<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII. SPÓŁKA WICKFIELD I HEEP.

W interesach babki musiałem wybrać się do Duwru. Chodziło o korzystne wynajęcie lub sprzedaż jej posiadłości i jako młody prawnik mogłem jej być użyteczny. Zdaje mi się, że oprócz tego, pragnęła dla mnie pewnej zmiany wrażeń i trochę odpoczynku. A oboje byliśmy bardzo radzi zobaczyć zbliska, co słychać u pana Wickfielda i jak tam biedna Ania radzi sobie pod jarzmem Heepów.
Z miłem wrażeniem ujrzałem znowu Canterbury, z którem łączył się dla mnie szczęśliwy okres życia i tyle jasnych wspomnień. Zdawało mi się, że znów jestem małym chłopcem, gdy zadzwoniłem do drzwi pana Wickfielda.
Pierwszą osobą, która mię tu powitała, był pan Micawber. Zmieszał się na mój widok i mimo całej serdeczności, jaką mu okazywałem, nie mógł przyjść do siebie i odzyskać dawnej swobody. Z przykrością zauważyłem, że nie śmie być szczery jak dawniej. Gdy zapytałem o stosunek z Heep'em, zmieszał się jeszcze bardziej, szybko postąpił ku drzwiom i otworzył je nagłym ruchem, a nakoniec oświadczył z miną uroczystą, że pan Heep jest niepospolitym człowiekiem, a on byłby nikczemny, gdyby przez brak dyskrecji nadużył zaufania, jakiem go zwierzchnik obdarza.
Był nadzwyczajnie grzeczny i uprzejmy, ale widziałem, że z prawdziwą ulgą pożegnał mię, kiedy poszedłem na górę.
W bawialnym pokoju nie było nikogo, zapukałem leciutko do drzwi Ani i po chwili uchyliłem je ostrożnie. Siedziała przy stoliku, zajęta pisaniem, i zerwała się szybko z radosnym okrzykiem.
— Aniu, Aniu — mówiłem, całując jej ręce — gdybyś wiedziała, jak się do ciebie stęskniłem! Doprawdy, że nie umiem żyć bez ciebie, moja droga siostrzyczko, mój najlepszy, najmądrzejszy przyjacielu!
Uścisnęła mi rękę i spojrzała w oczy takim anielskim wzrokiem, iż cichy spokój zstąpił do mej duszy i to błogie zadowolenie, jakie zwykle w jej obecności odczuwałem.
Usiedliśmy przy oknie i zacząłem opowiadać jej o Dorze. Słuchała mię z uwagą, pytała o wszystko, oświadczyła, iż bardzo pragnie poznać moją narzeczoną i przy pierwszej sposobności wybierze się w tym celu do Londynu.
Przy obiedzie spotkałem Urję i jego matkę. Udawał, że nic nie wie o mojem przybyciu. Pani Heep, bardzo słodka i pokorna, starała się przekonać mnie i Anię, że Urja nadzwyczajnie zmizerniał w tym czasie i trzeba niepokoić się o jego zdrowie.
Nie mogliśmy podzielić tej opinji, ale pozostała przy swojem, nie odstępując nas na krok. Rozmowa była ciężka, przymuszona, dawna swoboda zniknęła bez śladu. Gdy po obiedzie Ania usiadła do fortepianu, pani Heep umieściła się tuż przy niej, co chwila opowiadając coś o synu. To prosiła, aby zagrała jakiś ulubiony przez niego kawałek, to zapewniała, że poobiednia muzyka jest dla niego rozkosznym wypoczynkiem, mówiła o jego tkliwości, dobroci, powracając wiecznie do tego przedmiotu.
Nakoniec Ania wyszła, a z nią jej dozorczyni, pozostaliśmy sami w męskiem towarzystwie. Urja mówił dziś dużo przy obiedzie i nawet głośno zwrócił się do matki, czy jej zdaniem nie za stary jest na kawalera. Spojrzał przytem na Anię takim wzrokiem, że zacisnąłem pięści, żeby nie zrobić głupstwa.
Teraz stał się nagle jeszcze rozmowniejszy, czy to pod wpływem wina, którego w roli gospodarza dolewał do kieliszka pana Wickfielda, czy wreszcie tak wypadało mu z roli, ułożonej poprzednio.
Wystąpiłem otwarcie za usunięciem butelki, ale zaprotestował przeciw temu z całą obłudą, zapewniając, że pragnie uczcić we mnie gościa i wznieść toast za zdrowie najgodniejszych osób.
I nim zdążyłem mu coś odpowiedzieć, wzniósł kielich za zdrowie miss Trotwood.
Potem nastąpiły inne. Na twarzy pana Wickfielda widoczna była walka między obawą przed Urją i chęcią stawienia oporu. Ale nie śmiał sprzeciwiać się w niczem.
— A teraz, mój wspólniku — zaśmiał się chytrze Urja, gdy ocenił, że umysł starca stracił trzeźwość — wypijemy na cześć najpiękniejszej z kobiet!
Starzec postawił pusty kieliszek na stole, pochylił głowę, ścisnął dłonią czoło i wsparty łokciem o poręcz fotela zdawał się uginać pod jakimś ciężarem nad siły.
— Jestem nadto pokorny, aby pić za jej zdrowie — mówił Urja, wlepiając oczy w sufit — ale śmiem powiedzieć, że ją uwielbiam, ubóstwiam!
Skurczone nerwowo rysy pana Wickfielda wyrażały takie cierpienie, taką moralną mękę, którą ukryć usiłował, że odwróciłem oczy, aby nie patrzeć na niego.
— Miss Anna Wickfield — mówił Urja dalej — jest ozdobą płci swojej, śmiem powiedzieć. Być jej ojcem jest wielkiem szczęściem, ale zostać jej mężem...
Nie chciałbym drugi raz w życiu usłyszeć takiego jęku, z jakim pan Wickfield podniósł się nagle od stołu.
— Co to znaczy? — zawołał Urja, mierząc go ogniem swych czerwonych źrenic, a sam blady jak ściana. — Straciłeś chyba rozum, panie Wickfield. Zdaje mi się, iż jeśli mówię, że pragnąłbym nazwać twoją piękną córkę moją Anią, mam do tego zupełnie takie same prawo, jak każdy inny człowiek. Może o wiele większe,
Objąłem pana Wickfielda i starałem się go uspokoić, zaklinając na miłość córki, ale nie słyszał, co mówię. Wydzierał sobie włosy, bił się pięściami po głowie, wyrywał się, jakgdyby chciał gdzieś uciec, nakoniec padł na krzesło i wybuchnął płaczem.
Przemawiałem do niego najczulszemi słowy, przedstawiając, że dla Ani powinien panować nad sobą, że powinien oszczędzić jej widoku tej męki, jaką znosi.
Powoli zaczął jakby przychodzić do siebie, oparł rękę na mojej głowie i szeptał głosem przerywanym:
— Wiem, wiem, Trotwood. Mój chłopcze! Moje drogie dziecko! Ha, patrz na niego! — krzyknął, wskazując na Urję, który zdumiony snać niespodziewanym rezultatem swojej taktyki, stał przy kominku w kącie, zgięty, wykrzywiony, z wyrazem bezsilnej złości. — Patrz na niego! — powtórzył. — To mój kat, oprawca i dręczyciel. Wydarł mi dobre imię, spokój i dom własny!
— Niech się pan zastanowi, panie Wickfield — podniósł głos Urja głucho, ale groźnie. — Pańskie dobre imię? Ja je zachowałem. Ja ratuję pańską opinję. Jeżeli powiedziałem dzisiaj więcej, niż pan byłeś przygotowany usłyszeć, mogę się cofnąć jeszcze. Będzie czas na wszystko. Nic się tymczasem strasznego nie stało!
— O, Trot — mówił pan Wickfield — jaka zmiana od chwili, kiedy wszedłeś do mego domu. Ja sam nie wiem, co popełniłem w obłędzie i jakim sposobem wpadłem pod to jarzmo. Ale wolę, niechaj mię sądzi świat cały, niż dźwigać dłużej...
— Wstrzymaj go, panie Copperfield — zawołał Urja — wstrzymaj, bo stanie się wielkie nieszczęście! Bo sam będzie żałował tego, co powiedział. I pan będziesz żałował, żeś go słyszał. Szalony człowiek! Wspomnij na swoją córkę! Czy nie widzisz, że jestem bardziej pokorny niż zawsze? Cofam, co powiedziałem, i czegoż chcesz więcej?
Pan Wickfield szlochał cicho. Podniecenie minęło, był znów bezsilny, słaby, udręczony, beznadziejnie lecący w przepaść.
Drzwi cicho otworzyły się za nim i Ania bez cienia rumieńca na twarzy stanęła za jego krzesłem i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Jesteś chory, ojczulku — powiedziała. — Chodź ze mną.
Oparł głowę na jej ramieniu i pozwolił się wyprowadzić, jak biedne, zawstydzone dziecko.
Oczy Ani na chwilę spotkały się z memi i zrozumiałem, że słyszała dosyć.
— Nie myślałem, że go tak wzburzę — odezwał się Urja, gdyśmy zostali sami. — Może głupstwo zrobiłem; odzywając się za wcześnie. Ale to nic nie szkodzi. Jutro będziemy znowu przyjaciółmi. To wszystko dla jego dobra. Jestem zawsze pokorny i pracuję dla niego.
Nie odpowiedziałem nic na to zuchwalstwo i udałem się do swego pokoju. Wziąłem książkę i chciałem czytać. Litery jednak były dla mnie tylko czarnemi znakami, które nie miały treści.
Usłyszałem nakoniec ciche kroki i na progu stanęła Ania. Była blada i smutna, ale zupełnie spokojna.
— Może jutro nie znajdziemy chwili na rozmowę — rzekła — dlatego przyszłam teraz. Ojciec usnął.
— Aniu, najdroższa Aniu, powiedz, co mogę zrobić, ażeby cię uwolnić od tej żmii?
— Ufam Bogu — odparła. — Miłość i prawda zwycięży.
— Ale ty... ale on... ale... słyszałaś przecie? Ja nie mogę się z tem pogodzić. To byłby błąd z twej strony w zrozumieniu swego obowiązku! Ani prawda, ani miłość takiego poświęcenia nie wymaga.
Widziałem, że jest głęboko wzruszona, usta jej drżały, nie mogła przemówić i odwróciła twarz w przeciwną stronę.
— Bądź spokojny — szepnęła wreszcie — to nie stanie się nigdy.
Uścisnęła mi rękę i odeszła szybko.
Interesy babki załatwiłem dobrze, korzystna sprzedaż domku dała jej mały kapitał i wracałbym zadowolony, gdyby nie troska o drogich przyjaciół z Canterbury.
Urja wprawdzie nazajutrz spotkał mię niby przypadkiem, zaczął rozmowę, jakby nic nie zaszło, oznajmił, że pogodził się już z panem Wickfieldem, że jest pokorny, wdzięczny, przywiązany i pracuje dla jego dobra. Ale wiedziałem, co mam myśleć o tem wszystkiem.
To też lżej odetchnąłem dopiero w swoim kąciku. Było tu ciasno, ale nie miałem obawy, aby taiła się gdziekolwiek zdrada. Mogę powiedzieć nawet, że z przybyciem babki dziwnie przybyło miejsca w moim domu. Tak umiała wszystko urządzić, ozdobić, że oko z przyjemnością spotykało wszędzie czystość i estetyczne wrażenie. Znane miłe drobiazgi budziły wspomnienia dzieciństwa w rodzinnym domu.
Dom własny — to świątynia życia rodzinnego. I do tego przybytku wpuścić węża-zdrajcę. Zatruć sobie wszystkie godziny. Nie być nigdy „u siebie“. O, biedna Aniu, jakaż to męczarnia!
Miss Betsy wypytywała ciekawie o szczegóły pobytu w Canterbury, musiałem opowiedzieć jej dokładnie rozmowę z panem Micawberem, zamyśliła się, gdy mówiłem o skargach jego żony.
Rozumie się, że będąc w Canterbury, odwiedziłem panią Micawber. Wypadło to podczas godzin biurowych jej męża, który — zdawało mi się — unika mego towarzystwa. Pani Micawber była, jak zawsze, serdeczna, ale bardzo zdenerwowana. Rozpłakała się nawet, mówiąc o małżonku, który, jej zdaniem, zmienił się do niepoznania. Ten dobry mąż i ojciec rzadko bywał w domu, drażnił go widok dzieci, przywiązanie żony, stracił dawną pogodę, która go podtrzymywała nawet w najcięższych chwilach. Ponury, zdenerwowany, drażliwy, gotowy każdej chwili do wybuchu, przerażał ją chwilami i budził najczarniejsze myśli.
Starałem się uspokoić ją, jak mogłem, i posądzałem trochę o przesadę. Pani Micawber była czułą żoną i chciałaby męża mieć zawsze przy sobie, więc gotów byłem wierzyć, że ona jest zdenerwowana, ponieważ mąż zbyt wiele pracuje za domem.
Miss Betsy jednak potrząsnęła głową. Pytałem, co to znaczy, lecz wzruszyła ramionami, dając poznać gestem, że sama nic nie wie.
Ponieważ ślub mój z Dorą ze względu na jej zdrowie i wiek nas obojga odłożyliśmy na rok, kochana, dobra Ania obiecała przyjechać do Londynu przy pierwszej sposobności, ażeby poznać moją narzeczoną.
Oczekiwałem tego z upragnieniem. Dorę kochałem bardzo, lecz była często takiem dzieckiem, że nie umiałem sobie z nią poradzić, a jeśli usiłowałem być poważny, nazywała mię „brzydkim chłopcem“ i wybuchała płaczem.
Nie mogłem znieść jej płaczu i przepraszałem gorąco, ale potem dręczyły mię różne obawy i chciałbym już raz wiedzieć, czy ja jestem winien. A któż sprawiedliwiej osądzi od Ani?
Byłem więc uszczęśliwiony podwójnie po otrzymaniu listu, że zamierza spełnić swoją obietnicę.
Powitałem ją z największą radością, ale jakież było moje zadziwienie, kiedy zastałem w sąsiednim pokoju panią Heep, którą jej troskliwy synek przysłał także, ażeby zasięgnęła rady doktora na dręczący ją reumatyzm.
Tym sposobem i tutaj Ania była pod dozorem, gdyż nie mogła zupełnie zaniedbać staruszki.
Opanowawszy niezadowolenie, oświadczyłem, że ją zabieram do Dory. Tam już nie mogła pani Heep nam towarzyszyć.
Biedna Dora przeraziła się ogromnie na wiadomość, że Ania przyszła ze mną, i nie chciała wyjść wcale do bawialnego pokoju. Ania jest za mądra. Ania jest doskonała. Ona nie chce, żeby się z niej wyśmiewano. Ona wie, że jest dzieckiem, ale mnie bardzo kocha!
Namówiłem ją wreszcie, uprosiłem, prawie zmusiłem, i jakież było szczęście, kiedy Ania przytuliła do piersi jej złotowłosą główkę i nazwała także „kwiatuszkiem“.
Lody obawy zniknęły odrazu, coraz śmielej chabrowe oczy wpatrywały się w słodką, choć poważną twarz Ani, oświadczyła nakoniec, że ją bardzo kocha, że Ania jest napewno dobra i będzie ją także kochała. Nastąpiło zaraz przedstawienie Gipa, a potem: powiedz, Aniu, dlaczego on mówi — i tak dalej.
Widocznie biedne dziecko miało także wątpliwości co do moich poważnych nauk.
Wieczór upłynął nam bardzo przyjemnie. Dora rozweseliła się ogromnie, bawiła nas sztukami Gipa, przytaczała nasze „zabawne“ rozmowy, żeby usłyszeć o nich zdanie Ani, i śmiała się serdecznie, nim je usłyszała.
— Kupił mi książkę, żebym znała się na gospodarstwie. Ha, ha, ha! Droga Aniu! To jest okropnie nudne. I nigdy nie spamiętam, co tam napisane. Czy ty znasz taką książkę? Ja płakałam, bo myślałam, że muszę uczyć się napamięć. Powiedz, czy on nie brzydki? Przecież jest służąca, która sama wszystko kupi, ugotuje, upierze, sprzątnie, a ja będę tylko patrzyła. Ale on taki nudny! Żebym go nie kochała, tobym go wcale nie chciała za męża, bo może i potem mówić takie rzeczy.
Śmieliśmy się wszyscy. Ania powiedziała, że z nas dwoje dzieciaków, ale że napewno oboje dorośniemy i będzie nam dobrze.
Dora przyjęła to wybuchem szczęścia. Zarzuciła na szyję Ani śliczne rączki i powiedziała, że jest najmądrzejsza, że nic jej się nie boi i że będzie do niej pisywała listy.
Rozmawialiśmy z Anią o wiele poważniej, kiedy odprowadzałem ją do domu. Mówiła o Dorze, jak o młodszej siostrze, chwaliła jej piękność i wdzięk nadzwyczajny, nie gorszyła się jej dzieciństwem. Młodość i wychowanie były temu winne, lecz życie zrobi swoje. Nie książka będzie jej nauczycielem, a kochające serce i chęć szczera.
Obiecała pisywać do niej i byłem przekonany, że te serdeczne listy dużo więcej zrobią, niż moje także dziecinne nauki.
Nigdy chyba tak mocno nie kochałem Dory, jak po tej rozmowie z Anią.
Dora odczuła także wpływ tej niezwykłej istoty i, gdyśmy o niej rozmawiali potem, powiedziała te pierwsze może niedziecinne słowa:
— Powinieneś mię posłać na cały rok do Ani. Od niej nauczyłabym się wszystkiego i wróciłabym już zupełnie inna. I wiesz? Byłoby mi tak dobrze u niej. Napewno byłoby mi dobrze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.