-

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. ROZKOSZNA WYCIECZKA.

Był to chyba najleniwszy koń na świecie ten, którym jechaliśmy, — szedł ze spuszczoną głową, i nic go to nie obchodziło, że ktoś się niecierpliwi i chciałby prędzej być u celu. Woźnica mówił, że on słucha tylko bata, lecz prawdę mówiąc, i ten nasz woźnica był najzupełniej podobny do konia. Tak samo zwiesił głowę i zdawał się drzemać, właściwie nie wiem, po co on siedział na koźle, bo tak samo jechalibyśmy i bez niego.
Na pociechę Peggotty miała duży koszyk, pełen wybornych rzeczy. Trzymała go na kolanach i otwierała często, bo inaczej doprawdy trudnoby było wytrzymać. Myślałem, że jej ciężko z takim dużym koszem, ale odpowiedziała, że nie jedziemy przecież do Londynu, i stąd się domyśliłem, że w drodze do Londynu wszystko cięży daleko więcej.
Przez tego konia często drzemaliśmy. Wtedy Peggotty opierała czoło o pokrywkę koszyka i chrapała tak głośno, że byłbym temu nigdy nie uwierzył, gdybym nie słyszał sam, na własne uszy.
Stawaliśmy też często w przydrożnych zajazdach i to wszystko tak mię zmęczyło, że byłem zadowolony, kiedy wreszcie z daleka ujrzeliśmy Yarmouth.
Objąłem wzrokiem wielką piaszczystą równinę, ciągnącą się wzdłuż morza gdzieś bez końca, i mimowoli nasunęły mi się wątpliwości, czy rzeczywiście ziemia jest taka kulista, jak piszą w geografji. Może ten pan nie widział Yarmouth? Albo — chyba że tu jest może biegun?
Peggotty nie mogła mi tego wytłumaczyć.
Im bardziej zbliżaliśmy się do miasteczka, tem wyraźniej w niem widziałem wiele braków i nie kryłem tych spostrzeżeń przed Peggotty. Mojem zdaniem, byłoby lepiej odsunąć trochę domy od wybrzeża i odgrodzić od wody jakim murem lub wałem. Lecz Peggotty odpowiedziała mi z żywością, że trzeba przyjąć rzeczy tak, jak są, a oprócz tego wiadomo, że Yarmouth jest najpiękniejszem miastem w świecie, o czem każdy powinien wiedzieć.
Zastanowiłem się nad jej słowami i, wjechawszy w ulice miasta, zacząłem zmieniać zdanie. Przedewszystkiem uczułem mocny zapach ryby i smoły, potem otoczył mię ruch nadzwyczajny. Kręcili się majtkowie w swoich niezgrabnych sukniach, turkotały wozy po nierównym bruku, a ponieważ słońce świeciło, więc wesołość panowała nadzwyczajna.
Wyraziłem szczerze swój zachwyt Peggotty i przyjęła go z zadowoleniem.
— Otóż Cham na nas czeka — powiedziała, zatrzymując się przed gospodą, gdzie stał wysoki chłopiec z kędzierzawą głową i bardzo szerokiemi ramionami.
Zdziwiłem się, że mię poznał i powitał mojem imieniem, chociaż go nie widziałem nigdy w życiu, bo nigdy nie był w naszym domu. Ale zaprzyjaźniłem się z nim bardzo prędko, zwłaszcza gdy mię posadził na swoich szerokich ramionach. Miał na sobie płócienną bluzę i takie sztywne spodnie, że mogły same stać, choćby w nich nóg nie było. Nie będę już nic mówił o jego kapeluszu, który nosił nie na głowie, ale na bardzo bujnych pokręconych włosach. To wszystko utwierdzało mię w powziętem przekonaniu, że Yarmouth jest miasteczkiem pełnem osobliwości, i zasługuje na uznanie świata.
Cham, niosąc mię na plecach, dźwigał jeszcze w ręku walizkę, a Peggotty szła obok niego z drugim naszym pakunkiem. Mijaliśmy ulice pełne ruchu i ujrzeliśmy nakoniec przed sobą tylko ogromne morze i puste wybrzeże.
— Oh, i nasz dom! — wesoło rzekł Cham, ruszając głową.
Spojrzałem w tym kierunku, jak mogłem najdalej na pustkowie, na morze, znowu na brzeg, lecz domu nie widziałem nigdzie ani śladu. Był tylko jakiś statek, zagrzebany w piasku, z długą rurą zamiast komina, lecz nic więcej przed sobą nie widziałem, nic nie przypominało ludzkiego mieszkania.
— Gdzie dom? — spytałem Chama. — Widzę tylko okręt na piasku.
— To właśnie — odparł chłopiec. — Tu mieszkamy.
Gdyby stanął przede mną pałac Alladyna z „Tysiąca i jednej nocy“, nie mógłbym być nim więcej zachwycony. Więc tu będziemy mieszkać, w tym okręcie? Co za rozkosz! Wydał mi się cudowny i prześliczny.
Bo czyż można wymyślić coś zabawniejszego: mieszkanie w okręcie na ziemi. Były tam małe drzwiczki od ziemi aż do dachu i maleńkie okienka w ścianach, ale rzecz najważniejsza, że to był prawdziwy okręt, który niegdyś pływał po morzu i nie spodziewał się wcale, że będzie kiedyś ludzkiem mieszkaniem na lądzie.
W środku było nadzwyczajnie czysto i tak miło, jak tylko można sobie wyobrazić. Stół stał na środku, pod ścianą komoda, w górze przybity zegar, a na komodzie oparta o ścianę taca malowana: jakaś pani w ogrodzie, z parasolką, i chłopczyk, biegnący za kółkiem. Przed tacą położona była gruba biblja, pewno dlatego, żeby nie mogła upaść, bo potłukłaby wszystkie kubki i spodeczki, ustawione dokoła na komodzie. Na ścianach wisiały prześliczne obrazy z Pisma świętego: Abraham w czerwonej sukni i Izaak w niebieskiej, Daniel w żółtej, pomiędzy zielonemi lwami. Dalej był piękny malowany okręt z prawdziwym drewnianym sterem. Pod ścianami stały skrzynki i kuferki, zastępujące krzesła, a w belki pod sufitem wbite ogromne haki, których przeznaczenia nie mogłem sobie wytłumaczyć.
Peggotty spoglądała na mnie wciąż z uśmiechem, widząc, jak bardzo wszystko mi się tu podoba. Kiedy się rozejrzałem już dokładnie, otworzyła maleńkie, malenieczkie drzwiczki i pokazała mi moją kajutkę. Niepodobna sobie nawet wyobrazić, jaki to był prześliczny i mały pokoik, z malutkiem oknem, małem lusterkiem na ścianie, w którem mogłem się przejrzeć, stojąc. Ramy lustra były z muszelek. W kącie małe łóżeczko, jakby dla mnie zrobione, a na małym stoliku błękitny kubek z kwiatami. Ściany były tak białe, a pokrycie na łóżku tak jaskrawe, że musiałem mrużyć oczy, patrząc na nie.
Jedna rzecz wszakże dziwiła mię najbardziej od początku w tym zachwycającym domku, to szczególny i dziwnie mocny zapach ryby. Po bardzo krótkim czasie, gdy wyjąłem chustkę z kieszeni, pachniała tak, jakgdybym zawinął w nią raka.
Powiedziałem to pocichu Peggotty.
— Nie dziw się — odpowiedziała. — Mój brat jest rybakiem, łowi ryby i raki morskie, które następnie sprzedaje. Ryby i raki także stanowią tutaj główne pożywienie, suszą się tu na słońcu, a koło domu znajdziesz pełno muszelek i skorup.
Zrozumiałem sprawę dokładnie i nie dziwiła mię więcej.
Na progu tego domku powitała nas bardzo uprzejmie kobieta w dużym białym fartuchu, którą widziałem zdaleka, siedząc na ramionach Chama. Obok niej stała prześliczna dziewczynka w niebieskich paciorkach na szyi, imieniem Emilka. Chciałem ją pocałować, lecz uciekła.
Usiedliśmy do stołu i podano obiad: małe rybki gotowane, kartofle i masło, wszystko wyśmienite. Mnie Peggotty nałożyła cały talerz i zajadałem z ogromnem zajęciem, kiedy wszedł jakiś człowiek o łagodnej twarzy, lecz cały zachlapany błotem.
Peggotty się zaśmiała, on ją poklepał po twarzy, a potem pocałował, z czego domyśliłem się zaraz, że musi być jej bratem. Znał mnie także (nie wiem skąd), gdyż zaraz się przywitał i powiedział uprzejmie:
— Prosto tu u nas, Dewi, aleśmy ci radzi i chcielibyśmy bardzo, żeby ci dobrze było.
Podziękowałem grzecznie i odpowiedziałem, że musi mi być dobrze w tak prześlicznem miejscu.
Pan Peggotty był rad niezmiernie, lecz nim usiadł do stołu, musiał umyć się przedtem w całym kotle gorącej wody, bo — jak sam mówił — zimna nie zmyłaby błota. Kiedy się znów ukazał, był daleko ładniejszy, ale taki czerwony, iż przyszło mi na myśl, że jest podobny do raka, który też w gorącej wodzie z czarnego staje się czerwony.
Po herbacie wieczorem siedzieliśmy wszyscy wkoło dużego stołu i dopiero wtedy odczułem najmocniej, jak tu miło i błogo w tym jasnym i ciepłym pokoju, kiedy tuż za oknami mgła, wicher i zimno. Pan Peggotty zapalił fajkę, a ja uczułem się usposobiony do swobodnej rozmowy z tymi dobrymi ludźmi.
— Proszę pana — zacząłem — czy pan dlatego nazwał syna Chamem, że mieszkają państwo w tej arce?
Pan Peggotty poważnie spojrzał na mnie i namyślał się nad czemś głęboko.
— Ja mu nie dawałem żadnego imienia — odezwał się nareszcie.
— Żadnego? A dlaczego nazywa się Chamem?
— Tak nazwał go ojciec, brat mój, Joe.
— Ach! — zdziwiłem się bardzo. — Więc jego ojciec nie żyje?
— Utonął — rzekł pan Peggotty z westchnieniem.
Ogromnie mię zdziwiło to odkrycie. Może tak samo mylę się co do Emilki, więc spytałem niepewnym głosem:
— Ale Emilka przecież pańska córka?
— Nie, Dewi. Tom, mój szwagier, był jej ojcem.
— Był? Więc nie żyje? — szepnąłem z westchnieniem.
— Utonął — odparł rybak.
Zrobiło mi się smutno, ale zapragnąłem wyjaśnić rzecz zupełnie, to też po chwili milczenia odezwałem się znowu.
— Pan wcale nie ma dzieci?
— Nie, Dewi, nie mam żony ani dzieci.
— Nie ma pan żony? — Szeroko otworzyłem oczy i spojrzałem na kobietę w czystym białym fartuchu. — Ja myślałem...
— To pani Gummidge — rzekł rybak. — Wdowa po przyjacielu, który także utonął.
Peggotty zaczęła mówić o czem innem i dobrze zrobiła, bo za wiele już tych ludzi utonęło. Wkrótce nadeszła pora udania się na spoczynek. Peggotty zaprowadziła mię do mego łóżka, pani Gummidge z Emilką miały taki sam pokoik w przeciwnym końcu izby i zabrały z sobą Peggotty, a na żelaznych hakach, które mię zaciekawiały, zawieszono hamaki dla Chama i pana Peggotty.
Doznałem rozkoszy, wyciągnąwszy się w czystem łóżeczku, sen kleił mi powieki, ale jednocześnie słyszałem za ścianą tak groźne wycie wichru i ryk morza, iż zacząłem lękać się burzy, a może nawet drugiego potopu. Lecz przypomniałem sobie, że jesteśmy w arce, i to uspokoiło mię zupełnie. Z okrętem przecież nie można utonąć, zwłaszcza, że pan Peggotty jest z nami.
Zasnąłem też spokojnie i zbudziło mię poranne słońce. Zagrało śliczną tęczą w muszlach koło lustra i na ten widok wyskoczyłem z łóżka, ażeby nie marnować tak pięknego czasu.
Po śniadaniu pobiegliśmy z Emilką zbierać muszelki i kamyczki na wybrzeżu. Było to dla nas najmilsze zajęcie i nigdy nam się nie nudziło. Podziwiałem, że Emilka spostrzega muszelki i kamyczki tak szybko i oddaje mi najpiękniejsze.
— Ja tu zostanę — rzekła, kiedy nie chciałem przyjąć — i znajdę sobie więcej, może daleko ładniejszych, a ty masz czasu mało.
— Z ciebie prawdziwy marynarz — odparłem, chcąc powiedzieć jej coś grzecznego.
— O nie — odpowiedziała Emilka, potrząsając głową energicznie — ja się boję morza.
— Boisz się? — zapytałem z wyrazem wyższości, przybierając odważną minę. — Ja nie boję się wcale.
— Morze jest złe, okrutne — szepnęła Emilka — widziałam. Widziałam, jak rozbiło statek większy od naszego domu w drobne szczątki.
— Ale to nie ten statek, gdzie był...
Nie śmiałem skończyć.
— Myślisz o moim ojcu? Nie, tego statku nie widziałam nigdy. I ojca nie pamiętam. Byłam jeszcze bardzo mała.
Wzruszyło mię to podobieństwo z moim losem i zacząłem opowiadać jej o sobie. Ja też nie znałem ojca i on nie widział mię nigdy, ale jestem bardzo szczęśliwy. Mam taką dobrą mamę, że już nie może być lepsza, i żyjemy we troje w ślicznym domku. Bardzo tam jest miło i zawsze tak będzie. A ojciec mój spoczywa na miejskim cmentarzu, gdzie jest cicho, zielono i prześlicznie; drzewa szumią nad jego grobem gałązkami, a ptaszki od rana śpiewają mu pieśni.
Emilka słuchała mię z ogromnem zajęciem i wtedy przyszło mi na myśl, że ona nie ma matki dobrej i kochającej, a grób jej ojca nieznany nikomu tam na dnie groźnego morza.
Żal mi się zrobiło serdecznie Emilki i pokochałem ją za to.
— Wuj Peggotty musi być dobry dla ciebie — zauważyłem z mocnem przekonaniem.
— Wuj Dan? O, jaki dobry! Gdybym była bogata, kupiłabym mu śliczne niebieskie ubranie z diamentowemi guzikami, żółte spodnie, aksamitną czerwoną kamizelkę, ogromny złoty łańcuch, wysoki kapelusz, srebrną fajkę i całe pudełko pieniędzy!
Nie wątpiłem ani na chwilę, że brat Peggotty na takie skarby zasługuje, lecz nie mogłem go sobie w tym stroju wyobrazić. Nie powiedziałem tego, żeby Emilce nie zrobić przykrości, więc zapytałem tylko:
— Chciałabyś być bogata?
Spojrzała na mnie, pokręciła główką i rozśmiała się głośno.
— Naturalnie, że chciałabym — zawołała. — Mielibyśmy wtedy dosyć pieniędzy dla wszystkich. Wuj Dan nie wypływałby na morze w czasie burzy i każdy biedny rybak miałby u nas pomoc.
Słowa Emilki bardzo mi się podobały i wypowiedziałem jej moje uznanie. Nie zdziwiła się wcale, tylko zapytała mię znowu:
— Więc nie boisz się morza naprawdę?
Spojrzałem na pieniące się, grzywiaste fale, które jakgdyby z gniewem o brzeg uderzały, i zrozumiałem, że są silniejsze ode mnie, a jednak stanowczo potrząsnąłem głową.
— Nie boję się — odpowiedziałem — i zdaje mi się, że ty nie boisz się także: idziesz samym brzegiem, bliżej wody ode mnie i wcale nie uważasz, czy nie wpadniesz.
— O! — zawołała. — Tego nie boję się przecież! Ale gdy burza, wicher, błyskawice, a wuj Dan z Chamem daleko na morzu, wtedy czuję, jak drży mi serce, zdaje mi się, że słyszę, jak wołają ratunku; wtedy nie mam ani minuty spokoju. I dlatego tak bardzo chciałabym być bogata.
Zrozumiałem ją dobrze, ale z niepokojem śledziłem jej ruchy, gdy prawie zuchwale zbliżała się do skraju stromego wybrzeża i pochylała nad głębią.
— Mogłabyś upaść — rzekłem.
Rozśmiała się głośno srebrnym, wesołym śmiechem i bez namysłu wbiegła na gruby pień drzewa, leżący tak, że koniec wystawał dość daleko nad wodą. Wbiegła nań lekko, stanęła, odwróciła się znowu ku mnie, a za chwilę znalazła się na ziemi.
— Tego się wcale nie obawiam — rzekła — ani troszeczkę!
Szliśmy dalej po piasku, zbierając muszelki i wrzucając do wody gwiazdy morskie, które leżały tu umierające. Cham wreszcie wezwał nas na obiad, a potem poszliśmy we dwoje do miasta.
Tym sposobem zwiedzaliśmy coraz dalej okolice naszego domku, robiąc coraz nowe odkrycia i znajdując bezcenne skarby, które przynosiliśmy do domu. Wśród tak ciekawych i ważnych zatrudnień dni mijały nam szybko i niespostrzeżenie i nie mogłem prawie uwierzyć, że minęły już dwa tygodnie, kiedy Peggotty przypomniała o powrocie. Wuj Dan w przeddzień wyjazdu przewiózł nas łódką po morzu.
Cham towarzyszył nam czasem w wycieczkach: sadzał „na barana“ i wchodził dość głęboko do wody, co sprawiało mi trochę strachu i bardzo dużo uciechy. Obejrzeliśmy także parę statków, lecz wydały mi się mniej piękne od tego, w którym mieszkaliśmy.
Nadszedł nakoniec smutny dzień wyjazdu. Z głębokim żalem i ściśniętem sercem żegnałem wuja Dana, panią Gummidge, Chama, Emilkę, ci dwoje odprowadzili nas do miasta. O jakież przykre było ostatnie rozstanie, choć nie przyszło mi na myśl, że może ich więcej w życiu nie zobaczę.
Gdy Yarmouth zniknęło mi z oczu, spojrzałem przed siebie i pocieszyłem się myślą, że zobaczę znów mamę, do której się szczerze stęskniłem. Nie wspominałem o niej w ciągu tych dwóch tygodni, zajęty ciągle nowością wrażeń i zabawą, ale teraz, zbliżając się do domu, coraz silniej czułem potrzebę przytulenia się do jej piersi i spojrzenia w te słodkie, ukochane oczy. Zaczynałem z Peggotty rozmowę o mamie, ale ona, nie wiem dlaczego, odpowiadała mi jakoś niechętnie, jakby nierada była, że powracamy do domu.
Pomimo to byliśmy coraz bliżej; już dojeżdżamy: znana okolica, poznaję drogę, drzewa. Dzień pochmurny i szary, niebo grozi deszczem, wiatr chłodny — a tam widać nasz domek.
Zaledwie mogłem usiedzieć w powozie. Stanęliśmy przed furtką, wyskakuję pierwszy, biegnę, dzwonię, drżę cały, aby rzucić się w objęcia mamy, która nam drzwi otwiera, wtem ze zdziwieniem widzę obcą twarz przed sobą: służącą, której nie znam.
— Peggotty — mówię, odwracając się do Peggotty z dziwnem ściśnięciem serca i dreszczem przestrachu — czy mamy niema w domu?
— Jest, Dewi — odpowiada, biorąc mię za rękę. — Dlaczego się tak śpieszysz, zaczekaj chwileczkę, muszę ci coś powiedzieć.
— Co się mamie zrobiło? — zawołałem już przerażony. — Nie wyszła do furtki i tutaj jej niema, mama chora... albo...
Nie śmiałem wymówić ostatniego słowa, lecz Peggotty je zgadła po mojej bladości, po tem, że musiałem się oprzeć o ścianę, tak nogi drżały pode mną.
— Mama żyje! — zawołała takim głosem, że uwierzyłem odrazu. — Chodź za mną, dowiesz się zaraz wszystkiego.
I wziąwszy mię za rękę, pociągnęła mocno za sobą do kuchenki.
Byliśmy tutaj sami, ona usiadła na krześle, ja stałem przerażony, czekając, co powie.
— Powinnam była powiedzieć ci wcześniej — zaczęła już Peggotty bez mego pytania — ale tak schodziło, chciałam codzień, chciałam...
— Co się stało? — szepnąłem nawpół żywy.
— Nic się nie stało, Dewi, mama zdrowa, tylko, tylko... masz znowu ojca...
— Ojca? — powtórzyłem, blednąc, gdyż w tej chwili ujrzałem cichy cmentarz i grób otwarty, pusty.
— Drugiego ojca — poprawiła się Peggotty.
— Drugiego ojca?
— Musisz go przywitać — zaczęła znów Peggotty. — Chodźmy.
— Wcale go nie chcę widzieć.
— Ani mamy?
Przestałem się opierać. Wzięła mię za rękę i zaprowadziła do tej pięknej bawialni. Na kominku palił się ogień, przy nim w dużem krześle siedziała mama, a z drugiej strony pan Murdstone. Kiedy drzwi otworzyłem, mama opuściła robotę i podniosła się z krzesła prędko, ale jakby z bojaźnią.
— Spokojnie, Klaro! Panuj nad sobą! Pamiętaj! — mówił pan Murdstone zwolna i z naciskiem. — Jak się masz, Dewi, mój chłopcze.
Podałem mu rękę. Po chwili dopiero zbliżyłem się do mamy i pocałowałem ją jakoś „spokojnie“. Mama pocałowała mię także, uderzyła parę razy lekko po ramieniu i zabrała się napowrót do roboty.
Nie mogłem patrzeć na nią, nie mogłem też patrzeć na niego, lecz wiedziałem, że on nie spuszcza z nas oczu. Stanąłem przy oknie i wyglądałem na ogród, gdzie biedne kwiaty pochyliły głowy pod tchnieniem zimnego wiatru.
Wyszedłem stąd, jak tylko mogłem się oddalić. Chciałem uciec do swego pokoiku, ale się przekonałem, że już tam nie mieszkam. Przeniesiono mię dalej. Z jakiemś ciężkiem, zmrożonem sercem rozglądałem się dokoła: wszystko było inaczej, jakby w innym domu. Wybiegłem na podwórze, lecz musiałem się cofnąć natychmiast: z pustej budy wyskoczył ogromny czarny pies i groźnie warczał na mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.