<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ II.

MŁODOŚĆ.

XI. SZKOLNE CZASY W CANTERBURY.

Szczęśliwie i spokojnie płynęło mi życie w cichym domu pana Wickfielda. Wszystko tu się składało na ułatwienie pracy: i cisza, i swoboda, i dobroć pana domu, i rozsądek kochanej Ani. Stała się dla mnie siostrą i nie mieliśmy przed sobą tajemnic, a z każdym rokiem lepiej się przekonywałem, jak dalece można jej ufać, polegać na jej zdaniu.
Nawzajem opowiedzieliśmy sobie dzieje swego dzieciństwa. Nie ukrywałem nawet przed nią „interesu“ pana Murdstone i nie wstydziłem się tych chwil bolesnych, wiedziałem, że mię zupełnie rozumie, że przez to właśnie stałem się jej bliższy.
Od niej się dowiedziałem, że nie znała matki, że także ją odwiedza na cmentarzu. Ojciec zato kocha ją bardzo, żyje wyłącznie dla niej, o nią się tylko troszczy i dla niej pracuje, ona odpłaca mu równą miłością.
Miłość ojca i córki wzruszała mię zawsze, ile razy na nich patrzyłem. Myślałem wtedy, jak wielkiem jest szczęściem mieć jedno serce tak sobie oddane. Lecz narzekać nie śmiałem, czułem, że nie mam prawa: a babka? a Peggotty?
Pochłaniała mię także szkoła i koleżeństwo. Pan Wickfield sam nazajutrz po przybyciu mojem do Canterbury zaprowadził mię do zakładu dr. Stronga i przedstawił dyrektorowi.
Doktór Strong był niemłody i bardzo poważny, ale rozumiał potrzeby młodości, z zamiłowania został pedagogiem i umiał być doskonałym wychowawcą. To też kochany i szanowany przez uczniów, miał na nich wpływ najlepszy, i był szczęśliwy, że z jego zakładu wychodzili ludzie rozumni, a zczasem zasłużeni obywatele kraju.
Kiedy stanąłem przed nim po raz pierwszy, mimowoli przyszła mi na myśl karykaturalna postać pana Creakle. I znowu nasunęło się pytanie, jakim sposobem mógł być dyrektorem szkoły? I czy panuje dotąd w Salem House?
Ha, mniejsza o to. Pan Strong przeniknął mię bystrem spojrzeniem, łagodnie oparł rękę na mojem ramieniu i weszliśmy razem do klasy, pięknej i widnej sali, gdzie panowała względna cisza i pogoda.
Doktór powitał chłopców, przedstawił nowego kolegę i polecił mię prymusowi, jako pierwszemu w szkole.
Egzamin wypadł dla mnie niepomyślnie: wiele rzeczy zapomniałem, innych nie uczyłem się wcale, zostałem zaliczony do początkujących. Nikt jednak nie okazał mi lekceważenia, nauczyciele dawali dobre rady i wskazówki, pokrzepiali otuchą, a wszyscy zapewniali, że przy pracy i dobrej woli mogę szybko iść naprzód.
Pomimo to wracałem dnia pierwszego bardzo upokorzony i zgnębiony. Wszedłem na stare schody, tak dziwnie poczciwe, że zdawały się mnie uspokajać. W ten sam sposób oddziaływało na mnie tutaj wszystko. Po godzinie, spędzonej w swoim pokoiku, wyszedłem na obiad już pełen nadziei i wiary we własne siły.
I znowu po obiedzie poszliśmy na górę, pan Wickfield popijał lampką wino, Ania grała, trochę śpiewała znane i miłe piosenki, potem wszyscy rozmawialiśmy przy kominku, pan Wickfield wypytywał mię o szkołę, a kiedy Urja wezwał go do kancelarji, rozmawialiśmy z Anią.
Urja, jedyna chmura na tym jasnym horyzoncie, jedyna przykra strona pobytu w tym miłym domu. Czy dla wszystkich, czy tylko dla mnie? Chyba dla mnie jednego i nie znam przyczyny. Bo cóż mogę zarzucić temu chłopcu oprócz braku urody?
A to dziwne, bardzo niemiłe uczucie zbudziło się od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia.
Kiedy wózek babki zatrzymał się pierwszego dnia przed domem, chciałem wyskoczyć prędko, żeby otworzyć bramę, wtem w oknie parterowej kancelarji zobaczyłem jakgdyby trupią głowę. I zanim zrozumiałem, co to znaczy, już ta sama twarz ukazała się przed nami na ulicy. Urja jest wysokim, może 15-letnim chłopcem, bladym i rudowłosym z krótko ostrzyżoną głową, z oczami o czerwonawych połyskach, jak u białego królika, pozbawionemi rzęs i brwi. Zaraz mi przyszło na myśl, czy on może w nocy zamknąć oczy, lecz zapomniałem o tem, uderzony dziwacznością jego ruchów. Otwierając bramę, wyginał się, pochylał, wił w jakiś szczególny sposób, niby w powitalnych ukłonach.
— Urja Heep (Hip) — rzekła babka — czy zastałam pana Wickfielda?
Zginając się prawie do ziemi, zapewniał, że wszyscy są w domu, potem zajął się naszym koniem.
Nie mogłem przyzwyczaić się do tej postaci, choć widywałem go codzień. Pracował w kancelarji tak gorliwie, że zastawałem go, idąc do szkoły i wracając wieczorem ze spaceru. Nie mogłem powiedzieć sobie, że go stanowczo nie lubię, bo za co? Lecz widok jego był mi zawsze przykry, a dotknięcie wilgotnej, zimnej ręki przejmowało dreszczem odrazy.
O tem nie mówiłem Ani: wstydziłem się tego uczucia.
Lubiłem wieczorami po herbacie wybiegać na puste i ciche ulice, patrzeć na stare domy w słabem oświetleniu olejnych latarni lub skąpane w blasku księżyca, i snuć o nich dziwne powieści. Niekiedy opowiadałem je Ani.
Pewnego dnia, wracając z takiej wieczornej wycieczki, zastałem Urję jeszcze w kancelarji.
— Późno już — powiedziałem. — Tak długo pracujesz?
— To nie biurowa praca — rzekł z uśmiechem, błyskając czerwoną źrenicą. — Uczę się prawa, panie Copperfieldzie, dla siebie.
— Chcesz zostać adwokatem? — zapytałem. — Może będziesz wspólnikiem pana Wickfielda?
— Ja, panie Copperfield? Czyż mógłbym marzyć? Taki nędzny, pokorny chłopiec. Pokorny jestem, panie, uniżony, niskiego pochodzenia robak. Ojciec mój był grabarzem. I matka moja jest bardzo pokorna. Mieszkamy w lichej izdebce i jesteśmy bardzo pokorni i wdzięczni, że pan Wickfield raczył mię przyjąć do pracy.
— Skoro jesteś mu użyteczny — zacząłem tłumaczyć, ale przerwał mi zaraz, mówiąc o swojej pokorze i wdzięczności dla pana Wickfielda.
— Pan Wickfield wielki człowiek! — wykrzykiwał. — Niepospolity, znakomity człowiek! Od czterech lat pracuję przy nim. Uczę się, daje mi nieocenione wskazówki. Jemu zawdzięczam wszystko, ja, pokorny i lichy chłopiec. Panna Ania to anioł, prawda, panie Copperfield ? A pańska babka jakaż to święta kobieta! Pokorny jestem obok takich ludzi.
Śpiewał te pochwały, wijąc się i krzywiąc w tak niemożliwy sposób, że spuściłem powieki, żeby nie patrzeć na niego.
— Dobranoc, Urja — rzekłem, podając mu rękę.
— Dobranoc, panie Copperfield. Jestem bardzo szczęśliwy, że poznałem pana i że pan nie pogardza takim pokornym człowiekiem. I moja matka byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby pan raczył kiedy wstąpić do nas. Jesteśmy bardzo nędzni i pokorni ludzie i dlatego właśnie sprawia nam przyjemność, jeśli kto schyli się do nas łaskawie.
— Bardzo chętnie odwiedzę kiedy twoją matkę — odpowiedziałem. — Pracujesz uczciwie, za cóż mieliby ludzie wami gardzić?
Zaczęły się podziękowania i długie zapewnienia o pokorze, a gdy wreszcie zdołałem się uwolnić, postanowiłem sobie być ostrożnym i unikać rozmowy z Urją.
W szkole powodziło mi się coraz lepiej. Dr. Strong oceniał moją pracę, nauczyciele byli zadowoleni, koledzy mię lubili i szybko posuwałem się naprzód.
W święta i dni wolne urządzaliśmy wesołe wycieczki albo zajmujące gry na obszernym placu, otoczonym drzewami i stanowiącym część bardzo ładnego ogrodu, należącego do szkoły.
Naturalnie, że o tem wszystkiem napisałem list ogromny do Peggotty. Napisałem do niej odrazu po wizycie państwa Murdstone i decyzji babki, że u niej zostanę. Po raz drugi pisałem, odsyłając jej pożyczone pół gwinei, co sprawiło mi wielką przyjemność, a teraz zawiadamiałem ją o sprawach szkolnych i miłem otoczeniu, w którem czuję się szczęśliwy.
I Peggotty podzielała moją radość, odczułem jednak z listów, że nie dowierza babce i obawia się nowej zmiany. Starałem się ją uspokoić, lecz w każdym prawie liście powtarzała, że mój pokoik zawsze czeka na mnie i zawsze mogę znaleźć tam schronienie pośród najżyczliwszych przyjaciół.
Doniosła mi także, iż państwo Murdstone opuścili nasz domek i wynieśli się gdzieś daleko. Smutne wrażenie sprawiła na mnie ta wiadomość. Wyobrażałem sobie głuchą pustkę w miejscu, z którem łączyły mię wszystkie wspomnienia. Teraz puste pokoje, czarne, nagie okna, zimny kominek, ogród zarośnięty chwastem, i wiatr zawodzi pomiędzy drzewami pieśni ponure, których nikt nie słucha.
Babka dość często odwiedzała mię z początku, prawdopodobnie chciała przekonać się sama, czy sumiennie pracuję, jaką mam opinję w szkole i co myśli o mnie pan Wickfield, ale później przysyłała zwykle pana Dicka, dla którego te wyprawy były nadzwyczajną przyjemnością. Zczasem zapoznał się z mymi kolegami, przywoził nam niezwykle wspaniałe latawce i brał udział w naszych sportowych zabawach. Chłopcy polubili go szczerze i witali zawsze radosnym okrzykiem, gdy w godzinach, przeznaczonych na zabawę, zastawali go już na placu.
Pewnego dnia Urja w uniżonych słowach przypomniał mi obietnicę odwiedzenia ich kiedy po południu.
— Matka byłaby bardzo dumna i szczęśliwa — mówił — ale wiem, żeśmy zbyt nędzni, i zapewne tylko przez grzeczność raczyłeś pan wspomnieć o tem, nie mając zamiaru dotrzymać słowa.
Nie umiałem sobie zdać sprawy, czy lubię Urję, czy mam wstręt do niego, gdyż budził we mnie chaos sprzecznych uczuć, lecz uczułem się dotknięty podejrzeniem, iż nie mam zamiaru dotrzymać danej obietnicy. Oświadczyłem mu więc poważnie, iż czekam na zaproszenie przez niego, obawiając się przyjść nie w porę.
— O, panie Copperfield! — zawołał Urja. — Taki gość! Choćby dzisiaj. Matka będzie taka szczęśliwa. Jesteśmy pokorni ludzie i umiemy ocenić tę łaskę.
— W takim razie, ponieważ o 6 godzinie kończy się zajęcie w biurze, możemy iść razem, jeśli pan Wickfield pozwoli — odpowiedziałem, nie wątpiąc zupełnie, że otrzymam to pozwolenie.
Chciałem dotrzymać słowa, lecz bez przyjemności szedłem na tę wizytę, gdzie wiedziałem, jakiej piosnki słuchać będę. Wieczna pokora Urji męczyła mię nieraz.
— Zawsze uczysz się wieczorami? — zapytałem w drodze.
— O tak, pracuję, ile tylko mogę, ale jestem nędznym człowiekiem i nauka z trudnością mi przychodzi, a szczególniej łacina.
— Mógłbym ci pomóc w tem, Urja. Byłoby mi bardzo przyjemnie oddać ci tę przysługę.
— O, nie! O, nie! — powtarzał, kręcąc się i wykrzywiając. — Jestem pokornie wdzięczny, ale to za wiele. Niegodzien jestem, marny robak, pańskiej pracy. Nie, panie Copperfield, to nie dla mnie.
W małym domku i małym pokoiku zastaliśmy staruszkę, panią Heep niezmiernie podobną do syna, tylko drobniejszą i mniejszą. Powitała mię tak samo pokornie, przepraszała, że wita syna pocałunkiem, gdyż mimo wszystko, kocha go przecież jak matka.
Zakrzątnęła się zaraz około herbaty, zapewniając, że do śmierci nie zapomni tej szczęśliwej godziny, w której raczyłem ją odwiedzić.
Trochę mię krępowały te ciągłe słodycze, lecz zarazem pochlebiały dziecinnej próżności, i pani Heep wydała mi się bardzo miłą staruszką.
Zasiedliśmy przy stole, jedząc i rozmawiając. Pani Heep opowiadała o swej babce, i ja opowiedziałem im o swojej. Urja mówił o przeszłości, ojcu, matce, i ja opowiedziałem im o sobie. Pani Heep rozpoczęła mówić o ojczymach, ja zacząłem o swoim, lecz umilkłem wkrótce, gdyż przypomniałem sobie, że babka radziła jak najmniej wspominać o nim.
Miss Heep i Urja byli nadzwyczaj dyskretni, pełni dla mnie wdzięczności i pokory, lecz prędzej ząb spróchniały oparłby się szczypcom dentysty, niż ja ich delikatnej dyplomacji. Wyciągnęli ze mnie wszystko, czego nie chciałem powiedzieć, i tylko czas, spędzony w „interesie“ pana Murdstone, i moja ucieczka do babki pozostały tymczasem dla nich tajemnicą.
Wyczerpawszy wieści o mojej osobie, zwrócili rozmowę na szlachetność pana Wickfielda, dobroć i rozum Ani. Bardzo, bardzo pokornie Urja zwrócił uwagę, że dla zdrowia pana Wickfielda byłoby lepiej, gdyby nie używał po obiedzie wina, zwłaszcza że potem musi przyjmować interesantów.
Niedokładnie zrozumiałem jego pokorne słowa, lecz zacząłem odczuwać, że siedzę za długo i mówiłem za wiele. Z pewnym rodzajem wstydu i niezadowolenia pomyślałem o skończeniu tych odwiedzin i podniosłem się z miejsca. Pani Heep i Urja dziękowali mi znowu pokornie jeszcze na progu domu. Staliśmy z Urją we drzwiach od ulicy, on kończył swoje słodkie zapewnienia, a ja ujrzałem nagle twarz znajomą i tak byłem zdumiony, że mi zabrakło głosu.
Lecz przechodzący ulicą mężczyzna zatrzymał się również, mierząc mię oczyma.
— Copperfield! Czy podobna? — wykrzyknął nagle patetycznie i szeroko otworzył mi ramiona.
— Pan Micawber! — szepnąłem, wciąż jeszcze zdumiony widokiem londyńskiego przyjaciela, któremu w smutnych czasach zawdzięczałem wiele, ale właśnie ze względu na te czasy wolałbym go był nie spotkać przy Urji. Chciałem pożegnać Heepów i oddalić się z nim jak najprędzej, lecz na to nie pozwalała grzeczność Micawbera, który uznał za rzecz niezbędną przedstawić się memu „przyjacielowi“ i jego „czcigodnej“ matce. Zawiązała się znowu rozmowa ogólna i z trudnością udało mi się wymknąć wreszcie, obiecując odwiedzić państwa Micawber w hotelu.
Pobiegłem do nich nazajutrz i, bardzo serdecznie przyjęty, wysłuchałem długiej historji ich losu. Pan Micawber nie mógł dotąd znaleźć pracy, odpowiedniej jego zdolnościom, rodzina nie oceniała wielkich cnót tego człowieka i jej pomoc nie była nigdy wystarczająca. Mieszkali znów w Londynie, a do Canterbury sprowadziła ich tylko chwilowa nadzieja znalezienia tutaj zajęcia.
Całem sercem dzieliłem troski tych dobrych ludzi i oświadczyłem, że, gdybym miał pieniądze, czułbym się najszczęśliwszy, mogąc im dopomóc pod tym względem, jednakże...
P. Micawber wziął mię w objęcia, dziękując za wyrażone dobre chęci, uspokoił mię jednak zapewnieniem, że Opatrzność kieruje ludzkiemi drogami i nie opuszcza nigdy swoich dzieci. I teraz niespodzianie znalazł chwilową pomoc, o której jednak nie ma prawa mówić. Natomiast prosił bardzo, ażebym został u nich na obiedzie.
Wymawiałem się długo, przeczuwając, że „łaską Opatrzności“ była zdobyta przypadkiem pożyczka, której nie chciałem uszczuplać swoim apetytem, lecz niepodobna było zasmucać ich odmową. Odłożyłem tylko do dnia następnego przyjemność tej wspólnej biesiady, gdyż dziś oczekiwano mnie w domu.
Obiad państwa Micawber był wykwintny, a przyjęcie bardzo serdeczne. Piliśmy dobrem winem zdrowie pani Micawber, „najwierniejszej i najdzielniejszej małżonki“, zdrowie dzieci, za powodzenie i pomyślność, zdrowie prawdziwych przyjaciół i wszystkich szlachetnych ludzi i t. d. Pan Micawber przyrządził wazę doskonałego ponczu, zapanowała ogromna wesołość, śpiewaliśmy i usłyszałem ze zdziwieniem, że wczorajszy wieczór państwo Micawber spędzili u Heepów i że pan Micawber wdzięczny jest Stwórcy za poznanie tak niepospolitego człowieka.
Pożegnaliśmy się z wielką serdecznością, a w parę godzin potem, właśnie w chwili odejścia dyliżansu, otrzymałem list następujący:

Drogi i nieoceniony młody przyjacielu!
Stało się. Takie wyroki! Już po wszystkiem! Widziałeś mię wesołym, lecz masz prawo, abym otworzył ci serce. Wszelkie nadzieje ratunku zawiodły. Drobne ziarnko łaskawej Opatrzności nie ocali zgłodniałej rzeszy. Podpisałem zobowiązanie uregulowania rachunku w hotelu za dwa tygodnie, lecz cudem byłoby, gdybym mógł to spełnić. Cóż mi więc pozostaje? Zimny grób i wieczność...
Niech los mój, ukochany przyjacielu, będzie dla Ciebie wymownym przykładem. Dlatego piszę te słowa. Dni moje policzone.
Odtrącony od społeczeństwa

nędzarz

W. Micawber.


Szczęśliwe szkolne czasy, jakże prędko mijacie w życiu i jak głębokie pozostawiacie wspomnienie! Upływały miesiące, upływały lata. Postępowałem naprzód. Starsi uczniowie opuszczali szkołę i zająłem miejsce prymusa. Doktór Strong ufał mi pod każdym względem, uważał za jednego z najzdolniejszych uczniów i poważnie rozmawiał ze mną o przyszłości. Babka była szczęśliwa i kochała mię, nie ukrywając swych uczuć. W domu pana Wickfielda czułem się swobodny, dobra, kochana Ania była moją przyjaciółką, prawie siostrą, powiernicą uczuć, marzeń i nadziei.
Zwierzałem się jej nawet ze swych uczniowskich miłości i nie wyśmiała mię nigdy.
Po raz pierwszy zakochałem się w miss Shepherd. Widywałem ją w kościele. Była nauczycielką dwóch małych dziewczynek, sama maleńka, drobna, o różowej twarzy, złotych lokach i oczach jak polne bławatki. Patrzyłem na nią podczas nabożeństwa i nie mogłem oderwać wzroku. W czasie śpiewu słyszałem tylko głos miss Shepherd. Czasem mimowolnie modliłem się do niej, a czasem umieszczałem to najdroższe imię w modlitwie za rodzinę królewską.
Długi czas nie wiedziałem o jej uczuciach, ale szczęśliwym trafem spotkaliśmy się na lekcjach tańca. Mogłem dotknąć jej rękawiczki, jej cudne złote włosy muskały mię w walcu po twarzy.
Pewnego razu ośmieliłem się jej ofiarować dwanaście brazylijskich orzechów. Zdawały mi się godnym symbolem mej miłości. Niepozorne, ukryte wewnątrz twardej skorupy, i we drzwiach nawet zgnieść niełatwo, a wewnątrz pełne treści. Przynosiłem jej także pomarańcze i wyborne świeże biskwity, i nigdy nie umiałbym opisać rozkoszy, jaką mi sprawiał widok jej maleńkich ustek, kiedy kładła w nie moje ciastko lub cząstkę mojej pomarańczy.
Okazała się jednak niewdzięczną: zauważyłem wkrótce, że unikała spotkania ze mną, odrzucała najsmaczniejsze upominki i wyraźnie okazywała pierwszeństwo starszemu młodzieńcowi, w którym mimo najlepszych chęci, nie widziałem żadnej zalety.
Przecierpiałem to głęboko i boleśnie, uleczyło mię jednak przekonanie, że była lekkomyślna i niegodna tak szczerej miłości. Pogardziłem nią ostatecznie, gdy spotkawszy mię na ulicy z wyrazem uczucia bólu na twarzy, roześmiała się wesoło i zaczęła coś opowiadać towarzyszkom. Być bardzo może, iż śmiała się ze mnie.
Odtąd na kilka miesięcy prawie znienawidziłem dziewczęta, oprócz Ani jedynie. Byłem dla nich niegrzeczny przy każdej sposobności. Lekcje tańca obrzydły mi zupełnie i nie mogłem zrozumieć, dlaczego „panienki“ nie tańczą same z sobą, skoro tak lubią tę zabawę.
Zaniedbałem się w stroju, lecz pisałem wypracowania, które zwracały na mnie uwagę profesorów. Pan Strong wydawał mi chlubne świadectwa, a babka nie ukrywała swej radości.
Zajmowały mię także sporty. Sława pewnego atlety-rzeźnika, który stał się postrachem młodzieży w Canterbury, pozbawiała mię snu i spokoju. Opowiadano o nim coraz dziwniejsze historję, siła jego była nadludzka, przypisywano mu czary i tajemnicze środki, które czyniły go niepokonanym.
Widziałem go zdaleka. Był krępy, z dużą głową, grubą szyją, miał twarz czerwoną, oczy małe i błyszczące, szerokie ramiona i muskularne nogi. Przechwalał się swą siłą i mówił publicznie, iż każdego z wychowańców szkoły doktora Stronga pokona jedną ręką.
Postanowiłem ukarać go za to zuchwalstwo.
Spotkanie nastąpiło w oznaczonem miejscu i czasie, pod cieniem drzew w alei, w piękny wieczór letni. Przyszedłem w towarzystwie delegatów szkoły, mój przeciwnik miał z sobą dwóch rzeźników, oberżystę i kominiarza.
Stanęliśmy naprzeciw siebie oko w oko. Nagle rzeźnik uderzył i w oczach mi błysnęło tysiąc świeczek. W sekundę nie wiedziałem już, gdzie jestem, gdzie drzewa, gdzie mój przeciwnik, z trudnością i niepewnie odróżniałem siebie od niego, tarzaliśmy się obaj po zielonej trawie, chwilami spostrzegałem jego twarz skrwawioną, to znów przede mną była czarna ziemia, — pamiętam jednej chwili, gdy rzuciłem się na niego, uderzając w twarz i głowę z równym skutkiem, jakbym uderzał o kamień.
Nakoniec ocknąłem się jakgdyby ze snu. Leżałem na trawie, czułem się bezwładny, głowa tylko bolała mocno. Rzeźnik odchodził właśnie ze swoimi towarzyszami, mówiąc coś do nich głośno i swobodnie. Wywnioskowałem z tego, że został zwycięzcą.
W smutnym stanie sprowadzono mię do domu. Przez kilka dni na oczach kładziono mi surowe mięso, nacierano mię octem i wódką, na górnej wardze miałem biały plaster o bardzo niemiłym zapachu. Potem ujrzałem w lustrze, że mam twarz ciemno-krwistą i zielono-siną, mocno obrzękłą, bez żadnego śladu wyrazu bohaterstwa.
Nie chodziłem do szkoły cały tydzień i czułbym się pewno bardzo nieszczęśliwy, gdyby nie dobroć i opieka Ani. Jak prawdziwa siostra czuwała nade mną, opowiadała zabawne przygody, czytała głośno, rozmawiała tak serdecznie i zajmująco, że czas płynął niepostrzeżenie.
Chwila skończenia szkoły zbliżała się szybko. Byłem młodzieńcem. Dzieciństwo już minęło bezpowrotnie. Ubierałem się jak mężczyzna, nosiłem złoty łańcuszek i pierścionek na małym palcu, zużywałem ogromne ilości pomady.
W tym okresie zakochałem się gwałtownie w najstarszej pannie Larkins.
I to była osoba dorosła, ale wysoka, o bladej cerze, pysznych czarnych włosach i wspaniałej figurze. Jej młodsze siostry też nie były już młodziutkiemi panienkami, ale cóż to mię mogło obchodzić!
Kochałem ją szalenie, bez pamięci. Cierpiałem męki niewypowiedziane, widząc, iż nadewszystko lubi towarzystwo wojskowych i najchętniej przechadza się z oficerami, rozmawiając wesoło i śmiejąc się głośno.
Spotkać ją na ulicy było dla mnie męką i szczęściem. Wszystkie wolne godziny traciłem na przechadzki, w nadziei, że zobaczę jej jasny kapelusz (miała ich wiele, a znałem je wszystkie!) i jeżeli raczyła na mój niski ukłon odpowiedzieć uśmiechem, byłem w siódmem niebie.
Pod wpływem tej miłości straciłem apetyt i nosiłem na codzień najdroższe krawaty. Bezustannie czyściłem swoje suknie i buty w przekonaniu, że tym sposobem jestem godniejszy jej względów.
Wieczorem wychodziłem zwykle na przechadzkę i krążyłem dokoła domu państwa Larkins, co czasem pozwalało mi spotkać jej ojca i zamienić z nim kilka uprzejmych wyrazów. Niekiedy w jasno oświetlonych oknach widziałem żywo kręcące się pary, a wtedy zazdrość szarpała mi serce.
Lecz gdy pogasły światła i wszyscy zasnęli, mogłem marzyć, iż pożar wybucha w ich domu, a moja odwaga ocala jej życie, wynoszę ją z płomieni, jestem bohaterem.
Nie wiem, dlaczego wtedy przypominało mi się, że mam lat siedemnaście, co w moich własnych oczach było zbyt wczesną młodością. Wprawdzie mogłem mieć pewność, że za trzy — cztery lata będę dwudziestoletnim, dojrzałym młodzieńcem, ale tymczasem...
Bal u państwa Larkins miał stanowić epokę w mojem życiu. Dostałem zaproszenie!
Ileż rojeń i słodkich marzeń. Wyobrażałem sobie, że w szczęśliwej chwili z męską odwagą wyznaję jej miłość. A ona ze wzruszeniem chyli ku mnie głowę i odpowiada szeptem:
— Mogęż temu wierzyć?...
Potem pan Larkins bierze mię w objęcia:
— Błogosławię wam, dzieci!
Potem przyjeżdża babka. Widzę się w ślubnym stroju obok mej wybranej.
Błogi dzień nadszedł wreszcie. Okna oświetlone, w sali światła i barwne stroje. Ona w błękitach cała, czarująca! Czułem trochę osamotnienia, gdyż po raz pierwszy w życiu byłem sam jeden pośród ludzi znacznie starszych. Nie znałem tu nikogo i nikogo nie obchodziłem. Pan Larkins nietaktownie zaczął rozmawiać ze mną o moich kolegach. Odpowiadałem sucho, chociaż to jej ojciec, lecz nie przyszedłem po to, aby mię ktoś obrażał.
Stanąłem we drzwiach i z pewną goryczą patrzyłem na dość liczny zastęp oficerów, gdy — o nieba! — ona, to bóstwo błękitne, zbliża się ku mnie, pyta, czy już tańczę.
— Jeżeli wolno z panią, miss Larkins! — odpowiadam, składając jej ukłon głęboki.
— Z nikim więcej?
— Z kim innym nie sprawiłoby mi przyjemności.
Zaśmiała się, spojrzała mi w oczy tak dziwnie, lekko zarumieniona.
— Następnego walca — i zniknęła w tłumie.
Stanąłem przed nią, gdy zabrzmiał oczekiwany walc.
— A może pan nie tańczy? — zapytała. — W takim razie kapitan Bailey.
— Ależ tańczę! — schyliłem głowę.
Uniosłem ją w objęciu od kapitana Bailey, dziwnie niesympatycznego mężczyzny, który spojrzał na mnie z ukrywaną złością. Ale cóż mię to mogło obchodzić? Tańczyłem z nią. Jak długo, nie umiem powiedzieć. Wzlatywałem w obłoki z niebieskim aniołem, olśniony, upojony, nieprzytomny.
Ocknąłem się dopiero w sąsiednim pokoju. Siedzieliśmy oboje na niskiej kozetce. Ona się uśmiechała, podziwiając piękność bladej kamelji w mojej butonierce.
Wyjąłem kwiat i podałem jej.
— Śmiem jednakże nawzajem prosić o pamiątkę: jeden maleńki kwiatek z pani włosów, który czcić będę, jak nędzarz czci złoto.
— Jesteś pan śmiały — rzekła. — Ale proszę.
Podała mi kwiatek, który przycisnąłem do ust i ukryłem na piersi.
Zaśmiała się i wsunęła mi rękę pod ramię.
— Odprowadź mię, pan, proszę, do kapitana Bailey.
Spełniłem, czego żądała, z powagą i wróciłem natychmiast na naszą kozetkę marzyć o tem, co zaszło między nami.
Wtem stanęła przede mną uśmiechnięta, prowadzona przez niemłodego już mężczyznę, który dotąd grał w winta.
— O, jest tutaj śmiały młodzian — powiedziała. — Pan Chestle pragnął pana poznać.
Z przyjemnością, serdecznie uścisnąłem dłonie tego przyjaciela domu, który się mną widocznie zainteresował.
— Miło mi poznać pana — zapewniał pan Chestle. — Podziwiam pański gust, młody człowieku. Jestem kupcem i w moim sklepie znajdziesz pan wytworny towar. Polecam się łaskawym względom, gdy zabłąkasz się w mojej dzielnicy.
Gorąco potrząsnąłem kilkakrotnie rękę tego szlachetnego człowieka, czułem się szczęśliwy jak we śnie. Jeszcze raz walcowałem z panną Larkins, która mię nazwała wybornym tancerzem, i wróciłem do domu w stanie upojenia, bujając gdzieś w obłokach i nie widząc ziemi.
Upłynęło dni kilka. Biegałem po ulicach i koło ich domu, lecz nie mogłem jej nigdzie spotkać. Zwiędły kwiatek nie koił już mojej tęsknoty.
— Wiesz, czyj ślub jutro? — zapytała Ania któregoś dnia podczas obiadu.
— Nie twój przecie? — odparłem.
Roześmiała się serdecznie.
— No, i nie twój, Dewi, lecz starszej panny Larkins.
— Z kapitanem Bailey — wyjąkałem, czując dziwne odrętwienie.
— Nie, z panem Chestle, kupcem. Bardzo bogaty człowiek.
Zadzwoniło mi w uszach, zaszumiało w głowie, nie miałem siły poruszyć się z miejsca. Przez parę tygodni chodziłem jak błędny. Z pogardą odrzuciłem pierścionek, pomadę, kładłem najgorsze suknie i krawaty, kwiatek miss Larkins wyrzuciłem oknem.
Czułem się zmęczony tem bezbarwnem życiem, pragnąłem silnych wrażeń. Rzeźnik-atleta wyzwał mię powtórnie, pośpieszyłem z rozkoszą w bój może nierówny i pokonałem go z chlubą i chwałą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.