Dom tajemniczy/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeszedłszy kilka kroków, gość nagle się zatrzymał.
— Dobry wieczór Perino... powiedział.
— Dobry wieczór Luc... odpowiedziała pani domu.
— Zdaje mi się, żeś nie czekała wcale dzisiaj na mnie...
— Prawda... ale zkądże wiesz o tem?...
— Nie trudno mi to chyba odgadnąć, widzę cię w masce po samą brodę! Przecież nie dla mnie ta maskarada.
— Zdaje mi się jednak, że i ty także...
— O! ja!... to rzecz zupełnie naturalna. Dziś po ulicach uwijają się takie tłumy ludzi, że skorzystałem z przywilejów tłustego czwartku, ażeby nie być poznanym w chwili, gdy będę stukał do drzwi twego domu.
— Podziwiam tę ostrożność, bo jak mi się zdaje, nic ci nie przeszkadzało wejść od uliczki Estouffade, jak robisz zazwyczaj! Uliczka ta posiada zanadto opłakaną opinię, żeby nie była zupełnie pusta zwłaszcza podczas nocy, a zresztą masz i drugi klucz od furtki.
— Mam, to prawda, ale właśnie dziś wieczór, gdym wychodził od siebie, poszukiwałem go napróżno. Gdzieś mi się zawieruszył i jutro go dopiero odnajdę.
— Koniecznie trzeba go odszukać!... wykrzyknęła żywo kobieta, nazywana Periną. Trzeba go odszukać koniecznie, bezzwłocznie, powtórzyła. Nie czułabym się bezpieczną w moim domu, to też jeżelibyś nie odnalazł go i jutro, każę zmienić zaraz zamek.
— Śpij spokojnie, moja piękna! — zauważył śmiejąc się przybyły. Czerwony dom nie należy do tych, do których chętnie wdzierają się nocni złodzieje, lepiej on jest strzeżonym przez złowrogą renomę swoję i przestrach, jaki dzięki temu wzbudza, aniżeli potrafiłby to uczynić cały szwadron policyantów... I zresztą powtarzam ci, że klucz jutro odnajdę.
Poczem zmieniwszy ton mowy, szlachcic dodał:
— No, a teraz, piękna moja Perino, skoro jesteśmy sami, skoro żadne niedyskretne spojrzenie nie jest wstanie nas podpatrzyć, zrzuć ten obrzydły garnitur, co mi prześliczną twarzyczkę twoję zasłania... Ja pierwszy daję dobry przykład.
Powiedziawszy to, baron rozwiązał jedwabne sznurki swojej maski i odsłonił rysy regularnie, charakterystyczne rysy, w których każda linia zdradzała pochodzenie arystokratyczne, rysy, na których nigdy nie można się pomylić, rysy, które od pierwszego spojrzenia zdradzają człowieka dobrze urodzonego, o krwi błękitnej, jak powiadają anglicy, jednem słowem, rzetelnego szlachcica.
Baron był mężczyzną młodym jeszcze, miał zaledwie lat jakie trzydzieści ośm, a jednak jego włosy jedwabiste, ognistego prawie koloru, zaczynały się przerzedzać po nad czołem, a gdzie niegdzie ukazywały się nawet srebrne niteczki na skroniach.
Nos miał cienki, trochę przydługi, przypominający dość wyraźnie dziób ptaka drapieżnego. Oczy duże, wyraziste, koloru jasno-niebieskiego, szarego prawie, dwie czarne kresy, jakby węglem nakreślone po nad powiekami, rażąco odbijały od bladej twarzy; usta, trochę blade, wyrażały dumę i szyderstwo.
Baron był wzrostu wysokiego, ale cała jego postać zupełnie zgodną była z arystokratycznym wyglądem jego twarzy.
Ubranie z czarnego aksamitu, przepysznie skrajane i spodnie z łosiowej skóry, do których doskonale przystawały wysokie buty, aż do kolan sięgające, uwydatniały dokładnie elegancką jego postawę..
Właścicielka Czerwonego domu zdemaskowała się jednocześnie ze swoim gościem.
— Przecie!... wykrzyknął ten ostatni, biorąc ręce Periny i całując je z galanteryą wielkiego pana, przecie znowu cię widzę!... Ta obrzydła twarz starej baby, sprawia zawsze na mnie przerażające wrażenie...
— Zanadtoś wrażliwy w tym razie, mój kochany Luc! — odrzekła Perina z szyderskim uśmiechem.
— Przyznaję... Ale cóż chcesz?... To silniejsze odemnie... Starość i brzydota źle zawsze działają na mnie... Ta głowa z wosku tak jest wykonaną artystycznie, że gdy patrzę na ciebie przebraną, zdaje mi się, iż jestem w obec rzetelnie stuletniej babinki. A jednakże, daję słowo moje szlacheckie, że Wenus nie mogła być i nie była z pewnością piękniejszą od tego błyszczącego motylka, którego wielbię w tej chwili.
Gość ujął po raz drugi ręce Periny i poniósł je do ust mówiąc:
— Wiesz, moja piękna przyjaciółko, że zaczynam uznawać prawdę przysłowia: „Vox populi Vox Dei!...“ czyli dosadniej powiedziawszy: Głos pospólstwa, to głos Boga!...
— Cóż powiada pospólstwo?...
— Powiada, że jesteś czarnoksiężniczką i że znasz magię doskonale...
— Sądzisz zatem, że ma racyę?
— Przyznaję, że tak sądzę...
— Z jakiegoż powodu ta opinia tak lekkomyślnie wygłoszona?...
— Z powodu tajemnicy oddawna zaginionej i przez ciebie ponownie odkrytej...
— Cóż to za tajemnica?...
— Tajemnica „Źródła młodości...“ Jestem pewny, że co rano kąpiesz się w jego cudotworczych wodach. skoro co wieczór piękniejszą i młodszą cię znajduję.
Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Periny.
— Baronie Luc de Kerjean, rzekła, chcesz mi pochlebić, widać zatem, że ci potrzebną jestem.
— Rzeczywiście, jesteś mi bardzo potrzebną, odparł ten, którego obecnie znamy już z tytułu i nazwiska; ale pomimo to nie myślałem wcale o tem, aby ci pochlebić, bo co powiedziałem, najszczerszą jest stanowczo prawdą...
— Czegóż chcesz zatem odemnie?...
— Niepodobna tego, moja piękna, wypowiedzieć w czterech słowach... Czy możesz mi ofiarować godzinkę?...
— Mogę ci ofiarować tyle czasu, ile go będziesz potrzebował... Nie oczekuję na nikogo... — a dodam i to wreszcie, że dziś przy tłustym czwartku i o godzinie tak późnej, nikt napewno nie zasztuka do drzwi moich...
— W takim razie będziemy mogli rozmawiać swobodnie, a zastrzegam sobie całą uwagę twoję.
— Idzie zatem o rzecz ważną?...
— Idzie o rzecz, której pod względem ważności nic w świecie wyrównać nie jest w stanie.
— Dla ciebie naturalnie...
— Dla nas obojga, piękna moja.
— Mów... słucham...
Perina rzuciła się znowu w objęcia wielkiego fotelu, który już znamy, a łokciem oparła się niedbale na okrągłym stoliku, obitym czerwoną skórą.
Luc de Kerjean zajął miejsce na przeciwko niej na dębowym krześle.
— Słucham... powtórzyła Perina.
— Piękna moja, zaczął baron, potrzebuję cię uprzedzić przedewszystkiem, że jestem do najwyższego stopnia znudzony życiem, jakie prowadzę i że, gdyby mi je przyszło wlec dalej, wpakowałbym sobie szpadę w piersi, albo w łeb sobie wypalił.
— Cóż znowu?... przerwała właścicielka Czerwonego domu, wzruszając ramionami. Cóż znowu? Cóż to za żarty?...
— Nie wierzysz mi?...
— Nie... Łatwo to mówić o odebraniu sobie życia, ale nie tak łatwo odebrać go sobie przychodzi.
— Wiesz przecie, żem jest mężny, dowiodłem tego wiele razy.
— Tak jest, wiem, żeś jak lew odważny... ale stanąć do pojedynku, to rzecz nie tak wielka znowu. Daleko silniejszej potrzeba woli na to, ażeby się własną ręką życia pozbawić.
— Daję ci słowo, że zrobię tak, jak powiedziałem...
— Wytłomacz-że mi przynajmniej, co ci to życie czyni tak nieznośnem znowu?...
— I ty pytasz mnie o to?...
— Skoro nie wiem, muszę więc pytać.
— Najprzód, czyż nie jestem w najzupełniejszej od ciebie zależności?... Czy nie masz mocy i prawa, pewnego pięknego poranku, gdy ci przyjdzie na to fantazya, odesłać mnie... mnie, barona de Kerjean, mnie szlachcica, mnie wielkiego pana, do wiosłowania na galerach królewskich?...
— Gdzie mój kochany Luc pracowałby od bardzo dawna, gdybym mu nie przyszła była z pomocą przed dziesięcioma laty...
Prawda!... Tyś mnie ocaliła... ale ty mnie zgubić także możesz...
— Czyż ci groziłam kiedy nadużyciem mojej władzy?...
— Nie... ale trzymasz tę broń okrutną w swoim ręku...
— Nie ufasz mi?... Czyż ci mało jeszcze dałam dowodów mojego przywiązania?...
— Jestem ci za to tak wdzięczny, jak być powinienem... — ale Jego królewska mość Franciszek I, który dobrze się znał na tem, nie napisałby tych dwóch wierszy, gdyby wielkiej prawdy w sobie nie zawierały:
Bien fol est qui s’y fie...
— No wiesz przecie, pod jakim warunkiem gotowam oddać ci broń, której tak się strasznie obawiasz...
— Pod warunkiem, że ci wyliczę sto tysięcy liwrów w gotowiźnie...
— Zdaje mi się, że to cena wcale umiarkowana... Honor i wolność Kerjeana, warte chyba tyle.
— O!... gdybym miał te sto tysięcy liwrów!...
— Dałbyś mi je natychmiast... jestem najzupełniej przekonaną!... Ale skoro ich nie masz, to najlepiej nie mówmy o tem, a przejdźmy do innych przyczyn tego wielkiego zniechęcenia, jakie cię tak nagle opanowało...
— A więc moja nędza...
— Nędza nieźle wyzłocona, jak mi się zdaje. Ubierasz się jak szlachcie z dobrego domu... zajmujesz mieszkanie bardzo przyzwoite... posiadasz konie, trzymasz kamerdynera i lokajczyka... jednem słowem, wcale nieźle wyglądasz w świecie. Czyż nie masz przytem trzech strzał w swoim łuku?... Najprzód w grze sprzyja ci szczęście, szalone szczęście, boć masz wyborny sposób, aby tem szczęściem kierować; masz następnie sposób wybornego imitowania pięknej monety złotej, wybijanej przez naszego niezrównanego monarchę, Ludwika XV-go, a nareszcie, czyż nie otrzymujesz dużych odemnie wynagrodzeń, gdy mi się dowiesz o co, lub gdy puścisz w kurs jaką moję przepowiednię?... — Wszystko to razem wzięte, powinno, jak mi się zdaje, wystarczyć ci zupełnie na wygodny, na bardzo wygodny żywot, z jakiego nie jeden uczciwy człowiek byłby całkiem zadowolony.
— Wszystko to nędza!... wykrzyknął Kerjean, ja chcę posiadać odpowiedni koniecznie majątek.
— W takim razie nie należało puścić tego, coś miał, w ciągu paru miesięcy zaledwie...
— E!... nigdy nie byłem bogaty!....
— Boże wielki! cóż też ty mówisz?.. zawołała Perina. Zapominasz zapewne, że twój poczciwy ojciec, umierając, pozostawił ci prześliczny majątek bretoński, przynoszący rocznie ani mniej ani więcej jak trzydzieści tysięcy liwrów czyściuteńkiego dochodu. Ja wiem o tem lepiej przecie, niż ktokolwiek inny.
Kerjean machnął pogardliwie ręką.
— Co to znaczy?... wykrzyknął. Cóż to tak wielkiego znowu jakieś tam trzydzieści tysięcy liwrów?... To jeszcze nędza!... to tyle, co nic!...
— Ładne mi nic, trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu!... powtórzyła zdumiona Perina. O czemże ty marzysz zatem, kochany Luce?
— O kolosalnej fortunie!... o fortunie tak nieograniczonej, jak moja ambicya i moje pragnienia! Potrzebuję rzek, oceanów złota!... Pytasz mnie o czem marzę, zaraz ci odpowiem na to... Marzę o czarach wschodniego przepychu, o okazałości babilońskiej! marzę o milionach, któreby przepływały przez moje ręce co dzień, co godzina, któreby kaskadą spadały na olśniony, oczarowany Paryż! marzę o zabawach i szaleństwach królewskich, marzę jednem słowem o tem, ażeby zostać królem!...
Gdy baron mówił to wszystko, twarz jego jaśniała zapałem, oczy błyszczały ogniem niezwykłym, rumieńce twarz bladą okrywały.
Właścicielka Czerwonego pokoju, przypatrywała mu się z coraz zwiększającem się zdumieniem.
— Nieszczęśliwy... zwaryował!... szepnęła tak cicho, że Kerjean nie mógł tych słów dosłyszeć.
Odgadł jednakże myśl Periny i potrząsnął głową z uśmiechem.