Dom tajemniczy/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Carmer i Morales.

Perina i Kerjean zasiedli naprzeciw siebie przy stole, w pokoiku jasno oświetlonym, dobrze ogrzanym, obitym materyą karmazynową i położonym obok wielkiej sali.
Już wino cypryjskie, ta madera ośmnastego wieku napełniła ich szklanki i już baron zagłębiał nóż w ogromny pasztet ze zwierzyny, gdy po raz trzeci, od chwili rozpoczęcia uczty, rozległ się młotek urządzony u bramy wejściowej do Czerwonego domu.
— A! do wszystkich dyabłów... cóż znowu za wizyta nie w porę, zawołała Luc gniewnie.
— Spodziewam się też, moja piękna, że każesz odprawić z podedrzwi niepożądanych natrętów, że każesz im oświadczyć, jako wieszczka jest zmęczoną i nie może nikomu dać posłuchania o tak spóźnionej godzinie.
— Gdybym, kochany baronie, zauważyła Perina, posłuchała była twej rady przed chwilą, nie byłabym zobaczyła się z księżną de Simeuse, co, jak zechcesz zapewne przyznać, bardzoby nie dobrze dla nas obojga wypadło... Dziś szczęście sprzyja nam nadzwyczajnie!... Nie zrażajmyż sobie dobrowolnie tak przyjaźnie usposobionego dla nas ślepego bożka!... Kto wie, czy znów jaki świetny interes w rękę nam nie wpadnie?...
— Nie wydaje mi się to wcale, odpowiedział Kerjean, ale ty tu jesteś gospodynią, rób zatem, jak ci się podoba... Tylko, jeżeli ma być jakie znowu posiedzenie, niechajże jak najkrótsze będzie...
— Postaram się, ażebyś nie czekał za długo... mruknęła wiedźma, wychodząc do wielkiej sali dając znak jakiś Jupiterowi, który natychmiast zastosował się do tego tajemniczego rozkazu.
Zaledwie Perina zdążyła przeobrazić się w stuletnią staruszkę, gdy murzyn wprowadził dwie osoby dziwacznej powierzchowności: mężczyznę wyglądającego na lat mniej więcej czterdzieści i młodą kobietę, która miała maskę osłaniającą górną tylko część twarzy.
Mężczyzna był nieprawdopodobnie chudym.
Nos miał cienki i zakrzywiony jak dziób sępa, oczy szare o spojrzeniu chytrem i chciwem, cerę ogorzała od promieni słonecznych, a ubrany był, jak jedna z tych śmiesznych lalek, jakie fabrykują w Norymberdze.
Ubiór osobistości, o jakiej mowa, znajdował się w stanie opłakanym, lubo znać w nim było pewne ślady minionej świetności. Materyał mianowicie był w dobrym gatunku, hafty delikatne. Cały garnitur czuć było jeszcze zapachami perfum, niegdyś bardzo modnych.
Jegomość starą szpadę o rękojeści stalowej zawieszoną miał na bardzo wązkim temblaku; ale temblak ten wydawał się jeszcze za szerokim w stosunku do przerażającej chudości człeczyny. Na tym samym temblaku zawieszoną też była mała mandolina, w rodzaju tych, jakie się dosyć często napotyka na licznych obrazach z ośmnastego wieku.
Kostium młodej kobiety nie mniej był wyszarzany, jak i kostium mężczyzny.
Składał się z kaftanika aksamitnego zielonego, obszytego galonami, niegdyś złocistemi, ale dziś szczerniałemi zupełnie.
Sukienka jedwabna, różowa, wyszarzana, połatana tu i owdzie, spadała na pończochy czerwone, dość gęsto cerowane.
Jedne tylko trzewiki ze skórki lśniącej, brązowej, przystrojone sprzączką stalową na zgięciu w kostce, były jeśli nie nowe, to przynajmniej jako tako zachowane.
każdy jednak, kto spojrzał na piękną postawę tej młodej kobiety, zapomnieć musiał natychmiast o jej biednem, nędznem ubraniu.
Kaftanik stary okrywał kształty, jakie jedynie dostrzedz można na klasycznych posągach.
Z pod sukienki wyglądała nóżka jakby rzeźbiona, drobna, delikatna.
Ręce maleńkie, arystokratyczne, paluszki wązkie, gładkie, wzbudzały mimowolne uwielbienie.
Wspaniałe sploty włosów czarnych, lśniących, okrywały kształtną główkę i w kilku kędziorach spadały na czoło matowej bladości z odcieniem złocistym, zwykłym u kreolek.
Twarz jej zakryta była maską, lecz przez dwa otwory widać było źrenice błyszczące, jak dyamenty.
Wargi nieco uchylone i odsłaniające zęby śnieżnej białości, mogły walczyć o świeżość i barwę z kwiatem granatu.,
Każdy ruch czarownej tej postaci, zgrabny, zręczny, dodawał coraz więcej wdzięku do całości doskonałej.
Nowo przybyli zatrzymali się na chwilę koło drzwi, które się za niemi zamknęły i w ciągu chwil kilku zamienili szybko następująca słowa:
— Carmen!... siostrzyczko moja!... mówił chudy człowiek, chociaż raz jeden w życiu posłuchaj mej rady... Jeszcze czas... wracajmy na ulicę i uciekajmy jak najśpieszniej.
— Czyż sądzisz, mój biedny Morales, odrzekła młoda kobieta, że po to przybyłam aż tutaj, abym się miała cofnąć w ostatniej chwili?...
— Pomyśl, że w tym przeklętym domu wydamy ostatniego talara...
— Mniejsza o to!...
— Co?... mniejsza o to?... carramba!... Mam ogromny apetyt, moja siostro, a przyznasz, że nie ma nic smutniejszego, jak kłaść się spać bez kolacyi, zwłaszcza w tłusty czwartek...
Carmen wzruszyła ramionami.
Chciała coś widocznie odpowiedzieć, ale Perina przerwała tę rozmowę, pomiędzy bratem a siostrą.
— Czego chcecie?... zapytała głosem drżącym, prawdziwym głosem starej kobiety, jaki kładąc maskę przybrała.
Carmen zbliżyła się śmiało i stanęła w miejscu, które przysłonięta abażurem lampa najlepiej oświecała.
Morales podążył za nią, ale ze zwykłą sobie ostrożnością, w cieniu się zatrzymał.
— Czego chcecie?... powtórzyła Perina.
— Zdaje mi się, odpowiedziała młoda kobieta, że to łatwo odgadnąć... Wszak panią za wróżkę uważają?... nieprawdaż?... Wszak zajmujesz się pani ujawnianiem tajemnic przyszłości tym, którzy się zgłaszają do ciebie? wszak, jednem słowem, jesteś pani kabalarką, to jest kobietą stawiająca kabały? Czegóżbym ja zatem mogła chcieć od ciebie, moja pani, przyszłam, żeby się dowiedzieć o przeznaczeniu mojem...
— Ubogą jesteś... mruknęła właścicielka Czerwonego mieszkania.
— To nie żaden wcale sekret!... Ubranie, jakie mam, świadczy o tem aż za wymownie nawet...
— Ja wiedzą moją służę tym tylko, którzy mi dobrze płacą... Czy ty możesz zapłacić?
— Ma się rozumieć, że mogę, odrzekła zapytana, wyciągając z kieszeni talara ostatniego, jak brat jej powiedział i kładąc go na stole.
Morales westchnął głośno.
— Oh! moja kolacyo, zamruczał, przepadłaś ostatecznie... Żegnaj szynko, o której marzyłem, żegnaj buteleczko pękata!... żegnaj pachnący budyniu! żegnaj!... żegnaj... wszystko co lubię!...
Ale Perina wskazała pogardliwie palcem na srebrną sztukę Carmeny i zapytała ironicznie:
— Co to jest:
— To talar sześcioliwrowy... chyba pani widzisz dobrze przecie... i zapewniam cię, że nie fałszywy...
— Wróżę tylko za cenę złota...
— Złota na nieszczęście ofiarować nie mogę... Ten talar to wszystko, co posiadam.
— No to go zabierz sobie, powiedziała wiedźma.
Morales zatarł ręce i mruknął:
— No, no... nie traćmy zatem jeszcze nadziei! Ta czarownica, to dzielna jakaś kobieta!...
— Pani, rzekła Carmen, nie zrażona bynajmniej brutalną odpowiedzią Periny, powiadają, że jesteś bogatą i tak zapewne być musi, bo ludzie schodzą się do ciebie ze wszystkich stron, a nikt się nie targuje nigdy z tobą, najcenniejszym bo skarbem ze wszystkiego — nadzieja... Przyjmij więc dzisiaj grosz od biedaczki, spełnij dobry uczynek...
— To nie moje wcale rzemiosło... Zabieraj swój pieniądz i wynoś się co prędzej...
— Przysięgam, ciągnęła młoda kobieta, przysięgam, że ja bardziej, niż wszyscy inni potrzebuję mieć nadzieję... Potrzebuję wiedzieć przynajmniej, co dla mnie przyszłość zachowuje, potrzebuję zaczerpnąć odwagi i lepszych dni oczekiwać... albo wypocząć po mordującem zmęczeniu tym snem głębokim który śmiercią nazywają...
— Co mnie obchodzi twoja odwaga, albo twoje zmęczenie... Szukaj sobie kogo innego, coby ci na to odpowiedział... bo ja napewno nic ci nie powiem...
— Pani, proszę cię raz jeszcze...
— No, dosyć już tego... wykrzyknęła Perina. Idźcie sobie!... Na mnie inni czekają...
— Pani, błagam cię... błagam cię na kolanach!...
— Czy chcecie przemocą zmusić mnie do mówienia?... przerwała wiedźma. Rozkazuję wam opuścić moje mieszkanie, a jeżeli nie usłuchacie, potrafię was zmusić w tej chwili.
Morales z brodą na ramieniu, a z oczami wlepionemi w cennego talara, już ku drzwiom rejterował, ale Carmen zamiast się cofnąć jak brat zrobił, postąpiła naprzód parę kroków.
Stanęła w pełnem świetle, a zrywając z twarzy aksamitną swoję maskę, powiedziała do Periny z wyrazem goryczy i złości: — Przyjrzyj mi się, moja pani... przyjrzyj mi się dobrze, żebyś mnie kiedyś poznała!... Odmówiłaś nielitościwie mojej prośbie, odmówiłaś mi nadziei, może fałszywej i zwodniczej, ale potrzebnej mi, żeby czekać odważnie... a więc i bez tego czekać będę!.. Nie należę do tych, co upadają pod brzemieniem przeciwności, co padają złamani u stóp drabiny, nie czepiając się rozpaczliwie szczebli, ażeby dojść do celu... Ja należę do tych, co nie ustają w pół drogi, czego już nieraz dowiodłam i jeszcze dowiodę... Ja wejdę na drabinę, ale wtedy biada tobie, bo przysięgam ci zemstę okrutną!..
Kiedy Carmen to mówiła, Perina wpatrywała się w nią z głębokiem zdziwieniem i uwielbieniem widocznem.
Bo niepodobna było wyobrazić sobie coś bardziej wspaniale pięknego, od tej młodej kobiety, poirytowanej i grożącej. Łuki czarnych jej brwi zmarszczyły się pod czołem, istnym modelem greckiej statui, wielkie czarne oczy rzucały błyskawice, nozdrza drżały, rozwarte usta ukazywały jaśniejącą białość zębów, a lekka chmurka różowa, dodawała blasku matowej białości policzkom.
— Widocznie ta kobieta nie jest zwyczajną istotą, myślała wiedźma, ma ona energię, godną całkiem jej piękności!... Kto może zgadnąć, co istotnie przyszłość dla niej zachowuje?... Bądź co bądź, lepiej mieć w niej sprzymierzeńca, niż wroga... A kto może być ten wielki drab z miną bandyty, który jej towarzyszy?... Szczególniejsza figura... daję słowo.
Carmen wypowiedziawszy przytoczone powyżej słowa, odwróciła się od wiedźmy i podążała ku drzwiom, a gdy znalazła się obok Moralesa, ten szepnął jej drżącym głosem z wyrazem nieopisanej chciwości:
— Talar sześcio-liwrowy!... nieszczęśliwa!... zapomniałaś o talarze... Zabierz go!...
Carmen nie posłuchała i szła dalej.
— Zaczekaj!... zawołała nagle wiedźma.
Carmen zadrżała i stanęła.
— Odda ci talara!... mruknął chudy mężczyzna. Carramba!... te wielkie doprawdy szczęście!...
Niech święty Jakób będzie za to błogosławiony!...
— Zaczekaj!... powtórzyła wiedźma.
— Czego pani chcesz odemnie?... zapytała dumnie młoda kobieta wracając.
— Przybliż się... rzekła Perina, niechaj się porozumiemy ze sobą...
— Wielki Boże!... pomyślał Morales. Jeżeli się porozumieją, to nie ma się czego spodziewać. Zatrzyma szelma talara!...
Carmen stanęła w miejscu oświetlonem.
— Powiedziałam ci, że wróżę tylko za cenę złota — przemówiła Perina — i powiedziałam prawdę... Bo uchybiałabym wiedzy mojej we własnych moich oczach, gdybym ją za marną cenę sprzedawała. Ale w tobie jest coś, co mnie zajęło... To, czego ci odmawiam za pieniądze, zrobię dla ciebie darmo, albo raczej na zamianę, bo wydajesz mi się za dumną na to, aby cokolwiek przyjąć odemnie za darmo.
— O czem myślisz?... spytała młoda kobieta.
— Trochę dziwny krój ubrania, jakie masz na sobie i mandolina zawieszona u pasa twojego towarzysza, mówią mi, że jesteście wędrownymi grajkami...
— Tak jest, mruknęła Carmen, a jej twarz pokryła się rumieńcem, śpiewamy po miejscach publicznych, żeby zarabiać na życie...
— A więc, dodała Perina, to samo, co ja dla ciebie, ty dla mnie uczynisz... Kiedy ci wyjawię, czego pozwalają ci się spodziewać linie twojej ręki, ty zaśpiewasz mi piosnkę, balladę z twojego kraju, jednem słowem co zechcesz.
— Najchętniej... odpowiedziała Carmen, dziękuję i przystaję...
— Zabierz-że swój pieniądz najprzód...
Carmen nie śpieszyła się z wykonaniem tego polecenia, ale Morales z głębi sali, gdzie się ukrywał w cieniu, w dwóch skokach znalazł się przy stole, chwycił talar w palce chude i jak szpony drapieżnego ptaka zakrzywione, i ukrył pieniądz w kieszeni.
Spełniwszy to, z równą szybkością powrócił na poprzednie stanowisko.
— Kto jest ten człowiek?... zapytała Perina, uśmiechając się mimowoli pod swoją maską woskową.
— Brat mój, proszę pani... odpowiedziała Carmen z pewnem zażenowaniem, ale dodała zaraz, zapewne, aby podnieść Moralesa w oczach swojej interlokutorki:
— Jest on ślepo do mnie przywiązany, oddałby życie za mnie... jest dobrym muzykantem... jest odważnym, a pałaszem tak robi, żeby się świętemu Jerzemu nawet zawstydzić nie dał...
— Wybornie!... pomyślała Perina. Taka szpada może się przydać w pewnych okolicznościach... Nie trzeba niczem pogardzać.
A głośno powiedziała:
— Podajże mi swoję rękę...
— Służę... odpowiedziała Carmen.
Przez kilka minut studyowała Perina z miną zamyśloną nierówne linie, krzyżujące się na małej białej dłoni, którą trzymała w swoim ręku.
Nagle Perina poruszyła głową, wypuściła rękę Carmen i zaczęła przypatrywać się jej badawczo i podejrzliwie...
— Co tam takiego?... zapytała ździwiona młoda kobieta.
— A to... odparła żywo wiedźma — że pani nie bez przyczyny szydzisz sobie z mojej mniemanej wiedzy!...
— Co chcesz powiedzieć przez to?...
— Ty pytasz mnie o to?...
— Naturalnie, bo cię nic a nic nie rozumiem.
— Chciałaś wprowadzić w błąd moję przenikliwość!.. zawołała właścicielka Czerwonego domu i... bardzo zręcznie odegrałaś swoję rolę... muszę ci to przyznać i przyznaję... Niestety... wcale ci się sztuczka nie udała!... Ze mną było to niepodobieństwem... Nie jesteś cyganką... jesteś wielką damą!... Nie usiłuj zapierać się na próżno... To, co ci mówię, jest dla mnie bezwzględną pewnością... jest to tak dla mnie jasnem, jak słońce.
Czoło młodej kobiety jaśniało tryumfem, kiedy wróżka mówiła, ale radość jej zaraz zbladła i znikła.
— Słuchaj mnie pani, odpowiedziała wzruszona, słuchaj i wierz temu, co posłyszysz... Twoja wiedza jest głęboką... przyznaję, że się niemylisz, ale są pewne przeznaczenia, które przysłaniają nieprzeniknione ciemności... Moja do ich rzędu należy. To, coś mi powiedziała, nie jest ani bezwzględną prawdą, ani fałszem zupełnym... Słowa twoje nie dziwią mnie wcale, a jednakże przysięgam... czy ty słyszysz — przysięgam!... że w tej chwili nie jestem niczem innem, jeno tem, za co ci się przedstawiam, cyganką i włóczęgą, ten zaś nędzny talar, którym pogardziłaś przed chwilą, stanowi cały mój majątek...
— Jeżeli to prawda, wykrzyknęła Perina, to urodziłaś się pod szczególną gwiazdą, i moje oczy widzą w tej chwili to, czego jeszcze nigdy nie widziały i nie spodziewały się ujrzeć kiedykolwiek...
— Cóż pani więc wyczytujesz jeszcze z mojej ręki?.. zapytała zaciekawiona Carmen, co cię tak zadziwia?...
— Niesłychanie świetna przyszłość!... przepych, o jakim świat nie słyszał, władza — prawie królewska!...
— Przepych!... władza!... królestwo!... powtórzyła młoda kobieta, przesuwając rękę po rozgorączkowanem czole. Mnie?... mnie?.. czeka to wszystko?... Czy tylko dobrze słyszałam? — czy dobrze zrozumiałam?... — czy nie żartujesz pani sobie ze mnie? — czy nie szydzisz z nędzy mojej?...
— Przysięgam ci ja teraz!... odrzekła uroczyście Perina. Oznajmiając ci olśniewającą przyszłość, oznajmiam ci ją szczerze... z najzupełniejszem przekonaniem...
— Szczerze i z przekonaniem!... zgadzam się na to... czy jednak nie mylisz się czasami?...
— Nie... nie... ja nie mogę się mylić, bo ja nie odgaduję tego co przepowiadam, lecz widzę...
— Jeżeli nadzwyczajne wróżby twoje sprawdzić się mają, to kiedy zmiana losów moich nastąpi?
— Podaj mi raz jeszcze rękę... muszę się raz jej jeszcze przypatrzeć, zanim odpowiem...
Dwie czy trzy sekundy wystarczyły Perinie do tego dodatkowego egzaminu.
— O!.. odpowiedziała, nastąpi to niezadługo.
— Jakim sposobem dojdę do tych rezultatów wielkich?...
— Na to cała wiedza moja odpowiedzieć nie potrafi...
— A jakże się te przyszłe świetności zakończą?...
— Nie podobna mi zadowolić cię i w tem zapytaniu.
— Dla czego?...
— Bo ręka twoja, to zjawisko prawdziwe... Spojrzyj no tylko sama... linia życia, ta oto, zamiast się przedłużać w potężną rysę — jak jest zwykle u osobistości, których egzystencya ma być bardzo długą — zamiast się zakończyć krótko — co oznacza śmierć wczesną — łączy się po trochu z innemi liniami, w sposób tak szczególny, że nie mogę jej odróżnić, że nie umiem dokładnie oznaczyć, gdzie się zatrzymuje...
— Podług więc wszelkiego prawdopodobieństwa, życie moje będzie krótkie?...
— Krótkie ale świetne, — tak mi się przynajmniej zdaje.
— No... to przyjmuję wyrocznię z radością prawdziwą... Zabłysnąć, jak meteor jaśniejący na ciemnem tle nieba i jak meteor zgasnąć... toż to świetne, co się nazywa, przeznaczenie!...
Nie pragnę niczego więcej i nie spodziewałam się nawet tego...
Wróżba pani ożywiła we mnie całą gorączkę nadziei!...
Dziękuję ci, stokrotnie dziękuje...
Wierz mi, że będę ci wdzięczną serdecznie.
A teraz, gdy dowiedziałam się wszystkiego, czego mogłam się dowiedzieć, nie pozostaje mi nic więcej, jak wypłacić się z długu...
Gotowam służyć...
Powiedziawszy to, dała znak Moralesowi, a ten odczepił swoje mandolinę i zbliżył się do Carmeny.
— Załóż na chwilę maskę, powiedziała Perina, chcę, aby cię usłyszał jeden z przyjaciół moich, który na mnie oczekuje!...
Prześliczne twoje oczy nie pozwoliłyby mu słuchać cię z uwagą, na jaką zapewne głos twój zasługuje.
Carmen zawiązała maskę aksamitną i udała się za Periną do małej salki jadalnej, gdzie już Luc de Kerjean zaczynał się niecierpliwić za długą trochę samotnością.
Morales postępował naturalnie tuż za siostrą.
— Pozwól mi, panie baronie, odezwała się Perina do szlachcica, unikając zwykłej poufałości, pozwól mi przedstawić sobie, młodą i piękną osobę, której przepowiedziałam, o ile mi się zdaje, najpiękniejszą przyszłość... Jest ona, w oczekiwaniu lepszych czasów, śpiewaczką i nie odmówi nam zaprodukować swego talentu...
Baron wstał z krzesła i ukłonił się Carmen z galanteryą.
— Ten pan jest bratem tej panny, ciągnęła Perina, wskazując na Moralesa, odważny to i dzielny człowiek, jeden z najlepszych fechmistrzów w świecie...
Kerjean lekko się skłonił mężczyźnie.
Morales zaś zgiął się prawie do samej ziemi, a z podełba rzucał rozkoszne i pożądliwe spojrzenia ku butelkom wina na stole rozstawionym.
Perina, która śledziła ciekawie kierunek tego spojrzenia, wzięła jednę z butelek nalała z niej w szklankę wina i podała Moralesowi.
Baron uczynił to samo dla Carmeny.
Zaledwie umoczyła ona usta w tym pachnącym trunku.
Morales zato wychylił szklankę swoję i sięgnął po tę, którą siostra postawiła na stole.
— Panienko... odezwał się Kerjan, gotowiśmy cię słuchać... Co do mnie, jestem z góry przekonany, że słuchać będę z przyjemnością...
Carmen skinęła główką, jak wielka dama, dziękująca za należny jej zasłużenie kompliment.
— Jeżeli państwo pozwolicie, to wam pieśń cygańską zaśpiewam...
Kerjean nadstawił ucha z gestem podziwienia.
— Co ci jest?... zapytała Perina, zkąd to ździwienie nagłe?...,
— Zdaje mi się, odpowiedział baron, że ten głos jest mi znany i że go Już słyszałem kiedyś...
Carmen uważnie spojrzała na szlachcica.
— To niemożebne, rzekła, i ja, i brat mój tylko co przybyliśmy do Paryża... Pewną jestem, że po raz pierwszy spotykamy się dziś z panem...
— Ma panna racyę, odrzekł szlachcie, ale ja się niezupełnie jednak mylę, przypominam sobie teraz, do czyjego głosu, jej głos jest zadziwiająco podobnym...
Pochyliwszy się zaś do Periny, szepnął po cichu:
— To głos Janiny de Simeuse...
Nastała chwila milczenia.
— Czekam na ciebie, bracie, odezwała się Carmen.
Morales pociągnął po strunach mandoliny, przygotowując się do akompaniamentu.
Perina zanuciła:

W Azyi ujrzałam życia zaranie
Pierwsze spędziłam dni moje,
Rodziną moją byli cyganie,

Niedbali na trudy, znoje.

W dwunastym roku już derwisz stary,
Zwiędły jak kwiatek wśród suszy,
U stóp mych pragnął składać ofiary,
Myślał, że złotem mnie wzruszy,

Jednak nieczuła na dźwięki złota,
W świat się puściłam daleki,
Zwiedziłam Zante, Maltę, Alota
Zajrzałam nawet do Mekki.

Z sercem swobodnem, jak ptaszek wolny,
Przebiegłam prawie świat cały,
Tu rzucę piosnkę, tam śmiech swawolny,
Ówdzie żart ostry i śmiały.

Daremnie na mnie stawiano sidła,
Darmo Grek śmiercią mi groził,
Arab przedstawiał różne mamidła...
Ich wzrok palący mnie mroził.

Lecz w górach Aragonii uroczej
Poznałam pięknego młodziana,
On spojrzał na mnie tęsknemi oczy

Jemu na zawszem oddana.

Carmen skończyła śpiew i umilkła.
Luc i Perina nie szczędzili pochwał, bo głos który posłyszeli, posiadał czar nieprzezwyciężony, wnikał do głębi serca i napełniał je wzruszeniem.
— Czy pan wiesz, panie baronie, odezwała się Perina, kogo słyszałeś?...
— Świetną, jak mi się zdaje, śpiewaczkę... odrzekł szlachcic.
— Słyszałeś przyszłą królowę!...
— Królowę opery?.. Bardzo przypuszczam, ta panna zasługuje na to, aby zajęła miejsce w najpierwszym na świecie teatrze...
— Któż panu powiedział o królowaniu w teatrze?... — Ja mówiłam o panowaniu rzeczywistem, o władzy bez granic, jaką wyczytałam z linij tej prześlicznej rączki...
Kerjean skłonił się w milczeniu i niedowierzająco się uśmiechnął.
— Pan myślisz, że szydzę, zawołała Perina, może jednak przestaniesz wątpić, gdy ujrzysz przecudną twarzyczkę, jaką ta maska zakrywa...
Rzekłszy to, właścicielka Czerwonego domu odwiązała sznureczki, przytrzymujące zasłonę cyganki.
Zaledwie baron rzucił okiem na twarz młodej kobiety, wydał głuchy okrzyk i zachwiał się, jakby omdlały.
Ale to nagłe, to dziwne pomieszanie, trwało zaledwie jedno mgnienie.
Przyszedł zaraz do siebie i wyszeptał niepewnym jeszcze głosem:
— Muszę przyznać, że nie spodziewałem się ujrzeć takiej odurzającej piękności... Olśniła mnie, olśniła, jak niespodziany promień słoneczny... Nie waham się teraz przyznać, że żadna, chociażby najświetniejsza przyszłość, nie jest nieprawdopodobną dla tej pani... Takie czoło, może się śmiało upomnieć o koronę... Zanim jednak korona ta ozdobi to czoło, pozwól mi pani ofiarować sobie moje usługi... Powiedz co mogę uczynić dla ciebie?...
— Niczego zgoła nie potrzebuję!... odpowiedziała dumnie Carmen.
— Na Boga!... odezwał się nagle Morales. Co ty mówisz, moja siostro?... Niech pan baron jej nie wierzy!... Nam wszystkiego potrzeba... Posiadamy całego majątku jednego tylko sześcio-liwrowego talara... i ten zaraz dzisiaj musimy rozmienić na kolacyę... Cóż nam pozostanie na jutro?... Ciekawy jestem...
Luc de Kerjean wyjął dwadzieścia pięć sztuk złota z kieszeni wypchanej luidorami, pożyczonemi przed chwilą od Periny.
— Proszę pani, przyjmij tę bagatelkę, tytułem pożyczki, ma się rozumieć... Oddasz mi to później, kiedy nadejdzie godzina twej świetnej przyszłości, na którą z pewnością nie trzeba będzie długo oczekiwać.
Carmen nie wyciągnęła ręki — ale Morales pochwycił dwadzieścia pięć sztuk złota, a jego oliwkowa twarz zajaśniała, niby jesienny pejzaż pod promieniami zachodzącego słońca.
— Dzięki ci za twoję dobroć, panie baronie!... wykrzyknął. Nie pada ona bynajmniej na grunt niewdzięczny!.. Ja panu za to odpowiadam!... Jesteś pan prawdziwym szlachcicem, i gotów jestem, bronić tego, co mówię, ze szpadą w ręku. Carramba!... Jeżeli masz pan przypadkiem jakiego nieprzyjaciela a nawet dwóch nieprzyjaciół, racz wyrzeknąć jedno słówko, a zobaczysz!...
Mówiąc to chudy człowieczek, zabrzęczał starą szpadą i przybrał postawę prawdziwego zawadyaki.
— Przyjmuję oświadczenie twoje, mój dzielny człowieku, odparł pan de Kerjean, i może wkrótce będę miał sposobność wystawić cię na próbę... Powiedz mi więc, gdzie mieszkasz, żebym cię mógł od razu odnaleźć, bez próżnych poszukiwań...
— Panie baronie, odpowiedział Morales, obecne nasze mieszkanie trochę jest za skromne; w oczekiwaniu lepszych czasów schroniliśmy się w podrzędnym zajeździe przy ulicy Puits-qui-Parle, znanym pod nazwiskiem „hotelu świętego Antoniego.“
Dom ten bardzo jest łatwo rozpoznać... Ponad drzwiami sklepu jest tam ładne małe prosiątko, bardzo dobrze z drzewa imitowane, pomalowane na czerwono, ze złoconemi nogami... Gospodarz jest jednocześnie przyrządzającym mięsiwa pieczone i ma sklep na dole. Po całym domu rozchodzi się ponętny zapach gęsi pieczonych na rożnie i smażonej słoninki. Zapewniam pana barona, że to bardzo smutna rzecz dla uczciwych ludzi, mających kłaść się spać o pustym żołądku, oddychać takiemi uroczemi zapachami...
— Pod jakiem nazwiskiem znani jesteście w zajeździe?... zapytał Kerjean..
— Nie miałem potrzeby wyjawiać nazwiska prawdziwego... odparł hiszpan tonem pełnym godności. Nie znoszę ani ciekawych, ani niedyskretnych... Nazywają nas po prostu na ulicy Puits-qui-Parle „muzykanci z Estramadury“...
Szlachcie bretoński wyjął z kieszeni mały pugilaresik i coś w nim zapisał, poczem powtórzył znowu Carmen, że oddaje się na jej usługi, i że jeżeliby go potrzebowała, niechaj zgłosi się do wróżki, a ta go zaraz o tem uprzedzi.
Morales przyczepił mandolinę do paska od szpady, Carmen założyła maskę, poczem brat i siostra opuścili dom Czerwony, pierwszy przepełniony radością, druga upojona nadzieją.
Morales myślał tylko o chwili obecnej, czuł woreczek napełniony sztukami złota, delektował się myślą dostatniej kolacyi, obficie oblanej po długich dniach suchego chleba i czystej wody.
Carmen przeciwnie, zapomniała o wszystkiem wpatrzona olśnionem okiem w obrazy świetnej przyszłości.,
Wkrótce powrócimy do tych dwojga naszych awanturników.
Skoro Perina i Luc de Kerjean pozostali sami, spojrzeli sobie w oczy i zawołali jednocześnie:
— Teraz się porozumiejmy...
— A przedewszystkiem — zapytał baron, powiedz mi, w jakim celu zawróciłaś głowę tej cyganki takiemi ułudnemi przepowiedniami, takiemi szalonemi nadziejami?...
— Powiedziałam to tylko, oświadczyła wróżka, co wyczytałam z ręki tej prześlicznej istoty.
— Co?... więc to prawda?...
— Prawda!.. Bogactwo i potęgę przyszłość dla niej zachowuje...
— Ależ ty, Perino, nie wierzysz w przepowiednie, jakie wygłaszasz...
— Przyznaję... ale bodaj że i źle robię, boć, jak sam widzisz w tej chwili, kochany baronie, przepowiednie te zdają się spełniać...
Szlachcic siedział kilka chwil zamyślony, z czołem pochylonem.
— Teraz na ciebie kolej... rzekła wróżka, gdy się ocknął de Kerjean. Wytłomacz mi, co to znaczyło, to pomieszanie i ten okrzyk, jaki się z twych ust wydobył, gdy cyganka zdjęła maskę... Czy olśniewająca jej piękność tak cię uderzyła, czy może miłość, niby piorun, raziła ci serce?...
Baron potrząsnął głową.
— Nie, rzekł, to zupełnie co innego. Pomieszanie moje inną miało przyczynę...
— A ta przyczyna?...
— Czy obserwowałaś kiedy na łodydze krzaku dwa kwiaty bliźnięta, rosnące i rozwijające się jeden obok drugiego, a tak do siebie podobne formą, kolorem i zapachem, że żadne oko ludzkie nie mogłoby rozróżnić jednego od drugiego, i że możnaby twierdzić, iż to nie są dwa kwiaty, ale jeden dwa razy powtórzony?...
— Bardzo często widywałam podobne zjawisko...
— Otóż ta podróżna śpiewaczka i córka Simeusów są takiemi dwoma kwiatami...
— Czy podobna?... szepnęła z najwyższym podziwem Perina.
— Do tego stopnia podobna, że patrząc na twarz cyganki, zdawało mi się, że patrzę na Janinę Simeuse!... Przypominasz sobie, że gdym posłyszał jej głos, zdawało mi się, iż Janinę słyszę...
W tych dwóch kobietach wszystko jest jednakowe... rysy, figura, ruchy!... Twarze mają ten sam wyraz, usta ten sam uśmiech, oczy tę samą dumę!... Postaw księżniczkę obok cyganki, a nawet oko matki nie będzie ich stanie rozróżnić, a serce się zawaha!... Cóż ty na to, Perino?...
— Powiem, odrzekła wiedźma po chwilowem milczeniu, powiem, że wieczór dzisiejszy jest niezmiernie dla nas szczęśliwy, powiem, że przypadek więcej niż kiedykolwiek staje się naszym sprzymierzeńcem, i że nie trzeba nam tracić z oczu ani tej dziewczyny, ani jej brata...
Kerjean otworzył pugilares i głośno przeczytał:
„Ulica Puits-qui-Parle, zajazd pod znakiem hotelu Świętego Antoniego, zapytać o muzykantów z Estramadury“.
Potem dodał:
— Odgaduję myśl twoję, piękna przyjaciołko, i zgadzam się na nią zupełnie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.