<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Iwan wracał z probostwa zasmucony. Jakiś niepokój nieokreślony miotał nim.
Zwyczajem wszystkich idealistów i poetów, stworzył on wewnątrz swej istoty, wysnuł z własnej duszy prześliczny obraz przyszłości, w którym główną rolę odgrywała Eufrozyna, ideał poety, kochanka duszy rozmarzonej — towarzyszka doli skromnego pieśniarza. Nie liczył się z tem, że Eufrozyna, przez niego stworzona, była zupełnie inna, niż Eufrozyna, rzeczywista córka proboszcza z Zahnilcza.
Dotychczas z przeciwnościami się nie spotkał. Co od niego samego zależało, spełnił święcie. Wiedzę przebojem zdobył, zadatki sławy posiadł — ludzie o nim mówili, pisali, do chwili obecnej świat cały i przyszłość przedstawiały mu się w różowych kolorach.
Dziś doświadczył po raz pierwszy istotnie bolesnego niepowodzenia, dotkliwego zawodu.
Tłumaczył sobie jak mógł. Czuł jednak w głębi duszy, że pierwsze po długiej rozłące spotkanie z ukochaną dziewczyną nie było takiem, jakiem je on sobie w snach tęsknych przedstawiał. Ona witała go tak, jak się wita dawno niewidzianego, trochę zapomnianego przyjaciela. Czyż ona nie odczuwała jego myśli, jego marzeń, które w czasie ich niewidzenia ustawicznie przy niej były, przypominać go jej miały.
Daremnie oczekiwał czulszego spojrzenia, napróżno szukał śladów wzruszenia. Nie, ona była dlań zimną, choć życzliwą na oko. Tłumaczył to sobie, jak mógł, a zawsze na swoją korzyść. Zaczynał się łudzić, wpadał w ten tak zwykły stan u idealistów. Niektórzy z nich całe życie w złudzeniu przepędzają, przeplatając je sporadycznemi rozczarowaniami, które znowu nowemi złudzeniami leczą.
— Młoda, nieśmiała dziewczyna... — tłumaczył sam sobie, kreśląc dużą głoskę E na piasku. — Czyż mogłem spodziewać się nawet, że mi się pierwsza na szyję rzuci. Ja nie mam prawa posądzać ją o to, że mnie zapomniała — tu przerwał pracę kreślenia jej litery i zamyślił się głęboko, a uśmiech rozkoszny rozjaśnił zasępioną twarz. — Czyż ona mogła zapomnieć? — szeptał dalej — jak po przeczytaniu Przedświtu mówiła, patrząc na mnie cudnemi oczyma, że największą rozkoszą, szczęściem najwyższem jest dla kobiety zostać towarzyszką poety, gwiazdą dla duszy pieśniarza, że trudem najmilszym harfę przed nim nosić... Nie! ona tego nie mogła zapomnieć — to nieśmiałość tylko.
Tak w myślach pogrążony, szedł ze spuszczoną głową, noga za nogą, nie zwracając uwagi na otoczenie i nie spostrzegł się nawet, jak znalazł się w bramie dworskiego dziedzińca. Z zamyślenia wyrwał go odgłos pospiesznych kroków; nim zdołał podnieść głowę, już go ktoś silnie chwycił za rękę, potrząsając nią na powitanie.
— Budzę cię panie doktorze! — wołał młodziutki Wacław, śmiejąc się serdecznie z niespodzianki, którą mu sprawił. — Cóżeś się pan tak głęboko zamyślił? Czy przestrasza pana osławiona w świecie moja pojętność, której masz pan dopomódz do przejścia Rubikonu... Nie bój się doktorze! — Nie taki djabeł straszny jak go malują. — Słowo daję, że będę się uczył — będę kuł jak kowal prawdziwy, żeby się raz z tego nieznośnego gimnazyum wydobyć.
— Dziękuję ci za obietnicę, rzekł, zbierając rozpierzchłe myśli Iwan. — I ja ani na chwilę nie tracę nadziei, że damy sobie radę i zadrwimy z przeciwności, które nas ustawicznie prześladowały.
— Już pan żartować ze mnie zaczyna i z moich nieszczęść. — Musi pan być bardzo głodny. — Spieszmy się do stołu, bo już po wazę z kredensu posłali.
— To chodźmy — rzekł Iwan i weszli do ganku, gdzie siedział hrabia, wydmuchując ostatki dymu z dopalającej się fajki. Widząc ich obu nadchodzących, wołał do Iwana.
— Ślicznie jak na początek — punktualność wzorowa, ani minuty nie czekaliśmy na ciebie doktorze, nawet — tu spojrzał na zegarek — dwie minuty przed terminem. — Obawiałem się, że dziś bez obiadu będziesz, bo mogłeś tam przyjść już po ich obiedzie, a zasiedziawszy się, o moim zapomnieć. No chodźcie chłopcy, właśnie wazę ponieśli.
Przy obiedzie Iwan jadł mało, zamyślał się tak, że hrabia czasem musiał powtarzać skierowane do niego pytania. Gospodarz za to był rozmowny i ożywiony niezwykle, nawet z Wacia żartował, co było oznaką najlepszego już humoru. Po kolei zeszła rozmowa na miejscowego proboszcza.
— Cóż tam nasz borytel nacyonałytetu porabia? Jak cię przyjął? Czy wyrzucał ci już, żeś się Lachom zaprzedał?
Iwan odpowiedział wymijająco, hrabia zrozumiał to odrazu i niecierpliwie ponowił pytanie.
— Nie wykręcaj mi się! — mówił — a powiedz otwarcie, jakie nasz dobrodziej zrobił na tobie wrażenie? Czy gadał co z tobą o publicznych sprawach? Pewno chciał cię dla swoich zwerbować?
— Kiedy się hrabia domaga, to powiem, że kilka razy skierowywał rozmowę na polityczne tory, ale nie dałem się wciągnąć. Znam ja te polityczne rozmowy z księdzem Bazylim, w dyspucie on zagorzały jak żyd w tańcu, unosi się niepotrzebnie, a finał zawsze jednaki — sojedynienije.
— Wiem! wiem! — przerwał mu gospodarz — umyślnie tylko zapytałem cię, aby się przekonać, czy się poznałeś na farbowanych lisach? — Bo jeżeli myślisz, że on jest tylko i jedynie wielbicielem północy, to się mylisz. On na dwu stołkach siedzi.
— Jakto na dwu? — zapytał się ciekawie Iwan.
— Tak jak oni wszyscy — odpowiedział poważnie hrabia. Chcieliby z dwóch stron korzyści ciągnąć... Patrz tylko na naszego Nawrockiego: syna posłał do Wilna, żeby się tam czynu dosłużył, blagując i czapkując; uda się mu, wszak znasz Arystyda? Sam do Wiednia cichaczem lata i w banku mikołajskim w radzie nadzorczej siedzi. Kręci światem jak może, drze łyka gdzie się uda. Bardzo się obawiam, żeby on w tej krętej żegludze pomiędzy Scyllą a Charybdą nie natknął się na skałę, którą u nas prozaicznie c. k. prokuratoryą zowią.
— I jabym się tego obawiał — rzekł Iwan — ale co do pierwszego twierdzenia, to nie zrozumiałem dokładnie... Wilno i bank to według mnie jest jeden i ten sam stołek... Do Wiednia jeździ w interesie banku. Drugiego stołka dojrzeć nie mogę.
— Cierpliwości gorączko! Cierpliwości! — przerwał mu hrabia, podnosząc rękę w górę — Hola! poczekaj, zaraz ci drugi stołek pokażę... Tomasz ponalewajno wina... doktorowi do szklanki. A może syn w Wilnie, w razie czegoś nieprzewidzianego schronienie dla papy przygotowuje, zapewne, ale nasz Bazyli ma córkę, którą znasz, śliczną Fruzię — mówiąc te słowa, spojrzał badawczo na gwałtownie zarumienionego doktora. — Otóż piękną pannę Fruzię przeznacza nasz wielebny na to, ażeby na drugim stołku usiadła i dla niego punkt oparcia stanowiła... On wié, że zawsze dobrze zostawiać furtki do odwrotu.
— Nie rozumiem jeszcze, panie hrabio — bąknął zmieniony Iwan zdławionym głosem — nie mogę domyśleć się, na jakim to stołku ma usiąść panna Eufrozyna.
— Na naszym państwowym, poeto! Na austryackim, obitym czarno-żółtym adamaszkiem. A tyś może myślał, że na waszym narodowym ruskim? Nie, to byłoby zanadto niepraktyczne... Bazyli jest mądry, i do ruskiej narodowości przyznaje się tylko wtedy, jak potrzebuje narzekać na polskie prześladowania i pański ucisk. Bez tej przyczyny ruska narodowość nic nie warta.
I rozśmiał się hrabia ironicznie; lecz baczny postrzegacz byłby odczuł w śmiechu tym i odcień prawdziwej boleści.
Iwan patrzył nań ze wzmagającym się niepokojem. Mówić nic nie mógł, coś mu głos tamowało. Hrabia spojrzał nań ze współczuciem i po chwili mówił dalej:
— Musisz wiedzieć, że Fruzi do szczętu w głowie przewrócili, była taką miłą dziewczynką, a dziś sama nie wié, czem jest i czego chce. Przeszłego roku wyprawił ją ten stary, nie wiem po co, do Lwowa, do jakiejś, kat tam jej nazwisko spamięta, konsyliarzowej, swej powinowatej, niby dla dokończenia edukacyi. Nauczyła się tam paplać po francusku, ale Boże odpuść jak... grać trochę na fortepianie, popsuła sobie lekcyami śpiewu swój dawny nieuczony głos... i w dodatku poznała pana Ehrenfelda, adjunkta sądowego.
Iwan siedział, jak na żarzących węglach, oczu z hrabiego nie spuszczał, pragnąc doczekać się końca; hrabia jednak nie spieszył się, mówił dalej powoli, ale z gryzącą ironią:
— Tak pana Ehrenfelda. A nie myśl sobie, ażeby pan adjunkt był... tak, byle co... Nie, jest to Adolf Edler von Ehrenfeld, brataniec konsyliarza w apelacyi, siostrzeniec jakiejś tam wiedeńskiej ekscelencyi w ministeryum, więc osoba, która zechce reprezentować w naszem sądownictwie żywioł czysto krajowy, echt-galicyjski... Na tym to stołeczku Bazyli pragnie posadzić swą córkę. A i pan adjunkt nie od tego, zwąchał pismo nosem, dośledził, że pop grosza nazbierał, więc robi czułe miny; teraz postarał się o to, że go do naszego sądu przenieśli i co sobotę do Zahnilcza przyjeżdża — w zaloty.
— Czyż ona za niego pójdzie? — wybuchnął doktor drżącym, nerwowym głosem, trzęsąc się cały. — Czyż ona go zechce?... Ehrenfeld... Adolf Ehrenfeld, przypominam go sobie, to mój kolega, tak, tak, Ehrenfeld, Dolko... ależ panie hrabio, on był, z przeproszeniem, głupi, jak stołowe nogi.
— A czy ja ci przeczę? Głupi, to głupi, nie twoja rzecz, ale jaki ładny, śliczny, powiadam ci, jaką ma brodę w klin, a grzywkę, aż miło. Gdyby był kamerdynerem, to w Paryżu możnaby nim furorę robić...
Iwan nic już nie odpowiedział, siedział jak struty do końca obiadu.
Hrabia musiał zauważyć, jak przykre wrażenie zrobiła na nim ta kwestya, bo więcej do niej nie powracał.
Po obiedzie doktór wymówił się od czarnej kawy i cygar, poszedł do siebie; tłumaczył się tem, że musi przygotować się do jutrzejszej lekcyi z Waciem.
Gdy wyszedł, hrabia szepnął pod wąsem:
Oto licho mu nadało, zakochało się chłopczysko w naszej popadiance; nie dadzą mu jej... Zawsze dobrze, żem dostrzegł — myślał dalej — wiem, że z tem żartować nie można, muszę uważać, żeby mi się chłopiec nie zmarnował. Zapalone to jeszcze, ale materyał jest. — I zapalił fajkę, puszczając na pocieszenie ogromny kłąb dymu.
Iwan przyszedłszy do swego pokoju, ani myślał o jakowemś przygotowaniu do jutrzejszej lekcyi. Padł bezwładny na pierwszy z brzegu fotel i siedział, oparłszy głowę na poręczy. — Straszne myśli, jak Eumenidy dręczyć go zaczęły. Poczuł w piersi jad zazdrości, niedoświadczanej dotąd nigdy w życiu. W pierwszej chwili wydało mu się, że wszystko już przepadło, że raj wymarzony rozprysnął się jak bańka mydlana, że mu już nic na świecie nie pozostaje, że koniec jego zbliża się już.
Był jednak optymistą. Wolał przyjemne złudzenie, od przykrej, bolesnej rzeczywistości. Zaczął zwolna wszystko na lepsze sobie tłumaczyć i stopniowo twarz mu się rozjaśniała.
— Cóż że ojciec życzy sobie tego? — myślał w duszy — to jeszcze nie dowód, że i córka tego chce, zresztą ojciec nie ma na nią zbyt wielkiego wpływu. Eufrozyna daleko więcej babce ufa, a ta, wiem to doskonale, kocha mnie jak syna.
Tu zaczął rozpamiętywać i przypominać sobie wszystkie dowody przywiązania starej dziekanowej.
— Nie powinienem upadać na duchu — tłumaczył sam sobie w myśli. — Wątpić, to niegodne mnie, niegodne jej. Wątpiąc w jej stałość, ubliżam jej bardzo. Czyż można nawet przypuszczać, żeby tak młoda dziewczyna była zalotną — kokietką?
Pomyślawszy to, zarumienił się po same białka, wydało mu się bowiem, że stał się niesprawiedliwym.
— Niech sobie mówią, co chcą — marzył dalej — ja jestem pewny, że ona mnie kocha. Pamiętam jej spojrzenie — tak patrzy młode dziewczę tylko na tego, kogo na wieki pokocha.
Stał w oknie, z którego widać było plebanię i nie zdołała się ukryć przed bystrem okiem Iwana różowa sukienka, migająca pomiędzy drzewami księżego sadu. W tej samej sukience widział ją przed godziną, tak, to ona. Patrzył na nią i znowu szeptał do niej w marzeniu:
— Tak ja tobie ufam najdroższa, tobie jedyna, ale ty zaufaj mnie, nie zawiedziesz się, nie ulęknę się niczego, ani pracy, ani znoju, stanę oko w oko z każdem niebezpieczeństwem, zedrę maskę z każdej podłości... Aż tu na tem, pocałunkami twojemi okrytem czole, spocznie wieniec wawrzynu, włożony przez wdzięczny naród. I ty spoczniesz w cieniu tego wawrzynowego wieńca, podzielisz sławę poety, któregoś pierwsza ocenić zdołała.
Sukienka znikła z oczu. On zamknął okno i usiadł przy sekretarzyku do pisania. Wieczór się zrobił, podano światło, on pracował dalej. Dopiero około północy przestał i wyszedł do ogrodu odetchnąć powietrzem nocy letniej, rozkoszować się poezyą rozlaną w całej naturze.
Woń kwiatu lipowego nasycała całą przyrodę. Tu i owdzie w zaroślach śpiewał słowik, żab chóry odzywały się w sąsiednich stawach, a smętna nuta »sopilki« dodana do tego koncertu przez jakiegoś samorodnego artystę, zlewała się w harmonijną całość.
Iwan wrażliwy na piękno przyrody, z rozkoszą napawał się niem. Na twarz wybiegł mu znowu uśmiech szczęścia, a w duszy znowu zaczynał marzyć na wesołą nutę.
Wtem rozległ się z dachu starego lamusa złowrogi głos puszczyka. — Puhu! puhu! puhu! — huczało szkaradne stworzenie i śmiało się przytem przeraźliwie, szatańsko.
Iwan wstrząsnął się cały i coprędzej uciekł do pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.