Dawid Copperfield/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dawid Copperfield |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | David Copperfield 1849-1850 |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ujechaliśmy może z pół kilometra i moja chustka była już zupełnie mokra, kiedy woźnica stanął.
Zadziwiony, podniosłem oczy, ażeby się przekonać, co się stało, i ze zdumieniem ujrzałem Peggotty, która szybko wybiegła z krzaków i rzuciła się do powozu. Objęła mię i przycisnęła do siebie tak mocno, iż uczułem ból kości w nosie. Nie powiedziała ani słowa, tylko położyła na siedzeniu spory koszyczek z ciastkami i wsunęła mi w rękę niewielką sakiewkę. Jeszcze jeden mocny uścisk, aż guziki na plecach odskoczyły z trzaskiem — i zniknęła znów w krzakach przydrożnych.
Gdyby nie ciastka, sakiewka i guzik, który leżał w powozie obok mojej nogi, mógłbym myśleć, że mi się przyśniła.
Woźnica spojrzał na mnie, jakby chciał zapytać, czy już możemy jechać, a ponieważ skinąłem głową, cmoknął na konika i ruszyliśmy dalej.
Napłakawszy się dotąd, ile tylko mogłem, przyszedłem do przekonania, że to się nanic nie zda, a zarazem przyszło mi na myśl, że ani Robinson, ani Guliwer, ani Wuj Tom, ani żaden z bohaterów nigdy nie płakali w najgorszem niebezpieczeństwie i nieszczęściu. Zdaje się, że woźnica odgadł moje myśli, gdyż sam mi zaproponował, że rozłoży chustkę na grzbiecie konia, żeby wyschła. Zgodziłem się chętnie i bardzo mu podziękowałem.
Najpierw postanowiłem zobaczyć, co jest w sakiewce. Była nowa, skórzana i znajdowały się w niej trzy błyszczące szylingi. Zaraz odgadłem, że to kochana Peggotty tak ślicznie wyczyściła je dla mnie. Ale oprócz szylingów znalazłem w niej jeszcze dwie nowe półkorony (po 2½ szylinga), owinięte w papier, na którym ręką mamy było napisane: „Dla kochanego Dewi od mamy“.
Na ten widok uczułem, że mię dusi w gardle, i poprosiłem woźnicy, żeby lepiej oddał mi chustkę. Ale on odpowiedział, że lepiej sobie poradzić bez tego. Więc otarłem oczy rękawem, i jakoś się obeszło, chociaż od czasu do czasu jeszcze wybuchałem krótkiem, głośnem łkaniem.
Żeby się uspokoić, patrzyłem na drogę, wreszcie zapytałem woźnicy, czy mię zawiezie aż do samego Londynu.
— Co, tym koniem? — zdziwił się. — Dojedziemy tylko do Yarmouth.
— A tam? Co się stanie?
— Zabiorą cię do dyliżansu z oberży.
Wdzięczny za te objaśnienia, suszenie chustki i niewątpliwe współczucie, ofiarowałem mu ciastko. Wziął je, włożył w usta i połknął w taki sposób, jak połyka słoń małe przysmaczki.
— To ona to zrobiła? — rzekł, zwracając do mnie ciemną ogorzałą twarz i pytające spojrzenie.
— Peggotty? Tak. Ona nam wszystko gotuje i piecze doskonale.
Wydął usta, jakby chciał gwizdnąć, lecz nie gwizdnął. Patrzył dość długo bardzo uważnie na konia, wkońcu rzucił pytanie.
— Wszystko sama? Ciasto? Wszelkie pieczenie?
— Peggotty? Doskonałe.
I podałem mu drugie ciastko.
Obejrzał je uważnie i zjadł tak, jak pierwsze, a po chwili zapytał:
— Pan będzie pisał do niej?
— Rozumie się. Do Peggotty? Naturalnie.
— Kiedy pan będzie pisał, to może też pan nie zapomni dodać ode mnie, że Barkis (to moje imię), Barkis jest gotów.
— I co więcej? — spytałem po chwili czekania.
— Nic. Barkis jest gotów. Niech pan nie zapomni.
— Nie zapomnę, ale nic więcej?
— Nie trzeba.
Niewiele rozmawialiśmy w ciągu drogi, konik stąpał bez pośpiechu, wkońcu jednak znaleźliśmy się na miejscu.
Barkis objechał wkoło podwórze pocztowe, żeby lepiej zawrócić, i złożył moje rzeczy obok wielu innych, które miały widocznie takie same przeznaczenie. Jakaś kobieta wyjrzała przez okno i spytała, czy przyjechał pan Copperfield z Blunderstone.
Ogromnie się zdziwiłem, że o mnie wiedziała, ale zaraz odpowiedziałem, że jestem. Wtedy zawołała dużego chłopca, Wiljama, kazała mię zaprowadzić do bufetu i podać mi obiad.
Wiljam mię zaprowadził do obszernego, niebardzo widnego pokoju, gdzie na ścianach wisiały wielkie mapy, i zaczął nakrywać do stołu, rzucając na mnie ukośne spojrzenia. Kładł nakrycie mocno, głośno i gwałtownie, że zdawało mi się, iż musi być zły na mnie, choć nie wiedziałem o co. Usiadłem przy drzwiach na rogu krzesełka, bardzo nieśmiało. Serce mi biło mocno i co chwila robiło mi się gorąco.
Wreszcie Wiljam postawił krzesło, jakby je chciał roztrzaskać w kawałki i odwrócił się do mnie z ukłonem.
— Proszę, panie Olbrzymie — rzekł uprzejmie. — Obiad na stole.
Przybliżyłem się, czułem, że siadam niezgrabnie, że źle trzymam nóż i widelec, i czerwieniłem się po same uszy, ile razy podnosząc oczy, spotykałem jego badawcze spojrzenie.
— Żeby choć sobie poszedł — pomyślałem, bojąc się, że napewno poplamię dziś sosem ubranie.
Lecz on nie myślał odejść.
— Jest dla pana szklaneczka piwa; czy mam podać? — spytał.
— Dziękuję i owszem — odpowiedziałem pośpiesznie.
Odwrócił się do szafy, wyjął z niej butelkę, nalał szklankę i pokazał mi pod światło.
— Śliczne piwo! — rzekł, mrużąc oczy i cmoknąwszy językiem.
— Śliczne piwo — powtórzyłem, bardzo zadowolony, że rozmawia ze mną tak uprzejmie.
— To niezwyczajne piwo — dodał, wstrząsając głową. — Był tu wczoraj pan Topson, może pan go zna?
— Chyba nie — zapewniłem wahająco.
— Wszedł rumiany, wesoły, w jasnym kapeluszu i zażądał szklaneczki piwa. „Bardzo mocne!“ ostrzegłem, nalewając, ale nie zważał na to, widocznie, był bardzo spragniony i wychylił odrazu całą szklankę. No, i naturalnie padł martwy. Przybiegliśmy, ale żadnego ratunku. Za mocne było dla niego, wiedziałem. Ale nie moja wina, przecież go ostrzegłem.
Wzruszył mię nadzwyczajnie ten okropny wypadek, uczułem, że jest mi bardzo gorąco, i zdawało mi się, że z tego powodu lepiej nie pić mocnego piwa. Powiedziałem to Wiljamowi i poprosiłem go o szklankę wody.
— Będzie lepiej dla pana — rzekł poważnie. — Tylko znów gospodyni ogromnie się gniewa, jeżeli gość nie zje tego, co podane. Więc chyba wypiję to piwo za pana, żeby nie poznała. Jestem przyzwyczajony do tego, bo delikatni goście często proszą mię o tę grzeczność. Jakże pan każe?
Odpowiedziałem, że będę mu wdzięczny, jeśli tylko jest pewny, że mu tak mocne piwo nie zaszkodzi. Uspokoił mię, ma sposób uniknięcia niebezpieczeństwa i, dotknąwszy szklanki ustami, przechylił głowę wtył i wypił wszystko prawie jednym haustem.
Z trwogą oczekiwałem, czy po takim czynie nie padnie na podłogę martwy, jak pan Topson, ale jakoś, na szczęście, nic mu się nie stało i nawet wyglądał weselszy.
Po chwili jednak spostrzegłem, że dziwnie spogląda na mój talerz. Zrobiło mi się gorąco.
— Mocne piwo — rzekł, uderzając się palcami w piersi — trzeba koniecznie cokolwiek zjeść zaraz, żeby nie zaszkodziło. Najzdrowsze są kotlety. Czy to nie szczęśliwe zdarzenie, że pan, zdaje się, ma kotlety!
Wziął jeden z nich za kostkę i zjadł go tak prędko, że sobie pomyślałem, iż piwo musi go okropnie palić. Zanim zastanowiłem się nad tem, już drugi kotlet zniknął w jego ustach, z odpowiednią porcją kartofli.
— Teraz mi znacznie lepiej — rzekł z uśmiechem, i zrobiło mi się nadzwyczaj przyjemnie, że dzięki tym paru kotletom został uratowany od śmierci.
Przyniósł mi śpiesznie leguminę z ryżu, lecz odrazu powiedział, że to jest najlepszy środek na szkodliwe działanie piwa. Wziął więc drugi widelec i jedliśmy razem, ale on jadł tak prędko, że nie mogłem się temu nadziwić, i z tego powodu sam niewiele skosztowałem, gdyż zniknęło wszystko.
Korzystając z tak przyjaznego stosunku, spytałem, czy nie mógłbym napisać tu listu do domu. Grzeczny Wiljam przyniósł mi papier, kopertę, bardzo blady atrament w brudnym kałamarzu i ogromnie zepsute pióro. Lecz powiedział, że można niem pisać, bo on sam wczoraj napisał list do matki bardzo pięknemi literami. Zrozumiałem, że nie wypada mi grymasić, i napisałem jakoś do Peggotty, nie tracąc nadziei, że przeczyta wszystko.
Na podwórzu zaczęto zaprzęgać dyliżans, więc zapytałem jeszcze z wielką nieśmiałością, czy mam co zapłacić i wiele.
Okazało się, że papier tu jest bardzo drogi, atramentu wcale nie liczył przez grzeczność i pióra także. Ale za usługę każdy gość mu płacił, bo z czegóżby wyżywił biedną matkę, siostry, babkę staruszkę i dziadka. Dla nich to pracował ciężko od rana do nocy, żeby przynieść do domu kilka groszy na chleb dla biednych ludzi.
Kiedy to mówił, przewracał oczami, i widziałem, jak strasznie musi cierpieć, więc dałem mu najładniejszego szylinga.
Podziękował i ukłonił się tak nisko, iż przez chwilę myślałem, że pada na ziemię głową naprzód z powodu tego picia. Ale wyprostował się zaraz, zaprowadził mię do dyliżansu, pomógł umieścić rzeczy i życzył szczęśliwej podróży.
Dopiero kiedy ruszyliśmy z miejsca, przypomniałem sobie, iż miałem nadzieję spotkać w Yarmouth kogo ze starych znajomych. Cóż, kiedy nie wiedzieli pewnie, że tu jestem, a teraz już za późno. Całą noc jechać będziemy.
W dyliżansie siedziało pełno ludzi i nie było wygodnie. Duży kosz jakiejś pani kaleczył mi nogi, a ona nie pozwalała mi się ruszyć, ostrzegając, że zniszczę jej kosztowne rzeczy. Dwaj sąsiedzi zasnęli, kiwali się mocno, a chwilami tak mię ściskali, że prawie nie mogłem oddychać.
Wreszcie noc upłynęła, słońce wzeszło, zbudzili się podróżni, a ponieważ wkrótce mieliśmy już dojechać do Londynu, każdy starał się jakoś uporządkować ubranie i zebrać rozrzucone rzeczy.
Nakoniec zatrzymaliśmy się znowu przed pocztą, wysiedli wszyscy i każdy ruszył w swoją stronę, pozostałem sam jeden.
Stałem na podwórzu, nie wiedząc co począć.
Po chwili podszedł do mnie siwy człowiek w ubraniu ze świecącemi guzikami i zapytał, kto jestem, dokąd jadę. Wysłuchawszy uważnie odpowiedzi, kazał mi iść ze sobą po schodkach do pokoju, w którym w tej chwili nikogo nie było, usiąść na drewnianej ławce naprzeciwko wagi do ważenia pakunków i spokojnie czekać, aż ktoś po mnie przyidzie.
Usiadłem i zamyśliłem się głęboko. Uczułem się w tej chwili bardziej opuszczony od Robinsona na bezludnej wyspie. On był dorosły i mógł tam wszystko znaleźć, a ja jestem mały i mam tylko siedem szylingów. Cóż się ze mną stanie, jeśli nikt po mnie nie przyjdzie?
I jak długo pozwolą mi tu czekać?
Może dziś nikt nie przyjdzie i będę musiał kupić sobie coś do zjedzenia, żeby nie umrzeć z głodu? Na ile dni wystarczy mi siedem szylingów?
Czy pozwolą mi zostać na noc i spać na tej ławce? Mógłbym się potem umyć w podwórzu pod pompą i znów trzeba coś wydać na śniadanie.
Ale jeżeli spać mi tutaj nie pozwolą i znajdę się sam w nocy na ciemnej ulicy?
Pociemniało mi w oczach na to przypuszczenie. Nie miałem pojęcia, co zrobić z sobą w takim razie. Bo może pan Murdstone umyślnie tak zrobił, ażeby się mnie pozbyć.
Jeżeli nikt nie przyjdzie i wydam już siedem szylingów, to muszę umrzeć z głodu. Czy tutaj na tej ławce? Pewno nie pozwolą tutaj, bo mieliby potem kłopot z moim pogrzebem.
Może byłoby lepiej powrócić do domu, ale czyż znajdę drogę? czy dojdę? czy trafię? czy wystarczy mi sił i pieniędzy?
A cóż innego mógłbym tutaj zrobić? Do wojska mię nie przyjmą, bo jestem za mały. Najchętniejbym się zgodził za chłopca na okręcie, ale cóż, pewno także mię nie zechcą. Okropna szkoda, że jeszcze jestem taki mały.
Mimo chłodnego ranka było mi gorąco, tysiące myśli krążyło po głowie, niby pędzonych coraz potężniejszym wichrem, najczarniejsze i najsmutniejsze obrazy przesuwały się przed oczami.
Wtem usłyszałem kroki, spojrzałem ku wejściu: we drzwiach ukazał się znów siwy człowiek ze świecącemi guzikami przy ubraniu, a za nim drugi, któremu mię wskazał, niby przygotowany pakunek.
Obcy wziął mię za rękę i wyprowadził na podwórze. Spojrzałem na niego z pewną nieśmiałością, — był bardzo chudy, blady, z czarną brodą i stojącemi jak szczotka włosami. Czarne ubranie było zniszczone, spłowiałe, ciasne i za krótkie, a szyja owiązana niezbyt czystą białą chustką.
Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że ta chustka stanowi jego jedyną bieliznę.
— Ty jesteś nowym uczniem? — spytał już na podwórzu.
— Tak mi się zdaje, panie, ale nie wiem.
— Jestem nauczycielem w Salem-House.
Ukłoniłem mu się i uczułem się onieśmielony. Nie miałem odwagi nawet wspomnieć o moich rzeczach i dopiero, kiedy uszliśmy spory kawałek drogi, zapytałem, w jaki sposób dostaną się do szkoły.
— Przywiozą je w południe — odpowiedział — umówiłem się z woźnym.
— A my pójdziemy piechotą? Czy to niedaleko?
— Dziewięć kilometrów, nie tak daleko. Ale pojedziemy omnibusem.
Uczułem się tak głodny i zmęczony, że zdobyłem się na odwagę i powiedziałem nauczycielowi o bezsennej nocy, a zarazem spytałem, czy nie możnaby kupić tu co do zjedzenia.
Zastanowił się chwilę, potem weszliśmy do sklepu, gdzie kupiłem bułkę, parę jaj i duży kawałek wędliny. Musiałem być bardzo śpiący, gdyż nie umiałem zupełnie policzyć, ile się należy i wiele mi reszty wydadzą z szylinga. Potem już, prawie nie wiem, co się działo. Ogłuszał mię hałas uliczny, mąciło mi się w głowie, pamiętam, że przewodnik prowadził mię za rękę, że szliśmy przez most, który wydał mi się ogromnie długi.
Wkońcu stanęliśmy przed niskim budynkiem z malutkiemi oknami. Myślałem, że to szkoła, i ocknąłem się zupełnie. Ale podniósłszy oczy, przeczytałem napis, że to przytułek dla biednych, przeznaczony dla dwudziestu pięciu starych kobiet.
Nauczyciel wszedł ze mną do małej izdebki i zapytał staruszki, która rozpalała ogień, czy może przygotować mi śniadanie.
Na nasz widok staruszka w pierwszej chwili oniemiała, złożyła ręce z uśmiechem zachwytu i powiedziała:
— Karol!
Lecz zaraz potem potrząsnęła głową, ukłoniła mi się uprzejmie i zapewniła prędko, że śniadanie będzie natychmiast gotowe.
Przystawiła do ognia mleko, moje jajka, oglądając się co chwila na „Karola“ i uśmiechając do niego tak słodko, że nie wiem, dlaczego przypomniała mi się mama.
— Czy nie masz z sobą fletu? — zapytała wreszcie.
— Mam — odpowiedział „Karol“ i pospiesznie wyjął z kieszeni flet, złożony z trzech części, które zręcznie złączył i podniósł do ust.
W chwilę potem śniadanie stało przede mną na stole i wydawało mi się tak wyborne, jak nigdy jeszcze w życiu żaden przysmak.
„Karol“ grał na flecie, lecz jego muzyka była dziwnie smutna i nie podobała mi się wcale. Staruszka jednak była zachwycona, oparła się o poręcz jego krzesła i od czasu do czasu przyciskała usta do zjeżonych, szczotkowatych włosów grającego. Jednocześnie zauważyłem, że w izdebce jest i druga staruszka, która, kaszląc i postękując, poruszyła się w kącie na łóżku.
„Karol“ musiał grać dosyć długo, bo przespałem się po śniadaniu z głową, opartą na stole, zanim wreszcie obudziła mię rozmowa, a może i przerwanie muzyki. Otworzyłem oczy i ujrzałem nauczyciela, stojącego przed staruszką, której obie ręce serdecznie całował. Ona przyciskała do piersi jego głowę i szeptała jakieś wyrazy. Nie mogłem wątpić, że to syn i matka.
Spojrzał na mnie, spostrzegł moje otwarte oczy, znów przez chwilę jakgdyby się namyślał, ale nic nie powiedział, skinął tylko głową, że czas iść w dalszą drogę, więc wstałem, podziękowałem staruszce za dobroć i wyszliśmy razem.
Wkrótce nadjechał omnibus, w którym usnąłem znowu i obudziłem się dopiero wtedy, kiedy mię „Karol“ wziął za ramię, mówiąc, że jesteśmy w domu.
— W domu? — westchnąłem. — Jakiż będzie ten dom mój nowy?
Z niepokojem wysiadłem i szliśmy dość szeroką drogą do posępnie wyglądającego budynku, który otaczał ciemny mur wysoki. Nad bramą widniał duży napis: Salem-House.
Mój przewodnik zadzwonił i wpuścił nas odźwierny, wysoki, tęgi, na drewnianej nodze, z grubą szyją, czerwoną twarzą i błyszczącemi, groźnemi oczyma.
— Nowy uczeń — rzekł nauczyciel.
Odźwierny objął mię od stóp do głowy swoim groźnym i bystrym wzrokiem, następnie zamknął furtkę na klucz, który schował do kieszeni, a ponieważ odeszliśmy tymczasem kilka kroków, zawołał głośno:
— Hola!
Nauczyciel przystanął i zwrócił się ku niemu. Odźwierny stał na progu maleńkiego domku, który był jego mieszkaniem, i trzymał w ręku parę butów.
— Był tu szewc, panie Mell — przemówił głośno — powiedział, że tych butów nie naprawi, że wstyd nosić takie ciarachy i zabierać taką robotą czas porządnemu człowiekowi.
To mówiąc, rzucił buty w naszą stronę.
Pan Mell postąpił ku nim parę kroków, podniósł z ziemi i zaczął oglądać uważnie z miną bardzo zafrasowaną. Mimowoli spojrzałem na obuwie, które miał na nogach, i zdawało mi się, że również byłoby je trudno naprawić.
Salem-House wydał mi się budynkiem bardzo obszernym, brzydkim, bez żadnych ozdób i dziwnie posępnym. Przytem zdumiewała mię zupełna cisza: czy podobna, ażeby w szkole nie było słychać chłopców?
Zwierzyłem się panu Mell z tych wątpliwości. Przystanął i patrzył na mnie ze zdziwieniem. Czyż nie wiem, że to miesiące wakacyj? Że chłopców w szkole niema? W Salem-House niema nikogo, bo pan Creakle (Krikl) właściciel, wyjechał z żoną i córką nad morze, więc mnie przysłano tu tylko za karę, ponieważ źle się sprawowałem w domu.
Mówił to wszystko spokojnie, z dobrocią, jakby nic go nie obchodziło moje sprawowanie w domu, i dzięki temu nabrałem do niego ufności.
Nauczyciel otworzył drzwi ogromnej sali i wpuścił mię do klasy, sam zaś z butami w ręku udał się na górę.
Przystanąłem u progu, zgnębiony tym widokiem. Wielka, posępna, słabo oświetlona sala, trzy rzędy niskich stołów i sześć rzędów ławek, na brudnej i zakurzonej podłodze pełno skrawków papieru i śmieci, to samo na stołach i ławkach, wszędzie ślady rozlanego atramentu, które na ciemnych ścianach tworzą całe mapy. W oknie maleńka klatka z nieszczęśliwym ptaszkiem, który, ćwierkając jakoś żałośnie i cicho, skacze i zeskakuje z drewnianego pręcika, ciągnącego się wzdłuż więzienia. Powietrze duszne, ciężkie, pełne kurzu, zapachu zgniłych jabłek i stęchlizny.
Odważyłem się wreszcie postąpić kilka kroków i na najbliższym stole ujrzałem spory karton, na którym wyraźnem pismem napisano: „Ostrożnie, bo kąsa“.
Wskoczyłem na stół w mgnieniu oka, pewny, że gdzieś wpobliżu kryje się pies złośliwy. Oglądałem się trwożnie dokoła, gdy pan Mell wszedł do klasy.
— Co to znaczy? — spytał poważnie.
— Przepraszam pana — rzekłem, czerwieniąc się mocno — ale ten pies... ja się boję...
— Jaki pies? Gdzie?
— Nie wiem, ten, co kąsa...
Pan Mell spokojnie zbliżył się do stołu.
— Zejdź — rozkazał. — Psa tu niema, ale jest chłopiec, który kąsa. Bardzo mi przykro, że od tego zacznie się twój pobyt w szkole, ale muszę spełnić, co mi polecono. Będziesz nosił tę kartę na plecach.
Zamknąłem oczy i spuściłem głowę, było mi gorąco i miałem znów ochotę płakać, ale się powstrzymałem. Wszystko jedno, nic mi nie pomoże!
Zawiesił mi na plecach tę okropną kartę i nosiłem ją odtąd bezustannie.
Jaką to było męką, trudno opowiedzieć. Ciągle zdawało mi się, że ktoś na mnie patrzy i ktoś odczytuje te straszne wyrazy. Nie śmiałem się obejrzeć, gdyż ciągle miałem to wrażenie, że ktoś jest za mną, ktoś śledzi moje kroki, wszystko widzi. Najcięższy kamień nie mógłby być cięższy od tego kawałka papieru, ani tak przygniatać do ziemi.
Chwilami chciałem się oprzeć o drzewo, albo przysłonić plecami do muru, żeby mieć wypoczynek choć przez kilka minut, ale natychmiast zjawiał się przed swoim domkiem człowiek o jednej nodze z groźnemi oczyma i krzyczał strasznym głosem:
— Hej, panie Copperfield! Nie ukrywaj przed ludźmi swojej kary! Nie wolno!
Wtedy czułem w sercu okropne ściskanie, dusiło mię coś w gardle, ale musiałem słuchać i szedłem pochylony z białą tablicą na plecach, wiedząc, że na mnie patrzy służba z kuchni, rzeźnik, piekarz i każdy, kto w jakiejkolwiek sprawie zjawi się w Salem-House.
Pamiętam, iż dochodziło do tego, że bałem się samego siebie, stawałem się jakiś dziki, mogłem naprawdę kąsać,
W jednym kącie podwórza były wielkie drzwi, na których uczniowie wyrzynali imiona swoje i nazwiska. Stałem często przed niemi, odczytując wszystkie kolejno i przy każdem wyobrażając sobie, w jaki sposób on czytać będzie moją straszną kartę. Otoczą mię zapewne wszyscy, klaszcząc w ręce i krzycząc razem: kąsa! kąsa! kąsa! i drażnić będą jak psa na łańcuchu. A potem może jeden zacznie śpiewać cały napis, a inni będą powtarzali chórem, i wszyscy się odwrócą z największą pogardą, i będę między nimi, jak pies wściekły, nikt mi ręki nie poda.
To samo powtarzało się w sypialni wobec szeregu pustych teraz łóżek. Co mię tu czeka wkrótce?
Czasem wołałem mamy, tuląc twarz w poduszkę, czasem płakałem strasznie, póki nie zasnąłem, lecz i we śnie ciche, spokojne obrazy zawsze się przerywały jakąś katastrofą, po której się budziłem przerażony.
Najprzyjemniejsze teraz były godziny lekcji. Pan Mell pracował ze mną codzień parę godzin, a ponieważ nie było przy tem ani pana Murdstone, ani jego siostry, więc wszystko mi szło jak najlepiej. Uczyłem się z łatwością i szczerem zajęciem, nauczyciel mię chwalił i wtedy jedynie zapominałem o wszystkich zmartwieniach, nawet o strasznej karcie.
Po lekcji wychodziłem na podwórze i błąkałem się między brzydkiemi drzewami, które dziwnie posępnie wyglądały. O pierwszej jedliśmy razem z panem Mellem skromny obiad, potem uczyłem się zadanych lekcyj i sam się dziwiłem, że mi to było tak łatwo, sam rozumiałem, że codzień bardzo wiele przybywa mi do głowy.
O siódmej pan Mell zamykał rachunkowe księgi, nad któremi przesiadywał wiele godzin, piliśmy herbatę, a potem każdy szedł do siebie. Pan Mell najczęściej siadał w swoim pokoju przy oknie i grał na flecie. Nie lubiłem jego muzyki: była dręcząca, smutna, byłbym chętnie uciekł na drugi koniec świata, żeby jej tylko nie słyszeć.