<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III. OJCZYM.

Dlaczegóż mię przenieśli do innego pokoju? Tam przynajmniej byłem u siebie, wszystko było mi znane, wszystko przypominało każdą chwilę, każdą noc, tutaj spędzoną, znałem każdy sprzęt i kącik, i one mię znały nawzajem, były mi bliskie, moje. Ale tutaj? Wszedłem, słysząc za sobą złośliwe szczekanie brytana, i zatrzymałem się przy drzwiach, mierząc zimnem spojrzeniem ten obcy pokój, który nawzajem patrzył na mnie obojętnie.
Usiadłem na łóżku i zacząłem myśleć o bardzo różnych rzeczach: o skrzypieniu podłogi pod memi krokami, o kolorze obicia, o kształcie pokoju, o kresach na szkle w oknach, które tworzyły plamy na szarym krajobrazie. Nie wiem, kiedy zacząłem płakać. Czułem się coraz bardziej nieszczęśliwym, samotnym, opuszczonym w tym obcym i zimnym pokoju.
Rzuciłem się na łóżko, nasunąłem kołdrę na głowę i płakałem tak długo, aż usnąłem.
Zbudziło mię wołanie mamy:
— Jest, jest tutaj!
Ktoś ściągnął mi z głowy kołdrę i spostrzegłem obok mamę i Peggotty.
— Co ci jest, Dewi? — zapytała mama.
Uczułem ból w sercu, że mię o to pyta, ale odpowiedziałem jej: — Nic, — i odwróciłem się w przeciwną stronę, żeby ukryć twarz zapłakaną i drżące ze wzruszenia usta.
— Dewi — mówiła mama — moje dziecko!
Te słowa: moje dziecko — wzruszyły mię bardzo głęboko, i żeby nie wybuchnąć nagle głośnym płaczem, ukryłem głowę w poduszki i wyciągnąłem ręce poza siebie, aby znowu nakryć się kołdrą.
Wtem usłyszałem pełen wyrzutu głos mamy, zwrócony do Peggotty.
— Dziękuję ci, Peggotty, za te przyjemności. Wiem dobrze, żeś ty mi to wszystko zrobiła. O, jacyż są źli ludzie, żeby podburzać dziecko przeciw matce!
— Ja?! — zawołała z rozpaczą Peggotty. — Niech pani Bóg przebaczy takie słowa! Ja...
— Przecież widzę — skarżyła się mama. — Ach, Dewi, niedobry chłopcze. Jakże jest smutne i ciężkie to życie! Zamiast szczęścia tylko zmartwienie i troski, kiedy chcielibyśmy wszystkim zrobić dobrze.
Jakaś ręka dotknęła mię w tej chwili, nie mamy, ani Peggotty. Przycisnęła mi ramię i zrozumiałem natychmiast, że to ręka pana Murdstone.
— Co to znaczy, kochana Klaro? — przemówił. — Zapomniałaś, widzę, co powtarzam ci od pierwszej chwili. Stanowczości, moja droga, stanowczości, inaczej nie poradzisz sobie z tym upartym chłopcem.
— Tak mi przykro — szepnęła mama. — Chcę przecież jego dobra...
— Właśnie, moja droga, do tego dążyć musisz z całą stanowczością, to dla jego dobra. Przyrzekłaś mię słuchać.
Choć nie podniosłem głowy, widziałem wybornie, że objął mamę, pocałował w twarz, coś jej powiedział do ucha, i odprowadził do drzwi.
— Zejdź na dół, droga Klaro — przemówił znów głośno — i czekaj na nas zupełnie spokojnie. Muszę rozpocząć wychowanie chłopca, to jest mój obowiązek. Wkrótce obydwaj przyjdziemy do ciebie.
Wyprowadził mamę z pokoju i trzymał rękę na klamce, czekając, aż Peggotty wyjdzie za nią.
Potem usiadł na krześle przy łóżku.
Podniosłem się i stałem także.
Wziął mię za rękę, postawił przed sobą i długą chwilę patrzył mi w oczy spokojnie, z jakimś dziwnie twardym, stanowczym wyrazem, jakgdyby mię chciał złamać tem spojrzeniem.
Stałem nieruchomy i nie spuszczałem wzroku. Zdawało mi się, że zesztywniałem zupełnie, że nie mogę się poruszyć ani spuścić powiek.
Usta pana Murdstone stały się niezmiernie wąskie: różowo-sina kreska.
— Dewi — przemówił wreszcie — pomyśl, że mam psa upartego. Jak ci się zdaje, czy zmusiłbym go do posłuszeństwa?
— Nie wiem — odpowiedziałem.
— A ja wiem — rzekł twardo. — I wiesz, jakim sposobem? Biciem.
Odpowiedziałem krótkiem, stłumionem westchnieniem.
— Nie żałowałbym rózgi, choćby się wił z bólu, i postawię na swojem, choćbym miał wszystką krew z niego wytoczyć. Zrozumiałeś? Co masz na twarzy?
— Błoto — rzekłem krótko.
Wiedzieliśmy obydwaj, że to ślady łez wylanych, lecz chociażby zapytał był dwadzieścia razy i dwadzieścia razy uderzył, prędzejby pękło mi serce, niżbym się do nich przyznał.
— Widzę, że na swoje lata masz dosyć rozumu — rzekł z uśmiechem, który mię prawie przeraził. — Wiesz, czego chcę, to dobrze. Umyj się, zejdziemy nadół.
Ruchem ręki i głowy wskazał mi w kącie miednicę. Spełniłem jego rozkaz bez oporu, rozumiejąc, że zabiłby mię chyba na miejscu, gdybym się poważył sprzeciwić.
Kiedy wchodziliśmy do bawialnego pokoju, ręka ojczyma przyciskała mocno moje ramię. Zbliżył się do kominka, gdzie siedziała mama, usiadł obok, swobodnie wziął obie jej ręce i odezwał się do niej poważnie, spokojnie.
— Mam nadzieję, najdroższa Klaro, że nie spotka cię więcej podobna jak dziś nieprzyjemność. Odzyskaj dobry humor i bądź wesoła, jak lubię.
Rozmawiał z mamą, jakby już zapomniał o mnie, mama się uśmiechała i odpowiadała, a tylko czasem, czasem, jakgdyby ukradkiem, rzucała w moją stronę nieśmiałe spojrzenia.
Dlaczegoż dla mnie nie miał nikt dobrego słowa? Przecież jeden serdeczny, szczery uścisk mamy, jakieś wyjaśnienie spokojne, przyjazne, wlałyby znowu ufność w moje biedne serce i może zmieniłyby całe dalsze życie. Lecz widziałem, że mama się boi ojczyma, chociaż jest dla niej dobry, a jeśli ona się go boi, cóż się stanie z nami wszystkimi?
Usiedliśmy do stołu we troje. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Czułem się niepotrzebny i tak skrępowany, że zupełnie nie wiedziałem, co mam z sobą zrobić. Ojczym mówił o swojej siostrze, która miała dzisiaj przyjechać, mama jakoś nieśmiało wypytywała o nią.
Zacząłem myśleć o tem, jakby się wymknąć z pokoju i pobiec do Peggotty, z którą przecie mogłem być zawsze jak dawniej, kiedy nagle przed furtką zatrzymał się powóz i pan Murdstone wyszedł na spotkanie gościa.
Mama szła za nim, ja za mamą. Gdy ojczym szybko zbiegł po schodkach do ogrodu, mama odwróciła się nagle, serdecznie, mocno przycisnęła mię do serca i szepnęła, że powinienem kochać i słuchać jej męża. Mówiła to nieśmiało, jakby w tajemnicy, z pośpiechem i obawą. Wyszła natychmiast za nim do ogrodu, ale jeszcze trzymała mię za rękę, kryjąc to poza sobą.
Miss Murdstone była wysoka, poważna, miała bardzo czarne włosy, czarne oczy i zdawała się bardzo podobna do brata. Przywitała się z mamą, potem spojrzała na mnie surowemi oczami.
— Twój pasierb? — zapytała.
— Nasz Dewi — rzekła mama z nieśmiałym uśmiechem i poruszyła rękę, jakby chciała położyć ją na mojej głowie.
Lecz pan Murdstone spojrzał, ręka mamy opadła, a twarz zarumieniła się i posmutniała.
— Wogóle nie lubię chłopców — odezwała się miss Murdstone. — Jak się masz, Dewi — i podała mi rękę.
— Dziękuję — odpowiedziałem i ukłoniłem się jakoś niezgrabnie.
— Brak wychowania — rzekła, spoglądając z powagą na brata.
Mama zaprowadziła miss Murdstone do pokoju, w którym miała zamieszkać, a ja skorzystałem z tego i pobiegłem nakoniec do Peggotty.
Nazajutrz zajmowano się mną mało, z czego byłem zadowolony, gdyż w obecności pana i panny Murdstone traciłem zupełnie swobodę, ich obecność ciążyła na mnie, niby jakieś okropne więzy, i odgradzała mię od mamy jakimś murem.
A tymczasem miss Murdstone nietylko, że nie odjeżdżała, ale widoczne było, że ma zamiar zostać na zawsze.
Wstawała pierwsza w domu i wiedziała wszystko, co się dzieje, gdyż zaglądała sama w każdy kącik. Zabrała klucze mamy zaraz pierwszego dnia rano, zapewniając, że pragnie „wyręczyć“ ją w gospodarstwie, i odtąd już nosiła je przez dzień w koszyczku, a w nocy kładła pod poduszkę i mama nie śmiała się wtrącać do niczego.
Widziałem jednak nieraz, że i mama nie jest z tego zadowolona. Naprawdę to dom cały należał do miss Murdstone, rządziła, nie pytając się mamy o radę, a jeśli mama chciała się czem zająć, umiała zawsze jakoś usunąć ją na bok, odsyłając do męża i robótek.
Raz, pamiętam, byłem w pokoju, gdy miss Murdstone oświadczyła bratu, że nie urządzi w niedzielę przyjęcia, na które mama kilka osób zaprosiła, uważając to za niepotrzebne.
Mama zaczerwieniła się bardzo i widziałem, że łzy ma w oczach.
— Ja myślę... — odezwała się porywczo.
— Klaro! — przemówił pan Murdstone takim głosem, że, nie wiem dlaczego, zrobiło mi się zimno.
— Przecież — zaczęła mama — w moim domu...
— W moim domu, Klaro? — powtórzył pan Murdstone.
Miss Murdstone oparła mu rękę na ramieniu.
— Jutro wyjeżdżam, Edwardzie — rzekła spokojnym głosem — nie chcę pomiędzy wami być powodem sprzeczki.
— Moja siostra w moim domu jest u siebie — rzekł pan Murdstone — i proszę cię, nie wspominaj o wyjeździe. Klara jest dzieckiem i pożałuje za chwilę słów swoich, których doprawdy zrozumieć nie mogę.
Mama zapłakała głośno.
— Ja nie chciałam przecież zrobić ci przykrości, nie miałam zamiaru obrażać Janiny... tylko...
— Moje dziecko — rzekł pan Murdstone — wiem dobrze, że muszę być dla ciebie pobłażliwy, bo jesteś dzieckiem, nie masz charakteru, nie masz woli i stanowczości. Ale byłaś dotąd łagodna, ulegałaś rozumnej mojej radzie, i mam nadzieję, że tak będzie nadal. Nie ukrywałem przed tobą, że mam zamiar wychować cię na człowieka stanowczego, i sądzę, żeś mi za to powinna być obowiązana.
— Przebacz mi, Edwardzie! — zawołała mama. — Nie gniewaj się, Janino. Ja wiem dobrze, że jesteście mądrzejsi ode mnie, że powinnam was słuchać... tylko... ale... ja nie jestem niewdzięczna, ale...
Płacz co chwila przerywał mamie słowa, było mi jej żal strasznie, poruszyłem się na swojem miejscu i pan Murdstone spostrzegł, że jestem w pokoju.
— Dewi, do łóżka! — rzekł stanowczo i krótko.
Ledwo trafiłem do drzwi, tak mi się nogi plątały. Nie miałem nawet chęci zobaczyć Peggotty i pociemku poszedłem do mego pokoju, aby w ubraniu rzucić się na łóżko.
W parę dni potem miss Murdstone oznajmiła ze zwykłą sobie stanowczością, że powinienem już chodzić do szkoły. Mama przyznała jej natychmiast słuszność, ale tymczasem jakoś nic się nie zmieniło i uczyłem się dalej w domu.
Lekcje z mamą. Jakże je dawniej lubiłem! Mówiła mama, że jestem pojętny — i rzeczywiście wszystko mi szło łatwo. Książki mię zajmowały i czytałem dużo, chętnie pisałem i nie robiłem wiele błędów, a mamy opowiadania o świecie, o dawnych czasach, o przeróżnych krajach, podróżach zachwycały mię i uszczęśliwiały. Powtarzałem je bardzo dokładnie Peggotty i znajomi mamy mówili, że mam dużo na swoje lata wiadomości.
Ale teraz! Te drogie nasze lekcje stały się męczarnią i zdaje mi się, że nietylko dla mnie.
Nigdy, już nigdy nie byliśmy sami. Pan Murdstone i jego siostra siedzieli w tym samym pokoju, a ich obecność, spojrzenia i słowa odbierały mi pamięć, rozum i ochotę.
Nie wiem już dzisiaj nawet, jak to długo trwało, zdaje mi się, że wieki całe.
Po drugiem śniadaniu wchodzę z książkami, z tabliczką. Mama czeka na mnie przy biurku. Pan Murdstone z książką siedzi w fotelu przy oknie, miss Murdstone robi robotę na drutach.
Na ich widok odrazu wszystko, co umiałem, ulatnia mi się z głowy, czuję w niej dziwną pustkę. A przecież się uczyłem, pracowałem.
Biorę pierwszą książkę i podaję mamie. Może to jest historja, może geografja lub gramatyka, rzucam po raz ostatni okiem na stronicę i zaczynam wydawać. Mówię prędko, nagle brakuje mi słowa, zaciąłem się. Pan Murdstone spogląda z nad książki. Spostrzegam to, czuję i gubię odrazu całe zdanie, sens cały. Zapomniałem. Pan Murdstone opuścił książkę, patrzy na mnie. Zdaje mi się, że mama chciałaby mi pomóc, ale nie ma odwagi, nie śmie.
— Dewi — mówi łagodnie drżącym głosem.
— Droga Klaro — przerywa zimno pan Murdstone — proszę cię, nie bądź dzieckiem. Trzeba, żebyś zrozumiała, czego od chłopca powinnaś wymagać. To obowiązek matki. Umie lekcję, czy nie umie?
— Zdaje się, że nie umie — decyduje miss Murdstone.
— A więc oddaj mu książkę i niech się nauczy.
— Właśnie tak chciałam zrobić — tłumaczy się mama. — A może, Dewi, raz jeszcze spróbujesz?
Próbuję raz jeszcze, ale nadaremnie. Nie mogę już skupić uwagi. Patrzę na miss Murdstone i liczę jej guziki przy staniku, podziwiam ruchy drutów, które w gruncie rzeczy nic mię przecież nie obchodzą.
Mama odkłada książkę, bierze drugą. Rzuca nieśmiałe spojrzenie na męża i ma tak smutną twarz, że postanawiam z całą uwagą teraz odpowiadać. Ale daremnie. Krzyżujące się spojrzenia pana Murdstone i jego siostry ogłupiają mię dziwnie. Plączę się coraz gorzej i gromadzą się niedorzeczności, które mi nie pozwalają już nic rozumieć jasno.
A do tego smutna twarz mamy. Widzę, jak ją to boli, jaką jej sprawiam przykrość. Chciałbym umieć. Gdyby nie tamtych dwoje, ale przy nich — doprawdy — to jak czary.
A już najgorzej wtedy, jeśli mama, myśląc, że nikt nie widzi, chce mi podpowiedzieć.
— Klaro! — słyszę natychmiast surowy głos pana Murdstone.
Mama chce się uśmiechnąć, ale czerwieni się mocno, widzę, że łzy ma w oczach. Pan Murdstone wstaje, przybliża się do nas, bierze z rąk mamy książkę, uderza mię po twarzy lub po uszach, rzuca książkę na ziemię, każe ją podnieść, zabrać i wyrzuca mię z pokoju wcale niedelikatnie.
Jeżeli jakoś lepiej udadzą się lekcje, to zaczyna się inna męka. Pan Murdstone zadaje mi rachunek. Kupiono w sklepie setki i tysiące serów, za funt płacono tyle, część serów się zepsuła, czy zginęła, po czemu mam sprzedawać pozostałe, aby otrzymać taki zarobek. Mnożę, dzielę olbrzymie cyfry, dodaję, odejmuję i popełniam błędy, nie mogę w żaden sposób wypłynąć z tych serów.
Jeżeli nie ogłupiałem zupełnie tej zimy przy podobnej nauce, zawdzięczam to jedynie bibljotece ojca. Znękany, wyczerpany, przygnębiony smutkiem mamy, tam znalazłem ucieczkę i pociechę. Na szczęście szafa stała w pokoju na górze, gdzie nawet miss Murdstone nie lubiła jakoś zaglądać i zapewne dlatego nie zamknęła jej na klucz. Mogłem więc najswobodniej wybierać, co chciałem: Robinsona Cruzoe, Don Kichota, Chatę wuja Toma, Baśnie z tysiąca i jednej nocy, Podróże Guliwera i tyle innych cudnych, zajmujących książek. Czytając je, zapominałem o wszystkiem, żyłem, myślałem, czułem, przenosiłem się wyobraźnią w inne, jaśniejsze światy, jak zdeptana roślina, która się podnosi do słońca.
Bardzo mi potrzebne było to czytanie, zawdzięczam mu jedyne chwile wypoczynku, może zdrowie i siły, ale na moją naukę i lekcje nie wpływało to dobrze. Myśl zanadto była czem innem zajęta, zabierało mi to bardzo wiele czasu. Siedząc niby przy pracy, miałem zwykle ukrytą jakąś kochaną książkę, która mię pokrzepiała, lecz zarazem przeszkadzała uczyć się z całą uwagą.
Byłem zresztą tak zniechęcony. Może i słusznie powtarzałem sobie, że nanic się nie zdadzą moje najlepsze chęci, że wysiłki są nadaremne, wszystko jedno — wobec tych świadków nigdy nic nie będę umiał. I zacisnąwszy usta, szedłem na te straszne lekcje, przygotowany na to, co się stanie.
Lecz niekiedy budziły się inne uczucia. Widziałem, ile mama na tem cierpi, widziałem łzy w jej oczach i twarz bladą, widziałem, jak zmieniała się z dniem każdym, jak stawała się niepodobna do tej dawnej mamy, zawsze miłej, uśmiechniętej i pogodnej. I pragnąłem się uczyć, żeby ją pocieszyć, żeby tamci nie mieli żadnego powodu dokuczać jej przeze mnie, z mojej winy.
Więc pracowałem szczerze i gorliwie, wchodziłem do pokoju pewny siebie, umiałem wszystko dobrze.
Cóż, kiedy wystarczało jedno zająknienie, jedna najmniejsza, najdrobniejsza omyłka, abym uczuł te krzyżujące się na mnie spojrzenia brata i siostry, usłyszał ten głos, który pozbawiał mię zawsze pamięci.
Nie, przy panu Murdstone nie mogłem nic umieć, to już było niepodobieństwem.
Dnia jednego wszedłem jak zwykle z książkami. Było to na wiosnę, ale tego roku jakoś wiosna nie przynosiła mi wesela. Zauważyłem zaraz, że mama patrzy na mnie z przerażeniem i na obu policzkach ma czerwone plamy. Miss Murdstone siedziała sztywna, uroczysta, z mocno zaciśniętemi ustami i szybko poruszała ręką przy robocie, a pan Murdstone przy stoliku mamy okręca wkoło giętkiej witki jakiś rzemień, to znowu go odwija i wywija nim w powietrzu, jakby próbując uderzeń.
— Droga Klaro — zwrócił się do mamy — nie znasz zasad wychowania. Nie można być dziecinną. I ja byłem bity.
— Wychowanie chłopców wymaga silnej i stanowczej ręki — dodała mocnym głosem miss Murdstone.
— Naturalnie — potwierdziła mama drżącym głosem — ale... ale... czy to zawsze potrzebne? Dawid przecież i bez tego...
— Czy sądzisz, że to było z moją krzywdą, droga Klaro? — zapytał dziwnym głosem pan Murdstone. — Zapewniam cię, że dziś umiem ocenić wartość surowego wychowania. Nie byłbym tem, czem jestem, gdybym przez tę szkołę nie przeszedł,
— Tak — zaczęła znów mama, ale umilkła nagle, spotkawszy zimne, surowe i twarde spojrzenie pana Murdstone.
Zrozumiałem, że rozmowa odnosi się do mnie i uczułem chłód w całem ciele. Pan Murdstone zwrócił się ku mnie, objął mię błyszczącemi niezwykle oczyma i uśmiechnął się, zaciskając usta.
— No, Dewi — rzekł — radzę ci dzisiaj być uważniejszym, niż to bywa codzień.
To mówiąc, świsnął w powietrzu rzemieniem raz, drugi, owinął go dokoła pręta i położył na stole przy sobie. Wziął w rękę książkę, ale patrzył na mnie.
Przyszedłem dziś przygotowany — jak mi się wydawało — doskonale, byłem pewny triumfu i cieszyłem się w duszy z oczekiwanego zwycięstwa, ale po takim wstępie zapomniałem wszystko. Już nietylko wyrazy, lecz całe stronice zniknęły gdzieś z mojej pamięci, zniknęły wprost bez śladu, rozwiały się w nicość.
Miss Murdstone z miną stanowczą opuściła robotę na kolana i nie spuszczała oczu z mojej twarzy, pan Murdstone czuwał nad każdym wyrazem.
Jąkałem się, milczałem. Mama dziwnie powolnym ruchem, jakby jej rękom sił nagle zabrakło, odkłada na bok jedną książkę po drugiej, a kiedy przyszło wreszcie do nieszczęsnych 5555 serów, schyliła głowę na stół i wybuchnęła płaczem.
— Klaro! — rzekł pan Murdstone ostrzegawczo.
— Klaro! — powtórzyła miss Murdstone.
— Jestem chora, Edwardzie! — zawołała mama. — Jestem naprawdę chora!
Pan Murdstone podniósł się z krzesła.
— Droga Klaro — przemówił — widzę twoją dobrą wolę, przyznaję, że zrobiłaś z siebie już niejedno, mam nadzieję, że pod mym kierunkiem staniesz się zczasem dojrzałą kobietą, lecz nie mogę od ciebie wymagać za wiele. Dewi ostatecznie poszarpał ci nerwy i byłoby nad twoje siły zostać świadkiem tak dobrze zasłużonej kary. Pójdę z nim na górę, do jego pokoju, ty pozostań z Janiną i bądź zupełnie spokojna. Wypełniamy oboje obowiązek.
Wziął mię za ramię i zwrócił się ku drzwiom. Nagle mama krzyknęła, zerwała się z krzesła i pobiegła za nami. Lecz miss Murdstone zastąpiła jej drogę stanowczo.
— Szalona jesteś, Klaro! — słyszałem już na korytarzu, a potem głośny, okropny płacz mamy.
Pan Murdstone szedł ze mną powoli, poważnie, byłem pewny, że mu to sprawia ogromną przyjemność.
Weszliśmy do pokoju. Pochylił się nade mną i nagle jedną ręką przycisnął moją głowę do swojego boku.
— Panie! Panie! — krzyknąłem. — Nie bij mię! Będę się uczył! Ja chciałem... ja się uczę... ale nie mogę przy panu. Naprawdę ja przy panu wszystko zapominam!
— Naprawdę, Dewi? Więc skosztujesz tego.
Trzymał głowę moją mocno jak w obcęgach, jednak wyrwałem mu się na sekundę. Schwycił mię znowu i w tej samej chwili ugryzłem jego rękę z całej siły.
Nie umiem opowiedzieć, co się stało potem. Bił mię tak długo, jakby mię chciał zabić. Za drzwiami na korytarzu słyszałem okropny płacz mamy i głośny krzyk Peggotty. Ale drzwi były zamknięte od środka i nikt wejść do nas nie mógł.
Zdaje mi się, że wkońcu straciłem przytomność, więc rzucił mię na ziemię i wyszedł z pokoju, drzwi zamknął na klucz, a klucz schował do kieszeni.
W zupełnej ciszy, jakby dom był pusty, ocknąłem się nakoniec z odrętwienia. Czułem ból w całem ciele, łkałem jeszcze głośno, ale łzy nie płynęły mi po twarzy, a w sercu czułem tylko złość, nienawiść.
Tak, tak, nienawidziłem ich oboje. Chciałem ich gryźć i szarpać, wypędzić ich z domu, gdzie przedtem było nam wszystkim tak dobrze. Ach, poco weszli tutaj? Jakiem prawem?
Długo leżałem bez ruchu na ziemi, nasłuchując ciągle, czy się kto nie zbliża, ale na korytarzu była martwa cisza i szmer najlżejszy nie dochodził znikąd.
Podniosłem się nakoniec i spojrzałem w lustro, ale się przestraszyłem swojej twarzy. Nie poznałem się prawie. Czerwony, zapuchnięty, ze złemi oczami, byłem szkaradny i przerażający. Wolałem się nie widzieć i zamknąwszy oczy, rzuciłem się na łóżko.
Przy każdem poruszeniu bolało mię wszystko, czułem, że mam gorączkę i drżałem jak w febrze, ale to wszystko było niczem w porównaniu z tem, co się działo w mem sercu.
I nie wiedziałem, czy boleśniej cierpię od ran, zadanych mi twardym rzemieniem, czy więcej bolą te zatrute noże, które czułem w sobie.
Ściemniło się. Leżałem bezwładny na łóżku, patrząc na szare niebo przez zamglone szyby, kiedy klucz w zamku obrócił się jakoś powoli i na progu stanęła miss Murdstone. Popatrzyła na mnie stanowczo, uważnie, postawiła na stole szklankę mleka i położyła obok kawałek chleba z mięsem. Potem wyszła znowu bez jednego słowa i zamknęła drzwi na klucz.
Nie ruszyłem się z łóżka, leżałem w ciemności, czekając i nasłuchując. Wkońcu straciłem zupełnie nadzieję.
Jestem zamknięty na klucz, nikt więcej nie przyjdzie. Naturalnie! Oni nie puszczą. Pewno pilnują dobrze mamy i Peggotty, pan Murdstone nie odwraca od niej oczu.
Wstrząsnąłem się mimowoli na wspomnienie tego spojrzenia.
— Biedna mama!
Nagle przyszło mi na myśl, że go ugryzłem w rękę. Bardzo mocno. On mi tego nie daruje. Więc co mię jeszcze czeka? Czy może mię za to wrzucić do więzienia? Czy mię mogą za to powiesić? On postara się, żeby kara była najsurowsza.
Nazajutrz obudziłem się bardzo zmęczony. Zanim jeszcze zrozumiałem, o co chodzi, i przypomniałem sobie dzień wczorajszy, czułem jakiś nieznośny i gniotący ciężar, który był nad moje siły.
Jeszcze nie wstałem z łóżka, kiedy drzwi się otworzyły i weszła miss Murdstone. Oznajmiła mi w paru słowach, że mogę wyjść na pół godziny, lecz nie dłużej. Potem się oddaliła, zostawiając drzwi otwarte.
Przez pięć dni trwało moje uwięzienie i codziennie powtarzało się to samo. Miss Murdstone była dozorcą, rano przynosiła śniadanie i wypuszczała mię na pół godziny, wieczorem prowadziła na wspólną modlitwę, lecz stawiała mię przy drzwiach daleko od wszystkich i zabierała, zanim się ktokolwiek ruszył. Tym sposobem ani razu nie mogłem spojrzeć w twarz mamy, która modliła się z głową schyloną, jakby także dźwigała wielki ciężar. Zauważyłem też, iż pan Murdstone miał rękę, owiniętą w białe płótno.
Te pięć dni samotności i więzienia wydawały mi się dłuższe od lat pięciu, tem okropniejsze, że nie widziałem końca. Czy już tak całe życie tu zostanę?
Gdybym mógł na minutę znaleźć się sam z mamą, padłbym jej do nóg, błagał na kolanach, żeby mi przebaczyła. Lecz między mną i mamą stali już na zawsze oni i może nigdy więcej nie będziemy sami we dwoje!
Jakież długie i nieskończone były te dnie milczące, bez żadnego dźwięku, bezczynne. Jakież okropne noce, kiedy się budziłem i ogarniała mię trwoga i rozpacz.
Jednej nocy nakoniec obudziło mię moje imię, wymówione bardzo cichym, jakby przytłumionym głosem.
— Peggotty! — szepnąłem, wyciągając ręce.
Ale przy łóżku nie było nikogo, choć imię moje znowu powtórzono, i domyśliłem się wreszcie, że mówi do mnie przez dziurkę od klucza.
Pobiegłem cicho do drzwi i przyłożyłem usta do otworu.
— To ty, Peggotty droga?
— Ja, mój skarbie, Dewi, ale sprawuj się cicho, cichutko jak myszka, bo kot złośliwy czuwa, czuwa ciągle.
— Peggotty, powiedz, czy mama się gniewa? Bardzo gniewa się na mnie?
Usłyszałem stłumiony płacz Peggotty, zanim wreszcie odpowiedziała.
— Nie gniewa się, Dewi, wcale się nie gniewa. Bardzo cię żałuje, ale się boi jego. Biedna mama.
— Powiedz mamie, że ją przepraszam.
— Nie gniewa się na ciebie, Dewi. Chciałaby cię uściskać, ale nie pozwolą.
— Co oni ze mną zrobią? Czy nie wiesz, Peggotty?
— Pojedziesz do szkoły. Gdzieś niedaleko Londynu. Już jutro.
— I nie zobaczę mamy?
— Zobaczysz jutro rano.
— Jutro!
— Słuchaj, Dewi — zaczęła znowu bardzo poważnym, uroczystym głosem. — Czy słyszysz?
— Słyszę — szepnąłem, łkając.
— Nie zapominaj nigdy o Peggotty, bo Peggotty cię bardzo kocha. I trzeba, żebyś wiedział, że mama jest bardzo nieszczęśliwa. Zupełnie jak biedna mysz w pazurach kota. Będę tu czuwać nad nią i wiem, że Peggotty nieraz przyda się swojej pani. A do ciebie napiszę, chociaż nie chodziłam do szkoły. O mój skarbie, chyba w tej szkole będzie ci lepiej, niż w domu.
Słuchałem jej, tłumiąc i wstrzymując łkanie.
— Peggotty — rzekłem wreszcie — napisz do swego brata, i do Chama, i do Emilki, że to wszystko nieprawda, że ja taki zły nie jestem. Chcę się uczyć i bardzo chciałbym przeprosić mamę. Uściskaj mamę mocno i powiedz, że będę się uczył.
— Dobrze, Dewi, już dosyć, bo usłyszy! Nie zapomnij, pamiętaj i kochaj mię zawsze.
Ucałowała cicho dziurkę od klucza z tamtej strony, a ja z tej strony przycisnąłem do niej usta. Potem jeszcze usłyszałem: — Dewi kochany — i cichy szelest kroków. Zostałem sam.
Nazajutrz miss Murdstone znalazła mię już ubranego i oznajmiła, że dzisiaj wyjeżdżam do szkoły i że mam zejść na śniadanie do jadalnego pokoju.
Przy stole zobaczyłem wreszcie mamę. Wydała mi się ogromnie zmieniona. To wcale nie ta dawna śliczna pani Copperfield, ale jakaś starsza, zmęczona kobieta, z twarzą bladą i czerwonemi oczyma.
Objęła mię spojrzeniem i połykała łzy, nie mogąc wymówić ani słowa.
— Droga mamo — szepnąłem — ja cię przepraszam, przepraszam.
Wtedy załkała głośno, ale natychmiast z przestrachem spojrzała na miss Murdstone i zapanowała nad sobą.
Przycisnęła do piersi moją głowę i lekko pocałowała mię w czoło.
— Ucz się, Dewi, ucz dobrze — powtarzała.
Czułem uścisk jej ręki, ale jednocześnie odsunęła mnie i wskazała krzesło oraz przygotowane już mleko na stole.
— Powóz zajechał — odezwała się miss Murdstone.
Woźnica przyszedł zabrać moje rzeczy.
— Dewi — zaczęła mama i spostrzegłem znów na jej twarzy owe dziwne, czerwone plamy.
— Klaro! — uroczyście ostrzegła miss Murdstone.
— Bądź zdrów, mój chłopcze. Ucz się. To dla twego dobra. Przyjedziesz na święta.
— Klaro! — powtórzyła głośniej miss Murdstone.
— Nic nie mówię, droga Janino. Bóg z tobą, Dewi, dziecko moje.
— Klaro! — zawołała surowo miss Murdstone i, wziąwszy mię za rękę, wyprowadziła szybkim krokiem do ogrodu.
Obejrzałem się, czy nie zobaczę Peggotty, lecz nie było jej nigdzie.
Usiadłem sam jeden w obszernym powozie, a leniwy konik zwolna ruszył w drogę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.