Dawid Copperfield/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dawid Copperfield |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | David Copperfield 1849-1850 |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Trot — powiedziała babka, kiedy wszyscy troje siedzieliśmy w Duwrze w willi przy stole po herbacie — od pół roku skończyłeś szkołę i namyślasz się nad wyborem powołania. Jest to sprawa tak ważna, iż nie wymagam od ciebie pośpiechu, ale przyszło mi na myśl, że byłoby dobrze, abyś się tymczasem rozejrzał po świecie. Byłeś dotąd uczniem, spojrzyj teraz na życie jako człowiek. Chcę ci zaproponować wycieczkę do Suffolk. Odwiedź swoje gniazdo, swoją starą niańkę, dobrych, życzliwych ludzi, zajmie ci to, przypuśćmy, miesiąc czasu. Zobaczymy, co przywieziesz z tej podróży.
Z wdzięcznością ucałowałem ręce babki, uszczęśliwiony nadzieją ujrzenia miejsc i ludzi, tak drogich sercu.
Mimo różnicy wieku mieliśmy z miss Betsy jeden wspólny rys charakteru: co masz zrobić, zrób dziś, natychmiast. Nie lubiliśmy zwłoki w wykonaniu tego, co było postanowione. To też nazajutrz byłem gotów do podróży i jeszcze przed południem stanąłem w Canterbury, w mieszkaniu pana Wickfielda.
Powitano mię tutaj ze szczerą radością, Ania utrzymywała, że od mojego wyjazdu dom zmienił się do niepoznania.
— I dla mnie zmieniło się wiele, odkąd nie jesteś ze mną — powiedziałem. — Kto cię raz poznał, Aniu, temu ciebie nikt nie zastąpi. Zupełnie szczerze mówię, że jesteś niepodobna do nikogo. Jesteś uosobieniem dobroci i rozsądku. Ty masz zawsze słuszność. Ty jesteś dla każdego słońcem i pogodą.
— Wszyscy mię psujecie — odpowiedziała Ania — bo mię prawdziwie kochacie, ale ty mówisz w tej chwili, jakgdybym była starszą panną Larkins.
Zaczerwieniłem się na to wspomnienie, na Anię jednak gniewać się nie można: rozbroi jednem spojrzeniem, uśmiechem.
— Nadużyłaś w tej chwili mego zaufania — rzekłem do niej z wyrzutem — mimo to bądź pewna, że jeśli zakocham się znowu, będziesz, jak zawsze, moją powiernicą.
Żartowaliśmy jeszcze, lecz zauważyłem, że Ania posmutniała, spoważniała i, zmieniając przedmiot rozmowy, zaczęła po chwili jakby z pewnym lękiem.
— Chciałam cię o coś spytać, bo nieprędko może zobaczę cię znowu... Czy nie spostrzegłeś w ojcu jakiej zmiany?
Spostrzegłem ją oddawna, choć nie śmiałem mówić. Spojrzałem na Anię, spuściła powieki, łzy drżały jej na rzęsach.
— Powiedz szczerze — prosiła. — Jestem niespokojna i... nie mogę zrozumieć.
— Pozwalasz mi mówić zupełnie otwarcie?
— Nie może być inaczej.
— Mojem zdaniem, ojciec bardzo sobie szkodzi, używając codziennie wina po obiedzie. — Dawniej mu to nie szkodziło, ale teraz bywa zdenerwowany i... i... zdaje mi się...
— Nic ci się nie zdaje — rzekła smutnie Ania. — Ręce mu drżą, myśli i słowa się plączą, a kiedy jest najgorzej, wchodzi Urja i zabiera go prawie gwałtem do jakiegoś interesanta.
— To samo byłbym ci nieraz powiedział. Ojciec nie powinien widywać się z ludźmi, kiedy... nie jest usposobiony do tego. Zresztą sam to odczuwa. Widziałem go kiedyś wieczorem tam w biurze. Oparł głowę na stole i płakał jak dziecko.
— Jak temu zaradzić? — powtarzała Ania. — Co mam zrobić? Gdyby nie Urja...
Umilkła nagle i rozjaśniła twarz siłą woli i z uśmiechem podbiegła do wchodzącego ojca. Serdecznie zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę na piersi. Pan Wickfield objął swoją jedynaczkę, a w jego smutnych oczach łatwo było czytać, jaką miłością kochał ten swój skarb najdroższy.
Wieczorem przyszedł doktór Strong, gawędziliśmy o szkole, o przyszłości. Ania grała i śpiewała, pan Wickfield zapomniał o troskach, nie spostrzegliśmy, kiedy uderzyła północ.
Nazajutrz przed wieczorem stanąłem w Londynie i natychmiast poszedłem do teatru, gdzie grano „Juljusza Cezara“. Byłem zachwycony, upojony, szczęśliwy.
Wróciłem dosyć późno do hotelu i kazałem podać herbatę. Usiadłem przy stoliku i nagle ujrzałem naprzeciw siebie przy sąsiednim stole twarz znaną... kochaną...
— Steerforth! — zawołałem, drżąc prawie ze wzruszenia.
Spojrzał obojętnie, widoczne było, że mię nie poznaje.
— Nie przypominasz sobie? — zapytałem.
— Ah! Copperfield! — zawołał i tak dobrze znany mi uśmiech rozjaśnił piękną twarz.
Chwyciłem go za ręce, zarzuciłem mu ręce na szyję i rozpłakałem się.
— Taki jestem szczęśliwy, że cię znów spotkałem! Tak się cieszę...
— Więc nie zginąłeś, mały? — rzekł Steerforth, uważnie przypatrując się mojej osobie. — I ja się bardzo cieszę. Prawdziwie przyjemne spotkanie. Skąd się tu wziąłeś? Co robisz?
— Powróciłem właśnie z teatru. Co za genjusz ten Szekspir! A jak grają! Takie wrażenia wstrząsają do głębi!
Steerforth zaśmiał się krótko, potem ziewnął.
— Miły Pierwiosnku! — rzekł, uderzając mnie życzliwie po ramieniu. — Jesteś jeszcze jak wiosna, więc cię uszczęśliwia wszystko. Świat dla ciebie to puhar rozkoszy nietknięty,
— A dla ciebie? — spytałem zadziwiony.
Machnął ręką.
— Widzisz, Fiołku — rzekł — to wyczerpuje się prędko, a potem... coraz trudniej o coś nowego. Gdzie stoisz?
— W tym hotelu.
Steerforth zadzwonił, kazał przynieść moje rzeczy do numeru obok swojego, i jak tam, w Salem House, przegadaliśmy całą noc do świtu.
Bo tyle rzeczy miałem do opowiedzenia, tyle rzeczy! Chociaż nie wszystko, nie wszystko. On niewiele opowiadał mi o sobie.
Uczęszczał niby do Oxfordu, ale bogaty panicz nie miał zamiłowania do nauki, bawił się nią chwilami, a właściwie szukał coraz nowej zabawy. Świat był otworzony dla niego. Rozrywki, przyjemności — to cel życia. Reszta dla tych, co pracować muszą.
— A sława — zapytałem, zaskoczony jego poglądem, którego nie rozumiałem w zupełności, ale który budził we mnie lęk i smutek.
— O romantyczny Pierwiosnku! — zawołał. — Niechaj służy tym wszystkim, którzy jej pożądają, a nie mają może nic więcej. Co do mnie, nie wiedziałbym, co począć z tym naddatkiem.
Oświadczył mi, że jutro zabierze mię z sobą do matki, która ma rezydencję wpobliżu Londynu, a potem zobaczymy. Miałem ochotę namówić go, aby jechał ze mną, ale pozostawiłem to na później i udałem się z nim nazajutrz do siedziby jego matki pod Londynem.
Pani Steerforth przyjęła mię bardzo serdecznie, wdzięczna za przywiązanie, jakie okazywałem jej synowi. Podziwiałem wspaniały pałac, staroświeckie komnaty i sprzęty, nadewszystko jednakże pokoje Steerfortha piękne, zaciszne, wytworne w najmniejszym drobiazgu, poprostu rozpieszczające.
Życie płynęło tutaj cicho, monotonnie, mnie zajmowały długie opowiadania jego matki o dziecięcych latach ukochanego syna, ale on ziewał i wolał grać w karty z panną Różą, kuzynką i towarzyszką pani Steerforth. Dowiedziałem się wtedy, jakim sposobem Steerforth znalazł się w szkole pana Creakle. Właśnie chodziło o to, żeby się z nim liczono, żeby nie czuł nad sobą żadnego przymusu, żeby jedynym bodźcem jego postępowania była swobodna wola i poczucie niezależności.
Tymczasem mimo wycieczek konnych, fechtunku, boksowania, Steerforth ziewał coraz głośniej, a pod koniec tygodnia i ja z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu, spragniony zobaczenia Peggotty i starych przyjaciół.
Steerforth pojechał ze mną. Był ciekaw wrażeń i rozmaitości, dla mnie zaś jego obecność zdawała się spełnieniem wszystkich marzeń.
Nie potrafię opisać uczuć, jakich doznawałem, idąc przez ulice, które znałem dzieckiem. Każdy dom, kamień zdawał mi się przyjacielem, uśmiechałem się do przechodniów, rozpoznając niektóre twarze, gotów byłem ściskać każdego za ręce.
Peggotty zastałem w kuchni, gotowała obiad. Otworzyła mi, gdy zapukałem, i zapytała, czego potrzebuję. Milczałem i patrzyłem na nią uśmiechnięty, lecz ona nie odpowiadała uśmiechem. Pisywałem do niej dość często, ale przez siedem lat mię nie widziała.
— Czy pan Barkis jest w domu? — zapytałem wreszcie.
— W domu, ale w łóżku, ciężko chory na reumatyzm.
— Jeździ jeszcze do Blunderstone?
— Jeździ czasem, kiedy jest zdrowy.
— A pani?
Spojrzała na mnie bystro i poruszyła rękami, jakby je chciała złożyć.
— Bo chciałem się zapytać, czy... czy...
Cofnęła się nagle, objęła mię wzrokiem, ręce jej się podniosły.
— Peggotty! — krzyknąłem.
— Mój chłopiec! — wyszlochała, rzucając mi się na piersi.
Objąłem ją z całej siły i płakaliśmy razem.
Trudno opowiedzieć, co wyprawiała dalej. Śmiała się i płakała, podawała mi jakieś przysmaczki, biegała po kuchni jak pozbawiona rozumu, a jej rumiana twarz jaśniała szczęściem.
— Barkis się ucieszy! O Barkis się ucieszy! — powtarzała, ocierając oczy fartuchem. — Zaraz idę do niego, żeby mu powiedzieć.
Ale nie mogła jakoś wyjść z kuchenki. Biegła do drzwi i zawracała, spoglądała znów na mnie i wybuchała śmiechem albo płaczem.
Wreszcie poszliśmy razem.
Barkis rzeczywiście był bardzo serdeczny. Nie mógł mi podać ręki, ale prosił, żebym uścisnął mocno róg poduszki pod jego głową, co też z całym zapałem uczyniłem.
Usiadłem przy jego łóżku i rozmawialiśmy o starych dobrych czasach, kiedy mógł jeździć codziennie z Yarmouth do Blunderstone, żartując sobie z reumatyzmu.
— Dobre to były czasy — powtarzał, stękając. — Znalazłem wtedy Klarę. Pan pamięta? Coby to było teraz, gdybym się nie był ożenił? Zacna kobieta i obowiązkowa. A zrób tam, Klaro, dzisiaj smaczny obiad. Pan zje z nami, prawda, panie Copperfield?
Naturalnie, że zostałem na obiedzie, i Peggotty podała wszystko, co lubiłem. Pod koniec przyszedł Steerforth. Jego dar zjednywania sobie ludzi nie zawiódł i tym razem, Peggotty i pan Barkis byli nim zachwyceni, musiał napić się z nami piwa, a przed wieczorem we dwóch udaliśmy się do wuja Dana.
Nie chcąc jednak zrobić Peggotty przykrości, przyrzekłem, że przez cały czas pobytu będę nocował u nich.
Ściemniło się zupełnie, zanim doszliśmy do statku, który stanowił mieszkanie rybaka. Stanęliśmy przed drzwiami, nasłuchując chwilę, potem otworzyłem je nagle i objąłem izbę spojrzeniem.
Siedzieli przy wieczerzy. Wuj Dan tyłem do nas. Cham i Emilka bokiem, trzymając się za ręce, pani Gummidge coś mówiła. Wszystkie twarze zwróciły się ku nam spokojnie, wtem Cham zawołał głośno:
— Pan Dewi!
Zrobiło się radosne zamieszanie, wszyscy powstali z miejsca, ściskali nas za ręce, zasypali pytaniami, wyrażali zadowolenie nieudane.
Emilka tylko stała na boku nieśmiało, uśmiechnięta, zarumieniona i prześliczna. Nie mogłem wyjść z podziwu, że tak ładnie wyrosła, i niechcący wyraziłem głośno to uczucie.
— Są zaręczeni z Chamem — rzekł wuj Dan wesoło. — Ładna z nich będzie para.
Spojrzałem na Chama i musiałem przyznać mu słuszność. Chłopiec stanowił typ bardzo dorodny, imponujący siłą muskularnych ramion i ujmujący szczerością spojrzenia.
Pani Gummidge wyrażała znów swój podziw z powodu zmian, jakie znajdowała we mnie. Wuj Dan przypominał, swoje odwiedziny w Salem House i znajomość ze Steerforthem. Ten wypytywał o życie rybackie i przygody na morzu. Usłyszawszy, że Steerforth ma swój własny statek, wuj Dan był ciekaw szczegółów budowy, wielkości, urządzenia. Niewyczerpany przedmiot do rozmowy.
Cham miał zajęcie w porcie jako cieśla, co bardzo cieszyło Emilkę, która zawsze bała się morza.
Była już prawie północ, kiedy wyszliśmy z izdebki, ja z sercem, rozgrzanem przyjaźnią tych ludzi, Steerforth — żartując z mojego zapału. I nie dziw: prócz fantazji i chwili dobrego humoru — nic więcej nie łączyło go przecież z tą rodziną.
Zabawiliśmy w Yarmouth przez parę tygodni. Steerforth sprowadził swój yacht, służącego, urządzaliśmy wycieczki na morze.
W tym czasie kilkakrotnie odwiedzałem miejsce swego urodzenia.
Ze wzruszeniem witałem tutaj każdy kamień, byłem w kościele i długie godziny spędzałem na cmentarzu, pod znanemi niegdyś drzewami, które ocieniały dziś obydwa groby. Kochająca ręka Peggotty nie dopuściła tutaj zaniedbania, droga mama spała wśród lilij, narcyzów, pośród świergotu ptaków i szumu drzew starych, i żaden głos surowy nie mącił jej ciszy, nie zakłócał wiecznego jej spoczynku.
W domu naszym nie byłem. Obcy mieszkali w nim ludzie i obco wyglądały ciemne okna, świadcząc o jakiemś smutnem zaniedbaniu. W ogrodzie zamiast kwiatów bujnie rosły chwasty, niektóre drzewa ścięto, inne sterczały suchemi gałęziami, których nikt nie obcinał.
Odwiedziłem doktora Chillipa i dowiedziałem się, że pan Murdstone ożenił się powtórnie, lecz źle żyje z żoną, która się nie pozwala zawojować. W naszym domu mieszka jakiś człowiek chory, otoczony płatną opieką.
Czas upływał. Zdawałem sobie sprawę, że należy wracać, tembardziej, że pod wpływem listów babki byłem zdecydowany zacząć naukę prawa. Pragnąłem pod tym względem poznać opinję Steerfortha, lecz mało go obchodziło życie pracy i obowiązków.
— Jestem źle wychowany — powiedział mi kiedyś otwarcie. — Czasem żałuję tego. Matka pragnie mi kwiatami usłać drogę życia, a więc stąpam po kwiatach i nie znoszę ziemi, tej twardej, nagiej ziemi, po której ludzie chodzą. To źle jest, ale cóż chcesz? Dotąd mi z tem bardzo wygodnie.
Babka miała spotkać się ze mną w Londynie, więc pożegnawszy serdecznie przyjaciół, pewnego dnia pięknego wyruszyliśmy zpowrotem.
Zajechałem odrazu do hotelu, który wskazała mi babka, i zastałem przygotowane wszystko na moje przyjęcie. Witała mię wzruszona i swoim zwyczajem po krótkiej chwili przystąpiła wprost do rzeczy.
— Semestr rozpoczyna się w ciągu tygodnia. Skoro jesteś zdecydowany, przyjechałam, żeby cię jakoś urządzić.
— Jestem prawie zdecydowany — odparłem. — Chciałbym jednakże przedtem zastanowić się jeszcze wspólnie, czy... to... nie będzie dla mnie zbyt kosztowna droga. Rozumiem przecie dzisiaj, że już wiele wydałaś na mnie, babciu, czy to może trwać dłużej? Czy nie byłoby lepiej, żebym obrał zawód praktyczny, w którym moja praca odrazu zapewniłaby mi choć utrzymanie?
— Moje dziecko — rzekła babka, patrząc na mnie — trzeba, żebyś zrozumiał także, iż celem mego życia jest zrobić cię szczęśliwym i użytecznym człowiekiem. Od chwili przybycia do dnia dzisiejszego nie wyrządziłeś mi żadnej przykrości — jesteś moją dumą i moją czułością. Dziś uznaję, że nie spełniłam obowiązku względem twej biednej matki, a może zawiniłam nawet względem ojca, i tobie tylko dług ten spłacić mogę. Wystarczy mi na to, abyś skończył prawo i zajął stanowisko, odpowiednie twoim zdolnościom. Więc nie troszcz się o to, moje drogie dziecko, sięgaj śmiało po przyszłość, którą zdobyć możesz, pracuj, a reszta dziś należy do mnie.
Tak zaczęta rozmowa długo w noc się przeciągnęła. Pierwszy raz w życiu babka mówiła ze mną o przeszłości, mówiła i o sobie. Uważała mię widać za człowieka godnego zaufania i szacunku. Jakże czułem się z tego dumny i szczęśliwy. Byłem pewny, że nie zrobię jej zawodu.
Nazajutrz oświadczyła mi od rana, że musimy pojechać obejrzeć mieszkanie, o którem wyczytała w ogłoszeniach. Wyjęła z portmonetki wycięty kawałek gazety i udaliśmy się na tę wyprawę.
Mieszkanie było z widokiem na rzekę, składało się z dwóch niewielkich pokoików, ciemnego przedpokoju i śpiżarni, mnie się podobało nadzwyczajnie. Najpierw otwarty widok na rzekę i niebo, trochę drzew i zieloności, a następnie własne mieszkanie, własne gospodarstwo.
Babka surowo oceniła czystość, obejrzała skromne lecz porządne sprzęty, umówiła się z gospodynią o cenę, obiady i pranie i wynajęła je z tem zastrzeżeniem, że po miesiącu próby zrobi umowę roczną.