Doświadczenie Janinki
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Doświadczenie Janinki |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1888, nr 1-2 |
Redaktor | Jan Kanty Gregorowicz |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
— Nie rozumiem, droga Mamusiu, jak można kochać takie brudne, obdarte dzieciaki, mówiła Janinka patrząc przez okno na dwóch nędznych, chorowitych malców, którzy uwijali się po podwórzu. Jeden z nich, starszy, dźwigał miotłę, drugi zaś w koszyk zbierał śmiecie, aby je zanieść do pudła przeznaczonego na ten użytek.
— Jak można kochać? powtórzyła Mama, zupełnie tak samo jak ciebie, Stefcię, twego braciszka Franusia i mnóstwo innych dzieci.
— Ah! Mamusiu!
— Dziwisz się, Janiu, cóż w tem szczególnego? Ja sądzę, iż to rzecz bardzo naturalna, którą łatwo zrozumiéć.
— Bo, Mateczko, aż przykro na nie spojrzéć, a cóż dopiero kochać, popieścić, ucałować, jak mnie całuje Mamusia.
— Czy sądzisz, że te biedne dzieci w łachmanach, jeżeli nie są sierotami, na domiar niedoli, mają nie zaznać pieszczot matki i czułości ojca?
— Nie wiem... ja nie wiem, ale mi się zdaje.... wtrąciła Jania, sama nie wiedząc od czego zacząć.
— Powiedz tylko, czy gdybym ja teraz z wygodnego mieszkania zmuszoną była przenieść się na poddasze, wyprzedać suknie, a zakasawszy rękawy stanąć przy balii lub kominie, moja dobra Janinka kochaćby mnie przestała?
W oczach dziecka błysnęły łzy.
— O! nie! zawołała Jania rzucając się Matce na szyję, droga Mamusiu, zawsze, ah! zawsze kochałabym cię jednakowo.
— A więc rozumiesz mnie teraz?
— To jest.. niby... chciałabym się przekonać... Ale nie, nie, Mamusia w tej czy w owej sukni zawsze będzie ta sama, zawsze miła, kochana Mateczka, a tamte dzieciaki, brr.. obrzydliwe.
— Powiedz mi, moja córko, czy robią co złego?
— Nie wiem, doprawdy.
— Łatwo się przekonać.. Może się biją pomiędzy sobą?
— O, nie, Mateczko. Raz tylko, widziałam, młodszy chciał uderzyć starszego, ale pogroził mu tylko i uciekł.
— Czy próżnują? całemi dniami wałęsają się po dziedzińcu?
— Tego nie widziałam. Zdaje mi się przecież, że starszy chodzi do szkoły, a młodszy w lecie kołysał zawsze jakieś małe dziecko na podwórzu przy bramie.
— A więc ci chłopcy są synami stróża?
— Tak, Mateczko.
Rozmowę Mamy z córką przerwało wejście Marysi, która przyniosła maleńką Stefcię, rumianą ze snu, wesołą i gwarzącą jak ptaszyna.
— O ty śliczny aniołku, zawołała Jania, daj rączki, daj, pocałuję!
— Kochasz siostrzyczkę?
— Mamusia pyta?...
— A gdyby to biedne, niedołężne maleństwo zasmoliło sobie buzię, sukienkę i fartuszek, panna Janina, wielce delikatna dama, kazałaby je pewno za okno wyrzucić.
— Ah, Mamo! szepnęła z wyrzutem dziewczynka.
— Zastanówże się teraz i powiedz, czy można kochać tamte brudne dzieci, jeżeli zamorusana Stefcia nie traci twego przywiązania?
— O, nasza Stefcia to także co innego! Już mnie Mamusia nie przekona...
Dziecina zaczęła figlować z siostrzyczką, wesołe ich śmiechy rozlegały się po pokoju, Jania nachyliwszy głowę pozwoliła się targać za uszy i włosy, co niezmiernie bawiło Stefcię; potem dziewczynka za szafą ukryta naśladowała kukułkę, a rozbawione maleństwo aż skakało do góry na rękach piastunki.
Podano obiad, który wszystkim bardzo smakował; po obiedzie Jania znowu ze swoją lalką siadła przy oknie, a mały chłopiec stróża zgarniał z chodnika śnieg, padający ciągle od kilku godzin. Na dworze było zimno, wiatr jęczał i zawodził, jak gdyby płacząc nad biednemi, co nie mają dachu nad głową, posilnej strawy ani ciepłej sukienki, a chłopak miał policzki czerwone, bo niedość silny jeszcze, bardzo się zmęczył zamiataniem. Uważnie mu się przyjrzawszy, trudno było zaprzeczyć, że chociaż miał bardzo chudą, mizerną twarzyczkę, nos niekoniecznie zgrabny i szerokie usta, oczy za to jaśniały dobrocią, czytać w nich było można szczerą wesołość i pogodę.
Dziewczynka patrzyła oknem przez czas długi. Zmiany jakie tu zaszły na dziedzińcu, budziły w niej podziw: przed obiadem jeszcze zupełnie było inaczej, teraz aż miło spojrzéć, tak czysto i ładnie. Klomb, podczas lata pełen róż i rezedy, następnie georginii i astrów, przedstawiał się uroczo w tym białym płaszczyku ze śniegowych płatków, a krzaki spirei opasujące go kołem, wyglądały zdaleka niby małe dziewczynki, ubrane na procesyą Bożego Ciała.
Chłopak uderzył w zziębnięte dłonie i znowu zaczął zmiatać śnieg: kucharka z pierwszego piętra wsunęła mu w rękę mięsa kawałek. Schowawszy dar, do roboty powrócił, aż wreszcie gdy oczyścił cały chodnik, powoli, z miotłą skierował się ku bramie.
— Brudas! szepnęła Jania strojąc lalkę w niebieski, atłasowy szlafroczek, ale pewno musi być dobry, bo wyręcza ojca, starego stróża, co zawsze stoi w bramie.
Niebawem podano lampę, a Mama oznajmiła córeczce, iż ją zabierze do cyrku, gdzie pojadą sankami z ciocią Kazią i jej synkiem Franusiem.
Jania aż w ręce klasnęła. Sanki, cyrk, znowu sanki z powrotem! Prócz tego dziewczynka ma włożyć po raz pierwszy biały, pluszowy płaszczyk i takąż czapeczkę.
W wielkiej radości chciała natychmiast się ubierać, na co znowu nie pozwoliła Mama, gdyż dość na to czasu jak ciocia przyjedzie. Wypiją razem herbatę, cyrk nie ucieknie, godziny są tam wyznaczone, dla nikogo ani przyśpieszą ani opóźnią widowiska.
Zabawa doskonale się powiodła. Droga do cyrku przemknęła lotem błyskawicy, tam znowu cuda prawdziwe. Później herbata z ciasteczkami w cukierni, a jeszcze od wujcia pudełko smacznych pralinek. Lecz przyjemność każda, choćbyśmy ją radzi niby ptaszka uchwycić za skrzydełka i zatrzymać jak najdłużej, skończyć się przecież musi. Dobrze już senna, z oczkami które zamykały się co chwila, Janeczka z Mamą znalazła się przy bramie domu. Stróż otworzył co żywo i już miały zziębnięte wejść do mieszkania znajdującego się na parterze, gdy głośny płacz je zatrzymał.
— Co się stało? kto płacze? zapytała Mama, niespokojna widać o swoją Stefunię.
— To moja baba, odpowie Mateusz. Ten mały rak, Wikta, co ma dopiero dziesięć miesięcy, straszecznie nam choruje, a kobiecisko aż głową o mur tłucze, tak się rozpada za dziewuchą.
— Cóż to jest waszemu dziecku?
— Nie wiem, proszę pani, alboż to taki pędrak poskarżyć się umie! Leży jak drewno, oczy postawiło kołem, gorące, rozpalone i tyla.
Janinka słuchała relacyi stróża, zapomniawszy o spaniu.
— Biedactwo, szepnęła z czułością.
— Muszę tam iść, rzekła Mama.
— I ja także, radabym zobaczyć, bo tak mi żal tej małej...
— Co? tobie żal dziecka biednych ludzi, chciałabyś pójść do nich!
— Mateczka się dziwi? ależ pójdę z ochotą!
— Tegobym się nie spodziewała, jeżeli jednak chcesz, bynajmniej nie bronię. I owszem, chodźmy zaraz, w tej chwili.
Weszły, a Jania rozglądała się ciekawie po małej, czysto utrzymanej izdebce. Tuż przy drzwiach na żelaznem łóżku, spali dwaj chłopcy, obdartusy, którymi się tak brzydziła: dalej zaś, w prostej sosnowej kołysce kwiliło dziecię. Matka, jak trup blada, stała nad niem załamawszy dłonie.
— Agato, rzekł Mateusz, przestań lamentować, proś lepiej pani, może też dziecku poradzić będzie umiała.
— O! wielki Boże! o! Panno Najświętsza! zawodziła stróżka.
— Uspokójcie się, Mateuszowa, przerwała Mama, dotykając z wielką troskliwością główki dziecięcia. Gorączka, o ile poznać mogę, niewielka, zaraz wam przyślę lekarstwo, dawać je trzeba co dwie godziny, a prawie pewną jestem, że wszystko przejdzie szczęśliwie. Przy ząbkowaniu bywa nieraz gorzej, a jeszcze nie ma czego rozpaczać i tracić głowę.
— O! pani złocista! zawołała biedna matka wśród łez, czyż Bóg cię tu sprowadził na mój ratunek! Jesteśmy ludzie wiejscy, nie znamy warszawskich doktorów, wszystko co baby raiły, dawałam, ale nic nie pomaga. Może też lekarstwo jaki skutek przyniesie.
— Możecie być spokojni..
— Matko Najświętsza! niechże ta śliczna panieneczka wychowa się szczęśliwie na pociechę rodziców, za tyle łaski dla mnie sieroty!
To mówiąc, Mateuszowa Janinkę, a potem jej Mamę po rękach całować zaczęła.
— Ona już zawsze taka, wtrącił mąż, jak starszy chłopak zapadł na gardło, to myślałem że przyjdzie stracić rozum od tej żałości, a Wojtka, młodszego, do pięciu lat na rękach nosiła, bo to biedactwo było koślawe i ledwie żywe.
— Nie gadaj, rzecze stróżka, ale teraz ci za to chłopak galanty i serce ma złote, że drugiego ze świecą szukać. Matusiu, mówi, a wielką ma ciekawość do hebla i piły, różnych cudaków z drzewa naciosał, co prawda miotłą też wywija nieźle, matusiu, mówi, jak dorosnę, warsztat stolarski założę, to wam na starość nie dam siedziéć w bramie...
— No, Ignac też niezłe chłopczysko.
— Toć mu nie przyganiam — oba dobre dzieciaki, człowiekby za nich oddał życie! Śpią teraz niebożęta, bo im z wieczora mojem szlochaniem spoczynku nie dałam.
I byłaby tak stróżka dalej, uspokojona nieco, mówiła bez końca, lecz dziecię poruszyło się znowu, a Mama i córeczka pożegnały biednych ludzi, aby coprędzej wrócić do mieszkania i przysłać lekarstwo.
Jania zmęczona bardzo, natychmiast do łóżeczka się układła, nie było czasu na rozmowę, lecz nazajutrz ledwie otworzyła oczy, to było pierwsze jej pytanie:
— Mamusiu, jakże się ma biedne dziecko stróża?
— Cóż ono cię obchodzi? rzekła Mama, zwyczajny brudas, nic więcej.
— Ah! Mamo! zawołała Janeczka, tak jestem niespokojna, radabym tam pójść zaraz, przed śniadaniem, bo chcę przecież wiedziéć...
— A gdyby umarło?
— Mamusiu, Mamusiu! byłabym bardzo nieszczęśliwa!
To mówiąc, zaczęła płakać.
— Nie płacz, uspokoiła ją Mama, dziecko zdrowe, gorączki ani śladu, dwa zęby przerznęły się szczęśliwie.
Dziewczynka roześmiała się głośno.
— O! dzięki Bogu! rzekła drobne rączki składając.
— No, jakże, moja córko, czy zrozumiałaś, że można kochać takie biedne, obdarte dzieci?
Jania zasłoniła oczy fartuszkiem i rzekła tuląc główkę do piersi matczynych:
— Rozumiem, Mamusiu, i zaniosę im cztery ruble, które dostałam od babci. Mateuszowa kupi im za to nowe czapki na zimę!...