Dawid Copperfield/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dawid Copperfield |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | David Copperfield 1849-1850 |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
CZĘŚĆ I.
DZIECIŃSTWO.
I. SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO.
Urodziłem się — pogrobowcem.
Mój ojciec umarł, nim przyszedłem na świat, i z ogromnym smutkiem myślałem sobie nieraz, że nigdy mię nie widział!
Pierwsze moje wspomnienie o nim — to biały marmurowy kamień przy kościele, pod którym „spoczywa“, jak mi powiedziano. Myślałem o nim nieraz i z dziwnem uczuciem ściskało mi się serce w ciemne wieczory zimowe, kiedy, bawiąc się z mamą w ciepłym i jasnym pokoju, mimowoli spojrzałem w okno. Jakiż samotny musiał tam być pod kamieniem, kiedy nam tutaj tak ciepło i przyjemnie. I to naprawdę straszne, że tu, w jego domu, drzwi przed nim zamknięte.
Głową rodziny, t. j. osobą najstarszą w rodzinie, była ciotka mojego ojca, a więc moja babka cioteczna, miss Betsy Trotwood (Trotuud). Babka Trotwood podobno miała burzliwe życie: wyszła zamąż za człowieka, który źle z nią postępował, a ponieważ była bardzo energiczna, więc się z nim rozstała, odsunęła się od świata i ludzi, powróciła do panieńskiego nazwiska i zamieszkała sama ze służącą w małym domku nad brzegiem morza niedaleko Duwru. W tym czasie tak obrzydli jej mężczyźni, że gdyby to od jej woli zależało, prawdopodobnie nie byłoby ich wcale na świecie.
Ojciec w młodym wieku był jej ulubieńcem: poczęści go wychowała i kochała jak syna, lecz wzamian wymagała posłuszeństwa. Kiedy się dowiedziała, że ojciec wbrew jej woli ożenił się z mamą, była obrażona śmiertelnie i zerwała z nim wszelkie stosunki. Mamy nie znała, nie widziała nigdy, lecz nazwała ją dzieckiem, woskową laleczką, ponieważ miała wtedy dopiero lat 18, złote włosy, błękitne oczy i niezmiernie łagodny wyraz twarzy.
Ojciec od mamy był dwa lata starszy, ale wątły, słabego zdrowia i w rok po ślubie umarł. Wtedy mama została samiuteńka jedna, bo nikogo z krewnych nie miała.
Pewnego dnia w marcu, przed mojem jeszcze urodzeniem się, siedziała mama smutna w bawialnym pokoju i często podnosiła do oczu chusteczkę. Była naprawdę dzieckiem, nie miała w charakterze takiej siły i stanowczości, jak ciotka, więc czuła się strasznie samotną, opuszczoną i nieszczęśliwą. Zdawało jej się, że chyba też umrze, bo jakże iść przez życie samej jednej między obcymi?
Wtem w ogrodzie spostrzegła nieznaną osobę: wysoką, szczupłą damę w ciemnym stroju, zmierzającą stanowczym krokiem ku drzwiom.
Mama tak się przelękła, że się schowała za krzesło, lecz służąca wpuściła ciotkę, bo to była miss Betsy Trotwood, i otworzyła jej drzwi do pokoju, gdzie znajdowała się mama.
Ciotka objęła pokój badawczem spojrzeniem i naturalnie zaraz spostrzegła mamę za fotelem. Skinęła, aby zbliżyła się do niej, lecz jej zsunięte czoło i przenikliwe oczy tak przerażały mamę, że zaledwie mogła stać o własnej sile.
— Zapewne pani Copperfield? — spytała chłodno, a gdy mama skinęła głowę, dodała: — Jestem Betsy Trotwood, musiałaś pani słyszeć o mnie?
Mama nie mogła dłużej wstrzymać się od płaczu i szlochała, zasłoniwszy twarz rękami.
Ciotka kilkakrotnie potrząsnęła głową, ruszyła ramionami i, ująwszy mamę za ramię, posadziła ją znowu na krześle przy ogniu, który palił się na kominku.
— Oj, dziecko, dziecko — mówiła łagodnie — potrzebne ci to było? Do lalek w twoim wieku? Ale nie płacz, to się już nanic nie zda.
Mama jednak nie mogła uspokoić się tak odrazu, a gdy nakoniec odsłoniła oczy, ujrzała ciotkę, stojącą przy oknie i patrzącą w ogród, gdzie wiatr wiosenny zginał jeszcze nagie gałęzie wiązów, a zachodzące słońce rozpalało w chmurach żółte i czerwone blaski.
Mama nie śmiała poruszyć się z miejsca, zmrok zapadał zwolna, ogarniała ją dziwna trwoga.
Nagle miss Trotwood odwróciła się od okna i spojrzała z litością na bladą twarz mamy.
— Jesteś chora, moje dziecko — przemówiła. — Tu jest zimno i zziębłaś. Naturalnie, ręce jak lód. Trzeba zawołać służącej, żeby ci przyniosła gorącej herbaty. Jak się nazywa?
— Peggotty — słabym głosem wyszeptała mama. — To mi nic nie pomoże. Zdaje mi się, że muszę umrzeć.
— Głupstwo — powiedziała energicznie ciotka — Herbata cię rozgrzeje. A co do Peggotty, nie słyszałam, jak żyję, podobnego imienia pomiędzy chrześcijanami.
Mama zaczęła się usprawiedliwiać.
— Dawid ją tak nazywał, bo ma imię moje, ale teraz...
— Głupstwo — powtórzyła ciotka — wszystko jedno. Herbata zrobi ci dobrze i będę mogła wreszcie rozmówić się z tobą, w jakim celu tu przyjechałam.
To powiedziawszy, wezwała Peggotty, kazała jej podać szklankę gorącej herbaty, sama poprawiła przygasający ogień i, zająwszy miejsce naprzeciw mamy, czekała aż się uspokoi.
— Przyjechałam dlatego... — zaczęła nakoniec. — Wiem, że spodziewasz się córeczki.
— Może synka — szepnęła mama bardzo cicho.
— Nie spieraj się — rzekła miss Betsy — będzie córka. Otóż chcę ci powiedzieć, że od chwili urodzenia biorę ją pod opiekę. Będę jej chrzestną matką, dam jej swoje imię i będzie się nazywała Betsy Trotwood Copperfield. Uważam ją za swoje dziecko i niczego wam odtąd nie zabraknie. Naprawdę to będę miała aż dwie córki.
— A jeśli będzie chłopczyk? — zapytała mama.
— Widzę, że lubisz się sprzeczać — odezwała się ciotka surowo. — Czy i z Dawidem tak postępowałaś?
Na te słowa mama wybuchnęła płaczem i płakała tak strasznie, że zrobiło jej się słabo, a wezwana Peggotty uznała za najlepsze położyć ją do łóżka.
W parę godzin potem byłem już na świecie. Ciotka oczekiwała mnie z niepokojem i zdaje się z niecierpliwością.
— Jakże mała? — było jej pierwsze pytanie, gdy głos mój usłyszała.
— Mały zdrów — rzekła wesoło Peggotty — tęgi chłopak. Będzie pociecha dla pani.
Ciotka spojrzała na nią dziwnym wzrokiem. Następnie, nic nie mówiąc, włożyła kapelusz, płaszczyk, rękawiczki, otworzyła drzwi do ogrodu, wyszła i zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Obraziła się, że przyszedłem na świat, i nie chciała mnie nawet widzieć.
Odtąd nie pokazała się więcej. Nie wiedziałbym o jej istnieniu, gdyby najpierw Peggotty, a następnie mama nie opowiedziała mi tego wszystkiego. Biegły lata i życie płynęło nam cicho, może nawet szczęśliwie, o ciotce nie myśleliśmy zupełnie, poprostu zapomnieliśmy o niej.
Inne wspomnienia zarysowały się w mojej pamięci, niby obrazy, które gdzieś widziałem. Najdawniejszy z nich tak wygląda.
Na podłodze w dużym pokoju klęczą czy siedzą niedaleko od siebie dwie postaci: mama i Peggotty, a ja przebiegam od jednej do drugiej. Mama trzyma mię ztyłu za sukienkę, a Peggotty woła i wyciąga ręce. Potem Peggotty trzyma, a mama mię woła i uśmiecha się tak prześlicznie.
Bardzo dobrze pamiętam mamę i Peggotty tak niepodobne, że mogłem je zawsze odróżnić zdaleka. Mama szczupła, wysoka, bardzo biała, z masą złotych włosów wysoko na głowie i słodkiemi, jak niebo błękitnemi oczami, a Peggotty niska, bardzo gruba, twarda, z czerwoną twarzą i rękami; jej bardzo czarne oczy zdawały się rzucać jakiś cień na twarz, bardzo czarne włosy, nisko wtyle głowy upięte, miały połysk granatowy.
Pamiętam i nasz dom tak doskonale, że mógłbym narysować każdy pokój. W suterenie była kuchenka Peggotty, z wyjściem na podwórze, gdzie znajdował się gołębnik bez gołębi i psia buda bez psa. Zato było tu dużo drobiu, a kury wydawały mi się groźnemi i ogromnemi ptakami. Gdakały, jeśli im stanąłem na drodze, a jeden wielki kogut wzlatywał aż na płot i patrzył na mnie w sposób bardzo podejrzany. Gęsi znowu, przechodząc niekiedy za płotem, wyciągały zawsze ku mnie długie szyje, i nieraz potem śniły mi się w nocy, niby dzikie zwierzęta, któremi byłem otoczony.
Z kuchenki do pokoju przebiegałem zawsze przez bardzo długi, półciemny korytarz, na którego końcu znajdowała się śpiżarnia, miejsce tajemnicze i pełne ponęty, bo mama i Peggotty zawsze tam znalazły dla mnie jakiś wyborny przysmaczek, choć nie chciały mi nigdy opowiedzieć, co chowały we wszystkich pudełkach i skrzynkach, poustawianych na półkach pod ścianą.
Przez frontowe wejście prosto z długiej sieni na prawo i na lewo były bawialne pokoje: jeden, w którym codziennie spędzaliśmy wieczory z mamą i Peggotty, która wciąż była z nami, jak tylko skończyła robotę, a drugi paradniejszy, „od święta i gości“. Ale tam było smutniej. Peggotty mi opowiedziała, że tutaj leżał w trumnie tatuś, kiedy umarł, i wszystko było czarne i żałobne, i wszyscy w czarnych sukniach, kiedy go wyprowadzali na cmentarz.
Bałem się tego obrazu, ale powracał często i zawsze wtedy czułem, jak dreszcz zimny przesuwał mi się po plecach wzdłuż ciała.
Mój pokoik był obok pokoju mamy, a przez okno widziałem cmentarz przy kościele. I dotąd zdaje mi się, że nigdzie na świecie niema takiej zielonej trawy, takich drzew cienistych i takiego spokoju pod białemi krzyżami.
Widać też było kościół. Pamiętam w kościele naszą ławkę z wysokiem oparciem i tuż obok okno, przez które mogłem widzieć nasz dom caluteńki. Peggotty co chwila patrzała w to okno, czy tam nie kradnie złodziej lub czy się nie pali, lecz jeśli ja to samo chciałem zrobić, marszczyła zaraz czoło i dawała mi znaki, żebym zwrócił oczy na księdza. Ale przecież nie mogłem patrzeć na księdza ciągle. Wiedziałem, że niezawsze bywa tak ubrany, i myślałem, że się rozgniewa, dlaczego tak mu się przyglądam. A gdyby mię zapytał o to przy wszystkich ludziach? Więc odwracałem oczy i musiałem ziewać, choć wiedziałem, że to źle ziewać w kościele. Spoglądam na mamę, lecz mama udaje, że mnie nie widzi, spoglądam w drzwi otwarte i widzę barana, prawdziwego barana, który się namyśla, czy może zajrzeć do kościoła.
Tak mi się strasznie nudzi, że chciałbym koniecznie coś zrobić, i boję się, że powiem co głośno. Przyglądam się ścianom i białym tablicom, oczy takie zmęczone, że zamykam je na chwilę, słyszę głosy i śpiewy, potem wszystko cichnie, i nagle spadam z ławki z okropnym łoskotem.
Peggotty mię porywa i wynosi nawpół żywego ze strachu.
A teraz patrzę na dom nasz od drogi: okna otwarte, i białe firanki lekko się poruszają, a świeże i słoneczne powietrze napływa do chłodnego pokoju. Na wysokiem drzewie kołysze się wielkie, opuszczone gniazdo.
Ale weselej jeszcze z tamtej strony, gdzie jest podwórko z pustym gołębnikiem i psią budą, zamknięte wysokim parkanem i ogromną kłódką przy bramie. Tu na drzewach takie owoce, jakich nigdy w życiu nigdzie potem nie widziałem, a mama z koszyczkiem chodzi pomiędzy grządkami i zbiera pyszny agrest albo zrywa śliwki. Stoję przy niej i czasem — prawie nieumyślnie — ściągam słodką jagodę i staram się zjeść ją nieznacznie.
To znów minęło lato, wicher i zimno na świecie, drzewa straciły liście, stoją nagie, a w bawialnym pokoju płonie ogień na kominku, i mama tańczy ze mną, póki jej sił nie zabraknie.
Potem pada na krzesło tak strasznie zmęczona, że nie może oddychać, a ja patrzę na nią, i widzę, że jest śliczna, i wiem, że się z tego cieszy. Rozsypały jej się śliczne złote włosy, bawi się niemi i zwija je w palcach.
Takie są najwcześniejsze moje wspomnienia. Nie pamiętam, kiedy zacząłem się uczyć, lecz przypominam sobie potem lekcje z mamą, które były bardzo przyjemne, ponieważ czytaliśmy bardzo ciekawe książki. Nie wiem, czy dobrze się uczyłem, ale mama miała zawsze twarz łagodną i nie gniewała się nigdy.
Była zresztą tak dobra, że nie mogę nawet wyobrazić jej sobie rozgniewaną.
Oboje baliśmy się trochę Peggotty i zwykle ulegaliśmy jej żądaniom. Widzę teraz i rozumiem, że była nietylko moją, ale naszą opiekunką, i przywykliśmy jej słuchać.
Był wieczór i już późno. W bawialnym pokoju siedziałem sam z Peggotty i czytałem jej o krokodylach. Musiały to być rzeczy bardzo zajmujące, gdyż pamiętam, że słuchała mię z dziwną uwagą, czoło miała zmarszczone, brwi zsunięte i twarz pochmurną, a oczy tak daleko gdzieś wpatrzone, jakgdyby tam w przestrzeni widziały straszliwego krokodyla.
Od niejakiego czasu mama wychodziła dość często wieczorami do znajomych, i widziałem, że Peggotty nie jest z tego zadowolona. Więc chciałem ją zabawić, czytając głośno piękne książki, ale dziś byłem jakoś okropnie zmęczony i śpiący. Oczy mi się kleiły i ledwo już mogłem usiedzieć na swojem wysokiem krzesełku, a jednak za nic w świecie nie byłbym spać poszedł, nie doczekawszy się powrotu mamy. Wkońcu senność ogarnęła mię do tego stopnia, że Peggotty zaczęła powiększać mi się w oczach i przybierać ogromne kształty.
Przezwyciężyłem wielką ociężałość i zacząłem palcami otwierać powieki. Widziałem ją przed sobą, pochyloną nad cerowaniem przy blasku woskowej świecy. I nagle przyszła mi do głowy myśl dziwna.
— Peggotty — rzekłem — czy ty miałaś męża?
— W imię Ojca i Syna! — krzyknęła Peggotty, cofając się przede mną. — A tobie znowu co przyszło do głowy?
Krzyknęła tak głośno, że rozbudziłem się zupełnie i tembardziej pragnąłem zaspokoić swoją ciekawość.
— Powiedz mi — powtórzyłem — czy nie miałaś męża? Przecie jesteś piękna kobieta.
— Nie mam męża i nie miałam, dzięki Bogu — odpowiedziała szorstko. — Skąd ci do głowy przyszły takie myśli?
— Nie wiem, ale mi powiedz: czy każda kobieta może mieć tylko jednego męża?
— Spodziewam się — odpowiedziała.
— A jeśli ten umrze? Czy może wziąć sobie drugiego?
— Jak jej się podoba — mruknęła niechętnie, ruszając ramionami.
Nagle pochyliła się ku mnie, odłożyła na bok pończochę, którą cerowała, objęła moją głową i mocno przycisnęła do siebie. Wiem napewno, że uścisnęła mię mocno, bo zwykle przy silniejszym ruchu odrywały się z lekkim trzaskiem guziki u jej stanika, zapinanego ztyłu. I teraz usłyszałem najwyraźniej dwa lekkie prztyczki przy staniku.
— Poczytajże mi o tych krokodylach — powiedziała, biorąc na nowo pończochę. — Taka jestem ciekawa.
Niebardzo rozumiałem, z czego dziś Peggotty jest niezadowolona, dlaczego mię ściska, a potem znowu pragnie słuchać o krokodylach, ale zacząłem czytać. Nie wiem, czy trwało to długo, lecz skończyliśmy już o krokodylach i zacząłem nowy rozdział o aligatorach, gdy u furtki ozwał się dzwonek.
Pobiegliśmy otworzyć. Weszła mama, a za nią jakiś pan wysoki, z bardzo pięknemi czarnemi włosami i brodą po obu stronach twarzy. Widziałem go już w niedzielę, bo nas odprowadzał z kościoła do domu. Mama wyglądała ślicznie. Uśmiechnęła się do mnie, objęła serdecznie i ucałowała mię w czoło i w głowę. Obcy pan patrzył na to z jakimś dziwnym uśmiechem i powiedział, że jestem szczęśliwszy od króla, czy coś tam podobnego.
— Dlaczego? — zapytałem, patrząc przez ramię mamy.
Poklepał mię po głowie, a ponieważ z tego powodu ręka jego dotknęła włosów mamy, więc cofnąłem się przed nim żywo.
— Dewi! — szepnęła mama jakgdyby z wyrzutem.
— Kochany chłopiec — rzekł gentleman głośno. — Wcale mu się nie dziwię.
Twarz mamy stała się jeszcze piękniejsza i taka różowa, jak nigdy przedtem nie widziałem. Powiedziała mi słodko, że jestem niegrzeczny, że nie trzeba być takim, ale jednocześnie tuliła mię do siebie i czułem jej serdeczny uścisk. Potem odwróciła się znów do obcego, przepraszała i dziękowała, że miał z nią tyle kłopotu, i mówiąc: dobranoc, podała mu rękę.
Gentleman pochylił głowę w odpowiedzi i znowu spojrzał na mnie jakimś dziwnym wzrokiem.
— Dobranoc, chłopcze — rzekł bardzo uprzejmie.
— Dobranoc — odpowiedziałem.
— Podaj mi rękę i bądźmy odtąd przyjaciółmi.
Ponieważ prawą rękę miałem w dłoni mamy, więc podałem mu lewą.
— O, tak nie można, Dewi! — zaśmiał się jegomość.
Mama puściła zaraz moją rękę, ale się uparłem postawić na swojem i podałem mu lewą.
Potrząsnął nią mocno, nazwał mię dzielnym zuchem i, raz jeszcze pożegnawszy nas ukłonem, skierował się do furtki i wyszedł na ulicę.
Peggotty natychmiast przekręciła głośno klucz w zamku, a ja z mamą weszliśmy do pokoju.
Lecz mama nie usiadła dzisiaj przy kominku i nie wzięła mię na kolana, wypytując, co robiłem przez ten wieczór, tylko chodziła, nucąc, jakby o mnie zapomniała.
Wtem weszła Peggotty z zapaloną świecą i stanęła naprzeciw mamy. Zdawało mi się, że patrzy tak na nią, jakbyśmy zbroili co złego. Przypomniałem sobie, że jest bardzo późno, i to prawda, że powinniśmy spać oboje.
W tej samej chwili oczy jakoś mi się zamknęły, uczułem, że zasypiam, że mi bardzo wygodnie na niskim fotelu, ale słyszałem ciągle głosy rozmawiających.
Nagle — nie wiem dlaczego — obudziłem się zupełnie. Spojrzałem na mamę, miała twarz, zalaną łzami, — spojrzałem na Peggotty, łzy jej płynęły po twarzy.
— Nie taki, o, nie taki! — powtarzała głośno, łkając i z trudem wymawiając słowa. — Grzech, nieszczęście, krzywda dziecka!
— Boże! — jęknęła mama, chwytając się za głowę. — Ja doprawdy zwarjuję. Jakiem prawem tak do mnie mówisz? Jestem zupełnie sama na tym świecie, nikt się za mną nie ujmie i dlatego... i dlatego...
— Dziecko — szepnęła łagodniej Peggotty. — Kto ma dziecko, sam nie jest i nie może myśleć o sobie.
— A więc jestem złą matką? — zapytała mama. — Przebaczam ci, Peggotty, boś niesprawiedliwa przez miłość dla niego, ale jesteś niesprawiedliwa. Mój Boże, ileż nocy przepłakałam, myśląc, jak ja potrafię go wychować sama jedna, niedoświadczona. Chłopiec potrzebuje ojca, rzecz wiadoma. Ja potrzebuję także opiekuna, oboje go potrzebujemy i bardzo.
— Nie takiego, nie takiego! — zaczęła znów głośno i łkając Peggotty.
Mama wybuchnęła płaczem i ja także.
Wtedy mama przypomniała sobie, że tu jestem, i rzuciła się ku mnie. Objęła mię mocno, tuliła do siebie, czułem łzy jej na swojej twarzy, a pośród łkań szeptała słodkie słowa.
— Zła jestem matka, Dewi? Za mało cię kocham? Powiedz, czy to prawda? Czy Peggotty kocha cię więcej ode mnie?
Oburzyłem się na to i zerwałem z krzesła, Peggotty wykonała ruch taki, jakby chciała rzucić na ziemię lichtarz z zapaloną świecą, lecz postawiła go tylko na stole, zbliżyła się do mamy, wzięła mię z jej kolan, zaniosła na górę i, zapewne, rozebrała i położyła do łóżka, ale tego już nie pamiętam.
Jeszcze coś mię zbudziło, otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą pochyloną twarz mamy. Siedziała zapłakana i patrzyła na mnie, jej ręka dotykała mojej głowy i spoczywała na ramieniu.
Uczułem się bardzo szczęśliwy.
Nie pamiętam dobrze, ile czasu upłynęło, zanim ujrzałem znowu gentlemana o czarnych włosach, wiem tylko, że to była znów niedziela. Odprowadził nas z kościoła do domu, bo chciał zobaczyć prześliczną geranję, która zakwitła w oknie. Zdawało mi się jednak, że za mało ją podziwiał, chociaż namówił mamę, żeby ułamała dla niego jeden kwiatek.
To mi się nie podobało. Byłem o niego zazdrosny i nic mu odtąd nie wierzyłem, bo powiedział, że ten kwiatek ułamany będzie mu do końca życia przypominał piękną niedzielę. Choć byłem małym chłopcem, ale już rozumiałem, że kwiatek najdalej za parę dni zwiędnie, a pogoda także nie była zbyt piękna. Doprawdy, mama jest zanadto dobra, udając przez grzeczność, że wszystkiemu wierzy.
On był z tego zadowolony i przychodził do nas dość często, a jeżeli nie przyszedł, spędzałem wieczory sam z mamą, bo Peggotty teraz miała ciągle jakieś zajęcie i rzadko do nas przychodziła.
Zato mama wtedy była taka dobra. Czytywaliśmy razem, mama mi opowiadała jakieś prześliczne historje. Mówiła, że chciałaby, żebym był bardzo mądry. Że mężczyzna musi być mądry i dzielny, bo jest opiekunem kobiety. Że nikomu, nikomu nie powinienem wierzyć, gdyby mi mówił, że ona mię nie kocha.
Jakże mógłbym uwierzyć takiej rzeczy?
Pewnego dnia w jesieni byłem z mamą w ogrodzie od ulicy, kiedy zobaczyliśmy pana Murdstone konno. Zatrzymał się przy furtce, pocałował mamę w rękę i powiedział, że jedzie obejrzeć yacht czyli mały statek swego przyjaciela, i jeśli mama pozwoli, zabrałby mię z sobą. Mogę siedzieć przed nim na siodle.
Dzień był ciepły i piękny, nigdy jeszcze w życiu nie jechałem konno na siodle, więc miałem ogromną ochotę, a mama chętnie zezwoliła.
Pobiegłem do Peggotty, żeby się trochę przebrać i przyczesać, a pan Murdstone z mamą spacerowali tymczasem po alei, wpobliżu furtki, oczekując mego powrotu,
Peggotty była jakoś w złym humorze, niebardzo delikatnie przyczesała mi włosy, nie mogła znaleźć szczotki, żeby oczyścić ubranie, wkońcu jednak wyrwałem się uszczęśliwiony i pobiegłem znowu do furtki.
Za chwilę zwolna jechałem ulicą, oglądając się jeszcze na mamę.
Było mi bardzo dziwnie siedzieć przed panem Murdstone i od czasu do czasu odwracałem głowę, aby na niego spojrzeć. Jego bardzo czarne oczy wydawały mi się dziwne, jakby puste, ale musiałem przyznać, że jest bardzo piękny. Miał świeżą cerę, rysy regularne, prześliczne czarne włosy, brwi prawie zrośnięte i purpurowe usta.
Nad morzem zatrzymaliśmy się przed zajazdem, pan Murdstone oddał konia człowiekowi, a sam wszedł ze mną do pokoju, gdzie czekało na niego dwóch przyjaciół.
Palili cygara i byli otoczeni dymem, lecz ujrzawszy pana Murdstone, podnieśli się z hałasem i witali go głośnemi okrzykami.
— Myśleliśmy, że już nie żyjesz!
— Zawcześnie, moi drodzy.
— Cóż to za kota znalazłeś po drodze?
— To Dewi Copperfield — uśmiechnął się mój opiekun.
— Aha — mruknął z nich jeden — mniej potrzebny dodatek do czarującej wdowy?
— Ostrożnie! — rzekł pan Murdstone. — Są tu ciekawe uszy.
— Gdzie? — spytał obcy, rozglądając się po ścianach i suficie.
I ja także spojrzałem wgórę, gdyż zrobiło mi się nieprzyjemnie.
— Janka z Sheffield — rzekł pan Murdstone.
Obaj panowie wybuchnęli śmiechem, a ja doznałem ulgi, gdyż przedtem zdawało mi się, że rozmawiają o mnie. Daleko wolę przecież, że o Janku.
Śmieli się obaj długo i podawali mi ręce, potrząsając moją bardzo mocno, wreszcie jeden zapytał:
— A cóż Janek mówi o tym interesie? Czy bardzo zachwycony?
— Wątpię — odrzekł pan Murdstone — ale to rzecz przyszłości. Obecnie, zdaje mi się, niewiele rozumie.
Znowu śmieli się głośno. Jeden z nich zadzwonił i służący przyniósł na tacy biskwity, szklanki i butelkę. Nalali dla mnie także i bardzo mi smakował słodki napój! Podniosłem swoją szklankę i zawołałem głośno:
— Niechaj zwiędną ciekawe uszy Janka!
Wszyscy podnieśli szklanki i zrobiło się bardzo wesoło.
Udaliśmy się wreszcie na pokład prześlicznego yachtu. Pan Murdstone z przyjaciółmi zamknęli się w kajucie i czytali jakieś papiery, a ja zostałem na pokładzie z chłopcem, który miał dużą głowę, rude włosy i grube niebieskie ubranie, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Oprowadzał mię wszędzie, pokazywał wszystko, o co go zapytałem, ale niezawsze mogłem zrozumieć, co mówił.
Wróciliśmy do domu dopiero wieczorem, pan Murdstone zasiadł z mamą przy kominku, a ja poszedłem na herbatę, do Peggotty, opowiadałem jej długo o yachcie i wreszcie znalazłem się w łóżku.
Mama przyszła, zanim usnąłem, i chociaż bardzo mi się spać chciało, znów kazała sobie opowiedzieć wszystko, co widziałem i słyszałem na wycieczce. Zapewne byłem senny i źle opowiadałem, bo mię nie rozumiała i kazała sobie powtarzać to samo, wkońcu ucałowała mię serdecznie.
Wydaje mi się, jakby to było nazajutrz, ale prawdopodobnie było znacznie później.
Znów siedzieliśmy we dwoje z Peggotty w bawialnym pokoju, gdyż mama poszła na wizytę. Ona cerowała przy świecy pończochy, a ja czytałem jej o krokodylach albo, bardzo być może, o innych jakich potworach. Peggotty, jak zawsze, słuchała uważnie i spostrzegłem, że często wpatruje się we mnie z otwartemi ustami, jakby miała co powiedzieć lub zapytać. Ale nic nie mówiła, więc czytałem dalej, przyjemnie podniecony jej uwagą.
— Dewi — zaczęła wreszcie, opuszczając pończochę na kolana — cobyś powiedział na to, żebyśmy się we dwoje wybrali na wycieczkę na parę tygodni? Moglibyśmy pojechać do brata mego, do Yarmouth, nad morzem. To byłaby przyjemność.
Patrzyłem na nią ogromnie zdziwiony, chęci mi nie brakowało, ale... ale...
— A jaki jest ten brat twój? — zapytałem.
— Oh! — odparła Peggotty, wznosząc wgórę oczy i ręce. — To jest najlepszy człowiek, jaki może być na świecie. A oprócz tego jest tam przecie morze, statki, łódki, rybacy, bawiłbyś się z Chamem.
Cham to był jej bratanek.
Propozycja Peggotty była tak olśniewająca, że nie śmiałem wierzyć, aby się ziścić mogła. Zrobiło mi się ogromnie gorąco, ale pomyślałem o mamie. Czyby mię puściła z Peggotty?
— Mama nie pozwoli — odezwałem się, tłumiąc westchnienie.
— Kto wie — odparła, lekko ruszając ramionami, z dziwnym wyrazem twarzy. — Chcesz, to zapytam, jak tylko powróci dziś jeszcze.
Przeraziłem się prawie tym pośpiechem.
— Dobrze — rzekłem niepewnym głosem. — Ale cóż się stanie z mamą? Nie może tu być sama w pustym domu.
Peggotty bardzo długo i uważnie oglądała pończochę, wsuniętą do cerowania na rękę, zdawało się, że koniecznie chce w niej znaleźć dziurę.
— Czy słyszysz? — powtórzyłem. — Mama nie może przecież zostać sama.
— Pocóż ma zostać sama? — odezwała się wreszcie Peggotty. — Może się także wybrać na wizytę. Tyle ma znajomych.
— To prawda! — zawołałem. — Jeśli mama zechce, jeśli mama pozwoli... Ach, to będzie dopiero prawdziwa przyjemność!
Naturalnie musiałem czekać, aż powróci, aby tę sprawę załatwić odrazu, i chyba jeszcze nigdy nie oczekiwałem jej z takiem upragnieniem.
Nadeszła wreszcie i pozwoliła odrazu, nie okazując nawet wielkiego zdziwienia. Byłbym się nad tem może zastanowił, gdyby projekt wycieczki nie pochłonął mię tak całkowicie, gdybym mógł jeszcze myśleć o czem innem.
Wszystko układało się tak dziwnie prędko. Mama dała pieniądze na moje życie i podróż, Peggotty układała w niewielkiej walizce moje suknie i bieliznę, obuwie, wszystko to było takie niezwyczajne, nowe. Nazajutrz zrana mieliśmy wyjechać i dużobym dał za to, żeby mi pozwolili tę noc ostatnią przespać w ubraniu i butach.
Kiedy dziś o tem myślę, doznaję dziwnego uczucia, że mi tak pilno było rozstać się z drogą mamą i kochanym domem, porzucić całe szczęście lat dziecięcych, które tu upłynęły niby dzień pogodny, i nie miałem przeczucia, iż żegnam to wszystko na zawsze.
Mieliśmy jechać pocztą i pierwszy spostrzegłem, że konie stanęły przed domem. Peggotty wyniosła natychmiast walizki, ja pożegnałem mamę i usiadłem prędko na siedzeniu. Ale mama stanęła obok przy powozie i wyciągnęła do mnie obie ręce. Spostrzegłem, że ma łzy w oczach, i wybuchnąłem płaczem. Mama płakała także.
Wreszcie konie ruszyły. Obejrzałem się jeszcze: mama stała przed domem. Znowu wyciągnęła ręce i zawołała tak głośno, że woźnica stanął. Przybiegła do nas i okryła mię pocałunkami.
— Dewi, mój drogi Dewi! — powtarzała. — Mama cię kocha bardzo.
Nakoniec ruszyliśmy. Jeszcze raz się obejrzałem i ze zdziwieniem spostrzegłem obok mamy pana Murdstone. Coś do niej mówił, rozkładając ręce, i nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że mówi o mnie i że jest tego zdania, iż nie powinna płakać z powodu mego wyjazdu.
— Co mu do tego? — pomyślałem sobie, zdziwiony jego obecnością, i zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie.
Peggotty też spojrzała za siebie i musiała wykonać jakiś ruch gwałtowny, bo słyszałem kilkakrotny trzask guzików, odrywających się od jej stanika.