<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Właścicielka Czerwonego domu.

Przestąpmy próg złowrogiego zabudowania, od którego jakiś strach zabobonny oddala tłumy, wejdźmy na kamienne stopnie wązkich schodów, po których każde stąpnięcie rozlega się donośnie i zajrzyjmy do małego pokoiku, obitego staremi flamandzkiemi makatami, przedstawiającemi na każdej ścianie, jakąś scenę ze starego Testamentu.
Słabe światło mosiężnej lampy, umieszczonej na filarze dębowym, oświetla półcieniem ten rodzaj przedpokoju, prawie nie umeblowanego.
Unieśmy trochę obicia i otwórzmy drzwi z czarnego drzewa, nabite mosiężnemi gwoździami w dziwaczne jakieś arabeski i wejdźmy nareszcie do obszernego pokojn o szczególnym, prawie przerażającym wyglądzie.
Wyobraźcie bo sobie jedno z tych wnętrz fantastycznych, jakie Rembrandt lubił czasami odtwarzać na płótnie, wyobraźcie sobie te tajemnicze głębie i te niepewne pół światła i słuchajcie.
Boazerya z rzeźbionego dębu, zczerniała i jakby wypoliturowana przez czas, pokrywała ściany na wysokość człowieka.
Po nad tem obicie z czerwonej w złote desenie skóry, zczerniałe i wypełzłe.
Wysoka i szeroka szafa biblioteczna, pełna ciężkich ksiąg in folio, o zakurzonych brzegach, i małych książeczek, oprawnych w pargamin, zajmowała całą jednę boczną ścianę pokoju.
Po jednej i po drugiej stronie tej szafy stały dwa szkielety ludzkie.
Białe, świecące, jak kość słoniowa, przygotowane przez zręcznego snać preparatora, a ustawione na czarnych hebanowych podstawach w groźnej postawie, zdawały się strzedz skarbów wiedzy, nagromadzonych po za szybami.
Trzecia część prawie pokoju, zajętą jest przez zagrodę szklaną, która przedewszystkiem zwraca uwagę.
Ta przegroda, to rodzaj gabinetu, o ścianach przezroczystych.
Światło dochodzi ztamtąd z każdej strony, ale zewnętrzne przedostać się tam nie może.
Komin z cegieł, zastawiony narzędziami i naczyniami, jakiemi posługiwali się chemicy już w wiekach średnich, i innemi ulepszonemi w wieku ośmnastym, oto jedyne umeblowanie tego szklanego przybytku.
Obok narzędzi i naczyń, wisi wielka maska szklanna.
Na wysokim okapie granitowego kominka, stoi zegar z szyldkretu i bronzu, z pierwszych lat panowania Ludwika XIV i wybija bardzo głośno godziny.
Po obu stronach zegaru, olbrzymie czaszki potworów przedpotopowych i szczęki mamutów, ostatnie ślady kolosalnego świata, który woda pochłonęła.
W pobliżu gabinetu, olbrzymia klatka, mieszcząca w sobie trzy czy cztery czarne kury, kruka, srokę, puszczyka, sowę i gołębia.
Wszystkie te okazy skrzydlatego świata, zdają się żyć ze sobą w jak najlepszej zgodzie.
Obok klatki, w dużej fajansowej miednicy, napełnionej wodą, pływa kilka ładnych żab zielonawo-złocistych i ropucha nieprawdopodobnej wielkości; w pośrodku sufitu wisi na mosiężnym łańcuchu glob, pomalowany błękitno i usiany masą gwiazd złotych, z pedantyczną dokładnością uwydatniających konstelacye niebieskie, pod globusem zaś stoi stół z drzewa czarnego, przykryty skórą czerwoną, upstrzoną różnemi znakami kabalistycznemi.
Na stole stoi lampa, leżą kości rozmaitych rozmiarów i nareszcie jakiś przedmiot szczególny, którym zaraz się zajmiemy.
W tem miejscu, prosimy uprzejmie czytelników, ażeby zechcieli dobrze zanotować w pamięci szczegóły oryginalnego umeblowania, jakieśmy dopiero co opisali, wszystkie bowiem te szczegóły, mają pewną ważność swoję, wszystkie odgrywać będą duża rolę w ciągu opowiadania naszego.
Prosimy też o zapamiętanie różnych drzwi sekretnych, urządzonych w ścianach i ukrytych zupełnie po za boazeryą i obiciem.
W chwili, w której przestąpiliśmy prog głównego w Czerwonym domu pokoju, jedna się tylko znajdowała w nim osoba.
Była to kobieta. Siedziała albo raczej w pół leżała na obszernym fotelu przy stole i czytała zakurzony stary jakiś rękopism, na marginesach którego widniały niezrozumiałe jakieś znaki.
Kobieta owa średniego wzrostu, w szerokiej ciemnej sukni z kapturem, nie pozwalającym na rozpoznanie kształtów, dochodziła w rzeczywistości czterdziestego czwartego roku życia, ale po najuważniejszym przypatrzeniu się, wyglądała na lat dwadzieścia ośm, najwyżej zaś na trzydzieści.
Rysy idealnej regularności, przedstawiały najdokładniejszy, najczystszy, jak to mówią, typ żydowski.
Włosy czarne, gęste i naturalnie kręcone, opadały na białe, gładkie czoło, na odkrytych skroniach śladu lat przebytych wcale znać nie było, oczy jakby aksamitne i ognia pełne, mimowoli huryski z raju Mahometa przypominały.
Ogromne te oczy, za duże były może w stosunku do twarzy, do której należały, jaśniały one pod brwią jak heban czarną, a prześlicznie zarysowaną, gdy długie rzęsy przysłaniały ogniem płonące spojrzenia.
Nos nieco zgarbiony, usta wydatne, czerwone jak najpiękniejszy kwiat koralu, odbijały prześlicznie od matowej bladości cery; eleganckie, delikatne zaokrąglenie brody, przypominało ową cudowną czystość marmurów, jaką nam starożytność jako ostatnie słowo sztuki przekazała.
Ta twarz tak niezwykle piękna, ta twarz w której najzawziętsza krytyka żadnych by niedokładności dopatrzeć nie potrafiła, ta twarz zachwycająca na pierwsze spojrzenie, po bliższem wpatrzeniu się w nią, wzbudzała pewien rodzaj przestrachu.
Bo w przepięknych oczach tkwił wyraz chytrości i dwoistości, spojrzenie przybierało nieraz wyraz dziki, a usta obok czegoś rozkosznego, miały zarazem w sobie coś groźnego i złowieszczego.
Były to jednocześnie usta Kleopatry i Lokusty.
Zgrabniutkie ręce i nogi dopełniały godnie żywego arcydzieła,
Jak powiedzieliśmy powyżej, właścicielka Czerwonego domu studiowała z głęboką uwagą stary rękopism jakiś, zasłona na lampie pochylona na tę stronę, koncentrowała większą część światła na książkę i czytelniczkę.
Kilka tylko niepozornych promieni padało na przedmiot dziwaczny, który, jak wspominaliśmy, leżał na stole obok lampy i kości do gry.
Przedmiot ten, była to twarz ludzka, była to głowa, oddzielona od tułowiu — głowa kobiety, staruszki stu letniej.
Otoczona długiemi roztarganemi siwemi włosami, spadającemi w nierównych kosmykach po obu stronach zapadłych policzków, głowa ta wydawała się jakby świeżo ścięta, jakby prawie jeszcze żywa.
Była to maska tylko woskowa, ale nigdy sztuka naśladownictwa nie posunęła się chyba tak daleko, jak w tej właśnie masce, wyłożonej wewnątrz materyą,
Maska ta przeznaczona była nie tylko do ukrycia twarzy, ale do pokrycia całej głowy, na której leżała, jak ongi kaski z zapuszczonemi przyłbicami, na silnych głowach rycerzy średniowiecznych.
Słowem maska wypracowaną była artystycznie, z dokładnością trudną do uwierzenia.
Powieki pomarszczone z przerzedzonemi rzęsami, mogły się dowolnie otwierać i zamykać na oczach, usta mogły się otwierać i wykonywać wszystkie poruszenia, jakie się żywnie podobało.
Krótko mówiąc, maska ta włożona na twarz, stawała się twarzą żyjącą.
Właśnie na stojącym na kominku zegarze wybiła godzina ósma i ostatnie drgania metaliczne napełniały jeszcze pokój melodyjnemi dźwięki, gdy szlachcic, który, jak to widzieliśmy zsiadł z konia na ulicy Hirondelle, uderzył w młot zawieszony u drzwi tajemniczego przybytku.
Hałas ztąd powstały rozległ się w głębiach starego domostwa echem ponurem, a odbijany o każdy prawie stopień schodów, dolatywał aż na zewnątrz.
Naraz otworzyły się jedne z tych drzwi ukrytych, o jakich wspominaliśmy powyżej, i ukazał się w nich murzyn abisyński, ubrany w kostium czerwony, obuty w szkarłatne trzewiki.
Murzyn ten, w którego olbrzymiej budowie, utrzymane były kształty wzorowe, ale w którego twarzy o nizkiem czole, przykrytem gęstemi, kręcącemi się włosami, o szerokim spłaszczonym nosie i dwóch wargach obwisłych, przebijało coś szatańskiego, skłonił się podług zwyczaju wschodniego, to jest za pomocą skrzyżowania rąk na piersiach, i mruknął głosem grubym, przyciszonym, z akcentem, jakiego uwydatnić niema sposobu:
— Czy pani chce się widzieć i mówić z tym, co tam czeka na dole?...
Właścicielka Czerwonego domu, jakby się namyślała przez chwilę, a potem rzekła:
— Wprowadź do domu tę osobę, ktokolwiek jest ona... — Wprowadź ją do przedpokoju, i przyjdź mnie o tem powiadomić.
— Spełnię rozkazy pani natychmiast, odparł murzyn, ukłonił się znowu i wyszedł.
Zaledwie zniknął za drzwiami, kobieta, którąśmy opisali, rzuciła na stół rękopism przeglądany, założyła na twarz jaśniejącą wdziękami i młodością, ową pół maskę stuletnią, zarzuciła kaptur od sukni na siwe kosmetyki fałszywych włosów i zasłoniła zupełnie prawie resztę pół twarzy, tak, że tylko oczy błyszczały, jakby bardziej jeszcze; poczem poprawiła zasłonę na lampie, tak, że całe jej światło padało teraz na rzeźbione drewniane krzesło, umieszczone po drugiej stronie stołu, naprzeciw fotelu, który sama zajmowała.
Cel tego ostatniego manewru łatwo odgadnąć wszakże.
Chodziło oto, aby osoba, mająca zająć miejsce na tem krześle, znalazła się w pełnem oświetleniu, gdy przeciwnie właścicielka mieszkania pogrążona będzie w cieniu.
Upłynęło parę minut i znowu we drzwiach ukazał się murzyn.
— I cóż tam?... zapytała dziwna kobieta.
— To baron, proszę pani... odpowiedział murzyn.
— A!... to baron... powtórzyła pseudo staruszka. No... no!.. poproś tu barona... Wiesz, że dla niego jestem zawsze i o każdej porze.
Murzyn podszedł do drzwi hebanowych, przyozdobionych w mosiężne arabeski i otworzył takowe.
Szlachcic w masce czarnej aksamitnej wszedł do pokoju, zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.