Nobla!
— Święty Boże! — jęknął Mec. — Teraz rozumiem! Teraz już wszystko rozumiem!
Chwycił swego dawnego studenta za ramię i trząsł tym człowiekiem jak wicher trzęsie gruszą polną.
— Co pan narobił! Co pan najlepszego uczynił! Ja za ten preparat odpowiadam! Wobec potomności! Wobec historji! Wobec nauki! Wobec zarządu! Oni mnie tam mają za złodzieja!
Daverroes spoważniał i przycichł nagle.
— Hm! O tem nie pomyślałem. Czekaj pan.
— Nie będę czekał! — mruczał zły i zgnębiony Mec. — Dosyć!... Tu właśnie mieszkam. Lutherstrasse, pensjonat „Bernhardi“. Uderzył pan w sedno. Trafiliśmy o świcie na jądro sprawy, na węzeł tragedji! Przyjechałem do Niemiec specjalnie po to, żeby tę kwestję wyjaśnić. Miałem list od Fleischera, pamięta pan? — od mechanika Fleischera. Tego rudego ze złotym zębem! Wszystko wyszło najaw! Tubki z preparatem niema! Zginęła! Szukają jej od ośmiu lat. Co pan wtedy zrobił z tą nieszczęsną herbatą?
— Z herbatą? — zastanowił się Daverroes. — Zaraz.
Zdjął czapkę, oparł się plecami o solidny, czarny mur kamienicy koszarowej i patrzył uporczywie w blednące niebo nad miastem.
— Czy pan nie rozumie, że herbatę można było przecedzić, odparować i bromek radu strącić i ocalić? Chyba pan tego cennego roztworu promieniotwórczego wówczas nie pił? Co? Gadaj pan!
— Nie. Chyba nie piłem. Szklanka z wystygłą herbatą musi jeszcze stać gdzieś w zapomnianej szafie.
— Herbata!? Herbaty dawno niema! Czterysta dolarów! Najdroższy napój na świecie pan sobie spreparował — i to na mój rachunek! Każda kropla po dolarze! Bodaj pana jasne pioruny... Co począć?
Obaj panowie umilkli, pochylili głowy, zmarszczyli czoła. W świetle szarzejącego dnia widać było dwie skulone, zziębnięte postacie. Pracowali myślą tak intensywnie, że gdyby mózg ludzki doprawdy — jak twierdził Kozdrajski — wysyłał w pewnych chwilach fale elektryczne, wszystkie czulsze radjostacje na ziemi dzwoniłyby tego rana donośnie na alarm.
— Ma profesor rację — szeptał Daverroes. — Co się stało z herbatą? Czyżbym nosił w sobie dotąd piętnaście miligramów radu?
— Nie! — mówił Mec. — Nic już nie wymyślę... W głowie mi się mąci! Niech pan uważa. Tu mieszkam. Pensjonat „Bernhardi“. Przyjdzie pan do mnie jutro. Nigdy panu świetnej przyszłości nie rokowałem, ale że pan się będzie włóczył po nocy i wysiadywał w podejrzanych knajpach na krańcach Berlina — tego nie przewidziałem... Ma pan tu pięć dolarów. Głupstwo. Zwróci mi pan, kiedy pan zechce. Dobranoc. Do jutra.
Otworzył ciężkie drzwi wejściowe, pchnął, wsadził but między masywne podwoje, żeby się znów nie zatrzasnęły i rzekł:
— To nie jałmużna. To pożyczka. Niech się pan nie krępuje. Żeby pana wszyscy djabli. Radjum do herbaty sypie! Herostrat! Attyla! Dżyngis-chan!
Mec szedł już po schodach na górę, stąpał po wyszarzanym dywaniku, ale jeszcze, odwróciwszy się na zakręcie, dojrzał przez drzwi oszklone swego dawnego studenta. Osobnik ten obracał w ręku papierki dolarowe i — śmiał się! Najwyraźniej śmiał się nu całe gardło i od ucha do ucha.
— Prawdopodobnie jest obciążony dziedzicznie — myślał Mec. — To idjota... I jako taki ma chyba mało sobie równych w dzisiejszej Europie. Schyłek życia mi całkowicie zapaskudził... Cymbał.
Nazajutrz była niedziela, przeraźliwie nudna jak wszystkie niedziele w wielkiem mieście. Ulice milkną, witryny gasną, sklepy pogardliwie i niegościnnie zamykają drzwi, zasłaniają je deskami. Miasto wygląda uroczyście i nieprzychylnie — zupełnie, jakby na gwarnem przyjęciu wielka gromada ludzi straciła nagle temat do rozmowy. Pauza, przykra pauza. I nikt się nie umie zdobyć na pomysł dorzeczny.
Na Lutherstrasse zamarł wszelki ruch. Tylko przed afiszem teatrzyku „Scala“ stało od rana kilka osób i przyglądało się „królowej tanga“ i „królowi śmiechu“. Twarze pary królewskiej mieniły się trzema kolorami tęczy, litery lśniły, ale w jaskrawem słońcu wiosennem farba drukarska i najlepsze efekty barwne malarza z firmy „Reklama artystyczna“ działały na widza przygnębiająco.
Widz — czyli doktór Wiktor Mec — siedział w pensjonacie pod oknem i pił brunatną lurę z niebieskiem mlekiem. Lurę otrzymywał w dużym dzbanku niklowym, mleko w naczyniu kunsztownem, mniejszem od słoika musztardy. Prócz tych płynów jego prawnie zawarowane śniadanie składało się jeszcze z trzech bułek i żółtego przezroczystego smarowidła do butów, które się wyróżniało znaczną zawartością soli.
— Nie mam pojęcia o sprawach fizjologicznych — myślał Mec, żując bułkę — i nie wiem, jak wydobyć radjum z „szalonego mułły“. W każdym razie, gdyby doszło do sprawy sądowej, mogę już pewne argumenty przytoczyć na swoją obronę. Bo jeżeli ten warjat połknął preparat, to musi i dziś jeszcze wydzielać emanację, jonizować powietrze. Będzie też prawdopodobnie rozładowywał elektroskop. W swojem „ostaniem słowie“ poruszę tę kwestję, każę sprowadzić do sali posiedzeń elektrometr systemu Doleżalka i powiem: „Panowie sędziowie! Świadek był moim uczniem. Do winy się nie poczuwam. Nadużył mego zaufania. Połknął cenny dar pamiątkowy radcy i laureata. Połknął — że się tak wyrażę — legat! Człowiek ten dziś jeszcze działa deprymująco na czułą igłę przyrządu kwadrantowego. Rzućmy okiem na skalę! Cóż widzimy? Oto...“
W tej chwili na szary asfalt Lutherstrasse wpłynął bezszumnie, bezszelestnie, olśniewająco seledynowy samochód wyścigowy, ryknął, błysnął, odbił w tysiącznych refleksach słońce i stanął pod drzwiami pensjonatu. W aucie siedział śniady, prawie czekoladowy osobnik, bez czapki na głowie, ale zato we wzorzystym barwnym pulloverze na tułowiu i w zawadjackim szalu na szyi.
Tak wyglądał żywy grobowiec tubki z preparatem radowym, „świadek“ w nieuniknionym procesie, albo raczej ruchomy corpus delicti...
— Aha! — domyślił się Mec. — Jest szoferem w Berlinie. Musi pilnować auta i nie może wejść na schody, bo się boi o maszynę. Dlatego tak trąbi. Dobrze, dobrze. Zaraz, zaraz! Zejdę na dół. Czekać!
Gapie uliczni porzucili tymczasem „króla śmiechu“ i zwarte, liczne grono napierało na lśniące arcydzieło techniki dzisiejszej. Mec musiał sobie łokciami torować drogę. Silne ręce chwyciły go natychmiast wpół i, nim się spostrzegł, siedział już na skórzanej miękkiej ławce i mknął przez asfaltowe jezdnie. Wiatr łopotał, skręcał i rozwijał małą chorągiewkę nad motorem, szumiał w uszach pasażera. Minęli plac przed kościołem, skręcili do Tiergartenu, wypadli na długą, gładką, połyskliwą szosę, przypominającą niektóre zdjęcia z filmów amerykańskich.
— Daverroes! — wołał Mec, przytrzymując oburącz kapelusz. — Gdzie pan mnie wiezie! Musimy pogadać poważnie.
Nie było okazji. Błyszczące auto wyplątało się z galimatjasu innych pojazdów i gnało przed siebie równo, spokojnie, niechybnie, ale w tempie tak zawrotnem, że wicher zdmuchiwał poprostu słowa, jak lotne puchy.
Minęli stację kolei podziemnej z napisem „Reichskanzlerplatz“ i wjechali po kilku groźnych, raptownych skrętach, nie zwalniając zresztą biegu, w dzielnicę will podmiejskich i pałacyków z ogrodami. Style migały w przerażonych oczach nauczyciela warszawskiego, barok wpadał na renesans włoski, strzyżone drzewa waliły się na sztachety i architektura nowsza z kolumnami greckiemi tworzyła jedną wielką rozigraną wstęgę, szalony, drgający pas transmisyjny.
Stanęli wreszcie, ale to nic nie zmieniło w sytuacji. Daverroes wyciągnął profesora z wyścigowego auta, pokazał w uśmiechu białe zęby, z których jeden, niestety, był złoty, wziął oszołomionego pedagoga pod ramię, przeskoczył z nim razem przez trzy schodki marmurowe, przebiegł tęgim galopkiem przez jasną salę, przejechał się nawet po gładkiej posadzce, jak sztubak po zamarzniętym rynsztoku i znów zeskoczył z pięciu schodków.
Mec stanął nagle w pełnem słońcu na strzyżonym dużym trawniku. Kilka roześmianych osób w białych kostjumach wiosennych bawiło się polewaczką. Barwne tęcze tryskały ze zwykłej sikawki, kolorowe aureole, glorje i zorze północne układały się z promieni, odbitych w kroplach wody.
— Senta! — ryknął człowiek, który połknął preparat. — Masz go! To on! To jest kochany, poczciwy doktór Wiktor Mec z Warszawy! Od niego dostałem wczoraj jałmużnę!
Towarzystwo rzuciło sikawkę i teraz zażenowany Mec zogniskował uwagę powszechną. Patrzano na niego z takim podziwem i zachwytem, jakby i on załamywał promienie słoneczne i wytwarzał wielobarwne tęcze świetliste. Otoczono go kołem.
Uścisnął pachnącą dłoń pani Senty z Daverroesów i spojrzał w oczy tak cudne, że stracił kontenans doreszty. Usłyszał dwa czy cztery nazwiska:
— Toni Siemens, daleki potomek słynnego Wernera Siemensa. Podróżnik. Odkrył niedawno w Brazylji plemię, zupełnie nieznane.
— Herbert Bleichröder, autor dramatyczny.
— Panna Karola Impekoven, głośna bojowniczka!
— Nasz lekarz fabryczny, profesor doktór Pech, biolog. A gdzież jest „mała“?
Z głębi ogródka, z za krzewów misternie przykrojonych i ufryzowanych wybiegła właśnie... powiedzmy „Wiosna“ z obrazów dawnej szkoły włoskiej, — jakieś spowite w lekkie, matowe jedwabie stworzonko zgrabne, urocze, jasnowłose i zarumieniwszy się po białka oczu, złożyło przybyszowi z Warszawy wiązankę kwiatów.
— Nazywam się Lina Daverroes... Pan jest złoty, kochany, dobry człowiek. Pan jeden opiekował się bratem w tych okrutnych czasach frankfurckich, kiedy mu się nic nie udawało... I kiedy wszyscy... Dziękuję panu. Jeżeli pan pozwoli, to pana pocałuję.
Mec drżącemi palcami pogładził się po nieogolonej twarzy, przełożył kwiatki do lewej ręki, zawiązał mocniej krawat i zacinając się trochę, rzekł wreszcie:
— Mec. Wiktor Mec. Państwo mnie witają tak serdecznie... To omyłka, panno Lino. Ja nic dla brata pani nie uczyniłem. Przeciwnie. W owym okresie powodziło mi się dobrze, a powodzenie ludzi psuje. Są wtedy dumni, pewni siebie, uszczypliwi, dowcipni. I ja byłem — pożal się Boże — dowcipny. Brata pani nazwałem „szalony mułła“. To przezwisko przylgnęło do niego. Ilekroć ktoś gdzieś coś zrobił — wszystko wpisywaliśmy na jego rachunek... Pamiętam któregoś dnia wiosennego o godzinie pierwszej przypadało całkowite zaćmienie słońca. Zebraliśmy się wszyscy na płaskim dachu, na tarasie pod kopułą obserwatorjum. Nastawiliśmy objektywy aparatów. Cisza. Nagle wpada w popłochu stary woźny:
— Jezus Marja! — krzyczy. — Słońce gaśnie! W całem mieście ciemno. Nic innego, tylko pan Daverroes uszkodził słońce! To znów sztuczki „szalonego mułły“...
...Tak powstają legendy, proszę pani. Dziękuję za kwiatki.
Najgłośniej śmiał się z tych wspomnień sam bohater opowiadania.
— Tak, moje dzieci — mówił. — Ludzie zazwyczaj z rozrzewnieniem wspominają lata studenckie. Łżą przy tej okazji, ile się zmieści, ubarwiają, zmieniają, fantazjują. Mnie te wspomnienia czasem duszą po nocach, jak zmora. Strach mnie oblatuje i dziś jeszcze, kiedy znienacka myślą w przeszłość sięgam. Co mi się wtedy przytrafiało, tego żaden okultyzm nie wytłumaczy. Naczynia szklane pękały, samorzutnie, nim je ruszyłem palcem. Palniki bunsenowskie pod moim wzrokiem przerzucały się i zapalały substancje wybuchowe. Pompa ssąca, która w normalnych warunkach wyciąga powietrze, u mnie — nie, naodwrót! — tłoczyła wodę do aparatury, zalewała cały „układ doświadczenia“, zatapiała pracę wielu tygodni. Raz zamknąłem pokój na klucz, zostawiłem dwa małe płomyki pod okapem i poszedłem pogwizdując na obiad. Jakim cudem zapaliły się pakuły w szafie i jakim sposobem wybuchła stalowa bomba z wodorem — nie wiem. Dość, że straciłem wtedy mowę dosłownie! — i bełkotałem tylko bez sensu dwa wyrazy w obcym języku: Funèbre, funèbre, néfaste!
Ciągłe niepowodzenia zabiły we mnie ambicję, zmasakrowały mnie. Stanowczo popełniłbym samobójstwo, gdyby nie ten poczciwy, kochany, dobry doktór Mec. „Panie — mówił mi nieraz — żebyśmy tak umieli tworzyć legendy w naszych czasach ponurych, sława pańska przetrwałaby wieki. Czem był historyczny „bicz Boży“ w porównaniu z panem? Pętakiem i nowicjuszem“... Ten oto człowiek trzymał mnie przy życiu słowem i czynem. Z nadludzką cierpliwością poprawiał, reperował, zacierał ślady zbrodni codziennych i bezeceństw. Już raniutko zastawałem go w moim pokoju. Palił długie papierosy rosyjskie, rzucał ustniki na podłogę, mruczał, chodził, jak dobra wróżka cichutko z kąta w kąt i walczył z przekornem przeznaczeniem i brał się za bary z zawziętym Losem. Po jego odejściu popękane rury znów były całe, dziurawe naczynia świetnie trzymały próżnię, zły, uparty „Doleżak“ działał najlepiej w instytucie... Aż do następnej katastrofy...
Wielkie, błyszczące, wilgotne oczy Liny wlepione były w Meca i nieszczęśliwy profesor spostrzegł przy tej okazji, że jego czarne, kortowe, wygniecione ubranie musi wyglądać fatalnie, że kołnierzyk znów wypadł z mosiężnej spinki, a sznurowadło u prawego buta rozwiązało się raptem.
— Dawniej miał pan przynajmniej jedną zaletę — rzekł prędko, jąkając się, dla odwrócenia uwagi. — Mówił pan prawdę. A dziś co? Robi pan ze mnie jakąś postać z powiastek dla młodzieży. Pomagałem panu, bo to był mój obowiązek. Płacili mi za to. Niech się pan spyta w Warszawie, jaki ja jestem. Tam panu prawdę powiedzą, o „dobrej wróżce“. Małe dzieci mnie przeklinają. Matki mi gromko złorzeczą...
— Boże drogi! Dlaczego? — rzekła pani Senta.
— Wojna... Wojna mnie wykoleiła. Musiałem się wziąć do pracy zarobkowej. Wykładałem fizykę w szkołach średnich. Gnębiłem, deprawowałem młodzież...
— Ja nie wierzę, żeby pan komu mógł dwójkę postawić!
— Owszem. Stawiałem. Pały z minusem stawiałem! Dziesięć lat belferki. Pani wie, co to jest? To mędrca hinduskiego, to świętego Franciszka przerobić może na policjanta i śledziennika. Nie chcę przez to powiedzieć, że kiedykolwiek byłem mędrcem i Franciszkiem. Legenda. Jeszcze jedna legenda nowożytna...
To słowo podziałało podniecająco na pannę Impekoven, bojowniczkę. Uróżowała wargi i powiedziała, że — według jej zdania — wszystkie wielkie czyny w dziejach są wytworem wyobraźni ludzkiej. Sagi, podania... Urojenia! Hannibal to legenda. Cezar to legenda, Bismarck, Kleopatra, Napoleon. W pewnych epokach ludzkość dostaje nagle ataku histerji — chce, żeby ktoś był bardzo wielki, albo bardzo straszny, bardzo piękny, albo bardzo mądry. I wtedy tworzy. Osnuwa lśniącą pajęczyną pierwszy lepszy kołek w płocie. Prawdopodobnie Cezar oblałby się na egzaminie maturalnym, a Hannibal nie umiałby pokierować ruchem ulicznym na placu Poczdamskim. Wydęci są aż do pęknięcia, jak dziecinne baloniki gumowe.
— Wcale się też nie dziwię — dorzuciła panna Impekoven, zapalając papierosa, — że ci wielcy ludzie na seansach takie głupstwa wygadują. Gdyby ich doprawdy zebrać razem, utworzyliby najnudniejsze towarzystwo w świecie.
Tu znów się oburzył doktór Pech i przytoczył pewien przykład ze swojej praktyki lekarskiej. Mówił rzeczy słuszne i ubierał je w zdania bardzo długie.
Ale pokojówka z dziwacznym fontaziem we włosach stanęła we drzwiach i przerwała dyskusję dźwięcznem: — proszę do stołu!
Przy stole posadzono gościa z Warszawy na miejscu honorowem. Za sprawą pięknej pani Senty trafiał nieomylnie na właściwy nóż i odpowiedni widelec, śniady „mułła“ uśmiechał się życzliwie, dolewał mu wina. Całe towarzystwo traktowało go jak solenizanta, albo jubilata. Mała smukła Lina wpatrywała się w belfra, jak w cudowny obraz, ilekroć miał zamiar przemówić.
Mec pod wpływem tych spojrzeń magicznych trafiał nawet na właściwe słowa. Mówił gładko, nie zacinając się, o swoich skromnych przeżyciach wojennych, o belferce, o spirytyzmie, o jasnowidzeniu.
— Tak — rzekła panna Impekoven. — Prawda! Prawie wszystkie medja są rodem z Warszawy.
— Był to doniedawna — rzekł Mec — jedyny nasz artykuł eksportowy. Maszyny rolnicze, kołnierzyki, fuzje, skarpetki, papier, stalówki, sztuki teatralne, wina, sery, owoce, guziki, buty, szelki, światopoglądy sprowadzamy z zagranicy, ale wywozimy ektoplazmę. Ja sam byłem na walnem zgromadzeniu akcjonarjuszów pewnego przedsiębiorstwa metapsychicznego...
— Brawo! — wołał Daverroes. — Nareszcie się czegoś dowiemy naprawdę! Jakie są pańskie wrażenia, doktorze?
Wszyscy umilkli, wszystkie głowy skierowały się ku niemu. Gdyby nie pewne stworzonko w sukni z matowego jedwabiu, Mec na pewno zacząłby się jąkać przeraźliwie. Ale dziś — nie!
— Nie wiem — rzekł pewnym głosem. — Jako mniej więcej uczciwy fizyk, nie powinienem właściwie brnąć naprzełaj przez dziedzinę, w której nie wykonałem ani jednego doświadczenia. Widziałem dwa światełka i ktoś mnie dotknął nieobutą nogą. Jedno mnie w tem wszystkiem zastanawia: każda istotna wiedza ma tę cechę zasadniczą, że rośnie. Oersted stwierdza w swoim pokoiku w pracowni fizycznej, że igła małego kompasu trochę drga wpobliżu prądu elektrycznego. Z tego pradziad pański, panie doktorze von Siemens, tworzy genjalną dynamomaszynę. Tramwaje jeżdżą, telefony gadają, radjostacje przesyłają sygnały od bieguna do bieguna, lampy łukowe zalewają potokami światła nasze miasta, samochody śmigają, propellery furkoczą. I wszędzie tkwi — magnesik Oersteda! Gdyby astrologja zawierała choć źdźbło prawdy, dziś — po tylu wiekach — otrzymywalibyśmy na pewno w każdym urzędzie miejskim, w każdym komisarjacie za kilka groszy horoskop oficjalny, w którym wypisywanoby nam bez ochyby, nieomylnie, z matematyczną ścisłością, kiedy się ożenimy, kiedy wygramy na loterji, kiedy zapadniemy na katar i o jakiej porze będziemy mieli największe powodzenie u kobiet. Wiedza tajemna ględzi o światłach, odlewach z parafiny — dlaczego z parafiny? — o ekierce, o snach, wizjach, przeczuciach... Ciągle w kółko. Prawdopodobnie nawet za lat sto sprawa się nie posunie ani o krok dalej. Tylko wtedy już murzyni i kafrowie, nie warszawiacy, będą maczali dłonie w parafinie. Widma będą czarne, bronzowe, kawowe, albo brunatne, nie białe, jak dotąd.
— Spojrzyjmy na tę sprawę z innej strony! Dlaczego medja oszukują? Co im na tem zależy? — pytała ostro panna Impekoven.
Mec westchnął i spochmurniał:
— Nie wolno mi mieć do nich pretensji... Nie mam prawa. Ja sam oszukuję. Jestem Cagliostrem, Józefem Balsamo, szarlatanem, wydrwigroszem. W jednej osobie! Mogę przytoczyć dowody...
I wychyliwszy bardzo sprawnie spory kielich wina reńskiego, rozpoczął dłuższą relację. Mówił o zakładach „Vox-Motor“ na Gęsiej, pod cmentarzem żydowskim, o Kozdrajskim, o wąsatym ślusarzu, o Husiatyńskim, o hałasomierzu...
Historja tak zajęła obecnych, że przyjęli Mizzi (pokojówka z zawadjacką kokardą) sykaniem i zabronili jej kręcić się po jadalni. Miała siedzieć w kącie i czekać, aż pan profesor skończy.
Poczem Toni Siemens, podróżnik, oznajmił głośno i dobitnie, że jeszcze przed wyprawą do Nowej Zelandji pojedzie do Warszawy na studja. Tak go zainteresowała ulica Kacza, obyczaje firmy Bronet i Kokiet, oraz prace wąsatego ślusarza i kamieniarza z podwórka fabrycznego. Panna Karola Impekoven chciała nawiązać korespondencję z Gulakiem i Sp. Akc. „Vox“ — Lewitacje. Różdżka czarodziejska. Odlewy z ektoplazmy, import, eksport...
Piękna pani Senta prosiła o bliższe szczegóły, dotyczące bogini greckiej. Ile ma lat i jak onduluje włosy.
Daverroes, szalony mułła, którego obecni tytułowali dyrektorem albo nazywali po imieniu Lionel, zasypał gościa warszawskiego pytaniami technicznemi. Jak daleko posunął kwestję hałasomierza? Jakie miał membrany? Jak je wytwarzał? Czy słyszał o nowych błonach metalicznych? O przezroczystych warstewkach metalu, rozpylanych katodowo? Czy...
Mała Lina zerwała się z miejsca i oznajmiła kategorycznie:
— Nie pozwolę męczyć dłużej doktora Meca. Od dwóch godzin tylko on mówi, bawi i uczy nas, darmozjadów i pasorzytów. Wszelka rozmowa musi polegać na wymianie zdań. My jesteśmy dziś głupi, nieciekawi — wyzyskujemy pana doktora.
— Mała ma rację! — krzyknął Lionel. — Przerywamy posiedzenie.
Porwał Meca i po kręconych schodach wewnętrznych zaprowadził go do pokoju na piętrze.
Z okna widać było klomby, trawniki, drzewa i wdali pogmatwane linje dachów. Dalekie, groźne, wyniosłe mury i — bliżej — jasnozielone trawki, pękate, czerwone tulipany na wysokich łodygach.
— W mieście wszelka roślinność wygląda, jak nagłe i nieoczekiwane szczęście w szarem życiu ludzkiem — myślał Mec, zapadając w rozkosznie miękką kanapę angielską. — Co to się stało właściwie? Gdzie jestem? kim jest szalony mułła? Dlaczego go nazywają dyrektorem? Skąd ma taką piękną siostrę? Mała pewnie wogóle nie istnieje, tylko mi się przyśniła. I ten pokój, zalany słońcem... Niektórzy warjaci gromadzą stare meble, antyki, robią z mieszkania muzeum etnograficzne. Ha! Przyprowadziłbym ich tu wszystkich — niech patrzą, jak wygląda dom nowoczesny. Każda epoka ma prawo do własnej sztuki. Obrazy, krzesła, ściany, wykładane drzewem, szafy bibljoteczne Zeissa... i ja, Wiktor Mec, belfer! Niemożliwe. Obudzę się i znów będę siedział w nudnym pensjonacie nad dzbankiem brunatnej lury... Niech i tak będzie. Tymczasem... Dalibóg — on mnie ubrał w jedwabną pyjamę! Zamknijmy oczy, bo to wszystko może nagle zniknąć... Bywały już takie wypadki...
Powrócił do świadomości późnym wieczorem. Dalekie miasto grało kolorowemi ogniami, puszczało w ruch obrotowy jaskrawe koło reklam, znaczyło się łuną na ciemnem niebie. Willa, oświetlona rzęsiście, rzucała na gazon i drżące korony drzew zabawną karykaturę tak zwanego przekroju pionowego. Od lat najmłodszych, dziecinnych ten właśnie widok najbardziej wzruszał, rozrzewniał prawie do łez Meca: jasny dom, lampy się palą, wieczór, otwarte okna, zielone drzewa, trawnik.
Zdołu dochodziły głosy wesołe, śmiechy i kłótnie. Towarzystwo widocznie grało w bridge’a.
— A teraz pik! — wołał basem doktór Pech. — I jeszcze pik! I jeszcze dwójeczka! A to pan lubi? A taki kolorek?... Może pan jest świetny podróżnik, panie Siemens, ale nawet ludzie pierwotni, ludzie z epoki kamienia łupanego, ludzie z plemienia Sirono i M’ptutu lepiejby to rozegrali! Leży pan bez trzech!
Do pokoju zakradł się ktoś cichutko na palcach... Daverroes.
— Mec! — szepnął. — Śpi pan jeszcze?
— Nie. Rozmyślam. Słucham. Patrzę. Trawnik, lato, ludzie w oświetlonym pokoju... Marzę! Cudne rzeczy są na świecie!
— Bogu dzięki! Byłem już o pana niespokojny. Pięć godzin!
— Widzi pan, kochany przyjacielu, jest mi dobrze. Po raz pierwszy od czternastu lat jest mi dobrze, więc śpię sobie. Drzemię, jak każdy człowiek szczęśliwy. Jutro trzeba będzie wrócić do obrzydliwej prozy, do pensjonatu...
„Szalony mułła“ zapalił światło w pokoju i przysiadł się do swego gościa. Czas pokreślił tę piękną, smagłą twarz niepotrzebnemi skazami, zmarszczkami, ale teraz — w tej chwili — miała ten sam naiwny, chłopięcy, trochę przerażony wyraz, jak za owych lat studenckich, kiedy to Daverroes tłukł kosztowne aparaty szklane i przepalał galwanometry precyzyjne w pracowni.
— Mam do pana wielką prośbę, doktorze, i chciałbym, żeby mi pan nie odmówił... Przez pamięć na dawne, dobre czasy...
— Jazda! O co chodzi, jak mawiał mój wspólnik, Kozdrajski, poprawiając blaszany półkoszulek... Słucham?
— Wiem, że pan ma na pewno inne zamiary, pociągają pana prace naukowe, idee teoretyczne. Wiem, że przemysł i praktyka, działalność zarobkowa, produkowanie towaru, któryby miał zbyt — wogóle rynek i handel nie mogą pana nęcić. Pan jest do innych rzeczy stworzony, doktorze. Ale... Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć, nie kieruje mną przyjaźń, ani sympatja, ani jakieś tam względy... Chodzi o to: powiodło mi się. Jestem bogaty. Ile tego jest, sam nie wiem. Dużo!... Dwa lata temu założyłem fabrykę aparatów elektromedycznych. Z początku robiliśmy głupstwa: przyrządy do diatermji, fidrygałki. Dziś to się rozrosło: Tow. Akcyjne „Mephar“ (medycyna — farmakologja) Berlin NO, filje Frankfurt, Turyn, Buenos-Aires. Ja, szalony mułła, Lion Daverroes, jestem dyrektorem naczelnym przedsiębiorstwa.
— Święty Ozyrysie!
— Tak. I teraz — mówiąc krótko i węzłowato, bo mnie za chwilę wezwą do bridge’a, a z doktorem Pechem niema żartów — zatrzymuję pana! Będzie pan pracował w naszem laboratorjum badawczem. Pensji jeszcze nie oznaczyłem, ale walizkę pana już sprowadziłem z tego ponurego pensjonatu. Nie wróci pan na Lutherstrasse. Sakwojaż pański tam stoi, w przyległym pokoju.
Mec podparł się ręką, usiadł na kanapie.
— Czy pan wie, z kim pan mówi, panie dyrektorze? Ja jestem stary, zniszczony, wyranżerowany gruchot. Belfer. Wykolejeniec. Chybione, zapite, obmierzłe indywiduum. Od piętnastu lat nie trzymałem w tych rękach subtelniejszego przyrządu fizycznego. Pan mnie chce wpuścić do laboratorjum? Mnie? To zupełnie tak, jakby pan wysyłał na olimpjadę zgrzybiałego starca dlatego, że ów artretyk zamłodu był atletą. Ja wam fabrykę wysadzę w powietrze, ja was do ruiny doprowadzę, ja wam zniszczę Berlin N. O. i Buenos-Aires, ja wam z ziemią zrównam Frankfurt i Turyn, ja was narażę na miljonowe straty...
— Dobrze! Ryzykujemy! Zatem — załatwione? Starym zwyczajem proszę o rękę. Shake-hand i abgemacht? Co? Zgoda?
— Zaraz! Zaraz! Co ja tam będę robił? Belfer w laboratorjum fabrycznem? Niesłychane! Pan mi chce wyświadczyć przysługę, ale jałmużna jest za duża!
— Jałmużna? Cóż znowu. Będzie pan rozwijał swój hałasomierz. Bardzo interesująca rzecz... Doskonały pomysł...
— Daverroes! — krzyczał tubalnym głosem potężny doktór Pech. — Gdzież pan się podziewa u licha w najciekawszym momencie! Powiedziałem dwa bez-atu, a tu partnera djabli biorą. Lion! Karty rozdane!
W poniedziałek wczesnym rankiem seledynowe auto fruwało po szarych, gładkich asfaltach, groźne, zabójcze i niechybne, jak wystrzelona torpeda. Tylko zamiast ładunków wybuchowych wiozło dwóch spokojnych panów: uśmiechniętego Daverroesa i strwożonego nauczyciela warszawskiego w ciemnem, ciężkiem kortowem ubraniu.
Minęli szybko wille, pałace, aleje Tiergartenu, pomniki, place, zwiedzane zazwyczaj przez cudzoziemców, kioski, bramy, tarasy, kawiarnie i wpadli wreszcie w ryczący, ospały, zły potok furgonów, platform, samochodów ciężarowych. Po obu stronach ulicy wznosiły się czarne i czerwone domy, wielkie żelazne windy zewnętrzne pięły się po murach wgórę, kominy, zbrojne w druciane maski, pluły pogardliwie sadzą na kopułę niebieską. Mec poznał osławiony Moabit... ale później stracił orjentację i opuściły go resztki odwagi cywilnej. Stał przed nim w całej okazałości potężny zamorusany olbrzym, zgrzytający żelastwem, postać z legendy nowożytnej — Berlin NO, Berlin fabryk, warsztatów, cegieł, dynamomaszyn, kominów, pokrzywionych dachów, motorów, Berlin wyśniony przez Borsiga. Człowiek czuł się tu, jak mucha, przylepiona do osi parowozu. Słońce, błękitny strop niebieski, cała ta odwieczna machina kosmiczna rumieniła się wstydliwie, znikała jak stara, wypłowiała dekoracja w gromach i błyskach techniki nowoczesnej.
Nawet miły, śniady Daverroes przestał się uśmiechać (dziwne, że ludzie zmieniają wyraz twarzy w różnych dzielnicach miasta). Nacisnął trąbkę, kwiknął trzy razy przeciągle, żelazne wrota w czerwonym murze rozsunęły się szeroko i auto wyścigowe wjechało na podwórze fabryczne.
Ten złoty napis był jedyną ozdobą pięciopiętrowej kamienicy i błyszczał na czarnej ścianie, jak mosiężna spinka w krawacie murzyna.
Windziarz w niebieskiem, płóciennem ubraniu robotniczem zawiózł ich na najwyższe piętro. Tu — pod samym dachem — mieściły się laboratorja i biura dyrektora naczelnego.
Daverroes zastał w swoim gabinecie kilka osób różnej płci i wieku, gromadkę interesantów, urzędników, gońców, kilka panienek w kitlach z aktami pod pachą, z bloczkami w rękach i ołówkami za uchem. Wpadł odrazu w wir spraw codziennych i rozdzielał krótkie rozkazy, dyktował listy, podpisywał dokumenty, odpowiadał na wszystkie pytania jednocześnie.
— Poczta, panie dyrektorze.
— Telefon do pana dyrektora. Zamiejski. Hamburg.
— Pan Schoen z wydziału handlowego prosi pana dyrektora do telefonu wewnętrznego.
— Jestem z drukarni. Przywiozłem broszurę A i nowy cennik F. Chodzi o okładkę.
— Zakłady optyczne Leitza przysyłają nowy typ mikroskopu na okaz.
— Poliklinika prosi o montera. Rentgenoskop nie działa.
— Dzwoni Bank Dyskontowy.
— Telegram!
— W oddziale induktorów zabrakło materjałów izolacyjnych. Pompy próżniowe stanęły.
Mec siedział na fotelu oszołomiony, osłupiały. Sen czy jawa? Szalony mułła, jego własny uczeń, ciapa, niedojda, typowy niedołęga, człowiek, który połknął radjum i podpalił instytut naukowy, stał przy biurku, jak komendant na wzgórku podczas bitwy i rzucał krótkie, decydujące słowa:
— Wysłać z narzędziami starszego majstra, Tucholskiego.
— Przerwać robotę na pół dnia, oczyścić pompy.
— Z Hamburgiem chcę mówić osobiście. Niech wyślą kogo aeroplanem.
— Cenniki do wydziału literackiego. Pan Opitz!
— Co? Mówi Daverroes. Tak. Tak. W sobotę. Czterdzieści tysięcy. Do Rosji wysłać jednocześnie list pocztą lotniczą, depeszę radjową i telegram pilny.
Tu spojrzał nagle wzrokiem trochę zamglonym i zmęczonym na swego dawnego profesora. Uśmiechnął się blado.
— Aha! Prawda! Panno Dorsch, zawezwie mi pani natychmiast inżyniera van der Lindena. Niech rzuci wszystko i niech tu przyjdzie. Będzie mi potrzebny przez jakie dwie, trzy godziny. Jeżeli rozpoczął nową serję doświadczeń — przerwać, zatrzymać maszyny. Sprawa bardzo pilna. Czekam.
Po pięciu minutach van der Linden, młody, żylasty, wesoły człowiek wpadł do gabinetu, jak bomba, i trochę zaciągając z cudzoziemska, rzekł:
— Jestem, dyrektorze. Donoszę, że ona chodzi świetnie.
— Kto? Dlaczego ona?
— Nowy induktor.
— Pan znowu pomylił rodzaje! Mniejsza o to. Nie będziemy się spierali o gramatykę. Maszyny pan zatrzymał?
— Zatrzymałem. Stoją.
— Dobrze. Mamy tu, jak pan widzi, gościa. Znakomitego gościa. Profesor doktór Mec z Warszawy, jeden z najlepszych, najzdolniejszych fizyków. Mam zaszczyt być jego uczniem. Doktór Mec — oznajmiam to panu z radością — zostaje u nas, będzie pracował w laboratorjum, otrzyma pokój po panu Klagesie, który wyjeżdża zagranicę. Pokaże pan profesorowi fabrykę, przydzieli mu pan najzdolniejszego z naszych mechaników — może tego Holendra, Peerebooma? — będzie pan dniem i nocą czuwał nad tem, żeby mu na niczem nie zbywało. Doktór Mec otrzyma bloczek-kwitarjusz, — wszystkie zapotrzebowania załatwiać natychmiast. Gdyby zażądał ptasiego mleka, sprowadzi mu pan wiadro, okseft ptasiego mleka! Czy mogę polegać na panu?
— All right!... Może pan. Nazywam się van der Linden, panie profesorze. Pracuję nad prądami wysokiego napięcia. Specjalność: transformatory. Nic jeszcze w życiu mądrego nie zrobiłem, ale my, Holendrzy, jesteśmy twardzi ludzie. Zawzięci. Gdybym się panu mógł na co przydać...
Zdania nie dokończył. Wszystko, co miał do powiedzenia, zawarł w serdecznym uścisku ręki, tak silnym, że wychudły belfer z Warszawy zachwiał się na nogach i syknął z bólu.
— Przepraszam! Idziemy... Tędy, panie profesorze.
Słowa „tędy, panie profesorze“ wymawiał dość gładko i dlatego prawdopodobnie powtarzał je często owego dnia. Zjeżdżał z Mecem w żelaznej, odrutowanej windzie aż nadół, do piwnic, przelatywał z nim przez widne sale, gdzie wirowały żelazne koła i śpieszyły się bardzo szerokie pasy transmisyjne, prowadził go za rękaw przez przyciemnione warsztaty, w których błyskały tajemniczo sine światła płomyków, trzaskały iskry i dobroduszne, pękate kule szklane tryskały barwami pomarańczowemi, jak zachodzący księżyc w pełni.
Przekradali się ostrożnie przez pokój, oświetlony upiornie lampami rtęciowemi, i zaraz później wpadali w hałas, zgrzyt, pisk piłowanego metalu albo w żar wielkich płomieni gazowych i czerwone łuny roztopionej masy szklanej. Na dole nozdrza profesora wciągały miłą woń lakieru, szellaku, topniejącej smoły, na pierwszem piętrze witał ich stary przyjaciel z lat akademickich — ozon, nieodłączny towarzysz wszelkich doświadczeń laboratoryjnych.
Mec nigdy nie widział wielkiej fabryki i z rozczuleniem patrzał, podziwiając — jak krewny z prowincji — zamożność domu. „Mieliśmy jedną pompę rotacyjną — mówił do van der Lindena, — cały instytut chodził przy niej na palcach, a kiedy pękła nosiliśmy żałobę.“ Tu stała aleja podwójna takich właśnie przyrządów, a mały chłopak w bluzie uwijał się po tej alei zwycięstwa i raz wraz któremuś bóstwu dolewał oliwy ze zwyczajnej oliwiarki.
Nawet dla lampy kwarcowej nikt tu nie żywił nadmiernego szacunku. Paliło ich się ze dwadzieścia pięć. Stały rzędem potulnie, skromnie. Czekały na rozkazy. Lampy rtęciowe! A rury rentgenowskie dyndały poprostu na półkach, jak wędliny w spiżarni. Induktory (był taki jeden jedyny w zakładzie frankfurckim) leżały pokotem na podłodze.
— Nasze preparaty radowe — rzekł nagle van der Linden i otworzył szafkę stalową, wyłożoną ołowiem...
W pękatem naczyniu o kształtach dużej maselniczki tkwiło czternaście fioletowych ampułek... Czternaście tubek, jak czternaście wyrzutów sumienia mrugało i spozierało na Meca fioletowemi oczami... „Gdzieżeś zaprzepaścił, nieszczęśniku, spadek po radcy Ehrlichu? Coś uczynił z depozytem? Jest w skarbcu pewnego instytutu pusta tubka metalowa i świadczyć będzie wiecznie przeciwko tobie, przybłędo i utracjuszu“...
W obszernym pokoju narożnym na czwartem piętrze dwaj wizytatorowie odnaleźli doktora Pecha. Olbrzym stał przed klatką, gładził bujną, falistą brodę i przyglądał się przez lornetkę teatralną białemu królikowi.
— Nazywam go — proszę mi tego nie brać za złe — „Hindenburg“, bo ma takie sumiaste wąsy. Niech mu się pan przyjrzy, panie doktorze! Widzi pan, jak mu oko błyszczy odwagą i animuszem rycerskim? To jest tak zwany rozrost instynktów życiowych, „Steigerung des Lebensgefühls“. Karmię go od dni czternastu naszym preparatem, naświetlonym promieniami ultrafioletowemi, produktem „Mephar-Pech, numer 72“. Uważają panowie co się z tym królikiem dzieje?
— Ona jakby rusza wąsikami — powiedział van der Linden.
— Nie ona, tylko on — rzekł tubalnym głosem Pech. — To samiec. Jak to się często zdarza w dziejach nauki, badania nowsze zrehabilitowały dawne legendy, bajdy i powiastki naszych piastunek. Lubczyki, odwary, napoje miłosne i inne faramuszki wcale nie były takiem wierutnem głupstwem, jakby się zdawać mogło. Są w organizmach ciecze i płyny — nazywamy je teraz „hormonami“ — i od nich funkcje życiowe zależą. Można wstrzyknąć kukułce instynkt macierzyński, można z koguta uczynić potulną kwokę. „Mephar-Pech 72“ przeistacza gryzonia w bohatera. Niech panowie spojrzą na Hindenburga! Mam tu jeszcze inny okaz. Nazywa się „Rasputin“. Kiedym go dostał w ręce, sierść z niego złaziła kłakami, ogon był krótki i, pożal się Boże, wyliniały. Dziś — po spożyciu M.-P. 72 — co widzimy? Bydlę cieszy się niezwykłem uznaniem wśród płci pięknej swego gatunku. Jest to Don Juan między gryzoniami, Casanova wśród stworzeń rzędu Duplicidentata, wytworniś, uwodziciel i Chevalier d’Orsay. Gdybyśmy go wyolbrzymili do rozmiarów ludzkich, ten oto kusy, wyliniały, skapcaniały Oryctolagus cuniculus stałby się ozdobą salonów, odegrałby wielką rolę w historji i wygłaszałby aforyzmy a la Oskar Wilde i Petronjusz. W tej klatce mam Kleopatrę i Ninon de Lenclos. Kurtyzana francuska należy, jak panowie widzą, do gatunku szczurów i szerzy istne spustoszenia w eleganckim świecie. Były już o nią pojedynki krwawe z wynikiem śmiertelnym.
Natomiast z „Damy Kameljowej“ nie jestem zadowolony. Nieszczęśliwa miłość, czy co! Nie żre. Chudnie. Piszczy. Przesada i ckliwość. Niech djabli porwą romantyzm.
Bruljon w ceratowej okładce stracił powoli charakter handlowej „Księgi głównej“ i przekształcił się w tak zwany pamiętnik. Powody były następujące:
Mecowi oddano najlepszy pokój w pracowni fabrycznej. Van der Linden wskazał mu pewną marmurową tablicę rozdziałową i oświadczył uroczyście:
— Profesorze! Wszystkie nasze wolty i ampery są na pańskie usługi. Niech pan tylko telefonuje przez tubę wewnętrzną. Niech pan da sygnał! Jeżeli trzeba — zatrzymamy wszystkie warsztaty. Przepalimy wszystkie bezpieczniki! Puścimy z dymem kable!
Poczem stuknął obcasami i dodał jeszcze:
— Oddział wysokich napięć czeka na pańskie rozkazy! Dwieście tysięcy woltów. Miljon woltów! Ile dusza zapragnie! W tej chwili przyślę panu Peerebooma.
Teraz znowu zjawił się w pokoju laboratoryjnym na górze mały czarny Holender o żywych, błyszczących oczach. Przyniósł z sobą kilka arcydzieł mechaniki precyzyjnej, kilka zgrabnie wytoczonych, wypolerowanych puszek mosiężnych i pudełek ebonitowych, kilka kunsztownych drobiazgów z kości słoniowej, szkła, bursztynu, stali i cynku.
— To ja robiłem — powiedział. — Niech pan profesor zbada przez lupę — baz feleru, bez skazy. O włos się nie omylę. Potrafię toczyć osie stożkowe, precyzyjne koła zębate. Niech pan profesor tylko zadzwoni nadół — trzy razy długo i raz krótko. Niema takiej rzeczy, na którąbym się nie porwał. Nazwisko moje — Peereboom, mechanik. Oddział instalacyj elektrycznych. Odzywam się na sygnał trzy razy długo i raz krótko... Peereboom. Holender...
Co tu począć? — Mec zamówił kilka roczników pism naukowych z bibljoteki fabrycznej i uniwersyteckiej, rozłożył grube foljały na stołach, sprowadził ów czarny bruljon, nabyty jeszcze w Warszawie, i pisał w nim, przeplatając przezornie zdania zwykłe wzorami matematycznemi — prawdopodobnie dla zatarcia śladów. Kto wie, w czyje ręce taki kajet dostać się może?
Il n’y a qu’une tragédie — c’est la vieillesse
— Nie było takich kobiet za moich czasów. Skrępowane żelaznemi gorsetami, zniekształcone korkami, kokami, bufkami, turnjurami wałęsały się różne dziwożony po świecie. Dziwne, że to wogóle znajdowało amatorów i wychodziło zamąż. Gdyby taka Lina — wiotka, giętka jak młody pęd na wiosnę — zjawiła się na tym padole za moich lat studenckich, wystrzelalibyśmy się o nią co do nogi. Jej linja, jej chód, jej ramiona, jej...
Wczoraj znów mnie zawieźli do ich willi podmiejskiej, do „Domu Słonecznego“. Van der Linden był bohaterem dnia, łaził po drzewach, fikał koziołki, udawał Chaplina, Fairbanksa, miauczał jak kot, gdakał jak kura, zbudował na trawniku zegar słoneczny. Chłopak się kocha w tej cudnej małej (oznaczę ją Li²) i, chociaż — niby to — jest oswojony z wysokiemi napięciami, wygląda chwilami, jakby go mocny „kurcszlus“ poraził. Szczęśliwi, dzielni, prawdziwi ludzie. Każdy tkwi, gdzie tkwić powinien, jak śruba w nowoczesnej maszynie, tylko ja jeden pętam się bez sensu — stary obluzowany gwint, piąte koło od nieistniejącego wozu... Szmelc.
4/VI. Dziś ustawiłem kilka aparatów w swoim pokoju w laboratorjum. Ogniwo termoelektryczne (podług Lebiediewa). Burki próżniowe. Spektrometr (Eisler i Geitel). Bo ja wiem, co jeszcze.
Pomagał mi Peereboom. Duch czarnoksiężnika, Fausta i Twardowskiego osiedlił się w tym Holendrze. Patrzę, jak pracuje i moje artretyczne łapy drżą ze wzruszenia. Matoły po kawiarniach twierdzą, że niema już romantyzmu na świecie, wszystko jest szare, bezbarwne, zapracowane, tępe... Jakto? A Peereboom, panowie? Gdyby żył za czasów Leonarda da Vinci, albo w starej Norymberdze, tobyście wiersze o nim pisali, łobuzy...
Inne znowu matoły w salonach warszawskich powiadają z goryczą: i cóż to jest wiedza ludzka w porównaniu z bezmiarem tajemnic? Cośmy wskórali? Spróbujcie raz — zamiast gadać po próżnicy — wziąć się do roboty. Wymyślcie coś, darmozjady. Ja truchleję wobec ogromu wiedzy ludzkiej. Czytam teraz zgłoszenia patentowe i roczniki czasopism... Przez czternaście lat byłem w letargu i dziś już wszystkiego umysłem ogarnąć nie mogę. Nie dam rady. Ameryka stanęła do apelu, całe falangi nowych ludzi. Walą naprzód, jak huragan. Przez półtora dziesiątka lat naukę przeinaczyli, nowe dziedziny wiedzy odkryli, zdziałali więcej, niż kilkadziesiąt pokoleń niedołężnych przodków romantycznych. Nie mogę już nadążyć. Stoję za wami, stary maruder, i patrzę. Jak owa kwoka, która wysiedziała kaczęta.
Jeżeli wam się błogosławieństwo starego idjoty z Warszawy na coś przydać może...
11/VI. Poniedziałek. Odkrycie pierwsze: Ludzie z „Domu Słonecznego“ nie są znowu tak zupełnie — bez reszty — szczęśliwi! Piękną panią Sentę coś gnębi, a nawet śniady Daverroes gaśnie chwilami i kiedy go nikt nie widzi, opiera głowę na ręku — mniej więcej tak, jak ja. Olbrzymi doktór Pech też czasem marszczy czoło, mówi szeptem i klepie Daverroesa po ramieniu.
Przedewszystkiem — fabryka, ktoby to przypuścił! — przechodzi ciężki kryzys (ciężki kryzys? Nie wiem, czy się tak mówi, czy inaczej. Niech djabli porwą stylistykę — dość, że jest źle). Nasz produkt zasadniczy, główny, substancje odżywcze, naświetlane, albo inaczej mówiąc Mephar-Pech nr. 72 (oznaczmy to przez 72 MP) płata dziwne figle. Konkurencja twierdzi w ulotkach i broszurach, w artykułach dziennikarskich, odezwach i prospektach, że ów preparat jest zupełnie jałowy, bezskuteczny, „pusty“, nie zawiera osławionych witamin i że pomaga tyle, co umarłemu kadzidło. Prasa się w to wdała, dyskutują, ogłaszają wywiady. Niektóre powagi medyczne wypowiadają się stanowczo i kategorycznie:
Doświadczenia laboratoryjne potwierdzają najwidoczniej to zdanie ujemne. „Hindenburg“ spuścił nos na kwintę i znów wyliniał. Dama kameljowa łysieje, wciąż piszczy i nie żre. Poincaré (Raymond) nie biega za Mesaliną. Szwęda się po klatce z kąta w kąt i ogon podwinął pod siebie. D’Annunzio i Mistinguett laksują. Doktór Pech popełnia fatalne błędy w bridge’u i przed kolacją leżał dwa razy bez sześciu...
Ale to nic. Wszystko jeszcze nic... Lina (L²) wzięła mnie wczoraj wieczorem za rękę, zaprowadziła mnie pod krzak magnolji (jakie cudne, różowe, pachnące, wielkie kwiaty ma to drzewo!) i tu powierzyła mi pewną tajemnicę. Nie mam prawa pisać o tem w notesie, a jednak muszę, bo pamięć mi słabnie. Szkoda, że nie znam stenografji. Mógłbym co prawda wymyślić jakiś własny szyfr, ale to chyba jeszcze gorzej. Zwraca uwagę... Wygląda podejrzanie... Będę pisał, jak dotąd.
Li² pod pachnącą magnolją powiedziała mi, co następuje. Mój uczeń, Daverroes, bardzo dziwną drogą doszedł do fabryki i do produkowania aparatów elektromedycznych. W tem, co mu się zdarzyło, poznaję dawnego pechowca i przysłowiowego nieszczęśnika, o którym legendy i podania krążyć będą jeszcze długo w laboratorjach naukowych na kontynencie.
Zaraz prawie po wojnie i rewolucji — w roku 1922 — Daverroes (Dav1) był w Chinach i Japonji. Przydzielono go do jakiejś europejskiej komisji epidemjologicznej. Poco im był fizyk — niewiadomo. Dość, że go wzięli. Dav1 sprawował się podobno wcale nieźle, zjeździł kawał świata, pracował w szpitalach, rozweselał chorych. Członkowie ekspedycji wyrażali się o nim bardzo pochlebnie. Li² powiada, że pisał bardzo miłe listy, był z siebie zadowolony, wiedział, poco żyje na świecie. Rozwinął się, spoważniał, oprzytomniał.
Nagle szef owej wyprawy, głośny doktór Wind, zapada na tyfus i umiera. Kolekcję najciekawszych preparatów bakterjologicznych powierzył przed śmiercią swemu przyjacielowi i uczniowi. Dav1 pakuje zapieczętowane słoiki z tyfusem, dżumą, szkarlatyną i innemi kulturami do torby skórzanej i wraca do Europy. Jedzie wpoprzek przez płonącą Mandżurję, przez gorejącą Rosję, przez Polskę. Nie je, nie sypia po nocach. Ten straszny depozyt odbiera mu sen. Jest wreszcie u celu — Berlin, Friedrichstrasse.
I tu właśnie Wielki, Mistyczny, Tajemniczy Pech (nie doktór, tylko to złośliwe bóstwo, które go od lat prześladuje) przypomniał sobie o nim. Walizkę zamieniają mu w ostatnim momencie, na dworcu, przy wysiadaniu z wagonu! Dav1 przywozi do domu skórzaną torbę, w której jest kilka kołnierzyków, trochę bielizny jaegerowskiej, dwie pary starych butów, kilo kiełbasy.
Oczywiście alarm, popłoch. Poszukiwania, badania. Dav1 obleciał wszystkie urzędy policyjne i biura detektywów prywatnych. Tygodnie całe biegał po ulicach wielkiego miasta i szalał. Zatrzymywał dorożki, wskakiwał na stopnie samochodów, rzucał się pod tramwaje elektryczne. Wszędzie widział ową popękaną walizkę z żółtej skóry. Ta wizja gnębiła go dniami i nocami. Napadał na najspokojniejszych ludzi, rewidował bagaże na wszystkich dworcach. Wreszcie oświadczył w biurze policji kryminalnej (Berlin, Alexanderplatz), że żąda, by go aresztowano i wytoczono mu proces. Władze z iście niemiecką skrupulatnością zajęły się tą sprawą. Wałkowano kwestję po czasopismach specjalnych i poruszano ją w seminarjach uniwersyteckich. Jak ten czyn zakwalifikować: Fahrlässigkeit? Karygodne niedbalstwo? Pogwałcenie wyraźnych przepisów kolejowych? Wprowadzenie w błąd urzędników komory celnej? Przez dwa czy trzy dni Dav1 siedział nawet w areszcie. Wypuścili go.
— Pan nam tu piękną nowelkę fantastyczną Wellsa opowiada — rzekł mu dobrotliwie sędzia śledczy. — „The Stolen Bacillus“ (Tauchnitz 3128). Nie możemy nikogo karać za delikty niepopełnione, przestępstwa niedokonane. Gdyby dżuma w Europie wybuchła z pańskiej winy — ha! wtedy co innego. Będzie pan siedział i to porządnie. Aż do tej chwili jest pan obywatelem nieposzlakowanym. Gnębią pana wspomnienia jakiejś lektury kolejowej. Zwracamy pana rodzinie, społeczeństwu i zajęciom normalnym. Dowidzenia... Niech pan — dla pewności — pogada z jakim freudystą. Może się to panu przyśniło?...
Dav1 zaciął zęby. Stworzył instytut badawczy, stworzył fabrykę „Mephar“. Jakby się czart wdał w te sprawy. Wszystko mu się udawało, wszystkie przedsiębiorstwa dawały zyski, kwitły, rozwijały się. Szło, jak z płatka.
Ale dyrektor i zasłużony twórca wielu zakładów technicznych co pewien czas zamyka się w swoim pokoju... Znika z domu... Przebiera się w stare łachy, krąży po zaułkach i norach... Odwiedza podejrzane knajpy, spelunki, bary na krańcach... kuma się z opryszkami...
Kiedy gazety doniosą o zwykłej dorocznej epidemji, która gdzieś tam w ponurych mieszkaniach nędzarzy wybuchła, zjawia się natychmiast w zapowietrzonej ruderze Dav1, dyrektor Mepharu. Ma własne auto ambulansowe. Wozi chore, rachityczne dzieciaki, rozdaje prezenty, lekarstwa, pieniądze, ociera wodą kolońską rozpalone czoła. Dwa razy sam chorował, dwa razy był bliski śmierci. Nie szanuje się, nie zachowuje zwykłych środków ostrożności... Chce umrzeć.
Nie będę chyba tego człowieka molestował o tubkę. Dźwiga większe brzemię, niż ja...
Widocznie... widocznie, szanowni panowie, każdy z nas ma jakiś wielki dług honorowy na sumieniu. I trzeba się śpieszyć, bo termin upływa... Lada dzień...
Masz tobie. Nawet wzory matematyczne profanuję! Jedną z piękniejszych formuł Lorentza-Einsteina wpakowałem tu niepotrzebnie dla ukrycia moich głupkowatych sentencyj.
A to maleństwo — L² — patrzy na mnie wielkiemi, wilgotnemi, cudnemi, smutnemi oczami, ściska mocno moją rękę i wierzy, że ja jestem cadykiem, cudotwórcą, mogę Daverroesowi wrócić zdrowie i dobry humor, mogę fabrykę pchnąć na nowe tory... Patrzy na mnie i czeka...
15/VI. Piątek. Van der Linden jest świetnym bramkarzem w AFC, chlubą lekkiej atletyki i przyszedł niedawno pierwszy w biegu naokoło Berlina. Ale nawet ten zwycięzca posmutniał mi bardzo, nie uwija się po podwórku w czasie pauzy obiadowej, nie skacze przez paki, nie zjeżdża po poręczach schodów i nie plącze już rodzajów gramatycznych. Mówi wolno, głosem przyciszonym. Fabryka dudni jeszcze wesoło, pasy biegają, koła wirują — cóż... wprawne ucho chwyta nawet w tym rytmie, pewne szmery niepokojące, jak w tętnie chorego serca... Anewryzm.
Mała Li² jest tak strwożona, tak się boi o brata, że odwiedziła nas dzisiaj i przyniosła nam kwiaty. Kwiaty w fabryce rur i transformatorów! Peereboom przyczepił czerwony nakrapiany tulipan do szarego kitla, ja paradowałem z gałązką jaśminu.
Mała znów patrzyła na mnie długo i uśmiechnęła się tak boleśnie...
Dobrze. Niech i tak będzie. Nie pierwszy raz się skompromituję i ośmieszę gruntownie. Bardzo dobrze.
Każdy człowiek przypomina do złudzenia zwykłą kuchtę. Wierzy, że przyjedzie nagle rycerz w lśniącej zbroi, jednym gestem uwolni go od trosk i zmartwień. Cała literatura na tem się opiera. Mała uważa mnie za Lohengrina z opery. Dobrze. Wdzieję na stare lata srebrną łuskę... Owszem.
16/VI. Poszedłem tedy do pokoju doktora Pecha. Najpierw udawałem, że mnie głowa boli i zażądałem od brodatego olbrzyma recepty. Później wogóle „odgrywałem“ idjotę, przeszkadzałem mu w pracy i zadawałem natrętne pytania.
Hindenburg długo nie pociągnie. Poincaré ledwie się trzyma na nogach. Mussoliniemu nieznani sprawcy odgryźli ogon i ucho. Petronjusz ma rozwolnienie. D’Annunzio ma torsje i wciąż laksuje.
— Panie doktorze Pech — rzekłem po dwugodzinnej niedorzecznej gadaninie — czem pan naświetla swoje preparaty?
— Jakto czem? Światłem ultrafioletowem!
— Aha. Przepraszam, że się wtrącam. Wy, medycy, traktujecie przyrodę, jak gazeciarze filozofję, albo sądownicy psychologję. Zgrubsza i mniej więcej. Tak sobie — po gospodarsku. Pan wie, co to jest światło ultrafioletowe? Bezmiar różnych drgań, olbrzymia skala tonów! Orkiestra symfoniczna! Zupełnie, jakby pan człowiekowi, który nie posiada wykształcenia literackiego, powiedział: Czytaj pan! Niech pan czyta najpierw wszystkich autorów na literę A, później pan przejdzie do Balzaka, Barbusse’a, Bibesco, Berangera, Bajrona, Brianda i Buzdygana...
Rudy olbrzym spojrzał na mnie złym wzrokiem i oburzył się.
— Więc niby co ja mam robić? Jakich autorów mam studjować?
— Zaraz. Powoli!
Zacząłem rysować kredą na podłodze pewien schemat. Zbudujemy w mojej pracowni wielki spektroskop. Będziemy naświetlali proszki wszystkiemi „kolorami“ niewidzialnego światła. Od promieni fiołkowych do rentgenowskich i nawet do promieni gamma. Oblepimy wielkie półkole żółtemi proszkami doktora Pecha, puścimy wszystkie aparaty w ruch: lampy kwarcowe, rury Coolidge’a, nastawimy ampułki radowe. Rozegramy, rozdzwonimy cały fortepian, cały klawikord optyczny. Będziemy eksponowali stopniowo: pięć minut, godzina, cała noc, cała doba, tydzień...
Zbadamy później preparaty naświetlone również optycznie, spektroskopowo. Dopiero te proszki, te „mefary“, w których dostrzeżemy wyraźnie zmiany, oddamy medycynie do dalszego opracowania. Zobaczymy, jak się Hindenburg wtedy będzie czuł. I jak się zachowa dama kameljowa.
Grubas targał rudą brodę i potrząsał olbrzymią głową.
— Ile tonn preparatów chce pan zmarnować w ten sposób? Pan nas z torbami puści! Cała produkcja fabryki na te doświadczenia nie wystarczy. A zresztą — niech pan robi, co się panu żywnie podoba. Ja umywam ręce.
Mruczał, że mu warjatów nasyłają, wyrzekał na fizyków i matematyków:
— Coś pan za jeden? Co pan wie o biologji? Dlaczego mi pan w biały dzień ględzi o fortepianie i koncertach symfonicznych?
18/VI. Poniedziałek. Noc z soboty na niedzielę i cały dzień wczorajszy spędziłem przykładnie w domu. Rysowałem wielki spektroskop, wyliczałem. Rzeczywiście pojęcia nie mam o biologji, nawet chemikiem byłem zawsze dość kiepskim. Prawdopodobnie plan mój psu na budę się nie zda, pochłonie moc prądu, czasu, energji, pogrąży mnie doreszty w oczach kolegów. Co tam — niech djabli biorą moją reputację.
Dziś zawezwałem Peerebooma. Pokazałem mu szkice i powiedziałem twardo: Tak i tak... Półkole, spektroskop, lampy, rury, przewody, transformatory, — prędko! Za trzy dni zaczynamy doświadczenia! Zasłonić okna szczelnie!
Peereboom zakasał rękawy i wziął się do roboty. Wyrzucił mnie z własnego mojego pokoju, ustawia, montuje, łazi po drabinach. Kable przewalają się po podłodze, jak złe jadowite węże, statywy żelazne stoją jak gęsty las dziewiczy. Wyniosłem zydelek do sieni, siedzę tu sobie i piszę. Na drzwiach dynda się tabliczka z czerwonym, skośnym piorunem i napisem: „Uwaga! Wysokie napięcie! Lebensgefahr!“
Lina znów przyszła do fabryki. Miałem jeszcze czarne okulary na nosie, bo majdrowałem koło lampy łukowej i przez roztargnienie nie zdjąłem szkieł. Lina była tem zachwycona. Uważa mnie teraz za nowoczesnego Fausta. Gdyby każdy z nas był taki, jak go sobie młode dziewczęta wyobrażają, tobyśmy ziemię wyrzucili z orbity i rozpalonemi słońcami grali w bilard po obiedzie.
Chciałbym zostać na chwilę bohaterem powieściowym albo amantem ze sztuki filmowej. Taki osobnik potrząsa probówką, uśmiecha się głupkowato, naciska guzik, albo przerzuca klucz na marmurowej tablicy rozdziałowej — i już. Odkrycie jest. Nowy genjusz się narodził. Hosanna!
Wdałem się w jakąś okropną, straszną kabałę. Peereboom pracuje, aż mu żyły na czole nabrzmiały. Ja widzę przed sobą nieskończoną aleję prób i uciążliwych doświadczeń. 150 analiz optycznych. 20 seryj pomiarów. Kalwarja!
Nie mogę tak siedzieć bezczynnie w korytarzu i udawać, że coś kalkuluję. Będę się musiał pożegnać z tym notesem na czas dłuższy.
Zaczynam... Ręce mi się trzęsą i mam wrażenie, że głowa mi puchnie, rośnie do rozmiarów bani karmelickiej.
Na brodę Mahometa:
20/VI. Popijam sobie... Co ja wyrabiam, co ja wyrabiam. Słoń w składzie porcelany! Peereboom rekwiruje wszystkie kable, zabrał wszystkie lepsze przyrządy, zagarnął mocną ręką wszystkie źródła światła i źródła prądu. W moim pokoju zbiegają się i krzyżują wszystkie arterje życiodajne wielkiej fabryki.
A ja tu siedzę w „Café Mozart“ i... popijam. Nic już nie poradzę.
Jutro w nocy — pierwsza serja doświadczeń. Surowce są. Na drewnianych skrzynkach brodaty doktór Pech wypisał własnoręcznie farbą: „Mephar-Mec, numery od 1 do 250.“ I dodał jeszcze post scriptum kredą: „Ja umywam ręce. Pech.“
Najgorsze będzie to czekanie. Lampy się palą godzinami niebieskie, żółte, a człowiek, który te piekielne moce rozpętał, nie ma nic do roboty. Czeka na fiasko. Tygodniami!
Trzeba było zostać w Warszawie i zamknąć cicho powieki w domu przy ulicy Kaczej...
Na dalszych kartkach bruljonu słowa znikają, wyparte przez formuły matematyczne, wzory z teorji kwantów i tabele. Tabele ciągną się długim szeregiem i wyglądają mniej więcej, jak bilans noworoczny dużego banku.
Nummer preparatu: / Widmo przed: / Widmo po naświetleniu: / Rezultat: /
Cyfry i znów. cyfry.
W ostatniej rubryce powtarza się ustawicznie słowo Nic. Czasem: żadnej zmiany. Albo: trochę jakby pożółkło. Albo: trochę ten tego...
Bardzo wyraźnie natomiast pożółkł sam autor owej rubryki. Pracował przeważnie nocami. W przerwach między doświadczeniami krążył po zaułkach Berlina i zwiedzał najstraszniejsze spelunki wielkiego miasta. Bywał w piwnicach i w lokalach na piętrze, pijał piwo, czarną kawę, wermut, portwein, cienkie wino i grog.
Znajomych z „Domu Słonecznego“ unikał w sposób wyrafinowany, wykrętny i bardzo sprytny. Uprzejme listy i miłe, pachnące bileciki z tłoczonemi monogramami wrzucał do szuflady w biurku.
Razu pewnego zawezwał babę-gospodynię, która — taki to już był jego los — patrzyła dość podejrzliwie na dziwacznego lokatora i uważała go prawie za fałszerza pieniędzy i powiedział jej stanowczo:
— Pani Katz. Uwaga! Tu może się zjawić nagle któregoś dnia w mojem ubogiem mieszkaniu „Wiosna“ z obrazów włoskich. Takie cudne młode stworzenie o wielkich, głębokich, trochę przerażonych oczach. Nie wpuści jej pani do mojego pokoju. Powie jej pani... Wszystko jedno, co pani powie. Dość, że jej pani nie wpuści.
W „Café Mozart“ siadał przy owalnym stole, rozkładał ceratowy bruljon i przepisywał cyfry z luźnych kartek. I znów, jak wtedy, jak za lat studenckich rysował trójkąty ABC1 i abc2 na marmurowym blacie.
— Pan nam niszczy umeblowanie — mówił tęgi kelner w białym, kusym smokingu, używanym zazwyczaj na parowcach transatlantyckich, tylko prawdopodobnie znacznie brudniejszym. — Gdyby tak każdy gość chciał się uwieczniać na naszych stołach! Blat to nie sztambuch, panie. Może na Węgrzech są takie zwyczaje...
„Gość“ gadał coś sam do siebie — od rzeczy. Czasami też gadał przez telefon, ale trudno było zrozumieć, o co mu chodzi i jakiego to rodzaju pilne sprawy załatwia o tak późnej porze.
Kelner chwytał luźne wyrazy i nie mógł ich — mimo wieloletniej wprawy — powiązać w zdania rozsądne:
— Panie van der Linden... To ja... Oczywiście z knajpy... Nie mogę w domu usiedzieć... Tak... Musi pan o trzeciej zluzować Peerebooma... O piątej pogasi pan światła. Zamknie pan ołowiane kasety... Co? To niech pan czeka na mnie na rogu Jägerstrasse... Tam jest taki szynk dorożkarski. Bardzo podły szynk, ale ma tę zaletę, że jest otwarty... Aha! Prawda! Próbki zamknąć w zwykłej skrytce. Klucz pod ceratowym chodnikiem...
— Fotograf? — rozumował kelner. — Chyba nie. Miałby bródkę, fontaź i długie włosy. Prawdopodobnie podrabia węgierskie papiery państwowe. Lada dzień przeczytamy o nim w gazetach. Odfotografują go i nawet podadzą odcisk wielkiego palca. Daktyloskopja to wielka rzecz. Nauka robi szalone postępy. Węgier, nie Węgier... Nie takich łapali na gorącym uczynku.
W nocy z soboty na niedzielę tajemniczy „Węgier“ mruczał i pisał, nie zwracając uwagi na harmider, nawoływania, brzęk szkła, pisk kobiet, gwar pijanych głosów, na sprzeczki i nieuniknione afery honorowe. Kufle i stołki latały nad jego głową, a gość temperował ołówek z taką miną, jakby siedział na fotelu w czytelni Bibljoteki Narodowej. Kiedy go ktoś potrącał i wyraźnie chciał sprowokować, wstawał, kłaniał się, mówił:
— Przepraszam. Pan ma rację. Uniosłem się. To moja wina.
Raz wreszcie zdarzyło się, że i jego coś wyprowadziło z równowagi. Oderwał na chwilę zmęczone oczy od swoich notatek, oprzytomniał i spostrzegł, że jakieś obce, a jednak jakby trochę znajome osoby przysiadły się do owalnego stołu. Atleta w czerwonej koszuli, kobieta, ostrzyżona maszynką „na jeża“ i smutne, potulne dziewczynisko — tak, nie ulega wątpliwości — robotnica z fabryki „Mephar“, z oddziału izolatorów.
— Rudi — nie mogę — ja... doprawdy nie mogę... — tłumaczyła się blada dziewczyna. — Dosyć.
Atleta wpatrywał się w nią groźnemi, wyłupiastemi oczami:
— Pij! Dzisiaj są twoje urodziny. Urządzam przyjęcie! Pij! Ile masz lat?
— Dwadzieścia.
— Wypiliśmy dopiero po dziesięć. Musimy dociągnąć do dwudziestu. Pij, pókim dobry. Uwaga, jedenasty!
Dziewczyna rozpaczliwym ruchem chwyciła za ów „jedenasty“, ale się zakrztusiła, zaniosła się suchym kaszlem. Zupełnie, jakby ktoś rozdzierał sztukę perkalu. Szyja jej nabrzmiała i naszyjnik z pereł nie wytrzymał napięcia, pękł. Szklane klejnoty padały rzęsistym gradem na stół, na notatnik w ceratowej okładce, na podłogę.
— Czegóż pan tę panią zmusza do picia podłego alkoholu, panie? — rzekł uprzejmie Mec. — My dwaj możemy sobie na to pozwolić, ale takie chuchro...
Rudi obrócił czerwoną twarz ku „rozmówcy“, wstał, rozdeptał kilka pereł, które zgrzytnęły i strzeliły żałośnie pod ciężką stopą dryblasa. Przechylił głowę, jak kogut:
— A ja tę twarzyczkę znam — zaczął zwykły refren. — A ja sobie tę facjatę przypominam. W kajeciku pisze? A ja takiego widziałem, co w kajeciku pisał! Też była niezła flanca. Ja tę twarzyczkę pamiętam świetnie! Myśmy już mieli z sobą kiedyś rozmówkę na osobności, panie ten...
— Mec.
— Aha. Mec. Dobrze, że pan przynajmniej powiedział, jak pan się nazywa, bo za chwilę rodzona matka pana nie pozna. W wydziale rozpoznawczym będą mieli z panem kłopot, panie ten...
— Mec.
— Rozumiem. Wszystko rozumiem. Na głowę nie upadłem! Nie jestem idjota, panie. Mam więcej rozumu, niż piętnastu takich, jak pan.
Siłacz zakasał rękawy. Zatarł ręce, zbadał, jak pianista przed koncertem, elastyczność palców. Poprawił szelki na wypukłym brzuchu...
— I zaraz zaczniemy kontredansa. Zmów pan paciorek, panie ten. Napisz pan testament w notesiku. Chce pan być pogrzebany z własnych funduszów, czy na koszt państwa?
Z kanapek sąsiednich odezwało się kilka głosów uznania i zachęty:
— Dobrze mówi, ale za długo. Załóż mu nelsona, Rudi.
Kto wie, na czemby się ta afera skończyła, ale biedne chude dziewczę z działu izolatorów znów się zakrztusiło, jak dziecko chore na koklusz, pozieleniało i poczęło jęczeć głośno:
— Tak mi źle, Rudi. Tak mi strasznie, okropnie źle. Taka jestem nieszczęśliwa. O Boże!
— Przepraszam pana bardzo — rzekł uprzejmie Mec. — Zmasakruje mnie pan za pięć minut. Proszę o zwłokę i prolongatę. Pani cierpi. Znam się na tem: zatrucie alkoholem. Poeci liryczni szkoły lwowskiej wymyślili na to świetny sposób. Ostryga! Ręczę za skutek! Kelner! Proszę o świeże, surowe jajko, czystą szklankę, pół cytryny i pieprz! Prędko! Niema chwili czasu do stracenia! Już!
Kelner przyniósł jajko. Towarzystwo umilkło, nadbiegł sam pan gospodarz. Publiczność nocnej knajpy z prawdziwem zajęciem obserwowała każdy gest doktora Meca, który wprawnym ruchem fizyka i laboranta rozbijał skorupkę o brzeg szklanki, mieszał płyny... Pracował w zadymionej knajpie, jak profesor na wykładzie.
— Niech pani pije! Jednym haustem, panno Zofjo. Bez namysłu. Siups!
Dziewczyna wychyliła szklankę, skrzywiła się, spojrzała okiem przytomnem, odetchnęła głęboko, jakby ją kto zbudził ze snu hipnotycznego:
— Skąd pan wie, że mi na imię Zofja? — spytała dorzecznie, głosem dźwięcznym.
— Tak mi się jakoś zdawało — rzekł Mec. — Intuicja!
— Brawo! — wołał kelner. — Brawo! — wołała reszta publiczności. — Majster! Cadyk! Jak pan to nazywa? Ostryga?
Klepano Meca przyjaźnie po ramieniu, winszowano mu szczerze sukcesu. Było to pierwsze jego rzetelne powodzenie od lat piętnastu.
— Działanie „ostrygi lwowskiej“ na człowieka urżniętego — tłumaczył słuchaczom docent — polega prawdopodobnie na tem, że cienka warstewka substancji proteinowej ścina się, hamuje parowanie alkoholu i — co tu dużo gadać — tamuje dostęp do pewnych ośrodków nerwowych...
— Brawo! — ryczał basem jakiś garbus i kuternoga. — Doskonale mówi! Lubię, kiedy ktoś do mnie powiada z sensem: proteina! Proteina to grunt! Ośrodek i dostęp też ma pewne zalety, ale nie umywa się do proteiny. Pańskie zdrowie!
Garbus posiadał widać pewne zdolności muzyczne i rymotwórcze, bo — tak z niczego, odrazu na poczekaniu sklecił skromny, ale zadzierzysty refren operetkowy, który później obiegł obie półkule globu: „Czy to wie kto w całym kraju, poco żółtko bywa w jaju? Czy to wie kto w całym świecie, poco mają pieprz w bufecie?! Ostryga, mtak, mtak ostryga, człowiek żyje znów i dryga. Izydorze! Życie nie jest takie złe, gdy na dworze wiosna do nas śmieje się“...
I taki już jest wpływ przemożny opinji publicznej na najsilniejszą nawet jednostkę, że atleta Rudi zmienił front, rozchmurzył czoło, znów poprawił szelki, podrapał się za uchem i wreszcie podał Mecowi łapę potężną o krótkich palcach:
— Siadaj pan. Nazywam się Rudi Lübek. Pan na pewno czytał o mnie w gazetach. Znają mnie ludzie. Moja narzeczona — Lolot. Siostra mojej narzeczonej, Zofja-Eleonora. Obchodzi dziś urodziny. Co pan pije? Ja stawiam!
Pili żółty, słodki „eiercognac“ ze względu na obecność dam, pili zwykły konjak dla własnej przyjemności, a także poncz szwedzki, brandy, Manhattan-flips i whisky z wodą sodową. Odwieźli dwie damy, zaopatrzone aż w trzy imiona — Lolotte i Zofja-Eleonora — do domów, pożegnali je i znów zajrzeli do piwniczki na rogu Chausseestrasse...
Ta burzliwa noc nawiązała — jak często mówią w romansach — jakąś mocniejszą nić między dwoma wykolejeńcami. Blady przybysz z czarnym notesem i siłacz-tubylec spotykali się odtąd dość często późnym wieczorem.
Mec przychodził do fabryki „po fajerancie“, oglądał uważnie lampy, nastawiał aparaty, sprawdzał połączenia, robił pomiary spektroskopowe. Później zamykał prąd, rozpoczynał tak zwaną „ekspozycję“ i właściwie był wolny. Zostawiał na dyżurze van der Lindena,
Kartka z pamiętnika Meca. Facsimile. Peerebooma, czasem nawet małego, sprytnego chłopca z warsztatu elektrotechnicznego. Szedł na miasto i dręczony wyrzutami sumienia, pił, choć nie upijał się. Kilka zasadniczych komórek w mózgu unosiło się nad falami alkoholu i funkcjonowało sprawnie, niechybnie.
Atleta czekał na kolegę w szynku, witał go skinieniem głowy, nie dręczył go niepotrzebnemi pytaniami. Czuwał nad nim, jak nad pisklęciem. Patrzył na natrętów takim wzrokiem, że nikt — w najbardziej natłoczonym lokalu — nie zbliżał się do ich stołu. Czasem, kiedy go pilniejsze sprawy odwoływały na godzinkę, wołał którego z solidniejszych Maksów, albo Czarnych Edków i mówił do niego szeptem:
— To jest fizyk, bracie. Widziałeś kiedy Helmholtza na pomniku? Ten też będzie siedział na cokole. Helmholtz przy nim to jest wogóle lekka waga i kurczak podskubany. Ma spust — nno! Powierzam ci go, bracie, bo muszę skoczyć za interesem na Ackerstrasse. Gdyby mu włos z głowy spadł, to możesz sobie, przyjacielu, zawczasu wyrobić w cyrkule akt zejścia. Mam tam znajomych i ułatwię ci wszelkie formalności...
Po fabryce jęły krążyć dziwne legendy o Mecu, o jego nowych przyjaciołach i trybie życia... Przedostały się aż do „Słonecznego Domu“ i którejś nocy — fizyk w czarnych okularach regulował właśnie niesforną lampę rtęciową — pewna smukła biała dama, owinięta w zwiewne szale i biały futrzany kołnierz, przesunęła się cicho przez puste sale warsztatów, dotarła aż do najwyższego piętra, sforsowała groźne drzwi, odgarnęła wiotką dłonią statyw z napisem: „Wysokie napięcie!“, „Lebensgefahr!“ i przy żółtem świetle rury rentgenowskiej pocałowała Meca w policzek.
— Panie doktorze, to chyba nieprawda, co oni mówią! My pana tak kochamy... Ja nie wierzę, żeby pan... Oni powiadają, że... Taki straszny, taki okropny, taki brzydki nałóg... Dlaczego? Jeżeli pan chce, to ja wyjdę za pana zamąż... Tylko niech pan nie pije!
Mec zdjął okulary, przetarł dłońmi zmęczone oczy.
— Panno Lino — rzekł drżącym, ale stanowczym głosem. — Przedewszystkiem chodźmy na korytarz. Pani nie powinna swej cudnej karnacji i swej cudnej siatkówki narażać na działanie tych strasznych promieni. Takiemu staremu gruchotowi, jak ja, nic już zaszkodzić nie może...
Na korytarzu ucałował obie ręce białej damy... pogładził ostrożnie, nieśmiało jej zwichrzone, płowe włosy.
— Nie ożenię się z panią i już. Proszę mi takich propozycyj nie robić. Zatelefonuję do van der Lindena, żeby panią odwiózł do domu. Obrót, marsz! Jeżeli pani gdzie po drodze zobaczy w rynsztoku starego obdartego pijaka — proszę na niego nie zwracać uwagi. To będę ja. Prawdopodobnie ów pijak nieszczęsny będzie nietylko schlany, ale i ociemniały. Oślepią mnie wreszcie te przeklęte lampy, a zwłaszcza najpromienniejsze zjawisko, jakie widziałem w przyrodzie: pani... Dosyć! do domu!...
Kilka ważniejszych fragmentów z bruljonu:
3/VII. Środa. Dawny warszawski Mec miał przynajmniej jedną pociechę. Kiedy mu co doskwierało, zapadał w sen głęboki, albo drzemał przez cztery godziny na pierwszej lepszej kanapie. [Oho]² Wszystko djabli wzięli! Od tygodnia nie zmrużyłem oka. Wracam do domu w biały dzień, słońce mi prześwietla zamknięte powieki — nie mogę. Przewracam się z boku na bok i słucham, jak miasto huczy i dudni.
No tak. Teraz „pracuję“, to prawda. Ale przekleństwo mojego życia w tem się właśnie streszcza, że znowu nie wiem, czy ta praca ma sens i czy nie jest aby najpodlejszem marnotrawstwem i nadużyciem zaufania. Szastam kilowatami, przepaskudzam wolty i ampery, pcham licho wie w co energję elektryczną, przepalam przewody i cenne źródła światła... Onegdaj znów pękły dwie lampy kwarcowe (Hanau) i trzy najlepsze rury Coolidge’a puściły powietrze. Co rano wynoszą z pracowni przynajmniej ze dwa trupy: kunsztowne rury katodowe Lenarda. Każda godzina mego nieszczęsnego życia kosztuje chyba ze 150 marek w złocie, w jedno popołudnie wyrzucam (prąd elektryczny plus aparaty) za okno dwa razy więcej, niżby wyniosła półroczna pensja belfra warszawskiego, pieniądze spalam poprostu i dosłownie. A skutek? Preparaty 202, 203, 204, 205 umieszczone między widmem lenardowskiem i rentgenowskiem pożółkły, a preparaty 703, 704, 705, 709 (Rentgen-radjum) mają odcień fioletowy. Można to było uzyskać tańszym kosztem. [Psiakość]n!
Naturalnie nie wiem, jakie mi tam paskudztwa podsuwa poczciwy brodacz, doktór Pech. Chemja ani biochemja mnie nic obchodzi. Nie znam się na tych sprawach. Naświetlam i sprawdzam, co z tego wynika.
Gdyby wogóle nic nie wynikło — wiem, co zrobię. Mam świetny pomysł. Siadam na dworcu Friedrichstrasse do wagonu kolei obwodowej i pod stacją „Gleisdreieck“ tam, gdzie się krzyżują trzy różne tory w jednym punkcie, wyskakuję przez okno. Gdyby się ze mną nie załatwiła „obwodowa“, to się załatwi elektryczna. A jeżeli i to nie pomoże, jest jeszcze — tuż obok — plant pociągów dalekobieżnych. Mogę wsadzić łeb pod ekspres, mogę zginąć łagodniej i spokojniej pod pociągiem towarowym. Wybór należy do mnie — życie nie jest takie złe, jak je malują. Chwilami tylko przypomina głupszy dowcip pijanego oficera kawalerji.
Daverroes patrzy na mnie z wyrzutem, van der Linden unika mego wzroku, Peereboom trzęsie głową i rozkłada ręce. Mają mnie tu wszyscy za zawodowego pijanicę i nałogowego alkoholika. Twarz mi obrzękła. Brodaty Pech kręci się koło mnie, nie wie, z jakiej beczki zacząć. Językiem biblijnym, językiem mglistych parabol, przypowieści, anegdot stara się mnie nakłonić do zmiany przyzwyczajeń. Chce mnie poprostu zamknąć w sanatorjum.
— Odpocznie pan — powiada — stargane nerwy znów będą funkcjonowały normalnie. Z gorszych opresyj ludzie wychodzili obronną ręką. Przecież pan tu zdrowie straci! To są rzeczy bezpowrotne — żadna sztuka medyczna panu później tego nie odda. Niech pan dba o siebie.
jak mawiał wróg mój, wąsaty ślusarz na Gęsiej.
6/VII. „Mec 204“ jest żółty, jak młoda kaczka. „Mec 704“ wykazuje coraz wyraźniejsze zmiany spektralne. Co oni tam mają w tych preparatach? Nie wiem. Niech sobie Pech karmi tem Hannibala, Poincarégo i Polę Negri. Nie będę się w to wdawał. Medycyna ma głos.
Natomiast bardzo są ciekawe wyniki mojej pracy, że tak powiem, pozalaboratoryjnej...
Mówię oczywiście, o tej dżumie w kufrze czyli o szkarlatynie w słoikach...
Jak było do przewidzenia mój barczysty, kwadratowy, pozbawiony szyi, przyjaciel — Rudi — wie coś o walizce Daverroesa. Wie nawet sporo, ale nie chce gadać. Biorę go na porter angielski i na szkocką whisky — nic, zawziął się. Ma swoją własną etykę. Trapią go takie same wyrzuty sumienia, jak mnie. Jego skrupuły mają tylko inny, że tak się wyrażę górnolotnie, znak algebraiczny.
Uparł się!
— Z tej dżumy — ględzi nieraz po kolejce mocnego dżynu — żyje dostatnio kilka ubogich rodzin w dzielnicy staromiejskiej, na Mulackstrasse. „Walizka dyrektora“ jest poważnem źródłem dochodu. Dzisiejszy właściciel otrzymał ją w posagu. Ma brzydką, chorowitą żonę, ale połakomił się na walizkę...
Krótko mówiąc, większa gromadka ludzi szantażuje mego dawnego ucznia. Posyłają mu listy anonimowe, bałamucą go sprzecznemi wiadomościami, zwodzą i wyciągają z niego gotówkę. Dwa lata już ta afera się ciągnie, walizka przechodzi z rąk do rąk, jak papier procentowy. Już, już jest i — nagle znika, jak mgiełka poranna.
Usiłuję wytłumaczyć memu kubistycznemu przyjacielowi, że postępuje niewłaściwie i niemoralnie... Groch na ścianę! Wogóle Rudi Lübeck to dość dziwny przyrząd. Zbudowany świetnie, pierś jak komoda, bary, ręce, nogi, lędźwie, muskuły, szeroki nos murzyński, jak odlane z bronzu. Po potężnem ciele krążą na pewno wszystkie niezbędne soki, hormony czy inne djabły — tylko łepetyna jest wątła. Argument logiczny nic tu nie znaczy. Rudi mruczy, potakuje, powiada „racja“. Za chwilę — znów swoje. Trzeba zaczynać od początku. I marnuje się taka maszyna, bo jest głupia, jak podeszwa.
Najgorsze, że i on ma w tym słabym móżdżku gruczołek, który się nie upija i którego się alkohol na żaden sposób nie ima.
— Nie, bracie — powiada nad ranem. — Nie bądź za mądry. Rudi Lübeck nikogo nie zdradzi. Ja wam powiem, gdzie to jest, a wy tam naślecie odrazu policjantów, szpiclów, łapaczy. Nie, bracie. Wyperswaduj sobie.
— Durniu jeden zapowietrzony — tłumaczę mu łagodnie — przecież w tych słoikach są epidemje! Stłuczesz taką rzecz i całe miasto zarazisz! Dżuma wybuchnie w Europie, bo ja wiem, co jeszcze! Choróbska powstaną straszliwe! Całą Mulackstrasse zatrujesz! Puszkę Pandory masz w łapach niedźwiedzich, bęcwale! To trzeba zamknąć natychmiast w najbardziej pancernej kasie instytutu biologicznego w Dahlem. Nie marudź, trutniu. Nic irytuj słuchacza. Gadaj, gdzie to jest?
— Nie, bracie. Honor przedewszystkiem. Nie takie Helmholtze koło mnie chodziły — sekret zawodowy! Nie mogę.
Co ja z tym dryblasem pocznę?
9/VII. Poniedziałek. Naświetlałem 24 godziny bez przerwy. „Mec 204“ ma kolor kanarka z gór Harcu, „Mec 704“ mieni się zimnemi barwami: fiolet-indygo. Zmiany w widmie absorpcyjnem patrz Tab. CCX.
Reszta właściwie do mnie nie należy... Zapakowałem preparaty do blaszanej puszki od biszkoptów, wypisałem na kartkach ich rodowody. Na puszce wyskrobałem scyzorykiem napis: „Teraz ja umywam ręce! Mec.“ Odesłałem to wszystko Pechowi. Czekam na wyrok. „Gleisdreieck“ obejrzałem sobie dokładnie. Można wyskoczyć i z dalekobieżnego. Owszem. Koszt ten sam, bo się nabywa bilet peronowy...
A teraz „inna sprawa“. Muszę tu wszystko zanotować dokładnie, bo strasznie jestem roztargniony w ostatnich czasach i obawiam się, że znów coś pokręcę.
Ludzie ze „Słonecznego Domu“ machnęli na mnie ręką. Jedna tylko Li² przysyła mi wciąż jeszcze kwiaty, książki, depesze terminowe... Przekupiła moją babę i ta stara kwoka zamyka mi co pewien czas palto, buty, kapelusz. Chce mnie zaaresztować w domu. Muszę ustawicznie pilnować własnych rzeczy — niektóre posiadam już w duplikatach. Sprawiłem sobie np. żółte półbuty i „Borsalino“. Wyglądam w tem, jak anarchista na wywczasach letnich.
Ale nie o to chodzi. Po długich ceregielach znalazłem wreszcie modus, który się „etyce zawodowej“ bęcwała nie sprzeciwia.
Wczoraj o szarym świcie rozpoczęliśmy próby. Rudi stanął na chodniku pod barem, rozkraczył się i powiada:
— Wal, Helmholtz, wal, ile sił starczy. Celuj piąstką w brzuch, w dołek. Knock-out, rozumiesz? Wal, bracie!
Ale! Bębniłem, ile tchu w płucach, wpadałem na draba z rozpędu, uderzałem głową w najczulsze miejsca abdominalne. Djabła tam. Stoi bydlę i uśmiecha się głupkowato.
Pojechaliśmy na ćwiczenia za miasto, do Grunewaldu i tu przez kilka godzin trenował mnie, uczył, co mam robić i jak go mam prać. Skutek jest ten, że mi lewe oko zapuchło całkowicie, nos mam trochę przekrzywiony i sporego siniaka na czole.
Prócz tego zaś byłem trochę utytłany w błocie podmiejskiem. Peereboom na mój widok zgrzytnął zębami, zaklął po holendersku, nie wytrzymał i splunął. Poczciwiec uważa, że kalam gniazdo, nie zasługuję na tytuł doktora i godność badacza. Jak świat światem nigdy jeszcze taki opój nie sąsiadował ze spektrografem...
Spojrzałem na niego groźnie zapuchłem okiem i rzuciłem krótki, stanowczy rozkaz:
— Peereboom! Proszę mi tu zawezwać pana inżyniera van der Lindena! Dziś nie pracujemy. Fajerant!
Po chwili wszedł do pracowni van der Linden. Kiedy mnie zobaczył, jęknął głośno i usiadł na pierwszym lepszym stołku!
— Panie doktorze! — powtarzał — panie doktorze! Najdroższy panie doktorze! Co ono wyrabia! Co ono wyrabia!
Ono — to ja. Zamienił mi z przerażenia rodzaj na nijaki.
Zamknąłem drzwi. Usiadłem na innym stołku, patrzyłem długo przez wąską szczelinę w zapuchłej powiece w jego twarz poczciwą:
— Van der Linden — rzekłem uroczyście. — Z naświetlaniem koniec! Co ma być, to będzie! Proszki bada teraz medycyna czyli doktór Pech. My — fizycy — składamy broń. Natomiast w przyszłą niedzielę potrzebna mi będzie pomoc pańska na rogu ulicy Gipsowej (C. G. 4.), w najbardziej podejrzanej dzielnicy miasta. Zwracam się do pana tym razem nie jako do dzielnego fizyka, ale jako do sprintera i atlety. Wykona pan jeszcze raz bieg dystansowy naokoło Berlina. Zrobi pan to dla mnie?
— Rozkaz! — rzekł van der Linden.
Wytłumaczyłem mu, o co chodzi. Ma stanąć na rogu i czekać spokojnie. Zobaczy walkę biblijnego Dawida z biblijnym Goljatem. Ma udawać przechodnia i gapia... Nie wolno mu się wtrącać. Jego rola rozpoczyna się dopiero wtedy, kiedy ja powalę olbrzyma na bruk i wydrę mu pewną walizę. Ma biec za mną, bo jestem już człowiekiem starszym, statecznym i do wyścigów rekordowych się nie nadaję. Nie wolno mu siadać do auta, bo policja zanotuje numer i swoim zwyczajem rozpocznie dochodzenie. Prawo jest — jak wiadomo — ogromnie nudne, natrętne, wścibskie i komplikuje niedorzecznie najprostsze sprawy. Będą nas badali, nudzili, rozpytywali. A tu chodzi poprostu o... dżumę.
Van der Linden chwyta tedy walizę dopiero pod starą pocztą, pędzi przez Ceglaną, przecina Friedrichstrasse, biegnie — nie patrząc na afisz — obok teatru Reinhardta, krótko mówiąc ustala nowy rekord w biegu okrężnym Berlin NO — Moabit — Szarlotenburg — Ploetzensee... Ta część wyprawy mnie nie obchodzi. Meta: „Dom Słoneczny“, pokój na pierwszem piętrze.
Van der Linden wstał, stuknął obcasami.
— Pan doktór chce popełnić rabunek i kradzież? Pan doktór będzie uzbrojony?
— Tak.
— Djabli nadali. Sześć lat ciężkiego więzienia z pozbawieniem praw i przywilejów.
— Właśnie. Ale chodzi tu trochę o pewną osobę... o pewną istotę... O „wiosnę“.
— O pannę Linę?
— Tak.
— Aha! Jeżeli tak... — Powiedział, że mogę liczyć na niego — aż do dwunastu lat więzienia włącznie. Będzie czekał na rogu Gipsowej, albo lepiej pod prezydjum policji, na placu.
11/VII. Środa. Dr. Pech karmi „Damę kameljową“ Mecem fioletowym (704). Dziwne! Już po dwóch dawkach owo zbiedzone bydlę nabrało fantazji, biega po klatce, merda ogonem i wyczynia jakieś niezrozumiałe zabiegi toaletowe.
Ja sam też się odświeżyłem cokolwiek. Twarz wraca powoli do stanu normalnego, sprawiłem sobie garnitur z gabardiny, nabyłem kapelusz słomkowy, krawat, koszulę popelinową. Wieczorem wybrałem się do Daverroesów. Ogolony, ostrzyżony, wypomadowany. Chustka w bocznej kieszonce.
Istny powrót syna marnotrawnego!
Towarzystwo zerwało się od stołu, jakby się nagle trzęsienie ziemi miało zacząć. Pani Senta mówiła coś drżącym, melodyjnym altem, ale słów nie mogłem zrozumieć. Wciąż tylko: mamy nadzieję... i... chyba już nigdy... Maleństwo rzuciło się na butelki i poczęło je chować pośpiesznie przede mną... Brodaty Pech zaintonował pieśń dziękczynną, coś w rodzaju schillerowskiej ody „do radości“!
Poprosiłem — ku ogólnemu przerażeniu — o kieliszek sznapsa... Nic, nie jestem pijaczyną, mała Li! To już minęło. W niedzielę popełniam ostatnie przestępstwo, kradzież, napad rabunkowy, a później...
NB.! Hallo! Uwaga! W tej chwili spostrzegam, że mi ktoś w notesie zamienił bibułę. Niektóre karty pachną wyraźnie perfumami francuskiemi. Uwaga!
[Mec] dąży do zera. Lim [Mec] = 0.
Nie wiemy, co to znaczy i jak to przełożyć na język zwykły.
Pocóż zresztą mielibyśmy szperać w starych kajetach i odcyfrowywać mozolnie zawiłe hieroglify matematyczne. Posiadamy inne źródła. Już po tygodniu prasa berlińska pisze o Mecu szeroko i długo. Najpierw w rubryce „kronika miejska“. Petitem.
Jesteśmy „lepiej poinformowani“, ale się nie zgłosiliśmy...
Już w dwa dni później niejaki W. M. przewędrował zresztą na drugą kolumnę. Piszą o nim garmontem, cycerem, kursywą. Najgrubszemi czcionkami. Nagłówki ciągną się przez trzy szpalty i przez całe stronice wpoprzek:
Witamina Z. czy hormony świetlne? Geheimrat Borstenbinder o człowieku jutrzejszym. Mephar-Mec 704 i przyszłość rodzaju ludzkiego.
Pokarm bogów! Od jutra nowe życie zakwitnie na tej ziemi.
Trudno się połapać w nawale materjału. Niewiadomo którą ze sław medycznych cytować: Waldeiera? Grubenhunta? Peytona? Jamagurę? Posenera? Czy wreszcie profesora Okamoto?
Przytoczmy na chybił trafił kilka zdań z „Tageblatu“ berlińskiego.
„Nauka współczesna zdarła zasłonę i przejrzała oddawna tę tajemnicę: między promieniem świetlnym i komórką żywą trwa od wieków stosunek bardzo intymny, powiedzmy otwarcie, bez obawy — małżeński. Życie na tym globie zaczęło się prawdopodobnie w chwili, kiedy promienne słońce przedarło się wreszcie przez chmury, dymy, gęste czarne opony, otaczające naszą planetę. To był pierwszy dzień tworzenia...
Fizyk, doktór Mec, zamknął energję promienistą w swoich preparatach. Nadchodzi drugi dzień!“...
Prof. Rindleder jest bardziej sceptyczny:
„Nie budźmy iluzyj, które już za tydzień może trzeba będzie odwoływać — pisze w „Vossische Zeitung“ — nie przesadzajmy, nie gońmy za sensacją. Doświadczenia dotychczasowe zapowiadają się bardzo pięknie. Widziałem słynnego „Hindenburga“, widziałem Poincarégo i Polę Negri. Ich błyszczące oczy, ich wspaniałe ogony wywarły na mnie wielkie, niezatarte wrażenie. Ale droga od t. zw. „Tierexperimentu“ do panaceum, do środka na nasze, ludzkie dolegliwości obfituje w wądoły niebezpieczne... Czekajmy.“
— Preparat Meca „M 704“ — mówił w wywiadzie z korespondentem „Morning Post“ prof. Okamoto — nazwałbym krótko biokondensatorem albo może jeszcze krócej bioamplifikatorem. Ta ostatnia nazwa wydaje mi się nawet trafniejszą. M 704 amplifikuje nasze zdolności i siły żywotne tak, jak głośnik aparatu radjowego potęguje, wyolbrzymia ciche tony odbiornika.
— Jaki wpływ, profesorze, będzie miał ów „wzmacniarz“ na nasze dalsze dzieje? Czy i jak zmieni nasze życie dotychczasowe?
— Hm... Przytoczmy przykład. Pierwszy lepszy. Niech pan sobie wyobrazi taki wypadek: aktor teatralny gra tysiąc ról i każdą kiepsko. Po spożyciu tuzina dawek M 704 zagra jedną rolę — genjalnie! Albo jeszcze inaczej: Polityk wygłasza pięśset mów na stu zjazdach i czterystu bankietach. Ględzi, nudzi, powtarza te same frazesy, zapełnia całe szpalty w dziennikach swojemi wypracowaniami stylistycznemi. Po kuracji — dajmy na to po dziesięciu zastrzykach M 704 — ten sam człowiek mówi kilka mocnych słów i odrazu wiadomo, o co mu chodzi. Powiedział, co wiedział. Koniec. Następny!
— Na nowym preparacie możnaby tedy wytłoczyć krótką dewizę: Raz, ale dobrze, zamiast pięćset razy, ale źle?
— Tak. Pyta pan o przyszłość? Gazety maleją, kurczą się. Puste frazesy znikają, zdania nabierają sensu. Z bezmiernej gadaniny ludzkiej wyłaniają się, jak zielone, żyzne wyspy z odmętów oceanu, słowa skondensowane, mocne, jędrne, brzemienne treścią... Poważne!
— Boże drogi! Co się wtedy stanie z literaturą piękną?
Uczony japoński uśmiechnął się jeszcze uprzejmiej, niż przedtem, poprawił okulary na nosie:
— Jestem w Berlinie przejazdem — odpowiedział — i mam sporo pilnych spraw do załatwienia. Nie mogę roztrząsać w tej chwili zasadniczych zagadnień literackich. Niech pan powie swoim kolegom, że od biedy tudzież na upartego moglibyśmy podsycić w ludziach zdolność do bajdurzenia, plotkarstwa, gadania rymami i układania powiastek. Dlaczegóżby nie? Zaatakujemy inny gruczoł, wstrzykniemy w miększe części ciała hormon specjalny „kontr-Mec 704“ i stworzymy zdolnego powieścipisarza. Owszem. Ale cóż stąd? Gdyby panowie mieli nawet producentów poddostatkiem, to nie znajdą w epoce dzisiejszej — w okresie wzmożenia, spotęgowania życia — odpowiednich odbiorców. Rzeczywiście — gdzie szukać matoła, któryby się chciał poddać uciążliwej kuracji po to tylko, aby zostać wreszcie zawodowym czytelnikiem! Autorów napłodzimy wam, w razie istotnej potrzeby, na kopy. Natomiast przerabianie ludzi na czytelników będzie w przyszłości karane więzieniem, bez zamiany na grzywnę.
— A propos — dorzucił jeszcze prof. Okamoto. — Mam dziś „widzenie“ z kolegą Mecem. Jak panu wiadomo, świetny fizyk siedzi dotychczas w Moabicie, w areszcie prewencyjnym. Oskarżają go (profesor wyjął kartkę z notesu, t. zw. ściągaczkę) — o zakłócenie spokoju, opór władzy, usiłowanie ucieczki, ukrywanie corpus delicti i „przejście w tempie niedozwolonem przez jezdnię“. Powinien był uciekać po chodniku, nie po bruku, przeznaczonym wyłącznie dla ruchu kołowego... Przywożę mu pozdrowienia biologów japońskich... Co poczniemy w przyszłości z prawnikami — westchnął Okamoto — nie wiem. Gdybyśmy zatrzymali w kodeksie tylko wyrazy dorzeczne, ta gruba księga przestałaby istnieć. Dowidzenia...
Z olbrzymiej literatury specjalnej przejrzeć należy koniecznie — oprócz już wzmiankowanych — studja i prace:
Rabla (Fryburg) „Leczenie kretynizmu“, Freya (Królewiec) „Przewlekła manja pisania not dyplomatycznych i M 704“, Millera (Toronto) „Zastrzyki energetyczne czyli nowe zastosowanie urzędników państwowych i samorządowych“, Müllera (Saarbrücken) „Poematy liryczne moich pacjentów przed i po injekcji“, Milera (Piotrków) „Przyczynek do kwestji szpryca czy pigułka? — jak uzdrowić ciała prawodawcze?“, Nytorfa (Kopenhaga) „Wpływ preparatów Meca na kończyny dolne. — Jak pewna starsza kobieta pobiła rekord Nurmiego“, Zaaifera (Lejda) „Mec w centrali telefonów“, Zellera (Berlin) „Studja nad instynktem wojowniczym: zwykły roznosiciel gazet zdobywa miasto warowne i zmusza je do kapitulacji“, H. M. Meyera (Getynga) „Sztuczny Pirandello czyli cztery dawki ,mefaruʻ na kongresie autorów dramatycznych“, Bajdulskiego „Doświadczenia mecologiczne w Anglji: koń dorożkarski wygrywa Derby w Epsom“.
Dzieła obszerniejsze dla zaawansowanych:
Przyjemski: „Studja nad uprzejmością konduktorów tramwajowych.“
Piper-Pfeifer: „Zastrzyki w prokuraturze i sądownictwie.“
Sznajder: „Sprawozdania krajowego instytutu mecoznawczego.“
Patrz zresztą:
Kusmanek: „Handbuch der Mecologie.“
Popescou: „La femme meçisée“ (roman — Prix Goncourt).
SZCZĘŚCIE. LITERATURA. SKOROWIDZ.
Jest wieczór jesienny pochmurny, choć ciepły, i do zwykłego harmidru, gruchotania, turkotu, hałaśliwego tętna wielkomiejskiego dołączają się raz po raz groźniejsze fortissima, gromkie fugi i staccata dalekich piorunów. Lampy „Słonecznego Domu“ rzucają jasne kwadraty i prostokąty na wyliniały trawnik i wyłysiałe korony drzew.
U furtki czuwa, jak szyldwach, panienka z kokardą we włosach zwichrzonych i odbiera stosy listów, biletów wizytowych, druków. W jadalni na dole brodaty doktór Pech głosem tubalnym deklaruje wielkiego szlema.
Jasny gabinet na pierwszem piętrze wygląda, jak kwiaciarnia albo pokój solenizanta: wiązanki, krzewy, doniczki, kiście i różnobarwne grona. Wiatr igra wesoło lekką firanką, porywa zapachy i perfumuje niemi Berlin. Chwilami tarmosi też swawolnie czuprynę pewnego pana, który siedzi pod oknem, namyśla się, zagląda do notatnika w ceratowej okładce i czeka na natchnienie.
Uroczy brzdąc — Li² — złożył piękne, długie, wiotkie palce na klawjaturze maszyny Remingtona i czeka również. Wpatruje się przy tej okazji w wychudłą twarz docenta i belfra.
— Znów dzwonią — mówi docent. — Poszaleli czy co? Czego ludzie chcą ode mnie, panno Lino? Przecież ja jestem ciemny człowiek, głąb, belfer i ignorant. Artykuły po gazetach, wywiady, gratulacje. Taka poważna instytucja, jak Akademja (prezes: professor Max Planck) żąda ode mnie, żebym w wielkiej auli, na posiedzeniu uroczystem, wygłosił odczyt o „odkryciu“. Profesor Max Planck, jeden z najgenjalniejszych uczonych współczesnych, wie chyba, że ma do czynienia z nieukiem, blagierem, jołopem.. Prawda, proszę pani?
— Tak — mówi cichutko Li². — Prawda. Słucham?
— Aha! Niech pani pisze! Zaczynamy: „Panowie! To nieporozumienie! Stoi przed wami na katedrze wyranżerowany gruchot, obdarta taksówka, zdezelowany Ford, któremu niesłusznie przypisujecie jakieś zasługi i którego niepotrzebnie obdarzacie wspaniałemi medalami, dyplomami i tytułami honoris causa. Nic nie wiem, o biologji nie mam pojęcia, na paskudztwach doktora Pecha nie znam się zupełnie. Nastawiłem kilka rurek i spektroskop. Nie chcę nikogo oszukiwać i nie chcę się stroić w cudze piórka. Dosyć! W wykradzenie starej walizki wpakowałem trochę inteligencji, przebiegłości i sprytu. Inna sprawa, że bakcyle przez dwa lata wyzdychały i... — tak czy owak to robiłem przynajmniej z pewnym planem... Ale tak zwane odkrycie... Nie! Zdobyłem sławę i rozgłos europejski niezasłużenie. Nie możecie dawać tytułów akademickich ślepej kurze dlatego, że wypadkiem trafiła na ziarno... Dlaczego pani nie pisze?
Li² uśmiecha się życzliwie, wstaje i tonem doktora Pecha rozpoczyna wykład:
— Pan cierpi poprostu na t. zw. Minderwertigkeitsgefühl.
— Co? Jak? Proszę o krótszą obelgę!
— Tak! Pan nie wierzy we własne zdolności, pan bezkrytycznie i uporczywie pomniejsza rezultaty swojej pracy. Kim był ojciec pański? Co się panu śni w nocy? Gdzie pan spędził lata dziecinne?
— W Warszawie.
— To dziwne. Pan jest tak zwany „odwrócony pyszałek“. Inni się szczycą byle czem: wygraną na loterji, odziedziczonym majątkiem. Przypisują zasługę sobie, kiedy trafią na właściwego konia na wyścigach, kiedy nie wyłysieją w czterdziestym roku życia, albo kiedy dostaną cztery asy w bridge’u. Dumni są z wielkiego szlema, z powodzenia u kobiet, pysznią się przy lada okazji. Oni wygrywają bitwy, oni wskazują drogi, oni rozwiązują zagadnienia socjalne. Bez nich słońceby zagasło i ziemia pękłaby na dwoje! Pan zato ma inne ambicje: pan chce być nagwałt... oszustem.
Docent zakłada ręce po napoleońsku:
— Bo ja jestem oszustem, panno Lino! Tu są dowody rzeczowe. Moje konto! Czarne na białem! Gdyby pani przeczytała ten dziennik...
— Czytałam.
— Co?! Jakto? Gdzie!?
— Skopjowałam wszystko starannie. Przepisałam litera po literze! Wiem, co znaczy Dav1 i co znaczy Li2! Wszystkie formuły odcyfrowałam. Pomagał mi trochę polonista berliński, profesor Danebenhauer. Pański bruljon nie ma dla mnie tajemnic!
— Ha! Teraz wiem, kto mi zamienił bibułę i dlaczego stronica 65 — tablica XVI — pachnie fiołkami! Całe szczęście, że pani nic z tego nie mogła zrozumieć, bo ja nader sprytnie ukryłem sens właściwy pod wzorami matematycznemi. Strategicy tak właśnie postępują na wojnie: malują na wagonach pancernych gałęzie i ptaszki...
— Nic nie rozumiem? Gałęzie i ptaszki? Tak pan sądzi? Otóż oznajmiam panu, że instytut frankfurcki odnalazł sławetną tubkę. Leżała w szafie tam, gdzie ją pan położył. Proszę! Tu jest list niejakiego Fleischera. Wysłałam do niego depeszę terminową i rozmawiałam z nim onegdaj przez telefon. Tubka leży od dwunastu lat w pewnym eksykatorze. Zabarwiła bardzo pięknie jakieś kryształy, które teraz studjuje profesor Walfisch. Pisze rozprawkę o tym „efekcie Meca“.
— Dosyć! Pani chce wmówić we mnie, że ja znów zrobiłem odkrycie! Protestuję! Veto! „Efekt Meca!“ Walfisz sobie kpi ze mnie! Efekt Meca! Potomność będzie parskała śmiechem!
— Dalej! Niech pan słucha! W tym okresie, kiedy pan uciekał od nas do barów podmiejskich, studjowałam pilnie dzieła psychologiczne. Znam Bumkego, Kraepelina, Spechta, Ziehena, Wasservogla...
— Poco pani poznawała Bumkego, kiedy pani wyjdzie za van der Lindena?
— Nie!
Akacja za oknem poczyna nagle trzeszczeć groźnie i żałośnie, jakby w nią wszystkie pioruny naraz uderzyły. Obowiązek dziennikarski zmusza nas do denuncjacji: w gałęziach drzewa siedzi wyżej wzmiankowany van der Linden, lekki atleta, i patrzy w okno na pierwszem piętrze.
Panna Lina Daverroes zauważyła go oddawna, ale właśnie dlatego mówi podniesionym dźwięcznym głosem:
— Oświadczam się panu po raz drugi! Z książek wyciągnęłam ten wniosek: Gdybyśmy wszyscy mieli takie skrupuły i tak przeczulone sumienie, jak pan — Juljusz Cezar zakończyłby żywot jako rewirowy, Disraeli byłby urzędnikiem kontraktowym w MSZecie, a Kolumb konduktorem tramwajowym. Musimy się nazwajem oszukiwać i musimy nadrabiać miną! Ja też nie jestem ładna rano — przystojnieję dopiero pod wieczór. Różuję usta, ondoluję włosy.
„Wiosna“ zrywa się z krzesła i wali mocno pięścią w klawisze maszyny Remingtona:
— Niech pan studjuje Pilza, Revesza, Birnbauma!...
— Racja — mówi profesor. — Przekonała mnie pani. Oczywiście! To jasne. Pani przystojnieje dopiero pod wieczór. Ondulacja... Tak! Oszustwo! Wszędzie oszustwo!
W chwili, kiedy zmuszeni koniecznością oddajemy te słowa do druku, doktór honoris causa Wiktor Mec z Warszawy (lat 42, kawaler) całuje płową, jasną głowę — głowę „Wiosny“ z obrazów włoskich. — Nie będę się żenił z byle smarkaczem — myśli...
Po krótkiej pauzie poczyna chodzić po pokoju, potrąca o gałęzie i kiście kwiatów, dyktuje:
Wbrew ogólnemu mniemaniu...
Już w czasach zamierzchłych...
Wyobrażamy sobie zazwyczaj...
Zdaje mu się, że już ktoś kiedyś układał takie zdania z przydługich wyrazów... Nie! To niemożliwe. Tego nie było dotąd w języku ludzkim. Te słowa powstały dopiero w ten wieczór jesienny, kiedy pioruny strzelają, akacja groźnie trzeszczy, miotana wichrem, miasto podrzuca ku ciemnemu niebu rakiety reklam jaskrawych, a w jadalni doktór Pech zapowiada światu wielkiego szlema...
Doktór Mec (dorzućmy jeszcze i tę informację) zapala papierosa, staje przy oknie i mruczy:
— Gdybym nawet to i owo w życiu przeskrobał... Cóż znaczą wszystkie przestępstwa, zbrodnie i przewiny wobec tego głupiego figla, którego mnie dziś kanalja los wyplatał! Czterdzieści dwa lata! Skąd? Zaco? Jakiem prawem? Nie poczuwam się już teraz do żadnej winy: kwita!... Hallo! Van der Linden! Stać, bo strzelam!
Z akacji stacza się na ziemię, jak piłka, inżynier (specjalność: transformatory i wysokie napięcia) i gwałtownie mieszając rodzaje gramatyczne coś tam mówi... w świetle lamp i błyskawic...
Jest to pierwsze w dziejach literatury wyznanie miłosne na dystans — z odległości piętnastu metrów. Oświadczyny wzwyż, z miejsca i bez rozbiegu.
Poruszyliśmy tu i omówili w tekście szczegółowo — w miarę sił i możności — sprawy, kwestje, oraz tematy następujące:
Afrodyta. Akumulator. Amplifikator. Belfer. Biochemja. Cezara (wielkość — przed i po użyciu preparatu M 704). Cycero. Dentysta. Hałasomierz. Generała (światopogląd i samopoczucie). Gęsia (ulica). Kino. Klimat. Kobieta. Literatura (przyszłość). Nieróbstwo. Sława. Spirytyzm. Uznanie ludzkie i Z (witamina).