Demon Wody Ognistej/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł
(Tygodnik Przygód i Opowiadań Awanturniczych)
Nr 34.
Buffalo Bill
Bohater Dalekiego Zachodu.
Niezwykłe przygody pułkownika amerykańskiego W. F. Cody’ego
Podtytuł Demon Wody Ognistej
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.9.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NR. 34. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ CENA 10 GR.
Buffalo Bill. Bohater Dalekiego Zachodu
NIEZWYKŁE PRZYGODY PUŁKOWNIKA AMERYKAŃSKIEGO W. F. CODY’EGO
Demon Wody Ognistej


Wydawca: Wydawnictwo „Republika", Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.      Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 130136

SPIS TREŚCI


Demon Wody Ognistej
Przygoda w podróży

— Podróżni do Calumet Wells, wsiadać!... — zawołał Hank Elmore z wysokości swego kozła.
Dyliżans był już w zupełności gotów do drogi. Czekał tylko na pasażerów. Gdy Elmore rozglądał się dokoła, z biura towarzystwa przewozowego Wells Fargo wyszła jakaś zawoalowana kobieta, która zbliżyła się do dyliżasu. Elmore zeskoczył z kozła i pomógł jej wejść do powozu.
Wiedział on, że jest to Vera Bright, artystka, która właśnie opuszczała Blossom Range.
— Czy to już wszyscy? — zawołał Hank Elmore, zwracając się do tłumu, otaczającego dyliżans.
W tej samej chwili jakaś mały staruszek zaczął przepychać się przez tłum ciekawych.
— Proszę zaczekać, proszę zaczekać!.. — zawołał. — Idę już, idę!...
— Aha!.. zawołał z przekąsem Elmore. — Obudził się nareszcie!... Już od piętnastu minut powinniśmy być w drodze. Prędzej staruszku... Wybierz sobie miejsce na koźle, albo wewnątrz pojazdu. Nie będzie dziś tłoku. —
Istotnie, artystka i mały staruszek byli jedynymi pasażerami dyliżansu tego dnia. Tak niewielka frekwencja w dyliżansie tłumaczy się tym, że w okolicy nie wygasła jeszcze obawa przed straszliwym zbirem Timem Bensonem. Wprawdzie Buffalo Bill wypędził Bensona z miasta i okolicy, ale wszyscy wiedzieli że bandyta kryje się w niedostępnych skałach i nie zrezygnował z zemsty.
Ponieważ nikt nie wsiadał do dyliżansu, Hank Elmore trzasnął siarczyście z bata i ciężki dyliżans potoczył się naprzód z hałasem baterii artyleryjskiej. Po chwili zniknął w chmurze pyłu na drodze do Calumet Wells.
— Tak, tak... — myślał Elmore. — W obecnych czasach kobiety są odważniejsze od mężczyzn. Ta artystka naprzykład zdecydowała się na podróż, której lękają się mężczyźni. —
Tymczasem w dyliżansie pierwsze kilka minut upłynęło w milczeniu, które wreszcie przerwał staruszek, zwracając się do Very Bright uprzejmym tonem:
— Przepraszam panią.. Pani zapewne jest artystką Verą Bright. Nieraz miałem panią przyjemność podziwiać w „saloonie“... —
— Tak. — odparła krótko artystka i zaczęła wyglądać przez okno pojazdu, nie okazując chęci podtrzymywania rozmowy.
Staruszek okazał się jednak bardzo gadatliwy i znów rzekł:
— Tak... Znam panią dobrze. Nie rozumiem jednak, dlaczego opuszcza pani Blossom Range. Właściciel „saloonu“ mówił, że jest pani zaangażowana na kilka tygodni. —
— Niech pan da temu spokój. — rzekła Vera Bright niechętnie. — Bardzo mi miło, że mnie pan sobie przypomina, ale ja pana sobie nie przypominam i wogóle pana nie znam. —
— Ależ to nic nie szkodzi. — rzekł starzec z uśmiechem. — Jedziemy razem do Calumet Wells. Droga jest długa, chciałem więc porozmawiać z panią nieco. Pani również do Calumet Wells? —
— Tak — rzekła obojętnie artystka.
— Hm... To nie jest miejsce odpowiednie dla pani. Przypuszczam, że pojedzie pani jeszcze dalej, do San Francisko naprzykład... —
— Może. —
Vara Bright oparła się o siedzenie i zatopiła się w myślach, nie zwracając uwagi na gadatliwego staruszka. Minęło kilka minut w milczeniu, które znów przerwał pasażer.
— Pani ma piękną walizkę. — rzekł. — Czy można wiedzieć, co pani w niej wiezie? —
— Jak pan śmie... — zawołała oburzona Vera Bright, ale natychmiast umilkła.
Spojrzała w oczy swemu towarzyszowi podróży i w tej samej chwili słowa zamarły jej na ustach. Poznała go. Był to Tim Benson, groźny bandyta, przed którym drżała cała okolica. Krótki okrzyk wydobył się z piersi artystki. Nie słyszał go nikt, prócz bandyty, gdyż Hank Elmore, który siedział na koźle nie mógł dosłyszeć żadnego dźwięku ze środka dyliżansu. Turkot kół zagłuszał wszystko.
— Doskonale — uśmiechnął się złowrogo Tim Benson. — Poznałaś mnie. Tym lepiej!
— To on, to on... — wyszeptała Vera Bright zbielałymi wargami.
— Dziwisz się że nie poznałaś mnie odrazu — mówił dalej Benson. — Znaczy to, że jesteś kiepską aktorką. Jeśli chodzi o sztukę charakteryzacji, mógłbym udzielić ci kilku lekcyj. To bardzo proste. Trzeba tylko zmienić głos, włożyć perukę i pochylić się nieco...
Kobieta patrzyła na bandytę rozszerzonymi ze strachu oczyma, a on mówił dalej spokojnie i rzeczowo:
— Mam nadzieję, że teraz powiesz mi, dlaczego opuszczasz Bloosom Range.
— Myślałam, że... że wy... wyjechałeś...
— Bardzo mi przykro, ale wyjeżdżam dopiero teraz. To było dość trudne.
Bandyta wyjrzał przez okno, uśmiechnął się i rzekł:
— Jesteśmy już daleko. Tym razem mam przyjemną podróż i mam wrażenie, że i tobie nie nudzi się w moim towarzystwie. Mam nadzieję, że zapomniałaś już o drobnym nieporozumieniu, jakie nas dzieli. John Ward nie żyje już od dawna, a Buffalo Bill nie schwytał mnie do dzisiejszego dnia.
— Nie zapomnę nigdy — rzekła twardo Vera Bright w nagłym przypływie odwagi. — Musisz odpokutować za śmierć Johna Warda! Przysięgłam ci zemstę i dotrzymam słowa!...
Bandyta błyskawicznym ruchem wyrwał z za pasa rewolwer i położył go obok siebie na siedzeniu.
— Nie obawiaj się! — zawołał z szatańskim uśmiechem. — Użyję go tylko w obronie koniecznej. A teraz gadaj. — Co masz w walizie?
— Suknie... — szepnęła artystka.
Benson wymierzył w jej stronę rewolwer i rzekł spokojnie:
— Ani słowa. Za każdy podejrzany ruch kula w łeb. Znasz mnie dobrze! Jeśli coś mówię, zawsze dotrzymuję słowa.
Benson otworzył walizkę, wydobył z niej suknie i począł je dokładnie oglądać.
— Cody znajduje się niedaleko... — rzekł cicho. — To więcej niż pewne. Muszę się pospieszyć. Musisz mi wybaczyć, że pożyczę od ciebie jedną z tych pięknych sukien.
— Co chcesz uczynić?
— Zmieniam płeć! — odparł bandyta z uśmiechem.
Bandyta szybko i wprawnie narzucił na strój podróżny suknię, zasłonił twarz woalką i po chwili wyglądał zupełnie jak kobieta. Przejrzał się w lusterku aktorki i mruknął z zadowoleniem:
— Teraz nie pozna mnie nie tylko Cody, ale i sam diabeł... Mam nadzieję, że będziesz zachowywała się rozsądnie... Zbliżamy się do Stag Mountain, a tam spodziewam się natknąć na Buffalo Billa. Jeśli nas zatrzyma, nie odzywaj się, gdyż w przeciwnym razie odezwie się mój rewolwer...
Vera Bright nie odpowiedziała ani słowa.
— Hej wy tam w środku! Nie boicie się? — zabrzmiał z kozła głos Hanka Elmore.
— Czego? — zapytał Benson.
— Dojeżdżamy do Stag Mountain....
— Cóż z tego?
— Tim Benson może być w tej okolicy!

Buffalo Bill działa

Matt Shepard, który pełnił obowiązki szeryfa w Bloosom Range wpadł jak bomba do pokoju Dzikiego Billa Hickocka w hotelu „Pod Orłem“.
— Słuchaj, chłopie!... — zawołał zgorączkowany. — Przed chwilą dowiedziałem się, że Tim Benson opuścił miasto!
Dziki Bill zerwał się na równe nogi.
— Skąd wiesz? — zawołał. — Kto ci to powiedział?...
— Barney, chłopiec stajenny...
— Dlaczego zawiadomił cię dopiero teraz?
— Sam zorientował się zbyt późno. Powiada, że ten staruszek który wyjechał wraz z Verą Bright, to właśnie Benson.
— Trzeba uprzedzić Buffalo Billa.
— Gdzie on jest?
— Dość daleko, w okolicy Stag Mountain.
— Do pioruna! Czy zdążysz na czas?
Hickock nie zdążył już odpowiedzieć. Jednym skokiem znalazł się przed domem, pobiegł jak strzała w kierunku stajni i po chwili mknął już z szybkością wichru w kierunku Stag Mountain. Po pewnym czasie zwolnił jednak biegu, gdyż kurz, unoszący się nad drogą świadczył, że znajduje się w pobliżu dyliżansu.
— Benson pozna mnie odrazu... — pomyślał Dziki Bill.
Nie namyślając się długo skręcił w bok i pogalopował naprzełaj, poprzez skały i pagórki. Od czasu do czasu patrzył na zegarek i obliczał, czy uda mu się napotkać Buffalo Billa zanim dyliżans dotrze do Stag Mountain.
Wreszcie dotarł do wejścia do kanionu i wpadł w wąwóz w dzikim galopie. Z radością stwierdził, że przybył na miejsce przed dyliżansem.
Nagle z krzaków błysnęła lufa karabinu i znajomy głos zawołał:
— Jeszcze chwila, a wpakowałbym ci w głowę porcję ołowiu! Dokąd tak pędzisz, do stu tysięcy grzechotników!
Dziki Bill zatrzymał konia.
— Nick! — zawołał. — Gdzie Cody?
— Jestem! — zawołał Buffalo Bill, wynurzając się z zarośli.
— Mam nowiny!.. — zawołał zdyszany Hickock.
— Mów prędzej — rzekł Król Granicy.
— Benson jest w dyliżansie!
— Do pioruna! — zawołał baron van Schnitzenhauser, który znajdował się w towarzystwie wywiadowców. — Kto ci to powiedział?
— Shepard dowiedział się od chłopca stajennego i natychmiast przybiegł do mnie z tą nowiną.
— Czy Benson jest sam? — zapytał Buffalo Bill.
— Nie. Vera Bright jedzie tym samym dyliżansem.
— Na stanowiska! — zakomenderował Buffalo Bill. — Dyliżans powinien tu być za pięć minut.
Kanion doskonale nadawał się jako miejsce na zasadzkę. Był bardzo wąski i otoczony ze wszystkich stron wysokimi i stromymi ścianami skalnymi. Dlatego też był zwykle ulubionym miejscem Tima Bensona, który tu urządzał zasadzki na dyliżanse.
Zaledwie przyjaciele ukryli się pomiędzy skałami i krzewami na brzegu wąwozu, w pobliżu dał się słyszeć turkot kół dyliżansu, tętent kopyt końskich i głos Hanka Elmore, który śpiewał na całe gardło, aby sobie dodać animuszu. Woźnica nie był tchórzem, ale przeprawa przez ten diabelski wąwóz nie należała do rzeczy przyjemnych.
Dotychczas wszystko było w porządku. Hank Elmore modlił się w duchu, aby Benson nie zjawił się nagle z po za jakiejś skały, a jednocześnie śpiewał jak najgłośniej umiał.
Należy stwierdzić, że Elmore miał głos raczej donośny niż melodyjny, ale to nie przeszkadzało mu w jego popisach wokalnych. Wywiadowcy ukryci za skałami słyszeli wyraźnie słowa piosenki:
Rudy Pies z Santa-Fe
grał raz ze mną w karty.
Łajdak chciał okpić mnie,
to nie były żarty!...
Turkot kół było już słychać przy samym wejściu do kanionu. Hank Elmore ujął cugle w obie ręce i popędzał konie co sił, ryzykując rozbicie dyliżansu o skały w ciasnym przejeździe. Woźnica który drżał w tej chwili ze strachu, nie przestawał śpiewać na cały głos. Echo roznosiło i powtarzało wśród skał słowa piosenki:
Rudy Pies z Santa-Fe
tańczył z piękną Molly...
W tej samej chwili śpiew zamarł na ustach Hanka Elmore i przekształcił się w nieartykułowany okrzyk przerażenia. Po obu stronach drogi woźnica ujrzał sine lufy karabinów, które wymierzone były wprost w jego głowę. Kurczowo ściągnął cugle i mruknął:
— Do stu piorunów!... Tego jeszcze brakowało... Czy nigdy już nie zaznam spokoju na tej przeklętej drodze?
W tej samej chwili z za skał ukazało się szerokoskrzydłe sombrero Buffalo Billa.
— To pan, Cody? — zawołał z radością Hank Elmore. — Dlaczego....
— Nie bój się, przyjacielu — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Do ciebie nie mamy nic. Mamy tylko pewną sprawę do twego pasażera.
— Jakto?... — wykrztusił woźnica. — Kto to jest?
— Tim Benson, bez cienia wątpliwości.
Elmore podskoczył na koźle jak oparzony.
— Bez głupich kawałów, Cody!... Co pan opowiada... Ten stary?..
Buffalo Bill bez słowa skierował się w stronę drzwi i otworzył je, trzymając rewolwer w każdej ręce.
— Wyłaź, Benson! — zawołał. — Uprzedzam, że każde usiłowanie zaatakowania nas, albo ucieczki źle się dla ciebie skończy. Jest nas czterech, a ty jesteś jeden.
Nikt nie odpowiadał.
— Przyjaciele — rzekł spokojnie Buffalo Bill — jeśli ten łotr będzie usiłował uciec drzwiami, strzelajcie do niego, jak do wściekłego psa.
W tej samej chwili z dyliżansu wyszła kobieta, zdradzająca oznaki najwyższego przerażenia.
— Ben... son... — wyjąkała drżącym głosem.
— Niech się pana nie obawia — rzekł Buffalo Bill i jednym skokiem znalazł się wewnątrz dyliżansu.
W tej samej chwili z ust jego wyrwał się o krzyk zdumienia. Zamiast groźnego bandyty spostrzegł w kącie dyliżansu skuloną we dwoje ze strachu... prawdziwą Verę Bright! Kobieta była nawpół przytomna.
— Ścigajcie tę kobietę! — zawołał Buffalo Bill.
— Kto to jest?... — zapytał Nick, rzucając się w pościg.
— Przebrany Tim Benson...
Tymczasem Benson nie tracił czasu. Korzystając z chwili, gdy wywiadowcy nie byli nim zajęci, rzucił się pędem do ucieczki i niebawem zniknął wśród skał. Pościg w tych warunkach nie mógł mieć widoków powodzenia.
Nick Wharton wymierzył w kierunku uciekającego bandyty karabin, ale w chwili, gdy dał ognia, Benson skoczył za skałę i zniknął wywiadowcom z oczu.
— Zostańcie tu przy tej kobiecie i dyliżansie! — zawołał Buffalo Bill i sam rzucił się w kierunku Nicka Whartona, który ścigał bandytę.

Pościg

Po chwili Buffalo Bill dopędził swego starego przyjaciela i obydwaj pobiegli poprzez skały za uciekającym bandytą. Niestety Benson zdołał zyskać na czasie i znajdował się w znacznej odległości. Nie było go w ogóle widać wśród skał.
— Do stu tysięcy grzechotników!... — zawołał zdyszany Nick. — Czy jesteś zupełnie pewny, że to był Benson?
— Najzupełniej.
— Gdzie ten łotr się podział?
Nie było rzeczą łatwą odpowiedzieć na to pytanie, gdyż okolica była tak skalista, że dla tak doświadczonego złoczyńcy jak Benson ukrycie się wśród skał było zabawką. Skały tworzyły w pewnym miejscu rodzaj naturalnych schodów i było rzeczą pewną, że łotr wspiął się na szczyt i tam ukrył się między skałami.
— Wracamy!... — zadecydował wreszcie Buffalo Bill.
W tej samej chwili Nick Wharton rzucił się do przodu z bronią gotową do strzału. Cody podążył za nim.
— Czy dostrzegłeś coś? — zapytał.
— Nie. — odparł wywiadowca. — Usłyszałem coś...
Buffalo Bill wytężył słuch, ale nie usłyszał nic podejrzanego. Nagle z kanionu dał się słyszeć odgłos uderzeń kopyt o skały i rżenie koni. Konie Hanka Elmore, przerażone nagłym zatrzymaniem się i strzałami, zaczęły stawać dęba, a po chwili wyrwały cugle z rąk woźnicy i popędziły przed siebie.
— Tego tylko brakowało! — zawołał Nick i pobiegł spowrotem. Buffalo Bill poszedł w jego ślady.
Gdy przybyli na miejsce, gdzie zostawili dyliżans Elmore’a i swych dwóch przyjaciół, nie zastali nikogo.
— Hickock i baron podążyli w ślad za dyliżansem — rzekł Buffalo Bill. — Gdy zdołają powstrzymać konie wrócą tu.
— Czekajmy więc.... — rzekł zrezygnowany Nick Wharton.
Po chwili nadjechali baron i Hickock. Pochwycili oni konie Hanka Elmore i przywiązali je do drzewa, a sami wrócili do swych przyjaciół.
— Schwytaliście go? — zapytał Dziki Bill.
— Widzisz przecież, że nie... — odburknął Nick.
— Czy rozmawiałeś z Verą Bright? — zapytał Buffalo Bill Hickocka.
— Tak. Opowiedziała mi wszystko. Benson to sprytny łotr. Przedefilował przed nami w tej sukni, a my, durnie, nie poznaliśmy go nawet.
— A ja, siedząc na koźle, nie wiedziałem nawet co się dzieje w moim dyliżansie! — rzekł Hank Elmore.
— Co teraz zrobimy Bill? — zapytał Nick.
— Będziemy go ścigali.
— Czy odnajdziemy ślady na tych skałach? — rzekł powątpiewająco Dziki Bill.
— Spróbujemy...
Nagle rozległ się znów tętent koni i Hank Elmore z przerażeniem rzucił się w kierunku dyliżansu. Konie, zbyt słabo przywiązane do drzewa, zerwały cugle i pędziły na oślep po kamienistej drodze. Elmore biegł po drodze, krzycząc z przerażenia. Wiedział on, że w dyliżansie została Vera Bright.
Dyliżans zniknął po chwili na zakręcie i dał się słyszeć przeraźliwy trzask. Widocznie pojazd zawadził o skałę i roztrzaskał się. Wszyscy myśleli, że artystce wydarzyło się nieszczęście, ale spostrzegli ją w chwilę później na drodze zdrową i całą. Vera Bright w porę opuściła dyliżans i kierowała się teraz w stronę naszych przyjaciół.
— Nie przejmuj się, Elmore — rzekł Buffalo Bill. — Weź jednego z naszych koni, pani Bright usiądzie za tobą i pojedziecie do miasta.
W kilka minut później Elmore i Vera Bright jechali w stronę Blossom Range, a wywiadowcy zabrali się do przeszukiwania okolicy. Rozsypali się w tyralierę i poczęli pilnie przeglądać każdą piędź ziemi.
W pewniej chwili z ust Nicka Whartona wydarł się okrzyk triumfu.
— Mam! — zawołał. — Trop!
Buffalo Bill pochylił się nad ziemią i wydał okrzyk zdumienia. Hickock i baron również zbliżyli się i spojrzeli na tajemniczy ślad.
— Do pioruna! — zawołał baron. — Nigdy jeszcze nie widziałem takich potwornych stóp. Przecież to raczej ślad szarego niedźwiedzia, niż człowieka...
— Nie wiedziałem, że szare niedźwiedzie spacerują w butach — rzekł z przekąsem Nick Wharton.
— Mówiłem w przenośni! — oświadczył urażony baron. — W każdym razie ten trop jest łatwy do odczytania.
— Spójrz, Buffalo — rzekł Nick. — Ten drab chodzi w sposób bardzo dziwny. Nie odrywa prawie stóp od ziemi lecz wlecze nimi, jakby był obarczony jakimś wielkim ciężarem.
— Możliwe, że to ciężar jego własnego ciała — odparł Buffalo Bill. — To musi być olbrzym.

Jack Goryl

Tim Benson uciekał co tchu. Udało mu się wymknąć wywiadowcom, uniknął również kuli, którą posłał za nim Nick Wharton. Bandyta wspinał się po ścieżkach, na które zawahałaby się wstąpić kozica. Nie chcąc tracić czasu, nie zdjął nawet z siebie sukien kobiecych i w tym groteskowym przebraniu przedzierał się przez skały.
Nagle ujrzał przed sobą lufę rewolweru, wymierzoną wprost w jego głowę. Nie widział nikogo, ale z za skały dobiegł go ochrypły głos:
— Ani kroku dalej!... Za każdy podejrzany ruch kula w łeb.
Benson instynktownie sięgnął po rewolwer, ale w tej samej chwili zabrzmiał znów rozkazujący głos ukrytego przeciwnika:
— Ręce do góry!
Benson usłuchał. Prawdę mówiąc nie obawiał się zbytnio. Człowiek, który groził mu rewolwerem nie wydawał się być człowiekiem oddziału wywiadowców. Benson rozumiał, że ma do czynienia z bandytą i przypuszczał, że uda mu się porozumieć ze swym „kolegą po fachu“.
— Pokaż się wreszcie — rzekł z zimną krwią. — Nie boisz się mnie chyba...
Z poza skały wysunął się człowiek z rewolwerem w ręku i stanął przed Bensonem. Był to niezwykle dziwny człowiek.
Potężny tors, szeroka klatka piersiowa i barki jak konary dębu — wszystko to opierało się na krótkich i krzywych nogach, które wydawały się uginać pod ciężarem tułowia. Ramiona dziwnego człowieka były niesamowicie długie. Opadały one niżej kolan, jeśli do tej charakterystyki dodamy małą głowę, osadzoną na krótkiej i grubej szyi między potężnymi ramionami oraz maleńkie, złośliwe oczka, musimy stwierdzić, że człowiek, który sterroryzował rewolwerem Bensona, przypominał jakąś ogromną małpę człekokształtną.
Tim Benson nie był jednak bynajmniej przerażony. Przeciwnie, wybuchnął długim i hałaśliwym śmiechem.
— Ach, co za spotkanie!... — zawołał wreszcie. — Jak ci się powodzi?... Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam się z Jackiem Gorylem w takich okolicznościach!...
Człowiek-małpa, inaczej bowiem nie można nazwać tego rodzaju istoty, wydał jakiś przytłumiony dźwięk, ale nie opuszczaj broni.
— Nie poznajesz starych przyjaciół... — zaśmiał się Benson.
— Nie jesteś moim przyjacielem... — mruknął Jack Goryl swym potężnym basem. — Widzę cię pierwszy raz w życiu... A teraz dawaj torebkę!
— To nieporozumienie — rzekł spokojnie Benson. — Zaczekaj chwilę.
To rzekłszy Tim Benson jednym ruchem zdarł z siebie zawadzające mu suknie, ściągnął perukę i roześmiał się:
— Teraz mnie poznajesz?
— Tim Benson! — zawołał małpolud wytrzeszczając swe małe oczka.
— Nie wrzeszcz tak, — rzekł spokojnie bandyta. — Te strony nie są takie pewne, jak ci się wydaje. Czy znasz Buffalo Billa i jego sforę?
Jack Goryl podskoczył jak oparzony.
— Więc to ich widziałem w kanionie? — zapytał.
— To bardzo możliwe — odparł flegmatycznie Benson.
— Niech ich piekło pochłonie!
— Mówiłem ci już raz, żebyś tak nie wył — rzekł spokojnie Benson. — Przypuszczam, że nie masz wielkiej ochoty ściągnąć ich sobie na łeb. Co tu właściwie robisz?
— A ty?
— Miejsce to nie jest stworzone na towarzyską pogawędkę, — rzekł niecierpliwie Benson. — Znajdźmy sobie jakiś spokojny kącik... Uważam, że nasze spotkanie jest bardzo szczęśliwe.
— Dla ciebie tak, ale dla mnie mniej, — rzekł Jack, wykrzywiając twarz w potwornym uśmiechu. — Buffalo Bill jest na twoim tropie. Jeśli przy tej okazji i ja wpadnę w jego łapy...
— Nie obawiaj się — rzekł spokojnie Benson. — Cody ściga mnie już bez rezultatu kilka miesięcy.
Obaj złoczyńcy znaleźli wreszcie ukryte między skałami miejsce i usiedli wygodnie.
— A więc, — zaczął Benson, — co cię tu sprowadziło, Jack?
— Chciałem iść do Blossom Range.
— Czy nie masz czasem kilku szeryfów na karku?
— Tym razem nie...
— Mówiono mi, że rozbiłeś głowę Natowi Spargo w Valley Falls, — rzekł spokojnie Benson. — Słyszałem nawet coś o szubienicy... Ale rozumiem, że to nędzne wymysły!
— Zabiłem go we własnej obronie — rzekł Jack Goryl. — Nic mi za to nie grozi.
— Czy to jest wszystko, co masz ostatnio na sumieniu?
— Za dużo pytasz... — mruknął złowrogo olbrzym.
— Chcę tylko wiedzieć dlaczego wybrałeś właśnie tę okolicę jako miejsce pobytu?
— Mam pewną myśl, — odparł małpolud. — Widzisz to?
Jack Goryl wydobył z kieszeni mały słoik, wypełniony białymi tabletkami.
— Co to jest? — zainteresował się Benson.
— Nanan. — oświadczył Jack. — Za receptę na te cukierki zapłaciłem temu żółtemu psu Wang Czengowi z San Francisco pięćset dolarów. To się rozpuszcza w whisky, rozumiesz?
— Czy to trucizna?
— Nie. Powiedziałem ci przecież: to nanan. Rozpuść taką jedną pastylkę w szklance wódki i wypij, a świat wyda ci się piękny, a wszyscy ludzie dobrzy i piękni. Jeśli zażyjesz trzy takie cukierki, popadniesz w szał, a gdy wypijesz szklankę whisky z pięcioma pastylkami, na mój rozkaz zabijesz rodzonego brata. Sześć pastylek pozbawi cię przytomności na 24 godziny.
Tim Benson wytrzeszczył oczy. Wziął jedną pastylkę, obejrzał dokładnie, powąchał, a nawet liznął.
— To nie ma żadnego smaku. — rzekł.
— Mam zamiar sprzedać to Indianom. — rzekł Jack Goryl. — Kalkulacja nie jest zła. Koszt wyrobu jest minimalny, a ceny mogę dyktować. Każdy Indianin, jeśli raz tego zakosztuje, odda mi wszystko, żebym mu tylko nie odmówił tego smakołyku.
— Może cię również zabić podczas handlu.
— Tego się nie obawiam — rzekł ponuro Jack Goryl. — Nie boję się Indian.
— Masz dużo tego? — zapytał Benson.
— Starczy, żeby doprowadzić do stanu szaleństwa stu Indian... Ale ja ci wszystko opowiadam, a o tobie jeszcze nic nie wiem.
— Chcesz więc poznać moją historię? — rzekł Tim Benson. — Opowiem ci ją pokrótce. Jak ci już powiedziałem, Cody i jego ludzie są już na moim tropie od dłuższego czasu. Dziś rano wybrałem się dyliżansem do Calumet Wells. Wraz ze mną jechała pewna kobieta nazwiskiem Vera Bright. Ma ona do mnie zadawnioną pretensję... Wyobraź sobie, że wszedł mi kiedyś w drogę niejaki John Ward, bandyta zresztą, jak i ja. Był nawet do mnie podobny...
— Znam go.
— Chciałeś chyba powiedzieć „znałem go“, ponieważ już od dawna nie żyje.
— Nie żyje? Jakże to?
— Wystarczył jeden strzał rewolwerowy...
— Kto go zastrzelił?
— Ja!
Jack Goryl spojrzał w oczy swemu rozmówcy.
— Czy to cię wzruszyło? — zapytał Benson.
— Nie. Nie miałem z nim nic wspólnego.
— Tym lepiej — rzekł Benson. — Wyobraź sobie, że ten człowiek był mężem Very Bright, która w rzeczywistości nazywa się Ward, a pod nazwiskiem Bright występuje jednak w „saloonach“. Ta kobieta nigdy nie wybaczy mi tego zabójstwa.
— Rozumiem. Co dalej?
— Miałem przyjaciela... Juniper Joe, znasz go chyba.
— Słyszałem o nim.
— Pracowaliśmy razem w Blossom Range. Buffalo Bill polował na mnie ale udało mi się uciec. Juniper Joe został przymknięty. Udało mi się go wydostać z więzienia, ale chcieliśmy jeszcze na pożegnanie zabrać nieco pieniędzy z banku... To było naszym nieszczęściem. Zostałem wtedy pobity swoją własną bronią. Zaufaliśmy jakiemuś człowiekowi, który robił wrażenie „swojego chłopa“. Nazywano go Wujem Samem, albo Szaleńcem z Folly Mountain. Przyszliśmy do jego chaty, aby naradzić się nad planem wyprawy i tam zostaliśmy wszyscy ujęci. Wuj Sam nas wydał.
— Kim był ten drań? — zapytał Jack Goryl.
— Poprostu Dzikim Billem Hickockiem!
Małpolud zacisnął swe potworne pięści i rzekł z grymasem wściekłości:
— Dziki Bill!... A to łotr!...
— To było doskonale przygotowane — rzekł Benson. — Od tego czasu nie mam spokoju. Tropią mnie po wszystkich zakamarkach, jak wilka. Dziś postanowiłem z tym skończyć i postawiłem wszystko na jedną kartę. Po drodze „pożyczyłem“ od Very Bright sukni i udało mi się w ten sposób... uniknąć nieprzyjemności.
— Jesteś wspaniały! — rzekł z zachwytem Jack Goryl.
Benson uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nie masz po co chodzić do miasta — rzekł. — Jeśli chcesz robić interesy z Indianami, mogę ci pomóc. Plemię Utah to moi przyjaciele od wodza do najmniejszego smarkacza.

Szatański plan

Tim Benson, mimo że był zajęty rozmową z Jackiem Gorylem nie tracił ani na chwilę czujności. Wiedział on, że Buffalo Bill i jego towarzysze są na jego tropie i nie chciał się dać zaskoczyć.
W pewnej chwili przerwali na chwilę rozmowę i ruszył w kierunku przejścia między skałami.
— Chcę zrobić wywiad — rzekł. — Zaraz wrócę do ciebie.
Rzeczywiście Benson wrócił po kilku minutach.
— Widziałem ich w tamtej kotlinie — rzekł niechętnie.
Buffalo Billa? — zaniepokoił się Jack Goryl.
— Tak. I jego całą bandę. Wysłali Verę Bright i Elmore’a do osady, aby nie krępować sobie ruchów. Teraz będą mogli rozpocząć pościg na dobre.
— W tych skałach nie przyjdzie im to łatwo — rzekł Jack.
— Nie znasz widocznie Cody’ego. To mistrz w odszukiwaniu śladów.
— Nie ma więc na co czekać... Uciekajmy!
— Dlaczego tak się spieszysz, Jack?.... Może masz coś na sumieniu, mimo twoich zapewnień? Powiedz kto cię ściga?
— Ależ skądże...
— Nie kłam, Jack! Jestem przebieglejszy od ciebie!...
Twarz małpoluda wykrzywiła się w potwornym uśmiechu.
— Hm!... — mruknął wreszcie. — Jestem ścigany. Czy znasz braci Betts?...
— Odrobinkę, mój drogi siostrzeńcze — odparł Bensom z humorem — Są oni dobrymi detektywami i gotów jestem przysiąc, że mają cię już na oku. Tropią naszych ludzi prawie tak samo dobrze, jak Buffalo Bill. Ale nie zabierają się nigdy do małej zwierzyny. Musiałeś przeskrobać coś poważniejszego. Przyznaj się!...
— Nałożono cenę na moją głowę.
— Kto?
— Dyrekcja Goliath Mine w Soda Springs.
— Coś tam zrobił?
— Byłem w tarapatach, wuju... — rzekł Jack Goryl. — Chciałem się nieco podreperować i wybrałem się do kasy kopalni w nocy. Rozbiłem już kasę ogniotrwałą, aż tu diabli przynieśli jakiegoś urzędnika... Od tego czasu błąkam się po górach i staram się coś zarobić. Bracia Betts ścigają mnie już od ośmiu dni.
— A co się stało z tym urzędnikiem? — zapytał Benson.
— Hm... nie pamiętam — rzekł z obłudnym uśmiechem potworny olbrzym.
— Tak, tak... — rzekł poważnie Benson. — O braciach Betts mówiono już nawet w Blossom Range.
— Co?...
— To, co mówię. Wydaje mi się, że chcieli oni wezwać na pomoc przeciwko tobie Buffalo Billa.
— Do stu piorunów! — zawołał z wściekłością Jack Goryl.
— Nie gorączkuj się, lecz posłuchaj mojej rady — rzekł spokojnie Benson. — Mówiłeś, że chcesz sprzedawać te pastylki Utom. Powiadasz, że do tego trzeba mieć whisky. Wszystko więc jest w porządku. Ty masz pastylki, a ja zapasy wódki.
— Gdzie?... — zainteresował się żywo małpolud.
— Niedaleko stąd. Znajduje się tam skrytka wśród skał, w której znajduje się kilkanaście baryłek najprzedniejszej whisky. Żelazny Łuk, wódz Utów jest moim przyjacielem i na moje żądanie przewiezie wodę ognistą do wigwamów swego plemienia. Sprzedamy im to wszystko i przysięgam, że zarobimy więcej w ciągu jednego dnia, niż w kopalni złota przez cały miesiąc. Po za tym jeszcze jedna sprawa. Indianie napiją się mieszaniny whisky i twoich pastylek, wpadną w szał i będą pragnęli krwi. Nic wtedy prostszego jak skierować ich na Buffalo Billa i jego oddział. Uwolnimy się raz na zawsze od tych przeklętych wywiadowców.
— Doskonała myśl — zawołał Jack Goryl. — Indianie oswobodzą mnie jednocześnie od braci Betts.
— Dobrze. W drogę, stary! — zawołał Benson.
Bandyta powstał i w tej samej chwili kula uderzyła w skałę, o kilka centymetrów od jego głowy. Obaj złoczyńcy rzucili się na ziemię, przerażeni i zdumieni, ponieważ nie było słychać huku strzału.
— Automatyczny karabin Billa Bettsa... — mruknął wreszcie Jack Goryl.
Benson wyjrzał ostrożnie z ukrycia i rzekł:
— Za tamtą skałą widzę tylko jakby rodzaj parasola...
— Ten parasol kryje w sobie straszną broń. Znam go dobrze... — odparł Jack.
Benson znów zaryzykował i wyjrzał ostrożnie.
— Nic nie widzę — rzekł po chwili.
— Ten drab chce nas zaskoczyć... — mruknął ponuro małpolud. — Musimy się strzec. Ten łotr występuje w kobiecym przebraniu. Ma on zawsze przykrycie parasola, w którym wmontowany jest automatyczny karabin. Strzela bez huku...
Jack Goryl wychylił się nieco z za skały i wskazując jakąś szarą plamę na skale, rzekł:
— Tam... Widzisz?
— To skała...
— Nie, to parasol z karabinem który przedtem wyraźnie widziałeś.
— Do pioruna.... Uciekajmy!...
Potworny olbrzym wytężył wszystkie siły i osłonił kryjówkę potężnym blokiem skalnym.
— Spiesz się... — zawołał półgłosem Benson. — Nie mamy ani chwili do stracenia...
Wreszcie praca była skończona i blok skalny zasłaniał zupełnie obydwóch bandytów. Mogli teraz wycofać się, niezauważeni przez wywiadowców. Jack Goryl rzucił się do ucieczki z taką szybkością, że Benson, na swych krótkich nogach zaledwie mógł za nim nadążyć.
— W którym kierunku biec? — zapytał w biegu olbrzym.
— W stronę tamtego szczytu... — wykrztusił zdyszany Tim Benson.

Bracia Betts

Buffalo Bill i jego towarzysze posuwali się olbrzymim śladem Jacka Goryla, który był łatwy do odnalezienia nawet na kamienistym terenie. W pewnej chwili baron, który rozglądał się pilnie po okolicy, zawołał:
— Patrzcie, chłopcy!... Co to takiego?...
— Nie tak głośno.. — rzekł Buffalo Bill. — Czy widzisz kogoś?
— Tak!...
— Bensona?
— Nie... Nie wiem kto to jest...
— Gdzie go spostrzegłeś?
— Tam... Zniknął za skałami.
— Może to jednak Benson?... — wyraził przypuszczenie Nick Wharton.
— Nie. Jest znacznie wyższy... Ma strasznie długie nogi.
Nick puścił się biegiem w kierunku wskazanym przez barona i po chwili z ust jego wydarł się radosny okrzyk:
— Do stu tysięcy grzechotników!... — Przecież to Jim Betts!
— Tak, to on.... — zawołał Hickock.
Jim Betts również poznał naszych przyjaciół, wysunął się z poza skały i zbliżył się z okrzykiem radości:
— Jak się macie, chłopcy?..
Jim Betts był rosłym, ale bardzo szczupłym mężczyzną, którego długie nogi świadczyły o tym, że w biegu może prześcignąć jelenia. Uścisnął on teraz serdecznie dłonie wywiadowców i barona i zapytał:
— Co tu robicie?
— Ścigamy Tima Bensona, — odparł Buffalo Bill.
— A ja ścigam Jacka Goryla. Zabił on urzędnika w Soda Springs. Jesteśmy już z Billem w pościgu za nim prawie tydzień.
— Co to za człowiek ten Jack Goryl? — zapytał Buffalo Bill.
— Jego przydomek wyjaśnia wszystko. — oświadczył Betts. — Wyobraź sobie orangutana wysokości sześciu stóp, a będziesz miał obraz tego łotra...
— A gdzie twój brat? — zapytał Nick Wharton.
— W okolicy. Rozdzieliliśmy się niedawno, aby szybciej posuwać się naprzód.
— Przypuszczam, że człowiek, którego ścigamy, znajduje się w sąsiedztwie waszego Goryla. Posuwajmy się więc razem naprzód, — zaproponował Buffalo Bill.
Posuwano się naprzód, idąc wciąż śladem Jacka Goryla. Trop stawał się coraz niewyraźniejszy, aż zniknął prawie zupełnie na kamienistym gruncie. W tej samej chwili Jim Betts spostrzegł w pobliżu szary parasol swego brata, który ukrył się za skałą.
Bill Betts wciąż leżał zaczajony naprzeciw skały, za którą ukryli się obaj bandyci. Przypuszczał on, że znajdują się tam jeszcze. Jim zagwizdał, a brat jego natychmiast odpowiedział na sygnał. Odwrócił głowę i ujrzawszy wywiadowców, wycofał się w ich kierunku z zajmowanej pozycji.
— Jak się macie, chłopcy!... — zawołał. — Jack Goryl znajduje się tu za skałą w towarzystwie jakiegoś małego jegomościa. Trzymam ich w szachu przy pomocy mojego karabinu już od dłuższego czasu.
Wywiadowcy zbliżyli się ostrożnie do skały, za którą przedtem kryli się bandyci, ale gdy Buffalo Bill znalazł się za skałą, spostrzegł, że nie było tam nikogo. Cody zrozumiał, że olbrzymia siła Jacka Goryla pomogła bandytom w ucieczce. Przesunięta skała tłumaczyła, dlaczego Benson i jego kompan mogli ujść niepostrzeżeni przez Billa Bettsa.

We wiosce plemienia Utah

Tim Benson i Jack Goryl znaleźli się po pewnym czasie w dużej odległości od wywiadowców i Benson skierował się w stronę ukrycia, gdzie znajdował się jego zapas whisky. Znajdowała się tam większa ilość szczelnie zakorkowanych butelek alkoholu w najgorszym gatunku, którym złoczyńcy w rodzaju Bensona zatruwali ludność indyjską.
Jack Goryl wydał na widok wódki pomruk zadowolenia i odkorkował szybko jedną z butelek, aby „oblać“ spotkanie z Bensonem. Gdy pociągnęli kilka tęgich łyków z butelki, zabrano się do pracy. Bandyci wydobyli część butelek z skrytki, a resztę zakopali napowrót, zasypując starannie ślady.
Wydobyte butelki zostały odkorkowane i Jack Goryl rozpuścił w nich swe pastylki, uśmiechając się z zadowoleniem. Potworny olbrzym wietrzył dobry interes.
Benson był jednak zatroskany. Wiedział on, że aby zgnębić Buffalo Billa musiał wytężyć wszystkie swe siły. Liczył na pomoc ze strony Indian, których zamierzał zamroczyć alkoholem i zatrutymi pigułkami, ale wiedział również, że Cody nie ulęknie się Utów. Bandyta rozumiał, że bez użycia podstępu nie będzie mógł pokonać Króla Granicy.
Jack Goryl był zbyt mało inteligentny, aby zastanawiać się nad czymkolwiek. Alkohol uderzył mu do głowy i małpolud pragnął natychmiast ruszyć przeciwko Cody'emu i jego towarzyszom. Ufał swej straszliwej sile i był pewny, że potrafi zdruzgotać każdego przeciwnika.
— Słuchaj Benson!... — rzekł w pewnej chwili ochrypłym głosem. — A może by tak uderzyć na tych przeklętych wywiadowców...
— Nie gadaj głupstw, — rzekł oschle bandyta. — Idziemy do Indian.
Jack Goryl mruknął coś niewyraźnie pod nosem, ale nie próbował nalegać. Wiedział, że jego towarzysz jest przebieglejszy od niego. Po długim marszu obaj bandyci dotarli do wioski Utów. Wojownicy wyszli z wigwamów na ich spotkanie i nie wydawali się bynajmniej zachwyceni tą wizytą. Ale Benson stał na wysokości zadania.
— Powiedźcie Żelaznemu Łukowi że Mały Orzeł pragnie go ujrzeć i ofiarować mu, oraz jego wojownikom, podarunki, które przyniósł ze sobą jego sługa!...

W chwilę potem wódz Utów Żelazny Łuk stał przed swym dawnym sprzymierzeńcem. I on nie był zachwycony wizytą nieproszonych gości.

— Mały Orzeł powinien wiedzieć, że jego miejsce nie jest we wiosce plemienia Utah, — rzekł niechętnie. — Żelazny Łuk jest jego przyjacielem, ale musi przede wszystkim myśleć o swoim plemieniu. Zawsze, gdy Mały Orzeł kryje się w wigwamach Utów, zjawia się tu natychmiast Wielki Biały Wódz i niepokoi mnie i moich wojowników. Biały szeryf z osady groził już nam przybyciem białych żołnierzy.
— Nic nie rozumiem co ten drab gada... — mruknął Jack Goryl. — Minę ma nieszczególną...
Ale Benson był zupełnie pewny siebie. Uśmiechnął się triumfująco i wydobył z torby Jacka butelkę whisky.
— Mały Orzeł pomyślał o swoich przyjaciołach, — rzekł uprzejmie. — Przyniosłem wam, o czerwonoskórzy bracia, nieco wody ognistej, którą tak lubicie.
Usposobienie wodza i wojowników zmieniło się w mgnieniu oka. Wszyscy stłoczyli się natychmiast dokoła białych. Wojownicy wydawali okrzyki zadowolenia, a oczy ich świeciły się z radości. Benson zaczął rozdzielać wódkę. Pierwszy napił się wódz, a za nim wojownicy według wieku i godności.
Gdy wszystkie butelki były próżne, Benson podniósł rękę. Wojownicy uciszyli się, a bandyta rzekł uroczyście:
— Niech moi bracia nie niepokoją się. Mój sługa przyniesie więcej wody ognistej i wszyscy wojownicy napiją się dowoli...
Indianie uspokoili się, a wśród tłumu rozległ się pomruk zadowolenia. Tymczasem whisky z rozpuszczonymi w niej zatrutymi pastylkami zaczęła działać na Indian. Widać było, że wojownicy są podnieceni. Benson uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż widział, że jego piekielny plan ma szansę powodzenia.

Niespodziany napad

Gdy Hank Elmore znajdował się już w pobliżu Blossom Range, napotkał na drodze oddział jeźdźców, którzy galopowali przez kamienisty trakt co koń wyskoczy. Woźnica był przerażony.
— Jeśli to są bandyci, będzie to już zbyt wiele przeżyć jak na jeden dzień. — pomyślał.
Nie byli to jednak bandyci. Gdy kurz rozwiał się nieco, Elmore spostrzegł, że jeźdźcami są Matt Shepard i kilkunastu obywateli osady. Wszyscy byli uzbrojeni od stóp do głów i bardzo się spieszyli.
— Ach, to wy! — zawołał woźnica z ulgą. — Myślałem, że bandyci...
— Gdzie twój dyliżans? — zapytał zdziwiony szeryf.
— Rozbił się o skały, — rzekł ponuro Elmore.
— Kto cię napadł?... — Czy Benson?...
— Nie. Buffalo Bill i jego ludzie.
Widząc zdumione spojrzenia szeryfa Hank EImore wyjaśnił pokrótce sytuację. Postanowiono, że Vera Bright uda się sama do osady, a Shepard, Elmore i reszta obywateli Blossom Range ruszyła szybko w stronę wioski Indian, chcąc napotkać Buffalo Billa.
Około południa mały oddział znajdował się, w okolicy wioski Utów. Jeźdźcy zsiedli z koni, aby dać wierzchowcom wytchnienie i odpocząć przed dalszą drogą.
W tej samej chwili wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Z pobliskich zarośli wypadła banda Czerwonoskórych, którzy z dzikimi wrzaskami rzucili się na nie spodziewających się niczego białych.
Na czele pijanych i oszalałych pod wpływem straszliwej trucizny Indian posuwał się sam wódz Żelazny Łuk, który pierwszy rzucił się do ataku. Biali byli zupełnie nieprzygotowani na napaść i upłynęła spora chwila, zanim zdecydowali się na obronę.
Indianie zaatakowali ich z niezwykłą zaciekłością. Z nożami i tomahawkami w ręku, wśród dzikich okrzyków wojennych, spadli na blade twarze jak lawina, siejąc zniszczenie. Osadnicy zaczęli się ostrzeliwać i pierwszy atak Czerwonoskórych został odparty. Utowie cofnęli się nieco, ale po chwili znów rzucili się do walki.
Tym razem zastali białych przygotowanych. Zawrzała straszliwa walka na noże, rewolwery i tomahawki. Shepard, który walczył jak lew, dostrzegł w pewnej chwili wśród wojowników jakiegoś małego człowieka, który głośnymi okrzykami zachęcał Indian do walki. Człowiek ten był odziany w strój indyjski i przybrany barwami wojennymi plemienia Utah, ale szeryf rozpoznał w nim Bensona.
Shepard rzucił się w jego kierunku i rozpoczął z nim walkę wręcz. W tej samej jednak chwili jakiś wojownik potężnego wzrostu rzucił się na szeryfa i zadał mu straszliwy cios tomahawkiem. Biały zwalił się ranny na ziemię, a z ust Indian wydarł się straszliwy okrzyk radości.
Klęska białych była przesądzona. Zaczęli się oni szybko wycofywać z pola walki, zabierając ze sobą rannych, a między nimi Matta Sheparda. Indianie rzucili się za nimi w pogoń, ale Benson nie miał zamiaru zbliżać się zbytnio do osadyi nakazał zaprzestania pościgu.

Buffalo Bill i jego towarzysze usłyszeli z oddali odgłosy walki i natychmiast pogalopowali w tym kierunku. Gdy napotkali oddział szeryfa, Dugan, zastępca Matta Sheparda, na którego siodle znajdował się ranny szeryf, zawołał:
— Zawróćcie!... Indianie gonią za nami... Pobili nas na głowę!... Shepard jest ranny!
Nie czekając na odpowiedź Buffalo Billa przerażony Dugan pognał konia i niebawem wraz ze swym oddziałem zniknął wśród skał.
Cody rozważył sytuację.
— To robota Bensona. — oświadczył po namyśle.
— I Jacka Goryla, — dodał z przekonaniem Jim Betts. — Ci dwaj bandyci pracują razem.
— Przypuszczam, że udało im się podburzyć Indian przeciw nam, — rzekł Buffalo Bill.
— Zbadajmy przede wszystkim teren, — rzekł.spokojnie Dziki Bill. — Te bestie w ludzkiej skórze mogą znajdować się w pobliżu.
Wywiadowcy zaczęli się skradać w kierunku wioski Utów, obserwując dokładnie okolicę, aby nie pozwolić się zaskoczyć. Ujrzeli z daleka grupę wojowników, którzy potrząsali bronią i wydawali groźne okrzyki. Cody zrozumiał, że Benson zdołał rozpętać burzę. Sytuacja była bardzo poważna.
— Co uczynimy? — zapytał Hickock.
— Poślę po pomoc do osady, — rzekł Buffalo Bill. — Tymczasem zaczaimy się w pobliżu wioski i będziemy obserwowali poruszenia wojowników Żelaznego Łuku.
— Może uda nam się schwytać tego łotra Bensona... — rzekł Nick.
— Kto pójdzie do osady? — zapytał rzeczowo Dziki Bill. — Co do mnie, to nie mam zbyt wielkiej ochoty...
— Możemy zaczekać. — zadecydował Buffalo Bill. — Dugan i jego ludzie dadzą znać w osadzie o wszystkim. Jeśli mieszkańcy Blossom Range mają choć trochę oleju w głowie, przybędą nam na pomoc.
— Zobaczymy... — mruknął Nick Wharton. — Jeżeli nie będą się bali, przybędą napewno...
Po południu Buffalo Bill i jego towarzysze dotarli do miejsca, gdzie Benson i jego wspólnik ukryli zapasy whisky. Mimo, że bandyci dołożyli wszelkich starań, aby ukryć schowek, Królowi Granicy wystarczyło jedno spojrzenie, alby stwierdzić, że ktoś w tym miejscu rozkopywał ziemię.
Nick Wharton uważnie obejrzał ledwo dostrzegalne ślady pracy rąk ludzkich i rzekł:
— Gotów jestem przysiąc, że Benson ukrył w tym miejscu złoto, zrabowane z dyliżansów...
— Zaraz to sprawdzimy — rzekł Dziki Bill i natychmiast zabrał się do pracy.
Wywiadowcy nie posiadali łopat, posługiwali się więc nożami i dłońmi. Wreszcie skrytka została odsłonięta i oczom naszych przyjaciół ukazały się równo poustawiane butelki wódki.
Buffalo Bill nie był tym bynajmniej zaskoczony. Podejrzewał on od dawna Bensona, że zaopatruje Indian w wodę ognistą. Był to dla bandyty środek do pobudzenia w Czerwonoskórych dzikich instynktów, a jednocześnie zdobycia ich przyjaźni. Nick był jednak zdumiony.
— Tego się nie spodziewałem... — rzekł. — Co uczynimy z tym alkoholem?
— Zabierzemy go do miasta i sprzedamy w jakimś „saloonie“ — rzekł Bill Betts. — Zarobimy na tym nieźle.
— W każdym razie Indianie nie powinni zakosztować ani kropelki — oświadczył Dziki Bill. I tak są już pijani.
Buffalo Bill zamyślił się.
— Teraz wszystko rozumiem — rzekł w końcu. — Benson upił Indian, aby ich zachęcić do walki z nami. Żelazny Łuk i jego wojownicy nigdy nie napadali ostatnio na białych ale woda ognista zamieniła ich w dzikie bestie. Jeżeli pozostał tu jeszcze tak wielki zapas whisky, Benson napewno wróci i powinniśmy tu na niego czekać!...
— A więc, — zawołał Nick Wharton, — powinniśmy tu na niego zaczekać!...
— To samo chciałem powiedzieć — dodał Bill Betts. — Jack Goryl przybędzie tu napewno wraz z nim i będziemy mogli schwytać obydwóch.
Butelki, które wywiadowcy wyciągnęli z ukrycia, tworzyły imponujący stos. Bill Betts przyjrzał się im z zadowoleniem i rzekł:
— Zaopatrzymy wszystkie bary w Blossom Range...
Ale Buffalo Bill potrząsnął głową przecząco.
— Nie — rzekł. — Benson zamierza prawdopodobnie tak długo utrzymywać Indian w stanie pijaństwa, póki grozi mu niebezpieczeństwo z naszej stromy. Możemy się na niego zaczaić, ale nie wiem, czy to się na coś przyda. Nie przybędzie on tu napewno sam, lecz w otoczeniu licznych wojowników. Nie wiem, czy będziemy go mogli zaatakować.
— Za tymi skałami możemy zaatakować całe plemię — rzekł Nick.
— Możliwe — odparł spokojnie Buffalo Bill. — Chcę jednak zaznaczyć, że znajdujemy się daleko od osady bez zapasów żywności i amunicji.
— A Benson napewno przybędzie tu jeszcze dziś — dodał Dziki Bill.
— Jeżeli nawet będziemy trzymali Indian w szachu kilka godzin, nie zmieni to postaci rzeczy — ciągnął Cody.
— A więc? — rzekł z niecierpliwością stary wywiadowca.
— Cierpliwości — uśmiechnął się Buffalo Bill. — Nasza obecność tu może być zupełnie niepotrzebna. Wystarczy, jeśli uda nam się posiać ziarno niezgody między Bensonem, a jego czerwonoskórymi sprzymierzeńcami. Wydaje mi się, że znalazłem na to sposób.
— Powiedz prędzej, Bill! — zawołał Hickock.
— A gdyby tak Indianie zamiast whisky znaleźli w butelkach... wodę?... — rzekł z uśmiechem Cody.
— Przecież zamordowaliby chyba Bensona i jego wspólnika! — zawołał Nick.
— Proponuję więc, abyśmy opróżnili butelki z alkoholu i napełnili je czystą, źródlaną wodą — rzekł Buffalo Bill. — Źródło znajduje się w pobliżu.
— Więc mamy zniszczyć cały zapas whisky? — zapytał ponuro Bill Bettts.
— Oczywiście!
— Ależ...
— Co znowu?
— Przecież możemy przelać alkohol do...
— Do czego? — zaśmiał się Cody. — Nie mamy przecież beczki.
Zabrano się natychmiast do pracy. Aby w powietrzu nie unosił się zapach alkoholu, wylano whisky nie na ziemię, lecz do pobliskiego strumyka. Następnie napełniono wszystkie butelki czystą wodą i zakorkowane umieszczono napowrót w schowku. Buffalo Bill zasypał starannie wszystkie ślady, aby nie wzbudzić podejrzeń bandytów.

— Teraz możemy sobie iść — rzekł po skończonej pracy Nick Wharton.
— Chciałbym nieco zaczekać — rzekł Buffalo Bill. — Ukryjmy się między skałami i zaczekajmy na przybycie bandytów i Utów. Przed nocą nie zdążymy już nic przedsięwziąć, a możemy za to zobaczyć wiele ciekawych rzeczy.


Przykra niespodzianka

W pół godziny później w pobliżu rozległy się zmieszane głosy i niebawem ukazało się kilkadziesiąt postaci. Na czele Indian kroczyli Benson, Jack Goryl i Żelazny Łuk. Wojownicy byli upojeni alkoholem i zwycięstwem nad białymi. Ich pióropusze i barwy wojenne widoczne były już z daleka wśród skał.
— Nie omyliłeś się Cody... — mruknął Jim Betts do ucha Królowi Granicy.
— Moglibyśmy natychmiast się z nimi załatwić — szepnął Nick Wharton, kładąc dłoń na głowni rewolweru, ale spojrzenie Buffalo Billa podziałało na niego uspakajająco.
Mały bandyta i jego olbrzymi towarzysz znaleźli się teraz tuż obok skrytki i zatrzymali się. Indianie otoczyli ich półkolem i z niecierpliwością oczekiwali whisky.
— Wydaje mi się, że będziemy się dziś śmiać — mruknął Dziki Bill.
Benson wiedział, czego potrzeba Indianom i zanim rozpoczął rozdzielanie wody ognistej, zwrócił się do Indian z przemówieniem. Wywiadowcy nie mogli dosłyszeć słów, ale, widzieli ożywioną gestykulację Bensona i słyszeli okrzyki aprobaty Czerwonoskórych.
Wreszcie Benson pochylił się nad ziemią i niebawem oczom zdumionych wojowników ukazały się butelki, równo ułożone w ukryciu. Bandyta z namaszczeniem ujął w obie dłonie jedną z nich i wyciągnął w stronę wodza.
Żelazny Łuk wyrwał prawie butelkę z rąk bandyty i przyłożył jej szyjkę do ust. Przechylił głowę do tyłu i zaczął pić wielkimi łykami.
— Uważajcie teraz... — szepnął Buffalo Bill.
Wódz plemienia Utah odrzucił nagle butelkę od siebie i począł pluć na ziemię i krztusić się, pełen wściekłości. Zamiast wymarzonego smaku upragnionej wody ognistej poczuł na języku jakiś płyn, nie posiadający w sobie zupełnie owego ognia, który tak przyjemnie rozpalał krew w żyłach wojowników.
Wojownicy, którzy zgromadzili się za wodzem, nie umieli sobie początkowo wytłumaczyć jego postępowania. Dopiero gdy kilku z nich skosztowało rzekomej whisky, rozległ się w tłumie Indian pomruk oburzenia i groźby.
— Ugh! — zawył ponuro jakiś wojownik. — Blade twarze okłamały nas.
Benson i Jack Goryl nie mogli się narazie zorientować w sytuacji. Postępowanie wodza i wojowników wydało im się zupełnie niezrozumiałe. Zanim zdobyli się na jakieś słowo lub ruch, dokoła nich wrzało jak w ulu.
W powietrzu rozległy się wrogie okrzyki i zaczęły błyskać ostrza noży i tomahawków. Zdawało się, że życie obu opryszków wisi na włosku. Benson i Jack stali jak wryci, spoglądając z przerażeniem i zdumieniem na swych dotychczasowych sprzymierzeńców.
— Zaczyna się na dobre — rzekł Dziki Bill. — Jak sądzisz, Buffalo, czy możemy już wmieszać się do ich porachunków?
Buffalo Bill przygotował już broń, gdy nagle na zakręcie drogi wśród skał ukazała się druga banda Utów.
— Nie poruszać się — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Nie możemy ich teraz atakować. To byłoby zupełne szaleństwo.
— Ręce mnie diabelnie świerzbią... — mruknął Bill Betts.
Ale Buffalo Bill był zdecydowany na czekanie. Wiedział, że Indian jest conajmniej pięćdziesiątka i nie chciał narażać życia swych towarzyszy w tak nierównej walce.
Tymczasem drugi oddział Indian porozumiał się szybko z pierwszym i przyłączył się do chóru groźnych wrzasków. Bandyci, otoczeni ze wszystkich stron wyjącymi w niebogłosy Czerwonoskórymi, trzęśli się ze strachu.
W pewnej chwili jednak, gdy wojownicy byli już gotowi rzucić się na Bensona i Jacka Goryla, Żelazny Łuk oprzytomniał nieco. Podniósł rękę do góry i przemówił krótko do swych wojowników, którzy uspokoili się natychmiast.
Kilkunastu Indian zaczęło uważnie oglądać ziemię w okolicy skrytki, jakby coś podejrzewając. Ich gniew nie wygasł, ale słowa wodza skierowały go w inną stronę. Żelazny Łuk zbyt dobrze znał Bensona, aby posądzić go o taką głupotę. Wódz zrozumiał, że jakaś tajemnicza ręka musiała zamienić whisky na wodę i postanowił zbadać ślady tajemniczego wroga.
Buffalo Bill zrozumiał, że jego plan nie udał się i natychmiast nakazał odwrót, gdyż obawiał się, że jego kryjówka zostanie odkryta. Ruszono natychmiast w drogę. Pochód zamykali Buffalo Bill i Hickock, którzy zacierali ślady za małym oddziałkiem.
Za sobą słyszeli wciąż jeszcze wrzaski Indian, którzy wcale się nie uspokoili.
— Mój plan udał się tylko częściowo — rzekł Cody. — Sądziłem, że bandyci wpadną natychmiast w nasze ręce. Nie udało nam się to, ale pokłóciliśmy tych łotrów z ich czerwonoskórymi sprzymierzeńcami. Jeśli Benson nie zdobędzie dla Indian wódki, będzie zgubiony.

Zemsta Indian

Buffalo Bill postanowił wysłać jednego ze swoich ludzi po posiłki do osady. Wybór padł na Jima Bettsa, który posiadał najdłuższe nogi i słynny był na całym Zachodzie ze swej niezwykłej szybkości.
Jim wyruszył więc w drogę. Było już dobrze po południu, to też długonogi wywiadowca spieszył się bardzo, aby przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do Blossom Range. Zaledwie jednak uszedł pół mili, gdy stanął nagle, a potem zawrócił i skierował się ostrożnie w stronę wioski Indian.
Co było przyczyną tej nagłej zmiany kierunku?
Jim Betts ujrzał nagle w pewnej odległości potworną sylwetkę jakiegoś człowieka, w którym natychmiast poznał Jacka Goryla. Wywiadowca wiedział, że powinien iść do osady po pomoc, ale nie mógł się oprzeć chęci ujęcia bandyty, którego ścigał już tyle dni.
Jack Goryl kierował się do wioski i po chwili zniknął między wigwamami. Zanim Betts zdecydował się na jakieś działanie zapadł już zmierzch. Pod osłoną ciemności zbliżył się do wioski, wypatrując swego przeciwnika.
Utowie zgromadzili się dokoła ogniska i czynili wiele hałasu. Słychać było podniesione głosy i uderzenia w tam-tamy. Nagle Jim spostrzegł znów bandytę, który kierował się w stronę samotnego namiotu i po chwili zniknął w nim.
— Gdybym go mógł schwytać... — pomyślał wywiadowca. — Jest silny, ale wydaje mi się, że dałbym sobie z nim radę... Żeby tylko nie narobił wrzasku... Co on tam robi w tym namiocie?
Wywiadowca zakradł się ostrożnie dokoła wioski do samotnego namiotu i pod osłoną ciemności udało mu się znaleźć tak blisko, że mógł słyszeć głosy, dochodzące do niego.
— Siedzi tam z Bensonem!... — pomyślał.
Bandyci, których głosy nabrzmiałe były złością, usiłowali zwalić winę jeden na drugiego.
— Gdybyś miał więcej twoich pastylek, nie znajdowalibyśmy się w takim położeniu — rzekł Benson.
— Nie gadaj o pastylkach... — odparł groźnie Jack Goryl. — Pomówmy lepiej o twojej whisky!
— Czy to moja wina, że ktoś mnie obrabował i wylał alkohol?
— Moje pastylki nie przydadzą się na nic bez wódki.
— Wydaje mi się, że to robota Buffalo Billa — rzekł wreszcie pojednawczo Benson. — Co zaś do pastylek, to musimy je dać Indianom na sucho. Powiem im, że to lepsze od whisky. Im wszystko można wmówić. Ale co teraz uczynimy? Indianie są wściekli i nie będą chcieli z nami rozmawiać. Trzeba ich jakoś uspokoić...
— Dlaczego nie uciekamy?... — rzucił Jack Goryl.
— Ponieważ ja tu jestem... — mruknął przez zęby Jim Betts.
— Czy chcesz wpaść w łapy Buffalo Billa? — odparł Benson swemu wspólnikowi.
Jack Goryl począł przechadzać się wielkimi krokami po namiocie, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.
Jim Betts zaczaił się zupełnie blisko wigwamu, gdy nagle od strony ogniska rozległy się ogłuszające wrzaski i dzika tłuszcza Indian rzuciła się w kierunku namiotu bandytów. Wywiadowca myślał, że został zauważony i przylgnął płasko do ziemi, ściskając kurczowo rękojeść rewolweru.
Ale Utom nie chodziło o niego, Z dzikim wrzaskiem rzucili się do namiotu bandytów, wymachując groźnie bronią.
Jack zerwał się na równe nogi i zawołał do Bensona:
— Powiedz im coś teraz! Przecież oni nas rozniosą!
Ale Benson tym razem stchórzył. Ukrył się pod ścianą namiotu za stosem skór i nie poruszał się zupełnie. Tymczasem Indianie rzucili się na potwornego olbrzyma. Jim Betts, mimo że sytuacja była groźna, z ciekawością przypatrywał się zapasom.
Jack Goryl przerastał o głowę najwyższego ze swych przeciwników, a potężny tors i szeroka klatka piersiowa świadczyły o niezwykłej sile. Wyrwał on z za pasa rewolwer i strzelił w tłum Indian. Utowie cofnęli się o krok z pomrukiem przerażenia, ale natychmiast znów rzucili się do ataku.
— Precz, bydlęta! — zawołał grzmiącym głosem bandyta. — Precz, bo wam porozbijam te głupie łby!...
Indianie znów się cofnęli. Nie rozumieli wprawdzie słów, ale przeraziła ich postawa i straszliwy grymas bandyty. Wreszcie jeden z wojowników, odważniejszy widocznie od innych, rzucił się olbrzymowi do gardła.
Nie zdołał jednak pochwycić Jacka Goryla. Bandyta chwycił Indianina w locie, podniósł go do góry i z całej siły rzucił w tłum.
— Z drogi, bydlęta! — zawołał znów Jack.
Bandyta wyglądał straszliwie. Na potwornie brzydkiej twarzy widniał ohydny grymas, piana wystąpiła mu na usta...
Ale Indianie byli zbyt liczni, aby mógł się im długo opierać. Wyrwał wprawdzie jednemu z wojowników z ręki tomahawk i zdołał nim sobie utorować drogę do wyjścia, ale w pewnej chwili kilku Indian rzuciło się na niego ze wszystkich stron, jeden z nich rzucił mu się pod nogi i olbrzym, straciwszy równowagę, runął ciężko na ziemię.
Masa Indian przykryła go zupełnie...
Jim Betts widział, że z pod skór podnosi się jakaś mała postać i znika w ciemnościach. To Tim Benson, korzystając z tego, że Indianie zajęci są jego wspólnikiem, rzucił się do ucieczki. Betts miał wielką ochotę rzucić się za nim w pościg, ale jego własna sytuacja była tak niewyraźna, że wolał zachowywać się spokojnie.
W wigwamie rozpętało się prawdziwe piekło. Indianie wyli jak szatany, szamocząc się z olbrzymim bandytą. Jim Betts postanowił nie czekać na dalszy rozwój wypadków, lecz zaczął skradać się ostrożnie na czworakach w stronę krańca wioski.
— Za dostarczenie Jacka Goryla szeryf przeznaczył nagrodę 5000 dolarów... — pomyślał. — Niech mnie diabli porwą, jeśli nie straciliśmy wraz z Billem tych pieniędzy.
Znajdował się już w pewnej odległości od wioski, ale wciąż jeszcze posuwał się przez ostrożność na czworakach. Nagle zadrżał. Ujrzał przed sobą jakaś ciemną postać, która skradała się na czworakach, tak jak on.

— Indianin! — pomyślał.
Nagle tajemniczy człowiek zerwał się gwałtownie i jednym skokiem rzucił się Jimowi do gardła. Jim Betts był sinym mężczyzną, ale poczuł, że ma do czynienia z godnym siebie przeciwnikiem. Zdołał jednak zaczerpnąć nieco tchu i wyrwać się z żelaznych objęć przeciwnika. Porwał za nóż.... i w tej samej chwili uzbrojona ręka opadła w dół

— Jim Betts!... — usłyszał lekki okrzyk.
Buffalo Bill!
W chwilę później obaj wywiadowcy leżeli obok siebie na ziemi i prowadzili przyciszonymi głosami rozmowę.
— Myślałem, że jesteś Indianinem... — usprawiedliwiał się Buffalo Bill.
— Myślałem o tobie to samo... — odparł Betts.
— Co tu się stało? — zapytał Cody.
— Utowie rozprawili się z Jackiem Gorylem.
— Do pioruna! Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego nie udałeś się do Blossom Range?
Betts wytłumaczył Cody'emu powody swego postępowania. W chwilę później kilkunastu Indian przebiegło obok naszych przyjaciół, wrzeszcząc przeraźliwie.
— Nie zauważyli nas... — szepnął Buffalo Bill. — Gdzie podział się Benson?
— Uciekł w góry.
— Schwytamy go.
— A moje pięć tysięcy przepadło.
— W każdym razie musimy stąd jaknajprędzej uciec — oświadczył Buffalo Bill. — Nie mamy tu nic więcej do roboty.
— Gdzie reszta?
— Tam, gdzie nas opuściłeś.

Bill Betts działa

— Kto idzie?
Baron Wilhelm van Schmitzenhauser który stał na straży małego obozu naszych przyjaciół wytężył przed siebie wzrok, usiłując przeniknąć ciemności. Usłyszał jakiś podejrzany szmer i z rewolwerem gotowym do strzału, powtórzył:
— Stój!... Kto idzie?
— Przyjaciel! — odparł głos, którego baron nie znał.
— Jak się nazywasz?
— Dugan, zastępca szeryfa...
Po chwili obok barona znalazł się Dugan w towarzystwie Hanka Elmore. Baron wymienił z przybyłymi uściski dłoni.
— Gdzie Cody? — zapytał Elmore.
— Udał się na wywiad w kierunku wioski Indian. My pilnujemy obozu.
— Jutro rano przybędą posiłki — oświadczył Dugan, — Wszyscy mieszkańcy Blossom Range wyruszą na Indian. Zemścimy się za porażkę.
Bill Betts, któremu nudziło się czekać bezczynnie w obozie, zbliżył się do Nicka Whartona i rzekł:
— Pójdę na wywiad w kierunku wioski. Mam złe przeczucia. Niech mnie kule biją, jeżeli mój brat zamiast do Blossom Range nie ruszył na poszukiwanie Jacka Goryla... Pójdziesz ze mną, stary?
— Pilnuję przecież obozu.
— Dugan cię zastąpi.
— Czy uprzedziłeś Hickocka, Betts?
— Nie.
Zapadła cisza.
W chwilę później zbliżył się do Nicka baron, któremu stary wywiadowca opowiedział o projekcie Bettsa. Postanowiono wreszcie, że baron uda się z Billem Bettsem na wywiad, a Hickock, Wharton i Dugan pozostaną w obozie.
Bill Betts ujął swój słynny parasol i ruszył przodem. Wilhelm kroczył jego śladem. Obaj milczeli i posuwali się ostrożnie, gdyż obawiali się zasadzki ze strony Utów. Z obozu Indian dochodziły ich nieludzkie wrzaski, tak, że mimo ciemności szli zupełnie pewnie, kierując się słuchem.
— Tam się dzieją straszne rzeczy... — mruknął baron. — To mi przypomina awantury, jakie mi robi moja żona...
Po kilkunastu minutach obaj wywiadowcy znajdowali się tuż obok wioski. Widzieli niewyraźne światełka ognisk i rozróżniali sylwetki wojowników.
— Uwaga! — rzekł Betts. — Widzisz ten wigwam? To obok niego odbywa się coś niezwykłego. Spójrz ilu Indian.
Holender spojrzał we wskazanym kierunku i rzekł wreszcie.
— Oni są zupełnie pijani!
— Mój automatyczny karabin może nam się dziś przydać....
Nasi przyjaciele zatrzymali się i poczęli obserwować namiot przy którym działo się widocznie coś nadzwyczajnego. W pewnej chwili z wigwamu wypadła jakaś postać. Był to Jack Goryl. Za nim wypadła zgraja Indian, którzy niebawem pokryli go jak mrówki.
— Dość na dziś... — mruknął Bill Betts. — Jack Goryl nigdy już nie będzie kradł, ani rabował.
Obaj wywiadowcy wycofali się szybko, a gdy znaleźli się w pewnej odległości od wioski Indian, powstali z ziemi i rzucili się do ucieczki. Po kilku minutach zatrzymali się, aby zaczerpnąć nieco tchu, gdy wtem usłyszeli znajomy głos:
— Hallo, chłopcy! Co tu robicie?
— Cody! — zawołał baron.
— Jim! — zawołał Bill Betts. — Odrazu wiedziałem, że cię tu znajdę...
W chwilę później obaj bracia padli sobie w objęcia, a baron serdecznie uścisnął dłoń Buffalo Billa. Wywiadowcy udali się do obozu, gdzie oczekiwała ich reszta przyjaciół.
— Czy widzieliście Bensona? — zawołał po drodze Bill Betts.
— Ja go widziałem, — rzekł Jim. — Umknął, gdy spostrzegł, że ziemia mu się pali pod nogami. Gdyby pozostał wśród Indian, czekałby go ten sam los, co Jacka Goryla.
W tej samej chwili Indianie podnieśli tak nieludzki wrzask, że słychać go było w promieniu mili.
— To pieśń pogrzebowa Jacka Goryla... — mruknął Jim Betts.

Zwycięstwo

Wczesnym rankiem przybyła pomoc z Blossom Range. Byli to, jak przedtem mówił Dugan, mieszkańcy osady, którzy na wieść o zdradzieckim napadzie Indian na oddział szeryfa postanowili zemścić się na Utach.
Buffalo Bill dowiedział się, że Shepard jest ciężko ranny. Dzielny szeryf nie mógł opuścić łóżka, ale nawet leżąc wydawał zarządzenia i zachęcał obywateli osady do walki. Przybyło więc kilkudziesięciu dobrze uzbrojonych i dzielnych ludzi, którzy pod kierownictwem Buffalo Billa mogli stanowić w walce z Indianami poważną siłę.
Buffalo Bill stanął na czele osadników i ruszono w stronę wsi indyjskiej. Mieszkańcy Blossom Range stracili jednak chęć do walki, gdy przybyli do siedziby plemienia Utah. Ani jeden wojownik nie powstał na ich spotkanie, nie podniosła się przeciw nim ani jedna uzbrojona ręka. Słychać było tylko naszczekiwanie psów, płacz dzieci i lament squaw, które na widok bladych twarzy kryły się szybko w wigwamach.
Straszliwa trucizna, jaka dał Benson Indianom, zrobiła swoje. Wprawiła ona początkowo wojowników w stan niebywałego podniecenia, ale działanie jej na dalszą metę było straszliwe. Indianie spali, albo leżeli nieruchomo, patrząc w przestrzeń osłupiałym wzrokiem. Ci z pośród nich, którzy zachowali przytomność, nie mogli sobie nic przypomnieć z przeżyć ubiegłego dnia i nocy.
Jack Goryl miał słuszność. Nanan był straszną trucizną. Bandyta doświadczył jego działania pośrednio na sobie...
Oddział Buffalo Billa powoli wjechał do wioski. Wojownicy, jeszcze napoły nieprzytomni, powoli wstawali ze swych legowisk, z przerażeniem patrząc na uzbrojone blade twarze. Niektórzy jak przez mgłę przypominali sobie walkę z białymi i drżeli ze strachu w obawie przed zemstą osadników.
Ale osadnicy nie zamierzali wykorzystywać swej przewagi. Za namową postanowili po raz ostatni zawrzeć pokój z Żelaznym Łukiem. Cody przypuszczał, że wódz plemienia Utah tym razem nabierze rozumu i przekona się, że przymierze z bandytami nie wychodzi na zdrowie ani jemu, ani jego wojownikom.
Żelazny Łuk zwołał na żądanie Buffalo Billa Radę, która miała zawrzeć pokój z bladymi twarzami. Wódz gotów był zgodzić się na wszelkie warunki.
Starcy i wodzowie plemienia zwalali winę za wszystko, co się stało, na Bensona i Jacka Goryla. Żelazny Łuk przyznał szczerze, że nie mógł oprzeć się pokusie wody ognistej, tej wody, która plącze języki i odbiera rozum wojownikom.
— Żelazny Łuk i jego wojownicy nie są winni — zapewniał Buffalo Billa. — Wszystkiemu winien jest demon wody ognistej, który siedzi w każdej butelce i sączy szaleństwa w żyły Czerwonoskórych... Mały Orzeł i jego towarzysz o głowie szarego niedźwiedzia, są sługami demona wody ognistej... Jeden z nich już nie żyje. Moi wojownicy zabili go, przyznaję... A może zabił go duch, ukryty w butelkach, który przeszedł w ciała moich wojowników.
Mimo tych tłumaczeń, Buffalo Bill, chcąc nastraszyć wodza, polecił aresztować go wraz z kilku znaczniejszymi wojownikami. Król Granicy wiedział, że gdy Żelazny Łuk przesiedzi kilka dni w ciasnej celi aresztu w Blossom Range, stanie się pokorny, jak baranek i nigdy już nie będzie występował przeciwko białym.
Oddział Buffalo Billa przeszukał dokładnie wszystkie wigwamy, chcąc odnaleźć Bensona, ale bandyty nie było wśród Indian. Gdy wojownicy mówili o nim, zgrzytali z wściekłości zębami.
— Znów udało mu się uciec... — mruknął Nick Wharton. — Ten drab jest nieuchwytny...
Ale Buffalo Bill nie zamierzał dać za wygraną. Postanowił, że Tim Benson musi wpaść w jego ręce. Silne oddziały osadników obsadziły wszystkie przejścia wśród gór, aby uniemożliwić łotrowi ucieczkę.
Buffalo Bill i jego towarzysze wrócili do Blossom Range, gdzie zamieszkali w hotelu „Pod Orłem“. Przeszukali oni starannie całą osadę. Przetrząsali wszystkie „saloony“ i podejrzane lokale, czuwali nad Blossom Range w dzień i w nocy, tak, że nikt nie mógł opuścić osady bez ich wiedzy.
Tim Benson mógł opuścić Blossom Range w tajemnicy, drogą na przełaj przez góry, ale w tym wypadku czekałaby go straszna śmierć z rąk Utów, którzy zaprzysięgli mu zemstę. Żelazny Łuk miał tak długo pozostać w areszcie, dopóki Benson nie zostanie ujęty. Biednemu wodzowi bardzo nudziło się w zamknięciu.
A tymczasem Tim Benson znajdował się w Blossom Range. Ukrywał się u jednego ze swych dawnych wspólników. Człowiek ten nie miał już od dawna nic wspólnego ze światem przestępczym, ale Benson zagroził mu, że jeśli go nie ukryje, wyda go przed władzami za jego dawne sprawki.
Wreszcie Tim Benson uznał, że nadeszła chwila opuszczenia miasta. Czujność wywiadowców jakby osłabła i w osadzie przestano interesować się Bensonem.

Pewnego ranka grupa poszukiwaczy złota opuszczała osadę, udając się do swych kopalni w górach. Między innymi znajdował się tam jakiś człowiek w starym, zniszczonym ubraniu, który z obojętną miną kierował się wraz z innymi w stronę okolicznych gór.

Był to Tim Benson, który stawiał teraz wszystko na jedną kartę.
— Jeśli teraz uda mi się uciec, Cody będzie miał się z pyszna... — pomyślał. — Mam nadzieję, że go jeszcze spotkam, a wtedy... nie wiem, kto na tym lepiej wyjdzie!...

Na rogu ulicy Tim Benson natknął się nagle na barona, Dzikiego Billa Hickocka i Nicka Whartona, którzy gwarzyli sobie oparci niedbale o mur. Bandyta postanowił ich wyminąć.
Obojętne miny i niedbałe pozy naszych przyjaciół były jednak tylko pozą. Nick Wharton uważnie obserwował wszystkich przechodniów i gdy wzrok jego zatrzymał się, napozór obojętnie, na twarzy złoczyńcy, natychmiast poznał Bensona.
Gdy Benson znajdował się w pobliżu wywiadowców, i chciał ich z obojętną miną minąć, ujrzał nagle przed sobą wycelowaną lufę rewolweru starego Nicka. Bandyta rzucił się do ucieczki i w jednej chwili znalazł się za węgłem najbliższego budynku.
W tej samej chwili poczuł, że chwytają go żelazne ramiona i usłyszał głos Buffalo Billa:
— Tym razem nie udało ci się, Benson!... Odpokutujesz za wszystko...
Powstało niebywałe zbiegowisko, a w kilka minut później Benson znajdował się w więzieniu wraz ze swymi godnymi kompanami, których aresztowano już dawno.

Zakończenie

Wódz plemienia Utah. Żelazny Łuk nie posiadał się z radości, gdy wypuszczono go na wolność. Jeszcze raz oświadczył uroczyście Buffalo Billowi, że na zawsze zakopał topór wojenny i nigdy nie wystąpi przeciwko „swym białym braciom“. Odwiedził nawet rannego Matta Sheparda...
W całej osadzie zapanowało wielkie ożywienie. Wieść o ujęciu Tima Bensona, postrachu całej okolicy, rozniosła się po Blossom Range lotem strzały. Dokoła hotelu „Pod Orłem“ gromadziły się tłumy ludzi. Wszyscy wiwatowali na cześć Buffalo Billa i jego dzielnych towarzyszy, którzy po wielu wysiłkach zlikwidowali bandę Bensona.
Vera Bright opuściła osadę i udała się do San Francisco. Benson został ujęty, i artystka, która przysięgła, że nie spocznie, zanim zabójca jej męża nie zostanie unieszkodliwiony, mogła spokojnie opuścić Blossom Range.
Matt Shepard szybko wracał do zdrowia i po kilku tygodniach znów objął urzędowanie. Osada poszukiwaczy złota odetchnęła po miesiącach terroru groźnej bandy złoczyńców.
Jedynie bracia Betts mieli kwaśne miny.
— Wszystko jest w porządku — mówił Jim. — Benson ujęty, banda zlikwidowana, ale nasze pięć tysięcy dolarów diabli wzięli!...

Koniec.




Kim jest
BUFFALO BILL?
Tak nazywano pułkownika armii Stanów Zjednoczonych, W. F. Cody’ego, znanego również wśród osadników, myśliwców i Indian na Dalekim Zachodzie, pod mianem Króla Granicy lub Króla Prerii.
Nasze opowiadania zawierają szereg ciekawych przeżyć i przygód dowódcy wywiadowców Buffalo Billa i jego dwóch dzielnych towarzyszy, Billa Hickocka, dla swej porywczości i niepohamowanego temperamentu zwanego Dzikim Billem, oraz Nicka Whartona, starego „rycerza prerii“, który już z niejednego pieca chleb jadł i przemierzył Amerykę od Alaski do Meksyku.
Przygody Buffalo Billa i jego dwóch towarzyszy to wspaniała epopea bohaterstwa, poświęcenia, przyjaźni i wierności.
——————————————————————
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące zeszyty:
1. U PALA MĘCZARNI
2. POJEDYNEK NA TOMAHAWKI
3. POŚCIG NA LODZIE
4. TAJNY ZWIĄZEK
5. FORT NA GRANICY.
6. TAJEMNICZY WĄWÓZ
7. MŚCICIELE Z ARIZONY.
8. POTWÓR Z PRZEKLĘT. JEZIORA.
9. NIESAMOWITA OBERŻA
10. WŁADCZYNI KRATERU
11. STRZELCY Z GÓR
12. TAJEMNICZY MEKSYKANIN
13. ZDOBYWCY ZACHODU
14. W KRAINIE CZARNYCH STÓP
15. BIAŁY WÓDZ
16. UPIÓR PRERII
17. DIABEŁ Z NAD RIO GRANDE
18. KLUB ŚLEPYCH GRACZY.
19. NA ŚCIEŻCE WOJENNEJ APACZÓW.
20. PŁONĄCA PRERIA.
21. MIASTO W DŻUNGLI
22. BANDYCI Z „CZARNEJ OTCHŁANI“.
23. KRÓL SZULERÓW.
24. SZALONY JEŹDZIEC
25. CENTAUR Z DZIKIEGO KANIONU.
26. GRANICA W OGNIU.
27. POCIĄG WŚRÓD ŚNIEGÓW.
28. SKARB W PODZIEMIU.
29. BRACTWO CZERWONEGO SZTYLETU.
30. DOLINA KULAWEGO KOJOTA.
31. POGOŃ ZA WIDMEM.
32. ZAGADKOWY PRZECIWNIK
33. GÓRA SZALEŃCÓW.
Czytajcie
Czytajcie
PRZYGODY
BUFFALO BILLA
Cena
10 gr.
Co tydzień ukazuje się jeden ze-
szyt stanowiący oddzielną całość
Cena
10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika", Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.      Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 130136


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.