<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V. WŚRÓD KOLEGÓW.

Tak mi upływał czas mniej więcej około miesiąca.
Pewnego dnia nakoniec wielki ruch zrobił się w domu. Człowiek z drewnianą nogą komenderował głośno, baby nosiły wodę gorącą i zimną, okurzały, myły, zamiatały klasy, przewracały wszystko do góry nogami, robiły dużo hałasu, chlapania i przepędzały nas bez ceremonji obu z panem Mellem z jednego pokoju do drugiego.
Pan Mell oznajmił mi wreszcie, że pan Creakle, właściciel szkoły, przyjeżdża dziś wieczorem.
Rzeczywiście o zmroku zajechał powóz i przez okno widziałem, że wysiada z niego kilka osób.
Było już po herbacie i siedziałem w swoim pokoju, oczekując, co dalej będzie, kiedy na korytarzu usłyszałem stukanie drewnianej nogi i odźwierny wezwał mię surowym głosem, abym natychmiast stawił się przed dyrektorem.
Idąc za nim, zauważyłem, że ta połowa domu, którą zajmował dyrektor, wyglądała daleko ładniej i weselej. W korytarzu był miękki chodnik, jasne lampy, a przez okno ujrzałem kawałek ogrodu, gdzie oprócz drzew i krzewów widniały i grządki kwiatowe. To sprawiło mi wielką ulgę, rozpraszając przygnębiające przekonanie, że mieszkam na pustyni, gdzie wielbłąd jedynie mógłby czuć się zadowolonym.
Kiedy jednakże wszedłem do pokoju, gdzie miałem ujrzeć pana Creakle, w pierwszej chwili zrobiło mi się zupełnie ciemno w oczach i prócz jego osoby, która zdawała mi się być otoczona jakąś szczególną jasnością, nie widziałem nic dokoła.
Pan Creakle wydał mi się ogromnym mężczyzną, o wielkiej i czerwonej twarzy, grubych, czerwonych ustach i straszliwie błyszczących oczach. Nie byłbym zdziwiony, gdyby mi powiedziano, że jest ludożercą.
Siedział przy stoliku na dużym fotelu, z ręką opartą na lasce, z kieszeni kamizelki wysuwał się gruby, błyszczący złoty łańcuszek od zegarka z dużym pękiem breloków, a na stoliku przed nim stała butelka i szklanka.
Za nim, w głębi pokoju, siedziała — jeszcze dla mnie niewidzialna — pani Creakle z twarzą łagodną i dobrą i młoda, bardzo ładna panna Creakle. Człowiek z drewnianą nogą zatrzymał się o parę kroków.
— Aaa! — sapnął pan Creakle jakimś przyduszonym głosem. — To młodzieniec, któremu trzeba przytrzeć zęby! Odwróć go.
Człowiek z drewnianą nogą odwrócił mię szybko plecami do niego i trzymał dosyć długo, ażeby dyrektor mógł się przyjrzeć mojej karcie, potem znowu postawił mię w pierwszej pozycji.
Teraz spostrzegłem, że pan Creakle miał głowę łysą pośrodku, a włosy od skroni zaczesane z obu stron wgórę, nos bardzo mały i bardzo szeroki, lecz największe wrażenie zrobiła na mnie okoliczność, że ten okropny człowiek nie miał głosu.
Nie miał głosu. Z czerwonych, jakby krwawych ust jego wychodził jakiś przytłumiony i bezdźwięczny szept, przyczem za każdym razem nabierały mu na skroniach, niby sznury, grube, ciemno-sine żyły.
— Jaki raport? — zwrócił się do odźwiernego.
— Nic takiego dotąd — odparł mój dozorca z widocznem niezadowoleniem. — Nie miał, widać, jeszcze okazji.
Skrzywione usta pana Creakle zdradzały wyraźnie naganę za te słowa, lecz pani Creakle, którą w tej chwili spostrzegłem, uśmiechnęła się do mnie i spojrzała bardzo życzliwie.
— Zbliż się! — sapnął pan Creakle.
— Zbliż się! — powtórzył głośniej człowiek z drewnianą nogą.
Postąpiłem krok naprzód.
— Mam szczęście osobiście znać twego ojczyma — rzekł pan Creakle, gwałtownie chwytając mię za ucho, w którem uczułem nagle ból dotkliwy. — Niepospolity człowiek! Człowiek z charakterem! Ho, znam go dobrze i on zna mię także! A ty znasz mię, młodzieńcze? — dodał, pociągając mię silniej za ucho.
— Jeszcze nie — wyjąkałem bardzo cicho.
— Jeszcze nie? No, to poznasz mię niedługo! — zaśmiał się szkaradnym śmiechem.
— Jeszcze nie? No, to poznasz mię niedługo! — powtórzył mój dozorca głośniej.
Domyśliłem się wtedy, że jego obowiązkiem było powtarzać głośno słowa dyrektora, kiedy mówił do chłopców.
— Dowiesz się, kto ja jestem! — szepnął znowu, zakręcając nieszczęsne ucho, aż mi łzy stanęły w oczach. — Jestem Tatar!
— Jestem Tatar! — głośno powtórzył odźwierny.
— Jeśli powiem, że tak być musi, to będzie! A jeżeli powiem, że co zrobię, to zrobię! — szeptał dalej. — Chociażbym miał połamać zęby psu wściekłemu!
— Psu wściekłemu! — powtórzyło głośne echo.
— Nie mam żony ani dzieci, jeżeli się sprzeciwiają mojej woli — sapnął głośniej. — To nie moja żona i dzieci! Moja wola to prawo. Pełnię swój obowiązek!
— Obowiązek.
Pani Creakle przyciskała chusteczkę do oczu, a miss Creakle płakała, zasłoniwszy twarz rękami. To mię przerażało, ale i dodawało odwagi. Nie czułem się już tak samotny.
— Teraz precz z nim — sapnął pan Creakle i odwrócił się w stronę stolika.
Człowiek z drewnianą nogą wskazał mi drogę ku drzwiom, lecz ja mimo całego strachu nie ruszyłem się z miejsca i, zebrawszy odwagę, przemówiłem:
— Panie...
— Co? Co? Co to znaczy? — zaszeptał pan Creakle pochylony, jakby chciał rzucić się na mnie.
— Proszę pana — powtórzyłem cicho, lecz stanowczo — ja żałuję bardzo tego, co zrobiłem, i chciałem prosić, żebym mógł zdjąć już ten napis, zanim chłopcy przyjadą.
Nie wiem, czy mię pan Creakle chciał przestraszyć, lecz z takim strasznym rykiem zerwał się z fotela, że uciekłem z pokoju, ile mi sił starczyło, jak błyskawica przebiegłem korytarz i wpadłem do sypialni, drżąc na całem ciele.
Przez chwilę nasłuchiwałem z przerażeniem, ale nikt mię nie gonił, więc zamknąłem drzwi i natychmiast położyłem się do łóżka, choć długo w noc nie mogłem zasnąć.
„Znam twojego ojczyma. Człowiek z charakterem“ — brzmiało mi bezustannie w bolącem jeszcze uchu i powiększało trwogę przed tym okropnym człowiekiem. Bo jeśli to przyjaciel mojego ojczyma, jeżeli pan Murdstone wybrał umyślnie tę szkołę, aby jego przyjaciel mógł mię dręczyć, to czegóż się mogę spodziewać?
Nazajutrz rano przybył starszy nauczyciel, pan Sharp, który należał do stołu pana Creakle, choć pan Mell jadał z chłopcami. Był to szczupły jegomość, starannie ubrany, z dość dużym nosem i głową na bok przechyloną, jakgdyby nie mógł utrzymać jej prosto. Miał bujne, pięknie wijące się włosy, ale chłopcy powiedzieli mi zaraz, że je co sobota fryzuje.
Z chłopców przyjechał pierwszy Tomek Traddles. Spotkał mię na podwórzu i powiedział:
— Chcesz wiedzieć, kto ja jestem? Poszukaj na samej górze w rogu na prawo.
Wspiąłem się na palce i przeczytałem:
— Traddles!
— Ten sam! — zawołał Tomek i kazał mi opowiedzieć sobie wszystko o moim domu i rodzinie.
Dla mnie było to wielkiem szczęściem, że Tom przyjechał pierwszy, gdyż tak ubawiła go moja tablica, że wziął mię pod opiekę i sam ją prezentował każdemu nowoprzybyłemu.
— Patrzcie! — wołał. — To ci zabawa!
Czytali i śmieli się po większej części, gdyż byli w dobrych humorach. Niektórzy urządzili wkoło mnie indyjski taniec, inni nie umieli oprzeć się pokusie podrażnienia się ze mną, wołając jak na psa, co kilkakrotnie doprowadziło mię do płaczu, lecz ogólnie tak źle nie było, nawet o wiele lepiej, niż się spodziewałem.
Nie byłem uważany jednak za kolegę, dopóki nie przyjechał Steerforth. Przybycie jego wielkie sprawiło wrażenie, odrazu zrozumiałem, że jest wodzem wszystkich.
Trzymałem się na boku i nikt się do mnie przez parę godzin nie zbliżał, — w drugim końcu podwórza skupili się wszyscy.
Nakoniec jeden z młodszych przybiegł do mnie. Pod szopą na złamanem krześle siedział Steerforth, obok niego kilku starszych na połamanych ławkach i drwach, przeznaczonych na opał. Stanąłem przed nim spokojny, choć blady, oczekując wyroku.
Kazał mi opowiedzieć szczegóły przewinienia i kary, słuchał z zajęciem, a kiedy skończyłem, uderzył mię łaskawie po ramieniu i odezwał się głośno, że mogę „gwizdać na całą tę głupią historję“.
Uczułem niewymowną wdzięczność za te słowa, chociaż nie zrozumiałem, dlaczego mam gwizdać, ale widoczne było, że zdjęły one ze mnie wszelką odpowiedzialność i upokorzenie. Koledzy otoczyli mię natychmiast, podawali mi rękę, rozmawiali ze mną.
Sam Steerforth przeszedł się ze mną dokoła podwórza.
— Masz pieniądze? — zapytał. — Wiele?
— Sześć szylingów.
— Radzę ci, oddaj mi je do schowania. A zresztą, zrób, jak uważasz. To zależy od ciebie.
Bez wahania wysypałem mu na rękę wszystko, co pozostało w sakiewce Peggotty.
— Czy chcesz coś wydać zaraz? — spytał znowu.
— Nie, nie mam na co.
— Możebyśmy wypili wieczorem w sypialni buteleczkę słodkiego wina? — spytał znowu. — Śpimy razem, zdaje się.
— I owszem — odpowiedziałem pośpiesznie, chociaż nie miałem na to najmniejszej ochoty.
— Doskonale! — zawołał Steerforth. — A możeby kupić ciastek za drugiego szylinga na przekąskę?
— Bardzo proszę — pośpieszyłem odpowiedzieć.
— W takim razie radziłbym — zauważył Steerforth — nie pożałować jeszcze na owoce i trochę biskwitów. Pieniędzy wystarczy, a będzie uczta, co się zowie. Jakże myślisz?
— Pan lepiej wie, ja chętnie zgadzam się na wszystko.
Uśmiechałem się, ponieważ Steerforth się uśmiechał, ale było mi trochę głupio, że tak odrazu wydam wszystko na przysmaczki.
— Załatwię to — mówił Steerforth — ponieważ mnie wolno wychodzić na miasto.
Z temi słowy wsypał pieniądze do swojej portmonetki, uderzył mię parę razy po ramieniu i powiedział, że nie potrzebuję niczego się obawiać, gdyż jestem pod jego opieką.
Tym sposobem napozór było wszystko dobrze, w sumieniu jednak nie byłem spokojny: wstydziłem się, że lekkomyślnie zmarnowałem drogi dar mamy, i to mię tylko pocieszało, że schowałem papierek, jej ręką zaadresowany, w którym pieniądze były zawinięte.
Kiedy wieczorem znaleźliśmy się wreszcie w sypialni, Steerforth na mojem łóżku porozkładał paczki z ciastkami, owocami, przysmakami, postawił butelkę wina i położył obok kieliszek bez nóżki, który był jego własnością.
Uczta przedstawiała się bardzo wspaniale, lecz nie mogłem być gospodarzem: czułem, że nie potrafię i nie mam humoru. Więc prosiłem Steerfortha, aby mię zastąpił. Zrobił to bardzo chętnie. Wszyscy chłopcy z naszej sypialni zgrupowali się cicho koło mego łóżka i w milczeniu rozkoszowali się łakociami. Ja tylko jeść nie mogłem, wstyd mi było jakoś, lecz naturalnie nikomu o tem nie mówiłem.
Jak wybornie pamiętam do dnia dzisiejszego ten pierwszy tajemniczy wieczór koleżeński! Chłopcy na naszych łóżkach i między niemi siedzą na podłodze cichutko ciemnemi grupami, blade światło księżyca słabo oświetla sypialnię i rzuca na podłogę obraz okna. W ciemności słychać niewyraźne szepty. Czasem błyśnie jaśniej zielonawy ognik zapalonej zapałki, kiedy Steerforth szuka jakiej paczki na łóżku. Odblask pada na twarz chłopców i znów gaśnie. Ogarnia mię uczucie tajemniczości i trwogi, kiedy Tomek zapewnia, że widzi ducha w kącie. Słucham, co chłopcy szepczą i opowiadają, cały przejęty ważnością tej chwili i usłyszanych wieści.
Bo czegóż się nie dowiedziałem tego samego wieczora o szkole i panu Creakle.
Dowiedziałem się, że pan Creakle najzupełniej słusznie nazywa się Tatarem, gdyż jest dziki i srogi jak prawdziwy Tatar, umie tylko bić kijem na prawo i lewo, bez litości i bez rozumu, że na nauce nie zna się zupełnie, gdyż jest głupszy od najmłodszego ucznia w swojej szkole. Kiedyś miał jakiś sklepik w któremś małem miasteczku, lecz zbankrutował i za pieniądze żony kupił sobie tę szkołę.
Człowiek z drewnianą nogą nazywa się Tungay, oddawna służył panu Creakle, jeszcze w owym sklepie, zna jego tajemnice i jest we wszystkiem spólnikiem. Oprócz pana Creakle wszystkich innych ludzi uważa za swoich wrogów i jedyną w jego życiu przyjemnością jest prześladować uczniów.
Dowiedziałem się, że oprócz żony i córki, miał pan Creakle syna, lecz ten nie był wcale do ojca podobny, ujął się kiedyś za pokrzywdzonym uczniem i został wypędzony z domu. Z tego to właśnie powodu pani Creakle jest zawsze smutna, a miss Creakle często płacze.
Słuchałem tych opowiadań z największą ciekawością i niezmiernem zdumieniem: skąd chłopcy to wszystko wiedzą? Ale najwyższy podziw obudziła we mnie wiadomość, że jest w tej szkole chłopiec, na którego pan Creakle nie poważyłby się nigdy podnieść ręki i że tym chłopcem jest Steerforth.
Wprost zapytany Steerforth potwierdził to z całą pewnością i oświadczył, że gdyby kiedy taki Creakle ośmielił się zapomnieć wobec niego, rozbiłby mu na łysej głowie kałamarz z atramentem, który zawsze nosi w kieszeni.
Po tych słowach Steerfortha nastało milczenie, którego przez czas długi nikt nie śmiał przerywać.
Potem rozmawialiśmy o nauczycielach. Uczniowie przyznawali, że obaj, Sharp i Mell, uczą dobrze i pracują bardzo sumiennie, ale są licho płatni, a pan Mell nie ma nigdy w kieszeni ani grosza. Podobno utrzymuje biedną starą matkę.
To przypomniało mi pierwsze śniadanie w Londynie i przytułek ubogich kobiet, ale westchnąłem tylko i nie powiedziałem o tem ani słowa.
Z powodu takich rozmów nasza uczta przeciągała się dość długo. Wprawdzie większa część chłopców wróciła do łóżek zaraz po nasyceniu apetytu, ale kilku zostało, szepcząc coraz ciszej i wyjawiając coraz większe tajemnice.
Nakoniec położyliśmy się wszyscy. Na zegarze biła dwunasta.
— Dobranoc, Copperfield — rzekł Steerforth cicho — jesteś dobrym kolegą, biorę cię pod opiekę.
— Jesteś bardzo dobry, dziękuję za wszystko — odpowiedziałem wzruszony.
— Czy masz siostrę? — spytał, ziewając.
— Nie.
— To wielka szkoda. Byłaby do ciebie podobna i kochałbym ją pewnie. Dobranoc.
Długo nie mogłem zasnąć, myśląc o Steerforcie, jego pięknej twarzy i wysokim wzroście, tak odpowiednim do wielkiej władzy i godności, które piastował w szkole. Uczułem się bezpiecznym pod jego opieką i szczęśliwym z okazywanej mi przyjaźni.
Nazajutrz rozpoczęła się nauka.
Było nas wszystkich razem czterdziestu sześciu ze mną. Wszyscy pracowaliśmy w jednej sali, podzieleni na grupy czyli klasy, pod kierunkiem pana Mella i pana Sharpa.
W sali panował gwar zmieszanych głosów, który mię odurzał i nie pozwalał zebrać myśli. Nagle wszyscy umilkli i zrobiła się cisza tak głęboka, jakby całe życie zamarło.
Podniosłem oczy i ujrzałem w progu pana Creakle; wydał mi się olbrzymem z bajki, który zagląda do swych niewolników.
Obok niego stał Tungay.
Pan Creakle długą chwilę mierzył nas spojrzeniem, wreszcie zaczął przemawiać swoim sapiącym głosem, który jednak w tej ciszy słychać było dosyć wyraźnie.
— Zaczynamy nowe półrocze. Zabierzcie się do pracy, bo ze mną żartów nie ma. Wiecie dobrze! Bądźcie skorzy do lekcji, bo ja skory jestem do kary. Wykręty nie pomogą ze mną żadne, nie potrzebuję was chyba zapewniać. Więc do roboty, jeżeli nie chcecie spotkać się z moim kijem.
Skończywszy tę przemowę, zbliżył się do ławki, w której siedziałem z brzegu, spojrzał mi w oczy swemi srogiemi oczyma i oznajmił, że jeżeli umiem kąsać, to jego laska kąsa też boleśnie. I na próbę uderzył mię nią kilkakrotnie.
Kiedy zacząłem płakać, rozśmiał się okropnym śmiechem i podobną rozmowę zaczął z następnym uczniem.
W ten sposób zwolna obszedł całą klasę, zatrzymując się najdłużej przy najmłodszych i znacząc swoją drogę jękami i łzami. Przed rozpoczęciem pracy już połowa uczniów płakała.
Kiedy dziś o tem myślę, nie mogę zrozumieć, jakim sposobem taki potwór mógł mieć władzę, mógł mieć prawo utrzymywania własnej szkoły? Jakim sposobem prawdziwi rodzice powierzali mu dzieci? Przecież szkół innych, lepszych nie brakowało w kraju, jakim sposobem mogła istnieć taka?
Prawda, że sam w tej szkole dużo korzystałem, nauczyciele byli sumienni, gorliwi, prawdopodobnie poprzedni właściciel zrobił jej dobrą sławę, a pan Creakle nabył niedawno i jeszcze go rodzice nie poznali.
Trudno inaczej wytłumaczyć sobie, że powierzano mu chłopców. Ja przysłany byłem za karę i mój ojciec wiedział, co robi, ale inni? Biedny Traddles naprzykład codzień mówił, że napisze o wszystkiem do stryja, który się nim opiekował, lecz jakoś nigdy nie uczynił tego. Dlaczego?
Biedny Tomek miał specjalne szczęście do laski pana Creakle. To on tak nieszczęśliwie rzucił piłkę, że stłukł szybę w gabinecie dyrektora i podobno skaleczył mu łysinę. To on był ukarany, kiedy Steerforth głośno roześmiał się w kościele. Prawda, że zyskał za to najwyższą pochwałę, gdyż sam Steerforth powiedział, że jest najmężniejszy z mężnych, i rozumiałem, że za takie słowa warto cierpieć o wiele więcej.
Steerforth otaczał mię stale przyjaźnią i, chociaż mię to nie mogło osłonić od bolesnych plag pana Creakle, lecz wśród kolegów zapewniało mi życzliwość, a nawet pewne znaczenie. To ostatnie podniosło się niespodziewanie skutkiem drobnej okoliczności.
Nie pamiętam już z powodu czego, podczas gry na podwórzu wspomniałem o sposobach ucieczki niewolników w „Chacie wuja Toma“. Steerforth spojrzał na mnie, lecz nic nie powiedział, dopiero kiedy leżeliśmy w łóżku, spytał, czy znam tę książkę.
— Naturalnie — odparłem. — Tę i wiele innych, znalazłem wszystkie w ojca bibljotece i to było największą przyjemnością w domu, że je mogłem przeczytać.
— A pamiętasz? — pytał znów Steerforth.
— Jakżebym mógł nie pamiętać tego, co przeczytałem?
— W takim razie posłuchaj: będziesz mi te wszystkie książki kolejno opowiadał, kiedy się spać położymy. Często nie mogę zasnąć, rano także budzę się wcześnie, to będzie przyjemna rozrywka.
Byłem dumny z tego układu i gorliwie spełniałem włożone na mnie obowiązki. Inna rzecz, czy autorowie poznaliby w tych powieściach swoje dzieła, lecz ja opowiadałem z mocną wiarą, że tak czytałem, i ta pewność nadawała mi swobodę i czyniła opowiadanie zajmującem.
Inni chłopcy z naszej sypialni korzystali też nieraz z tych powieści i spoglądali na mnie z pewnem uszanowaniem. Miało to jednak i swoje złe strony: Steerforth był wymagający, nie uwzględniał mego znużenia, ja przez ambicję nie chciałem się także uskarżać i tym sposobem często bywałem zmęczony, niewyspany i nie mogłem skupić uwagi do pracy.
Mniejsza o to, kochałem Steerfortha tak bardzo, że dla niego znosiłem chętnie i plagi pana Creakle, i niezadowolenie dobrych nauczycieli, i znużenie. Jeden życzliwy uśmiech, dobre słowo z jego strony, wynagradzały mi hojnie wszelkie przykrości i krzywdy.
Nadszedł też obiecany list Peggotty, jaki przyjemny! Duże pudło ciastek, pomarańcz i dwie butelki wybornego wina z porzeczek.
Zaniosłem to natychmiast wszystko do Steerfortha i prosiłem, aby postąpił, jak uważa za odpowiednie.
Obejrzał każdą rzecz z wielkim spokojem, a potem się uśmiechnął.
— Wino — rzekł — schowamy, aby cię pokrzepić, kiedy jesteś zmęczony przy opowiadaniu.
A więc to zauważył! Zaczerwieniłem się mocno i zacząłem błagać, aby nie zważał na to i obdzielił wszystkich, ale pozostał przy swojem. Schował obie butelki do swego kuferka i wydzielał mi sam potrochu, kiedy osądził, że potrzebuję wzmocnienia.
Może zrobił rozsądnie, gdyż sam uczułem wkrótce skutek pożądany: opowiadałem lepiej i nie czułem zupełnie wyczerpania.
Nauka szła mi nieźle i zdawałem sobie sprawę, że najwięcej zawdzięczam to panu Mellowi, który widocznie mię lubił i pomagał mi chętnie. To też sprawiało mi ogromną przykrość, że Steerforth obchodził się z nim pogardliwie, mówił o nim z lekceważeniem i dokuczał przy każdej sposobności. Tem więcej mię to bolało, że mu kiedyś opowiedziałem o mojem śniadaniu w przytułku i obawiałem się zawsze, że wypowie to głośno panu Mellowi przy chłopcach.
Przyszło wreszcie do tego z wielkiem mojem upokorzeniem i bólem.
Pan Creakle był niezdrów i nie wychodził z pokoju. Rozumie się, że chłopcy cieszyli się z tego i hałas był niezwykły w całej szkole. Nie pomogły nawoływania obu nauczycieli, ani nawet ukazanie się Tungaya, hałaśnicy wiedzieli, że jutro nie minie ich kara, ale tembardziej dzisiaj chcieli użyć.
Deszcz drobny padał, więc pomimo rekreacji nie mogliśmy się bawić na podwórzu i kazano nam siedzieć w klasie pod dozorem pana Mella, ponieważ to była sobota i pan Sharp, jak zwykle, poszedł do fryzjera.
Nie przypominam sobie, abym kiedy w życiu spotkał łagodniejszego niż pan Mell człowieka. I teraz siedział przy swoich rachunkach, starając się pracować pośród gwaru, którego niepodobna opowiedzieć. Chłopcy tańczyli, śpiewali, gwizdali, rzucali papierowemi kulami, kłócili się, krzyczeli, mocowali, przedrzeźniali go i pokazywali na migi jego podarte buty i zbyt ciasne ubranie.
Nagle podniósł się z krzesła i uderzył w stolik książką, którą znalazł pod ręką.
— Ciszej, chłopcy! — zawołał. — Jak możecie tak krzyczeć, przecież to można zwarjować.
Stałem właśnie przy stoliku obok niego i widziałem, jak na te słowa chłopcy ucichli nagle i spojrzeli na niego trochę zadziwieni, a trochę i zmartwieni może.
W przeciwnym końcu sali, oparły plecami o ścianę, stał Steerforlh. Ręce trzymał w kieszeni, patrzył na pana Mella i zaczął gwizdać.
— Ciszej, Steerforth! — zawołał pan Mell znowu.
— Sam pan bądź ciszej — odpowiedział Steerforth — i pilnuj swojej roboty.
Któryś zaśmiał się i klasnął w ręce, ale natychmiast umilkł. Pan Mell był tak strasznie blady, że nikt nie śmiał przemówić słowa i wszystkie oczy były na niego zwrócone.
— Panie Steerforth — rzekł wreszcie — oddawna widzę i sądzę twoje postępowanie, lecz jeśli ci się zdaje, że przywileje, z jakich korzystasz w tej szkole, dają ci prawo ubliżać nauczycielowi i krzywdzić gentlemana, mylisz się, panie Steerforth.
— Gentlemana? — powtórzył Steerforth drwiąco. — Któż to taki?
— To za wiele! Wstyd, Steerforth! — zawołał głośno Traddles.
— Ciszej! — zwrócił się pan Mell do niego. — Co zaś do ciebie, Steerforcie, powtarzam, że postępek twój jest nieszlachetny. Można być nieszczęśliwym i ubogim, a jednakże godnym szacunku, można być bogatym i nawet potężnym, a mieć niski charakter, i dlatego...
— Słuchaj, panie Mell i wy wszyscy! — zawołał Steeforth. — Ten zuchwały i nędzny żebrak...
Nie wiem prawie, co się stało dalej. Jakiś okropny krzyk, czy pan Mell rzucił się na Steerfortha, czy Steerforth na niego — i nagle wszystko skamieniało: pan Creakle stał pośród nas, a nieodstępny Tungay obok niego.
Pan Creakle wyglądał strasznie: twarz miał jeszcze czerwieńszą niż zwykle, żyły na skroniach jeszcze bardziej sine i grubsze, a oczy rzucały jakieś złowrogie blaski. Położył rękę na ramieniu pana Mella, który usiadł przy stoliku, i potrząsnął nim mocno.
— Zdaje mi się, że pan się zapomniałeś! — powiedział zupełnie wyraźnie.
Pan Mell potrząsnął głową.
— Ja się nie zapomniałem, sir — rzekł drżącym głosem — ale pan dawno zapomniałeś o mnie i dlatego... gdyby pan nie zapomniał...
Pan Creakle wsparł się ciężko na Tungayu i usiadł na najbliższej ławce jak na tronie, zmierzył pana Mella wzrokiem, który mógł sparaliżować mu język, i skinął na Steerfortha.
— Opowiedz, co to znaczy? — odezwał się krótko.
Steerforth się zawahał i milczał przez chwilę, widoczne było dla mnie, że wolałby uniknąć odpowiedzi. Ale nie było rady.
Spojrzał na pana Mella wyzywająco.
— Zarzuca mi, że korzystam w szkole z przywilejów. Niech się wytłumaczy, co przez to rozumie — rzekł wreszcie.
— Proszę się wytłumaczyć! — sapnął pan Creakle groźnie.
— Chciałem przez to powiedzieć — rzekł pan Mell spokojnie — iż żaden uczeń, a więc i pan Steerforth nie ma prawa ubliżać mi dlatego, że jestem biedny.
— Uniosłem się, przyznaję — mówił wyniośle Steerforth — nie byłbym go nazwał żebrakiem, gdybym panował nad sobą.
Twarz pana Creakle znowu mocniej sponsowiała.
— W każdym razie, Steerforcie — zaczął — w SalemHouse nauczyciele nie mogą być żebrakami. Powinieneś to odwołać ze względu na szkołę.
Steerforth podniósł głowę z miną pogardliwą.
— Nigdy nie cofam słowa — odparł dumnie. — Jeśli zrobiłem zarzut, choćby w uniesieniu, muszę mieć do niego podstawę. Dla mnie to wszystko jedno, czy pan Mell żyje z jałmużny, czy kto z jego najbliższych krewnych. A jeżeli pan żądasz, abym mówił jasno, więc mówię najzupełniej jasno, że matka tego pana mieszka w przytułku dla ubogich.
Pan Creakle sapał przez chwilę jakby nie mógł przemówić.
— Co to ma znaczyć? — odezwał się wreszcie. — Jak pan śmiałeś?
Pan Mell uśmiechnął się dziwnie.
— Dajmy pokój tej komedji — rzekł nakoniec. — Może pan nie wiedzieć, o czem pan wiedzieć nie chce, a co do mnie...
— Precz natychmiast! — syknął pan Creakle z wściekłością.
Pan Mell oparł rękę na mojem ramieniu.
— Żegnam pana i panów — rzekł, obejmując wzrokiem całą salę — a tobie, Steerforcie, życzę uczciwie i z serca, abyś się kiedyś wstydził tego, co dziś popełniłeś. Mam nadzieję, że nie spotkamy się więcej.
Wziął ze stolika parę swoich książek, wyjął z szufladki flet, położył kluczyk i oddalił się spokojnie, unosząc w ręku całe swoje mienie.
W klasie panowało głębokie milczenie.
Wtem pan Creakle uderzył laską i zaczął niewyraźnie sapać jakąś przemowę, którą Tungay powtarzał głośno. Dziękował Steerforthowi w imieniu całej szkoły za wyjaśnienie niskiego podejścia, którego był ofiarą, i mocno uścisnął mu rękę.
Steerforth jednakże nie zdawał się być zachwycony. Głowę podniósł wysoko, lecz brwi miał zsunięte, a w oczach jakieś błyski niepokoju.
Traddles zaszlochał głośno.
Uszczęśliwiony pan Creakle wymierzył mu kilka uderzeń i wyszedł, wsparty na swoim Tungay'u, kończyć chorobę w łóżku czy na sofie.
Wtedy zaczęliśmy spoglądać na siebie. Traddles płakał głośno z głową, opartą na ławce, i ja byłbym zrobił to samo, gdybym się nie bał obrazić Steerfortha.
— Mazgaj! — przemówił Steerforth pogardliwie. — Zasłużyłeś na to, co cię spotkało od Creakle.
— Wszystko mi jedno — odparł biedny Traddles. — Pan Mell został skrzywdzony i będę go zawsze żałował.
— I czemże go skrzywdziłem, niedołęgo?
— Upokorzyłeś go i pozbawiłeś chleba. Myślę, że to chyba dosyć?
— Upokorzyłem? I ty wyobrażasz sobie, że jego uczucia są takie, jak nasze? A co do chleba, ma czego żałować, istotnie! Napiszę do matki i w dwójnasób wynagrodzi mu tę stratę.
Wiedzieliśmy wszyscy, że matka Steerfortha była bogatą wdową, kochała jedynaka i spełniała wszystkie jego życzenia i zachcianki. To też ta obietnica pocieszyła niejedno sumienie i wydawała się bardzo szlachetną. A Steerforth mówił dalej. Przekonał nas, że to zrobił dla naszego dobra, że wszyscy powinniśmy mu być wdzięczni.
Łatwo wierzymy temu, kto nam się podoba, a Steerforth był tak piękny, starannie ubrany, tak szlachetnie wyglądał!
Lecz wieczorem, gdy skończyłem zwykłe opowiadanie i w sypialni zaległa cisza, napróżno przyciskałem głowę do poduszki, usiłując zasnąć spokojnie. Blada twarz nauczyciela stała mi tak wyraźnie przed oczami, widziałem jego smutne i dobre spojrzenie i słyszałem zdaleka ten straszny głos fletu, który rozdzierał mi serce. Nasunąłem kołdrę na głowę i tłumiłem szlochanie. To ja odwdzięczyłem mu się w taki sposób za to, że mię nakarmił, gdym był głodny! O, jakże byłem nieszczęśliwy!
Odtąd miałem tajemnicę przed Steerforthem, której może nie umiałbym mu nawet opowiedzieć, ale której czas nie zacierał, chociaż okrył ją kurzem zapomnienia.
W szkole wróciło wszystko do zwykłego trybu. Steerforth nabrał jeszcze większego znaczenia, na miejsce pana Mella przybył nowy nauczyciel, który umiał pozyskać sobie jego względy, więc i uczniowie byli z niego zadowoleni, lecz ja straciłem wiele i coraz lepiej rozumiałem, jaką pomocą dla mnie był ten dobry człowiek, któremu się tak szkaradnie odwdzięczyłem.
Pewnego popołudnia bawiliśmy się znowu w wielkiej sali z powodu niepogody. Pośród największej wrzawy zjawił się jak zwykle pan Creakle i machał laską na prawo i lewo, gdy we drzwiach stanął Tungay i zawołał głośno:
— Odwiedziny do Copperfielda!
Wystąpiłem naprzód, blady i czerwony na zmianę, przerażony, niespokojny i uszczęśliwiony, oczekując z bijącem sercem na koniec cichej rozmowy pana Creakle z Tungayem. Wreszcie pan Creakle rozkazał mi sucho, abym przedewszystkiem udał się na górę, umył ręce, oczyścił ubranie i wziął czysty kołnierzyk. Następnie mogę zejść do jadalnego pokoju.
Zdaje mi się, że nigdy w życiu nie przebrałem się i nie umyłem tak prędko, lecz dopiero przed drzwiami jadalnego pokoju przyszło mi na myśl, że to może mama! Uczułem ściśnienie w gardle i zatkałem, ale uspokoiłem się natychmiast i popchnąłem drzwi lekko.
Stawiały opór. Wcisnąłem się więc zadziwiony i ujrzałem pod ścianą Chama i pana Peggotty. Kłaniali mi się nisko i mieli twarze tak wesołe, że wybuchnąłem śmiechem z radości, że ich widzę. Oni śmieli się także, wkońcu musiałem wyjąć z kieszeni chustkę od nosa, gdyż miałem oczy zapłakane.
Zobaczywszy to, pan Peggotty skinął głową na Chama, żeby co powiedział.
— Pan Dewi bardzo urósł — oznajmił Cham wesoło.
— Urosłem? Naprawdę? — zdziwiłem się bardzo.
— O, tak, pan Dewi urósł — powtórzył pan Peggotty.
I zaczęliśmy znowu śmiać się wszyscy troje tak długo,że zacząłem płakać.
— Miałem list od Peggotty — powiedział żywo stary rybak.
— A mama? — zapytałem. — Czy pisze o mamie? A Peggotty czy zdrowa?
— Mama zdrowa, Peggotty zdrowa, wszyscy zdrowi — zapewniał mię z przekonaniem.
Nastąpiła chwila milczenia.
Pan Peggotty wyjął z torby ogromnego homara, kilka krabów, cały woreczek krewetek i garść pięknych muszli. Kładł to wszystko na rękach Chama, który stał nieruchomy i nie wiedział, co ma z tem począć.
— Pan Dewi lubił u nas te morskie przysmaki, więc mówiłem do Chama: zawieziemy taki gościniec. Pani Gummidge to ugotowała, a Emilka zebrała te muszelki.
Wziąłem w rękę parę muszelek i patrzyłem na nie wzruszony: przypominały mi szczęśliwe chwile.
— Peggotty napisała — mówił dalej rybak — żebyśmy tu wstąpili, jak będziemy kiedy w Gravesen. A że pogoda piękna, więc powiedziałem do Chama: popłyniemy do Gravesen i odwiedzimy pana Dewi. I jesteśmy.
Chciałem spytać go o Emilkę, kiedy niespodziewanie Steerforth, gwiżdżąc, wszedł do pokoju.
— Przepraszam cię, Copperfield — rzekł, spojrzawszy na moich gości, nie wiedziałem, że jesteś tutaj.
— Nic nie szkodzi — zawołałem ucieszony. — To pan Peggotty z Yarmouth. Był w Gravesen i przyszedł mię odwiedzić.
— Bardzo mi przyjemnie poznać panów — rzekł Steerforth. — Tyle o was słyszałem od Dawida.
— To wszystko nic, mój drogi — odezwałem się, ucieszony jego serdecznością dla rybaków — nie widziałeś najpiękniejszej rzeczy w świecie: domku pana Peggotty z prawdziwego statku!
— Jakto? Z okrętu? — pytał Steerforth ze zdziwieniem.
Zawiązała się bardzo wesoła rozmowa. Steerforth miał dar szczególny zjednywania ludzi: obaj rybacy byli nim zachwyceni i zapraszali, aby zobaczył ich domek, on zaś przyrzekł skorzystać z pierwszej sposobności.
Serdeczne było nasze pożegnanie. Przy pomocy Steerfortha przeniosłem szczęśliwie gościniec do sypialni, a wieczorem odbyła się wspaniała uczta.
Biedny Traddles sam tylko odpokutował za nią. Dziwnie nie miał szczęścia ten chłopiec: jemu jednemu zaszkodziły kraby. Jęczał i wił się z bólu, potem musiał zażyć ogromną porcję wstrętnego lekarstwa, a ponieważ nie chciał powiedzieć, co było przyczyną choroby, dostał laską od pana Creakle i musiał się nauczyć sześć paragrafów greckiego.
Odwiedziny pana Peggotty były jedyną chwilą jasnych wspomnień i urozmaicenia jednostajnych dni życia szkolnego. Poza tem codzień jedno i to samo: chłodne ranki, kiedy trzeba wstawać z łóżka, i chłodne, ciemne noce, kiedy do łóżka wracamy; wieczory w chłodnej, słabo oświetlonej sali, pełnej wrzawy, krzyku i kłótni, i przedpołudnia szkolne z kuciem i odwiedzinami pana Creakle.
A wśród tych szarych dni zdaleka, het, zdaleka, niby wschodząca gwiazda błyskała nadzieja wakacyj. Zwolna blade światełko stawało się jaśniejsze, wyraźniejsze, zbliżało się i rosło. Nieskończenie długie miesiące, które widzieliśmy przed sobą, topniały nieznacznie, niby sople lodu, już liczymy tygodnie, już dnie tylko zostały.
Wtedy ogarnęła mię trwoga, że nie pojadę do domu, lecz Steerforth mię zapewniał, że będę odesłany. Nowa obawa: może zachoruję? a może złamię nogę? Nie, wszystko szczęśliwie, już pojutrze, już jutro, już dziś, już wyjeżdżam, siedzę wśród obcych ludzi w dyliżansie, odchodzącym do Yarmouth.
Noc była przykra, męcząca i długa, mało spałem i często się budziłem, ale za każdym razem zamiast pustyni podwórza i krzyku pana Creakle widziałem przez okno drogę, pola i drzewa, a słyszałem prychanie konia i nawoływania woźnicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.